Inwersja - Remigiusz Nestor Kalwarski - ebook
29,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Inwersja to ogólnie odwrócenie pewnych cech na im przeciwne, w wielu znaczeniach, dotyczy zmiany proporcji, kolejności, charakterystyki, przeciwieństwa dotychczasowych wartości, a także nielinearności postrzegania czasu. Krzysztof Aleksander, główny bohater, symbolicznie “bez nazwiska” poszukuje bliskości w różnych wymiarach, w bardzo szerokim znaczeniu tego słowa. Nie bez potknięć, pomyłek i błędów dąży do jedność mentalnej, synergii duchowej, zażyłości fizycznej i harmonii w zrozumieniu świata. Jego metaforyczna podróż, w której spotyka różne osobowości i charaktery, czasem kończy się fizycznym zbliżeniem, a czasem… czymś znacznie więcej. Krzysztof obrósł w schematy i stereotypy, czasem mierzy się z nimi świadomie, choć częściej na tak zwanym autopilocie. Gdzieś podskórnie czuje, iż to, co widzi i słyszy, nie jest jednak tym, czym zdaje się być… Im dłużej świadomie pracuje nad sobą, tym bardziej odkrywa, jak znacznie oddalił się od siebie samego.Jak głęboko zakopał swoje prawdziwe pragnienia, marzenia i potrzeby, a realizuje te narzucone przez mainstream. Jak bardzo oddalił się od swojej duszy. Może dlatego w pewnym momencie pojawia się na jego drodze kobieta, która jest jego swoistym alter ego.

Czy jego dylematy może rozwiązać ktoś inny? Być może, jak czasem mu się zdaje, jedynym problemem w jego życiu, jest on sam? Jednak dzięki osobom, z którymi wchodzi w głębsze czy płytsze interakcje, zażyłości, czasem namiętne relacje, dokonuje zaskakujących go, niestety nie zawsze przyjemnych, odkryć wewnątrz własnej osobowości. Czy starczy mu życia, by poznać autentycznego siebie? Czy to, co uda mu się odkryć, będzie dla niego powodem do świętowania i radości, czy przeniesie jego udrękę na jeszcze wyższy poziom? A może doprowadzi go do spektakularnego odkrycia, które całkowicie zmieni postrzeganie przez niego rzeczywistości?
– Powieść oparta na życiu i doświadczeniach autora.
– Skandal, obraza boska i bluźnierstwo, a może prowokacja?
– Mocna, dosadna, prawdziwa, bezkompromisowo obnażająca ludzką naturę opowieść.
– Bogata znaczeniowo i metaforycznie historia, której fabuła może w różnych aspektach dotyczyć życia wielu czytelników.
– Opowieść, która być może oburzy kilka osób, które odnajdą tam siebie.
– Nieszablonowo i odważnie, czasem kontrowersyjnie, traktująca pojęcia powszechnie uznawane za święte.
– Bezpruderyjna w opisywaniu bliskości między kobietą a mężczyzną.
– Powieść chwytające za serce, zabawna, poważna, ale także skłaniająca do refleksji. Dająca do zrozumienia, że szczęście to nie umiejętność dopasowania się do świata, ale życie w zgodzie z własną naturą.
– “Inwersja” może zrobić przeciąg w umyśle i dzięki temu pomoże odsłonić to, co zapomniane, więc przed przeczytaniem warto się skonsultować 😉
– Inwersja to przestrzeń, w której czytelnik wraz z bohaterem eksploruje swoją
świadomość, by odnaleźć prawdę o… sobie.
– Inwersja to ogólnie odwrócenie pewnych cech na przeciwne, w wielu znaczeniach, dotyczy odwrócenia proporcji, kolejności, charakterystyki, przeciwieństwa dotychczasowych wartości, ale też i nielinearności postrzegania czasu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 246

Oceny
4,0 (6 ocen)
2
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malakinga

Nie oderwiesz się od lektury

Książki nie pochłonie się od razu, ją trzeba czytać powoli i ze zrozumieniem. Nauczyła mnie postrzegać to czego nie dostrzegałam wcześniej w sobie i innych. Będę do niej wracać często , mam w niej ulubione treści. Polecam każdemu .
00
Przemek_Z_81

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawy "eksperyment". Zaskakujace i daje do myslenia.
00

Popularność




 

Copyright © Remigiusz Kalwarski, 2021

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Ilustracja na okładce: © Lucian Potlog/pexels

Redakcja: Anna Kielan

Korekta: ERATO

ePub: JENA

ISBN 978-83-959189-7-1

Wydawca

512 087 075

e-mail: [email protected]

www.bookedit.pl

facebook.pl/BookEdit/

instagram.pl/BookEdit/

Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

HUŚTAWKA

Jam jest, pomyślałem, stojąc pod prysznicem. Delektowałem się ciep­łem, przenikającym moje ciało i aromatem miętowego żelu pod prysznic miło drażniącego nozdrza. Ciepło powodowała gorąca woda spływająca po moim nagim ciele. Uwielbiam taką wodę pod prysznicem, dla wielu osób było to paradoksem, bo zimą kąpię się w przerębli. Z jakąkolwiek kobietą stałem pod prysznicem, zawsze to ja wolałem cieplejszą wodę.

Obserwuję strużki przelewające się po mojej skórze, dla których drogę wytycza rzeźba moich mięśni. To, co było dla Miłki takie nieprzyjemne, ta twardość mojego ciała, wyraźne kształty mięśni, rysujące się pod skórą, dla Ani było atrakcyjne i budziło podziw. A przecież jestem tylko wysportowany, nie wyglądam na kulturystę, mięśniaka, czy co tam jeszcze. Ale co tam, Miłka wolała, gdy byłem misiowaty, choć wtedy wciąż zwracała mi uwagę, że to może grozić cukrzycą, zawałem i jeszcze wieloma innymi następstwami zdrowotnymi.

Miłka miała tak zwane skrzywienie zawodowe, wykształcenie medyczne trochę przeszkadzało jej w trzeźwym postrzeganiu rzeczywistości. Jeśli doskonale posługujesz się młotkiem, traktujesz wszystko i wszystkich jak gwoździe – mówi porzekadło. Czasem w takich porzekadłach jest zawarta mądrość, ale też nie ma co życia sobie według nich układać. Equilibrium – znaleźć je! Boże mój! Czyli gadam do siebie? A co tam, przecież ciągle gadam do siebie. W sumie wszystko, co mówię, i tak mówię do siebie, a co z tego trafi do kogoś i jak ten ktoś to zinterpretuje? Już tak wiele razy doświadczyłem tego, że ludzie rozumieją zupełnie inaczej to, co napisałem czy powiedziałem. Miłka to nawet inaczej rozumiała to, co pomyślałem. W sumie to dobra osoba, taka troskliwa, opiekuńcza. Szkoda tylko, że tak zaklina rzeczywistość, żebym w końcu znalazł sobie inną, a przecież tyle wspólnych cudownych chwil razem przeżyliśmy. Nie mogę zrozumieć, ale mogę wybaczyć. Miłka jest zgrabną szatynką średniego wzrostu o piwnych oczach. Zabawne – teraz przyszło mi na myśl – ona nienawidzi piwa. To co z tego, że ja nie piję, że ona nie pije, ale każdy, kto w marketowym koszyku ma browara, ma już przez nią przyczepioną etykietkę. Cóż, nasze doświadczenia kształtują nasze postrzeganie rzeczywistości, albo i nie? No właśnie dlaczego? Czy to, co się wydarzało, zanim się poznaliśmy, zanim się zakochaliśmy, zanim się pobraliśmy, ma znaczenie? No ma! Tyle że ja to rozumiem inaczej, bo te wcześniejsze doświadczenia doprowadziły mnie do Miłki. No cóż, Miłka o moją przeszłość jest zazdrosna. I to chorobliwie. Gdy spotykamy jakąś moją znajomą sprzed lat, za każdym razem później pyta, czy z nią spałem. A gdy Miłka zadaje to pytanie, to w jej oczach widzę gniew, nienawiść i poczucie krzywdy. Jakiż to musiał być dla niej dramat rozwód rodziców. I jaką to wyrzeźbiło w jej duszy zadrę. Szkoda tylko, że to się tak odbija na mnie. Teraz już rozumiem, ale przez tyle czasu walczyłem z tym, szamotałem się jak pies. Skomlałem o akceptację. I starałem się zasłużyć, a im bardziej się starałem, tym bardziej poprzeczka była podnoszona.

Oglądałem kiedyś film science fiction pod tytułem „Raport mniejszości”, w którym ludzi zatrzymywano i skazywano na podstawie przepowiedni, zanim popełnili przestępstwo.

No i tak właśnie jest z Miłką – wróżka, jasnowidzka, wiedźma? Kiedyś wytłumaczyłem jej, że słowo „wiedźma” pochodzi od świadomości, wiedzy. Czyli tak naprawdę określa osobę posiadającą umiejętności i wiedzę, a zostało zeszmacone przez wieki. I dziś funkcjonuje negatywnie. A kto je tak potraktował, kto spowodował, że dziś odbieramy je pejoratywnie? Konkurencja, ci, którzy rozpalali stosy dla kobiet, które leczyły ziołami i uśmierzały ból. To oni przedstawiali je na rycinach jako szkaradne siostry szatana. A jeśli piękna, to oczywiście kusicielka na usługach szatana. Więc musi umrzeć w cierpieniu na stosie. Albo chociaż utopiona. Do czego prowadzi zazdrość? Zazdrość o rząd dusz. Do nienawiści i zbrodni. Przecież wiele z tych kobiet i mężczyzn, którzy stracili życie na torturach lub zostali zamordowani, nie popełniło, być może, żadnego przestępstwa. No dobra, może nie byli zupelnie bez winy, ale czy dopuścili się przestępstwa, które należało ukarać śmiercią. Może popełnili jakieś inne „zbrodnie”, ale na stosy często trafiali ludzie w wyniku pomówienia. I to już nie są moje domysły, ale fakty, których potwierdzenie znajduje się w materiałach z procesów czarownic. Chociażby przykład tego ostatniego procesu – Europa, obecnie Polska, 1811 rok – w sumie całkiem niedawno.

Od czasu, kiedy wytłumaczyłem to Miłce, zwracam się do niej, używając określenia „wiedźmo”, gdy ona pokazuje mi, że wie lepiej ode mnie, co sam myślę i czuję. W takich chwilach dopada mnie jednak brak pewności siebie i zaczynam się zastanawiać, czy tak nie jest, jak ona mówi? Kurde, w każdej takiej sytuacji pozbawia mnie pewności siebie i „wdrukowuje” mi… poczucie winy.

Ale są momenty, kiedy poczucie szczęścia jest przy niej nieopisywalne. Próbuję wtedy znaleźć słowa, które to wyrażą. Bo chcę okazać jej uczucia, których doświadczam w momencie naszej jedności, którą katalizuje mała bezbronna istota będąca wynikiem naszego związku.

Po dziewięciu miesiącach w łonie Miłki przyszła na świat. Stałem obok łóżka szpitalnego w jasnej dużej sali. Było bardzo ciepło, aby nowo narodzonemu dziecku zapewnić komfort, ale to utrudniało zadanie i zmuszało do większego wysiłku rodzącą. Słyszałem krzyk rozpaczy. W głowie pojawiła się maleńka iskra, przejaw świadomości – oto cud życia… Czegoś takiego doświadcza się chyba tylko przy narodzinach. Dziecko wyrwane ze swojej bezpiecznej oazy krzyczy przerażone. Położna dotyka maleńką pomarszczoną buzią noworodka twarzy matki. Pochylam się nad nimi dwiema i nasze twarze pierwszy raz się dotykają, w tym momencie nasz maleńki skarb znów jest bezpieczny. Ustaje łkanie i płacz, choć nie wiem, czy to był płacz. Płynące z moich oczu łzy ściekają po policzkach maleńkiej Kingi, a potem trafiają na zapłakaną twarz Miłki. I przez szloch słyszę, jak mówi: „Doczekaliśmy się naszego szczęścia. Maleńki, nowy na tym świecie, człowiek. Zależny od dorosłych i zdany na ich łaskę”. W tym momencie wzruszenie osiągnęło apogeum, łzy strumieniem spływają mi po policzkach, z trudnością łapię oddech. Nie jestem w stanie kontrolować już tego, choć bardzo się staram, przecież jestem taki twardy. Gówno prawda, to gra pozorów. Jestem twardy? Czy jestem nieczuły? Obojętny?

 

Siedzę z Miłką po jednej stronie biurka, jego drugą stronę zajmuje właściciel firmy pogrzebowej. Mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu lat, zadbany o delikatnych w dotyku dłoniach. Ubrany w białą koszulę i granatowy sweter wygląda na wbitego w swego rodzaju uniform, konwencję sytuacji. Krótkie proste przedwcześnie posiwiałe włosy dodają mu powagi. Raczej zimny wystój biura z dominującymi szarościami. Może żeby nie rozpraszać klientów? Jedynie wyeksponowane pod ścianą na prawo ode mnie trumny w kolorach sosny, dębu, mahoniu i calvadosu przełamują kolorystykę wnętrza. Ich wysoki połysk przywodzi mi na myśl meble z laki, które wielokrotnie z ojcem przygotowywaliśmy do wysyłki lub dostarczaliśmy do klientów. Nie stanowią jednak zbyt wyeksponowanego elementu tej scenografii, więc nie równoważą chłodu, jaki czuję w tym pomieszczeniu. Ponadto nie ma tu zbyt dużo sprzętów, na biurku tylko czarny terminarz formatu A4. Ustalam szczegóły pogrzebu mojego ojca.

Chłodny, opanowany, twardy, wybrałem trumnę. Przedsiębiorca pogrzebowy pyta o dodatkowe uhonorowania? Solistka, trębacz, mistrz ceremonii, a może ekran, na którym będzie wyświetlany pokaz slajdów skompilowany ze zdjęć zmarłego. Znałem mojego ojca. A właściwie go nie znałem. Co odpowiedzieć w takiej sytuacji? Oceniałem go całe życie. Nie, nie znałem go. Znałem moją jego projekcję wytworzoną przez ciągłe osądzanie i dlatego teraz czuję żal. Wzbiera we mnie i rośnie, czuję fizycznie skurcz poniżej splotu słonecznego i mrowienie wokół oczu. W tym momencie czuję stratę nie ojca, ale szansy. Na to aby go poznać, dlaczego takie spostrzeżenia przychodzą po niewczasie? Ja doświadczam tylko siebie i chyba każdy tak ma?

Nie mam więc innej prawdy niż swoją własną. Nie mam innej niż ja. Nie dowiesz się nigdy, gdzie znajduje się aktualnie świadomość innego człowieka. Ten, kogo spotykasz w tym momencie na swojej drodze, i tak eksploruje wyłącznie swoją świadomość. Przy obecności tego drugiego. „Dobrze, teraz kwiaty. Jaki napis na wstążce?” – pyta mężczyzna zza biurka. Zaczyna wymieniać kolejne przyjęte formułki. A ja przez moment czuję się jak we śnie. Otrząsam się, czując fizyczny dreszcz, który przechodzi przez moje ciało, od karku aż do żołądka. I mówię „Kochanemu ojcu. Syn z rodziną” – w tym momencie zdaje mi się, że nigdy nie powiedziałem tego ojcu. I nie jestem już w stanie zapanować nad sobą. Łzy z oczu wylatują jak pociski, które miałyby zabić poczucie winy, żal, poczucie bezradności w tej sytuacji, której nie jestem już w stanie odmienić. Szloch wstrząsa moim ciałem. Miłka podaje mi chusteczkę. Biorę ją, pochylam głowę jakby w nadziei, że nikt nie zauważy mojej słabości. Jakie to infantylne z mojej strony. Nie patrzę na Miłkę, za wszelką cenę muszę pokazać, jaki jestem praktyczny, opanowany, twardziel – kurwa mać – niewzruszony. Wszystko to teatr, który ma zrobić wrażenie na publiczności. Coś jej udowadniać. Że zawsze będę stał na straży i nie dam się okolicznościom. Że może bezceremonialnie deptać moje uczucia, a ja nie mrugnę nawet powieką? Może tak? A może takiego czegoś nauczyłem się przy niej? Taki system przetrwania. Bo co? Bo w ten sposób uchronię się przed zranieniem? Robię to co wiele osób, staram się dopasować do roli, jaką wytyczają dla mnie inni – bliscy i znajomi, ci, od których w moim życiu coś zależy. Czy jes­tem z tym szczęśliwy?

Jestem szczęśliwy, gdy stoję na górskiej drodze wiodącej na szczyt Ślęży. Patrzymy z Miłką w tę samą stronę. Trzymam jej dłoń w swojej. Wciągam głęboko powietrze, aby jeszcze bardziej poczuć tę chwilę. Dzięki pięknej pogodzie mogę podziwiać przepiękną panoramę ukazującą się naszym oczom. Jestem szczęśliwy. Doszedłem do wniosku, że to prawda, jestem zawsze szczęśliwy, lecz nie zawsze o tym pamiętam. Jestem szczęśliwy, lecz nie zawsze tak głęboko to odczuwam. Jestem szczęśliwy, choć zmęczony. Monumentalny widok daje mi poczucie, że nawet te największe problemy czy wyzwania są niczym w porównaniu z wielkością tego, co jest mi dostępne. Z pięknem i bogactwem, jakie oferuje mi tylko ten świat. Tylko i aż. Jestem, po prostu jestem. Stoję już chwilę, więc tętno powinno zwolnić, a czuję, że moje serce przyspiesza. Boska obecność, jestem świadom tej obecności tutaj, bardziej niż w jakiej­kolwiek monumentalnej świątyni, w której byłem. Gotycka katedra Notre-Dame, wyniosła ogromna. Z ozdobnymi portalami, witrażami i słynną robiącą niesamowite wrażenie rozetą, a jakaż dla mnie chłodna i sprawiająca wrażenie pustej pod swoim sklepieniem. Pod wysokim sklepieniem nieba nade mną zdecydowanie bardziej czuję tę cząstkę transcendencji, która łączy mnie z nim. I z Miłką, z tą pochyloną brzozą obok nas. Puściłem jej dłoń i objąłem ją ramieniem, przyciągając jej twarz do swojego policzka. Rozkoszując się nadal widokiem, wyciąg­nąłem telefon z kieszeni i nakierowałem obiektyw aparatu na nas, uśmiechnęła się, zrobiłem zdjęcie. Pocałowałem ją w policzek. Jej usta nie powędrowały w moją stronę. Gdy patrzę na tę fotografię, jestem przekonany, że w tym momencie byliśmy szczęśliwi. Ja byłem. Kocham cię – słowa, które wypowiedziałem, były tak szczere jak poczucie tej sytuacji, miejsca, w którym byliśmy. Koktajlu emocji, które czułem, tej euforii, zachwytu i spokoju. I tego poczucia, że nie ma innego momentu, nie ma czasu, jest ta chwila, właśnie ta chwila, która trwa. To wszystko daje mi wrażenie zrośnięcia się, połączenia fizycznego z ziemią. Zachwycałem się tym i tak trwałem, ale usłyszałem – chodźmy dalej, okej? Okej, więc ruszyłem, na szlaku nie trzymaliśmy się za ręce, nie było to wygodne, chyba że w miejscach, w których pomagałem jej wspiąć się po skalnych stopniach lub przekroczyć jakąś kałużę, konar czy rozpadlinę.

Gdy spacerujemy ulicą, owszem trzymamy się za ręce. Ale o pocałunku w miejscu publicznym nie ma mowy. Chciałem wiedzieć dlaczego? Odpowiedziała, że to są nasze intymne sprawy. Okej, więc okazywanie czułości także mam włożyć w ramki, procedury i konwencje. W sumie, co to za różnica, już tyle innych spraw swojego życia podporządkowałem konwencjom, procedurom i oczekiwaniom innych ludzi. Ale czy nasze wspólne życie jest tajemnicą dla świata i w związku z tym nie mogę publicznie przytulić bliskiej osoby? Dać wyraz mojej czułości? Jesteśmy w związku czy jesteśmy tylko kochankami ukrywającymi swoją namiętność przed światem? Związana konwencjami wychowania, przekonana o słuszności takiego purytańskiego zachowania. A może to bardziej dulszczyzna? Kiedy zachowujemy pozory dla innych, to czy żyjemy, czy tylko odgrywamy jakąś rolę w naszym życiu dla otoczenia, które i tak ma to w najgłębszych czeluściach poważania. Ale zatracam się w tym, bo? Bo boję się stracić? Ale czy to nie paranoiczna? Mądrale mówią, że jeżeli się boisz coś stracić, już tego nie masz. To tak jak z tym, żeby określać, co chcesz mieć, a nie to, czego się chcesz pozbyć. Nie chcę tak trwać, myślałem będąc z Miłką już któryś raz w sytuacji konfliktowej. Przerobiłem to z nią. Nie rozmawialiśmy, rozmawialiśmy, pisaliśmy do siebie e-maile. Umawialiśmy się na to, że to nowy rozdział, że nie wracamy już do tego, co było. Może to sformułowanie „nie wracamy już do tego” powodowało, że sytuacje konfliktowe powracały jak bumerang. Niczym jo-jo albo kolejka górska. Wjeżdżasz na górę tylko po to, aby za chwilę zapaść się w dół, jedziesz przez moment do góry nogami, a za chwilę znów tak jak jesteś najbardziej przyzwyczajony do grawitacji. Czasem uśmiecham się do swoich myśli. Jak na przykład do tej, że tę huśtawkę emocji, tę huśtawkę powodzenia w życiu mamy w genach. Bo nasz kod DNA wygląda jak skręcona wstążka. Gdy się wzdłuż niej poruszać, to cały czas doświadczać będziemy atrakcji jak na rollercoasterze.

Miłka kategorycznie jest przeciwniczką takich atrakcji jak karuzela w lunaparku. Na placu zabaw z dzieckiem, okej. Dla własnej rozrywki, dla własnego doświadczenia? No, never, nikagda. Powiedziała, że potrafi sobie wszystko wyobrazić i nie musi wchodzić do takiego urządzenia. Wskazała wiele takich atrakcji i to niekoniecznie grożących kontuzjami jak skok na bungee. To były czasami takie w moim subiektywnym odczuciu błahostki jak spróbowanie jakichś orientalnych potraw. Ha, to dawało mi bezpieczeństwo w tej jednej sprawie. Z kuchni azjatyckiej, jeśli bym coś zamówił, ryż smażony z warzywami, to na pewno się nie pomylę. Ale w każdej innej? No cóż, gdybym był jasnowidzem, wróżbitą, to nasze życie nie przypominałoby aż tak rollercoastera. Za każdym razem, gdy proponuje mi seks na zgodę, ma on gorzki smak. Gorycz czuję też, gdy słyszę, iż wszystko, co zrobiłem dotychczas, zrobiłem tylko dla siebie. W takim razie ten czas nie był wspólny? Czy to ja jestem oszustem? Czy ona kłamcą, mówiąc, że mnie wspiera. Popierając moje działania nakierowane na poprawę naszego wspólnego dobrostanu. Czy to wszystko to tylko strata czasu? Czy takie sytuacje, trudne doświadczenia są potrzebne, żeby tort urodzinowy był słodszy?

Zielony kwadrat, z sylwetką popiersia żołnierza dokładnie według wzoru tarczy strzeleckiej RS NT23. Pół metra na pół metra. Na nim pięć łusek od pocisków 7,62 x 54 zrobionych z masy cukrowej. Pięć imitacji przestrzelin na sumę 40 punktów. Tort na moje czterdzieste urodziny. W sumie nie przywiązuję wagi do takich wydarzeń i nie jest dla mnie istotny upływający czas mojego życia. Ale okrągły jubileusz postanowiłem uczcić nieco bardziej wystawnie. Naprawdę nieco, bo inne moje urodziny czy imieniny spędzaliśmy z Miłką bez żadnego fetowania. Przywoziłem do biura jakieś słodycze i tak to obchodziłem. Wchodzimy rano o siódmej przed pracą do cukierni, gdzie Miłka zamówiła dla mnie tort. Ona zaproponowała, aby to na tę okazję inaczej niż zwykle zrobić coś takiego. A ja miałem wybrać motyw lub podać wzór, aby został wykonany według mojego pomysłu. Wchodzę do środka i czuję skurcz w żołądku. Dziwne, myślę, powinienem czuć raczej przypływ śliny i słodkawy smak na języku, i zapach w nozdrzach. Miłka prosi ekspedientkę, tradycyjnie odzianą na biało, starszą siwiejącą panią w czepku na głowie, spod którego wystaje grzywka, o tort i teraz już wiem, dlaczego tak się czuję. Okej, projekt jest ten, który wymyśliłem, ale chyba nie dopilnowała jego wykonania. Na białym kwadracie z bitej śmietany wielkości pół na pół metra na środku widzę kwadrat dziesięć na dziesięć centymetrów. Przyglądam się temu „dziełu” cukierniczemu i… jestem zawiedziony. Chciałem, aby tarcza pokrywała całą powierzchnię tortu. Miłka zaczęła nerwowo dyskutować z ekspedientką, co jeszcze bardziej wzmocniło moje poczucie zawodu. Najchętniej wyszedłbym w tym momencie i po drodze wstąpił do innej cukierni i zaopatrzył się w to samo co rok i dwa lata temu. I byłoby tak samo, choć poczucie zawodu i tak pozostanie. Czuję się jak zawiedzione dziecko, które nie otrzymało obiecanej zabawki. Wciągam głęboko powietrze i wypuszczam je, głoś­no wzdychając. Czuję mrowienie na policzkach i wokół oczu. Żal mi, czego? Poświęconej temu energii. Koniec końców staje na tym, że za trzy godziny mają dostarczyć poprawiony tort do mnie do pracy. Wychodzimy z cukierni i wsiadamy do samochodu. Prowadzę, rano podwożę Miłkę do pracy, a po południu albo ją zabieram, albo wraca sama, zależy, jak mi się udaje ogarnąć. W sumie pracujemy cztery kilometry od siebie. Rozparty w fotelu lewą rękę trzymam kierownicę, a prawą na podłokietniku, wpatruję się w drogę. Moje myśli krążą wokół tej sytuacji sprzed chwili. Miłka kładzie dłoń na mojej dłoni, ciepło, które poczułem, sprowadza mnie z kołowrotka myśli do tej chwili, która właśnie jest.

– Uspokój się, będzie dobrze – mówi. W tym momencie czuję, jak ciepło przepływa przez moje ciało z ramion w dół do bioder. – Jeszcze się będziesz z tego śmiał – dodaje troskliwie jak do dziecka.

Biorę jej dłoń w swoją, podnoszę do ust i całuję. Po czym przykładam jej dłoń do mojego policzka, a ciepłe mrowienie rozlewa się po mojej prawej stronie twarzy, promieniując do ramienia. Przyjemne ciepło niczym słoneczne promienie przedzierające się przez chmury podczas wiosennego spaceru.

– Dziękuję za to, że jesteś? – mówię i czuję zawstydzenie.

Zawstydzenie tym, że okazałem uczucie. Oduczałem się tego przez lata, okazywania uczuć, kamieniałem. A tu pac! Życie dało z liścia kolejny raz. A ja okazuję miękkość, zamiast być jak skała? Kurde, już nie wiem, co robić. Z jednej strony chcę być chłodny, logiczny, merytoryczny, analityczny jak Spock ze Star Treka. A z drugiej to mi nie pasuje. Bo jak, jak? Jak wytłumaczyć sobie te reakcje, które wciąż mnie atakują z każdej strony, emocje. Czy muszę je czuć? Co mi to daje oprócz huśtawki, z którą powinienem sobie jakoś radzić, żeby nie wypaść z roli męża, ojca, szefa. No i jak za to płacę? Za chęć bycia takim stonowanym. Pewnie dlatego nie mówię jej zbyt często – „kocham cię”.

– Kocham cię – odpowiada, choć jeszcze niedawno w sypialni, w której się kłóciliśmy, atmosfera była gęsta, jakby zamiast powietrzem wypełniona wodą. – Kocham cię i wiem, co dla ciebie jest dobre. Więc jeśli się zgadzasz, to daj buziaka na zgodę.

Ociągam się z tym buziakiem, bo kalkuluję, co jest mi ciężej zrobić. Przyznać, że jestem „wielbłądem” czy nadal pokazywać jej własny punkt widzenia. Po ułamku sekundy, który jest dla mnie niczym godzina, pochylam twarz ku niej i składam raczej beznamiętnego całusa na jej ustach. Przed chwilą miałem poczucie winy wobec niej, bo przecież to ja jestem znów winien. Teraz czuję gorycz, żal i bezradność, rezygnując kolejny raz z siebie.

Siedzę po turecku na łóżku naprzeciw niej, ona z jedną nogą podkurczoną na łóżku, drugą opuszczoną ze stopą opartą na podłodze. „No dalej” – mówi. „Już normalnie”. I jak nastolatka przewraca mnie na plecy i zaczyna całować, aplikując mi do ust swój język.

Zawsze po deszczu wychodzi słońce, a po kłótni na zgodę jest seks? No, często. Taki zabieg, aby utrwalić we mnie przekonanie, że dobrze zrobiłem? Zrobiłem tak, jak chciałaś – bo wiesz, co jest dla mnie dobre. To po co Bóg dał mi wolną wolę? Żebym robił to, co inni uważają za właściwe? No kur…riozum! Zwłaszcza gdy osób, które mnie tak kochają, jest dużo. Miłka, moja matka, a szef w pracy mówi, że kocha nas wszystkich, bardziej nawet niż własną rodzinę, inaczej nie mógłby spędzać z nami tyle czasu. Każde z nich wie, co jest dla mnie dobre. Sęk w tym, że czasem te dobra stoją ze sobą w sprzeczności. A ja niczym wahadełko radiestety bujam się między dobrami. I coraz bardziej jestem już zdezorientowany, gdzie jest moje dobro? To właściwe dobro? Czy jest jakieś dobro? Staram się udowodnić Miłce, że mi na niej zależy, a moja matka odbiera to, że ją zaniedbuję. Gdy poświęcam się z zapałem pracy, aby nam niczego nie brakowało, to zadowolony jest oczywiście szef, ale Miłka jest zawiedziona i ma pretensje, że pracuję więcej, niż wynosi etat i nigdy nie wracam o normalnej godzinie do domu. Ale też często powtarza, że czuje się ograniczona finansowo. Tymczasem szef zachęca mnie do jeszcze intensywniejszego wysiłku.

– Wiesz, nigdy nie będzie tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej. A konkurencja nie śpi, oj, nie śpi! Tylko czeka, żeby się wbić do naszych klientów.

Ale też szczuje wizją awansu i podwyżki. A to byłoby fajne, bo mógłbym w końcu zrobić to wszystko, o co mi Miłka suszy głowę od miesięcy. Przecież musimy mieszkać jak ludzie. I zachowywać się jak ludzie. Dlatego żadnych fanaberii w miejscu publicznym! Ma być elegancko, proceduralnie i beznamiętnie.

Wahadło wychyla się czasami w drugą stronę w sypialni. Choć zazwyczaj też było zachowawczo i tradycyjnie. Potrafi być namiętna, ognista, frywolna, wręcz nieco wyuzdana. Choć na co dzień wyuzdanymi nazywa nieco bardziej skąpo lub „obciśle” ubrane kobiety. W sypialni czasami przywdziewa kostium i odgrywa rolę? Namiętnej, ognistej kobiety o swobodnych obyczajach i gdy już jestem zawładnięty tą chwilą uniesienia, gdy czuję się tak jakby istniała tylko ta chwila, jakby czas przestał istnieć, sprowadza mnie na ziemię, mówiąc: „Kończ już”.

Wahadło w ruchu. Ruch to zdrowie, ruszam się, ruszam. Biegnę już trzecią godzinę, pierwszy raz zrobiłem trzydzieści pięć kilometrów. Na dziś wystarczy, za dwa tygodnie czterdzieści dwa kilometry sto dziewięćdziesiąt pięć metrów. Podobną nawierzchnię do tej, na której teraz trenuję, będę miał na trasie. A więc na części drogi będzie asfalt, a potem leśny dukt i cień lasu. Bardzo dobrze, że musiałem przełożyć start o tydzień. Pobiegnę w cieniu drzew Puszczy Kozienickiej, a nie po asfaltach Wrocławia. Lato jest takie upalne w tym roku, że to bezpieczniejsze. Wchodzę do domu, widzę, że jest „gęsto”.

– Coś się stało?

– O której miałeś być! – krzyczy mi w nos Miłka.

– Nie wiem. Nie ustalaliśmy tego. No… – Czy to wzmożony wysiłek, czy znowu te emocje, czuję skurcz w żołądku.

– Na którą do kościoła teraz pojedziemy? – Dalej wiedzie swoją tyradę. – Ty sobie wychodzisz, nic nie mówisz, a ja nie wiem, co mam zrobić. A poza tym to, co robisz, jest niezdrowe. Takie długodystansowe bieganie nie ma nic wspólnego ze zdrowiem.

Napięcie, które się pojawia we mnie, prowokuje, aby odpowiedzieć również podniesionym głosem, ale zapanowuję nad tym. W zamian za to czuję, jak cały mój organizm sztywnieje.

– Ale przecież mogłaś zadzwonić. A jak wychodziłem rano, nie chciałem cię budzić. Przecież lubisz spać.

– Zobaczysz, jeszcze wspomnisz moje słowa, jak ci stawy wysiądą i inne narządy, a ja będę musiała się tobą zajmować. Nieważne, posprzątaj w samochodzie, przecież tam się nie da wsiąść.

– Okej, okej. Trzeba na bieżąco pozbywać się śmieci. Najlepiej zamiast je kumulować jak emocje, wysiadając, wyrzucać je do kubła.

Spojrzała na mnie i jej wzrok przeszywał mnie na wylot.

– Nie mam czasu za każdym razem wyrzucać śmieci. A ty oczywiście nie pomagasz i utrzymanie porządku zostawiasz na mojej głowie – krzyczy, a jej głos brzmi obco.

Skurcz w żołądku, jakbym połknął spory kamień, a uda i łydki pierwszy raz po bieganiu mi drętwieją. Jej oczy są zimne jak lód.

Na języku czuję kwaśnawy smak. Jak smak sorbetu porzeczkowego. Wolę tradycyjne lody. Po moim pierwszym półmaratonie zaszliśmy do lodziarni. Pozwolę sobie dziś na lody, spaliłem ponad dwa tysiące kalorii biegając. Świętujemy, lody tradycyjne i wyszukane smaki: sorbety porzeczkowy, malinowy, cytrynowy i z ogórków, ale także takie bomby cukru jak krówkowe, beza, słony karmel czy orzeszki zimne obok całkowicie tradycyjnych. Słodki zapach unoszący się w powietrzu powoduje intensywniejszą u mnie produkcję śliny. A to znowu powoduje, że tracę kontrolę i chciałbym wszystkich smaków. Ale, ale no przecież tak nie można, nie wolno. Przecież jestem odpowiedzialny. Nie, tak nie może być. Okej, to ja pięć kulek, Miłka trzy, oczywiście wszystkie kwaśne. Idziemy, ona po mojej prawej stronie. Trzymam jej dłoń w swojej. Wymieniamy się spostrzeżeniami na temat smaków, jakie akurat „baraszkują” z naszymi językami. Śmiejemy się, jest cudownie. Jakbyśmy byli na randce. Czuję się swobodnie, aż dziwnie. Dawno się tak nie czułem. Może to efekt przełamania dziś kolejnej bariery w mojej głowie? Może to, że Miłka mi kibicowała i wspierała? Ruszamy w kierunku domu, zazwyczaj minęlibyśmy park skrajem, ale tym razem skręcamy do parku, idziemy do fontanny. Jest niedzielne popołudnie, po co się spieszyć? Spoglądam na Miłkę i gdy widzę jej język zbierający kolejną porcję sorbetu do ust, czuję za uszami mrowienie. Taniec jej języka z porcją lodów jest namiętny, choć dotyka zimnej substancji, rozgrzewa moją wyobraźnię. Czuję, jakby policzki pod samymi moimi oczami nabrzmiały. Zdaję sobie w tym momencie sprawę, że się uśmiecham. Chcę, aby nasze usta się złączyły w pocałunku, a języki zatańczyły razem.

– Dasz mi spróbować tego smaku? – pytam.

– Masz. – Wyciąga w moim kierunku dłoń, w której trzyma rożek lodów. Odsunąłem jej rękę na bok i gdy zrobiłem tym samym miejsce, zbliżyłem się do niej i pochyliłem ku jej ustom. – Przestań – mówi.

– Wracaj natychmiast do domu! – Usłyszałem w słuchawce bez wstępów i tłumaczeń. Nie dyskutuję, jeśli coś się stało, to pędzę.

Pięć minut później parkuję na podjeździe do garażu. Wysiadam i z niepokojem wchodzę do korytarza, rozglądam się i widzę ją w salonie siedzącą na kanapie pochyloną z łokciami opartymi na kolanach, a dłońmi zwiniętymi w pięści podpierającymi brodę.

– Co się stało? – pytam nieco zmieszany drżącym głosem.

– Przestań kłamać! Czy ty nie widzisz, jaką krzywdę robisz sobie?

– Ale o co ci chodzi? – pytam zaskoczony.

– Gdzie byłeś? – Miłka jest wściekła, a ja drżę wewnątrz i zastanawiam się, czy to widać. Staram się zachować spokój.

– Na treningu, pobiegać – odpowiadam.

– Sam!? – wykrzykuje.

– Sam, jak już zajechałem do parku, to spotkałem parę osób. I co w tym dziwnego? – Trudno mi zapanować nad sobą i zachować spokój, gdy jestem atakowany. Mój oddech jest płytszy i mam wrażenie nieregularny, a serce bije szybciej. Co mam zrobić, aby była w stanie zaakceptować moje zdanie na temat, który ona widzi zupełnie inaczej. Który widzi w wyimaginowany sposób.

– Na trening się umówiłeś biegać? Kogo chcesz okłamać? Siebie okłamujesz najbardziej! Czy możesz przestać nas krzywdzić? – Jej postawa ciała przypomina drapieżnika szykującego się do ataku. – Komu te bajki opowiadasz? Myślisz, że ci w to uwierzę? Z kim się spotkałeś?

– Nie spotkałem się z kimś. Spotkałem Martę.

– Martę? Martę i ja mam uwierzyć, że przypadkiem? – Jej oczy szeroko otwarte mnie świdrują.

Czuję jej wzrok na moim splocie słonecznym, napięcie, które wwierca się w głąb mojego ciała, aż zaczyna mnie boleć kręgosłup na tej wysokości. Czuję, jak krew odpływa z mojej głowy. Robię dwa kroki w kierunku Miłki, nie po to, aby do niej się zbliżyć. Robię je, by usiąść w skórzanym fotelu, bo czuję, że zaczynam się chwiać na nogach.

– Czy to coś złego? Czy gdybym spotkał ją gdzieś indziej, toby coś zmieniło – mówię spokojnie. Chłodny wysiłek, jaki w to wkładam, powoduje, że mówię bardzo cicho.

– Nie chodzi o to! Chodzi o to, co was kiedyś łączyło!

– Ale to się skończyło długo przed tym, zanim my się poznaliśmy.

– To po co z nią rozmawiałeś? – wrzeszczy.

Na tak postawione pytanie trudno mi znaleźć sensowną odpowiedź. Moje serce chyba gubi rytm. Wypieki na policzkach, a na przedramionach mrowienie. I już nie wytrzymuję.

– To mam zamordować każdą kobietę z mojej przeszłości, żeby już jej nigdy, nigdzie przypadkowo nie spotkać? Nie mogę zamienić kilku kurtuazyjnych zdań? Mam zachowywać się, jakbym nie znał tej osoby? Mam sobie pamięć zresetować i ludzi nie poznawać na ulicy? Przecież to paranoja jakaś! Nie spadłem z księżyca i nie dorastałem na pustyni. Mam znajomych sprzed lat, a właściwie miałem. Bo przecież nie utrzymuję z nimi kontaktu – krzyczę i dostrzegam absurd tej sytuacji. Absurd mojego zachowania.

Miłka odkrzykuje, nie pozostaje dłużna.

– Znajomi!? Znajome! I to dlaczego jedziesz sam beze mnie i przypadkowo ją spotykasz?

– Bo ty ze mną nie uprawiasz sportu! – krzyczę jeszcze głośniej.

– I dlatego szukasz pindzi, która będzie z tobą biegała albo za tobą biegała i leczyła w ten sposób twoje niedowartościowanie!? Obudź się, nie widzisz, że w ten sposób dajesz się wykorzystywać takim kobietom?

Jej krzyk mnie mrozi i utrudnia racjonalne myślenie, ale zbieram się w sobie i odpowiadam.

– Oczywiście ty wiesz lepiej i nie przyjmujesz mojego tłumaczenia. Więc po co mam się tłumaczyć. Właściwie nie mam z czego się tłumaczyć, ale przecież monopol na racje i prawdę przynależny tylko tobie! Więc skoro już wszystko wiesz, to po co jesteś ze mną. Skoro ty wiesz lepiej, co robiłem, niż ja sam. Powiedz po prostu, że chcesz się rozwieść i przestań mnie ranić i fałszywie oskarżać.

– Ja się nie chcę rozwodzić, ja chcę, żebyś żył ze mną w prawdzie!

– Przyznając rację twoim wyobrażeniom?! – Z jej oczu zaczynają płynąć łzy.

 

Łzy jak ziarnka ryżu tryskają z moich oczu, a ciałem wstrząsają konwulsje, nie mogę powstrzymać śmiechu. Miłka śmieje się również. Jej śmiech napędza mnie, a ja śmiejąc się, prowokuję ją do dalszego śmiechu. Gdy spojrzymy na siebie, wybuchamy kolejną salwą i czuję, że zaczyna mnie boleć brzuch. Ludzie na plaży patrzą na nas zdziwieni, niektóre osoby zaraziły się śmiechem i chichoczą może nie tak głośno jak my, ale jednak. Inne co najwyżej uniosły kąciki ust. A jakaś emerytka spogląda na nas z dezaprobatą. Zaczynam już rżeć. Ile to trwa? Jestem zmęczony, uspokajam się więc, oddycham głęboko pomiędzy kolejnymi chichotami, które oddziela coraz dłuższa przerwa, którą wykorzystuję do złapania i wyrównania oddechu.

– Idę się zamoczyć – informuję Miłkę.

Wstaję i ruszam do Bałtyku. Cudowne uczucie, ten moment wspólnego śmiechu przelał przeze mnie w ułamku sekundy wszystkie cudowne momenty naszego życia. W głowie mi szumi i jestem pewien, że to nie wino, które razem wypiliśmy, opalając się. To ten śmiech jak lekarstwo oczyścił moją głowę, zresetował wszystkie złe myśli. Wyprodukowane dzięki temu hormony szczęścia dają mi poczucie wolności i lekkości. Ja nie idę, ja się unoszę. Napełniony optymizmem, radością. Czuję, jak mój tors wypełniony jest energią, która sprawia, że czuję się fizycznie bardziej wyprostowany. Jestem już nad samym brzegiem i widzę jak może trzyletni aniołek, z loczkami w kolorze blond ubrany w same majteczki, biegnie w stronę pewnie dwudziestoparoletniej, domyślam się, mamy. Także blondynki o falujących spływających na ramiona włosach. Zgrabna, co ukazuje jej skąpe bikini w żółtym kolorze, przyklęka i otwiera ramiona. Oczekuje na biegnącego w jej stronę cherubinka. Przyglądam się temu z przyjemnością i wzruszeniem jak ufnie i ze szczerym zapałem dziecko biegnie do rodzica. Aż mi się robi ciepło w okolicy serca, a w gardle czuję wibracje. Ten widok jest dla mnie jakby zobrazowaniem bezwarunkowej miłości. Nie jestem ekspertem, ale czuję, że to tak właśnie ma wyglądać, że to tak ma być. A czy jest możliwe, żeby przenieść to do naszego życia? Życia dorosłych. Już nie patrzę, a gapię się na dziecko i matkę obejmujących się i cieszących swoją bliskością. Wzruszenie ustępuje swego rodzaju uniesieniu, poczuciu miłości, która jest wszechobecna. Reflektuję się, że się gapię, więc zwracam się ku morzu i wpatruję w horyzont, starając się pielęgnować w sobie emocje, których przed chwilą doświadczyłem. Dlaczego w tak wspaniałym momencie jestem sam? Odwracam się od morza i szybkim krokiem wracam do Miłki.

– Kocham cię – mówię, gdy tylko nasz wzrok się spotyka.

– Ja też ciebie kocham – odpowiada. – A nie miałeś się kąpać?

– Miałem, ale widziałem taką wzruszającą scenę, jak małe dziecko tuliło się z matką, że nie wszedłem do wody, tylko wróciłem do ciebie.

– Gapisz się na obce baby, niedowartościowany palancie.

Wszystko piękne, co czułem, umknęło w ułamku sekundy, a pustkę zajął żal. Przyjemnie wypełniające moją klatkę piersiową mrowienia momentalnie spłynęły do brzucha, ale teraz napawając niepokojem.

– No to mnie dowartościowałaś. – Wykazując jeszcze opanowanie, chcę sytuację obrócić w żart.

To nie żart! Wchodzę do korytarza szpitalnego, jasnobeżowa lamperia do wysokości półtora metra, a wyżej jasnożółta emulsja. Szara błyszcząca podłoga, która odbija światło lamp zainstalowanych przy łączeniu sufitu ze ścianą. Dygoczę wewnętrznie, czuję, jak głowa chybocze się z nerwów, a mięśnie twarzy co rusz poruszają niekontrolowane skurcze. Szukam wzrokiem miejsca, gdzie mogę zasięgnąć informacji. Podchodzę do zmierzającego w moim kierunku mężczyzny. Około czterdziestoletni, średniego wzrostu, szpakowaty facet, w stroju medyka, w końcu dostrzegam plakietkę „lekarz”… Nie doczytuję, nieistotne, zadaję pytanie.

– Czy wie pan może, gdzie leży Bogumiła Dobosz?