Ironhand. Żelazna Ręka - Charlie Fletcher - ebook

Ironhand. Żelazna Ręka ebook

Charlie Fletcher

0,0

Opis

[PK] 

 

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
W książce "Ironhand" jeszcze głębiej niż w 'Stoneheart" schodzimy w podziemia Newilondynu, miejsca, w którym można spotkać dobre i złe rzeźby, które ze sobą walczą. George i Edie próbują się odwdzięczyć Kanonierowi, który się dla nich poświęcił. Chcą go uratować. "Edie - powiedział George - wszystko będzie dobrze. Przejdziemy przez to razem. Będę przy tobie. Cokolwiek lub ktokolwiek będzie chciał cię dostać, będzie musiał najpierw pokonać mnie". Gdy George składa tę obietnicę, nie zdaje sobie sprawy, że wysoko na dachu obserwuje ich żarłoczny gargulec, który aż drży z niecierpliwości, kiedy będzie mógł rozłożyć swoje kamienne skrzydła i pochwycić ich w swoje szpony. Stworzenie na dachu wie, że to nie koniec, a dopiero początek... 
[Opis wydawnictwa] 

 

Cykl: Stoneheart, t. 2 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 342

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




IRON HAND

ZELAZNA REKA

IronhanD

ŻELAZNA REKA

Tytuł oryginału: Ironhand

Text copyright © 2007 Charlie Fletcher

Cover copyright © 2007 Steve Stone

Ilustrations copyright © 2007 Christopher Crump

Copyright edition © by Hodder Children’s Books, London 2007

Copyright © for the Polish edition by Hachette Polska, Warszawa 2009

All rights reserved

Tłumaczenie: Michał Radkowski

Redaktor prowadzący: Anita Rej ch

Redakcja: Małgorzata Leszczyk

Korekta: Andrzej Masse

Projekt okładki: Silver Stone, Paweł Pasternak

Projekt hełmu i miecza: Paweł Kamiński

Skład: Sławomir Drachal

ISBN 978-83-7575-526-8

Wydawca

Hachette Polska sp. z o.o.

ul. Postępu 6

02-676 Warszawa

H hachette

POLSKA

www.hachette.com.pl

Warszawa 2009

Rany są dla zrozpaczonych, ciosy są dla silnych.

Balsam dla ziem zmęczonych serc, pociętych i pokaleczonych. Przebaczam ci twą zdradę -przywracam cię do łask -Bo Żelaza - Zimnego Żelaza - nad wszystkimi ludźmi musi zapanować blask!

Rudyard Kipling, „Zimne Żelazo”

(W. Szekspir, „Burza”, tłum. Stanisław Barańczak)

Wyrazy miłości i podziękowania dla Domeniki, bez której to wszystko nie byłoby możliwe ani takie przyjemne.

DOTYCHCZASOWE WYDARZENIA

Na wycieczce szkolnej George niechcący niszczy rzeźbę smoka na fasadzie Muzeum Historii Naturalnej. I właśnie wtedy budzi się do życia prastara moc uwięziona w kamieniu - nierównej bryle ukrytej w głębi londyńskiego City. W wyniku tego ze ściany natychmiast odrywa się rzeźba pterodaktyla, który pragnie zemsty i zaczyna gonić chłopca. Gdy już wydaje się, że to jego koniec, z Pomnika Królewskiej Artylerii schodzi żołnierz, Kanonier, i wybawia go z opresji.

Tak rozpoczyna się koszmar Georgea, uwięzionego w jednym z wymiarów Londynu - Niewilondynie - mieście, w którym dwie wrogo do siebie nastawione siły - pomniki - podobni do ludzi wierni - i nieludzkie skazy poruszają się, mówią i żyją w stanie niepewnego rozejmu. Rozejmu, który z powodu czynu Georgea zawisł na włosku.

George cierpi tym bardziej, gdy zdaje sobie sprawę, że nikt nie widzi, co się z nim dzieje, z wyjątkiem Edie La-emmel. Edie jest skrą. Skry to kobiety lub dziewczynki,

—4- 11 potrafiące odczuwać wydarzenia z przeszłości zapisane w kamieniach, których dotkną. Problem z darem Edie tkwi w tym, że nikt jej tego nie wyjaśnił, dlatego uważa to za przekleństwo i myśli, że oszalała. Ona również ma powód, żeby uciekać.

George, Edie i Kanonier wyruszają w podróż, aby naprawić szkody. Jednak nie wiedzą, że kamień powiadamia swojego sługę, Wędrowca, który tropi ich ulicami, przy pomocy własnego sługi - Kruka.

Podczas wyprawy George odkrywa w sobie niezwykłe moce, co go wyróżnia i czyni celem rozwścieczonych skaz. Jeden z posągów smoka, strzegący wejścia do londyńskiego City, rani rękę chłopca, pozostawiając na niej bliznę. Inny posąg, uśmiechniętego, lecz złowieszczego Czarnego Mnicha, wyjaśnia im, że jest to Piętno Twórcy. Stwierdza, że George jest Twórcą i ma szczególny dar do rzeźbienia rzeczy z kamienia i metalu. Mnich podpowiada im także, w jaki sposób odnaleźć Kamienne Serce i zadośćuczynić za zniszczenie, którego dokonał George, składając ofiarę z odłupanej smoczej głowy. Dzięki pomocy życzliwych wiernych, atakowani przez krwiożercze skazy, wreszcie odnajdują Kamienne Serce Londynu - Kamień Londyński.

Jednak po drodze Kanonier próbując ratować Edie, poświęca się i w końctj, wpada w ręce Wędrowca. Teraz George musi użyć swoich nowo odkrytych mocy Twórcy, żeby ją uratować.

Oto dalszy ciąg historii...

1

ZAPADA CIEMNOŚĆ

Wokół Wędrowca i Kanoniera panowała ciemność, zaczęli spadać w głęboki, nieprzenikniony mrok. Ale pomimo tego, że Kanonier nie mógł nic zobaczyć, wyczuwał, że gwałtownie spadają przez kolejne warstwy, a ciemność jakby błyskała coraz głębszą czernią, wywołując nieprzyjemne pulsujące wrażenie, bardziej wyczuwalne niż widzialne.

Aż nagle straszna podróż przez próżnię dobiegła końca i uderzyli o twardą powierzchnię.

Kanonier upadł z chrzęstem na kolana w mokry żwir i instynktownie wystawił rękę, aby zamortyzować upadek. Jego ramię drgnęło, gdy ręka trafiła na niewidoczny kamień przed nim. Nisko nad ziemią zwiesił głowę, nie mogąc złapać oddechu i pozostając przez chwilę w tej pozycji. Czuł się źle, gorzej niż kiedykolwiek, gorzej niż myślał, że można się czuć. Czuł to w sposób, którego nie mógłby opisać ani wyjaśnić, jak gdyby niewidzialna ręka sięgnęła do jego wnętrza, zgniotła i zostawiła wszystko powyginane i połamane.

Za sobą usłyszał chrzęst żwiru - to poruszył się Wędrowiec. Ostatnimi siłami zamachnął ręką w ciemności, ale przez jego palce przesmyknęły się jedynie powietrze i mrok.

Otworzył usta, aby jęknąć z bólu wywołanego wysiłkiem, ale natychmiast je zamknął, tłumiąc jęk. Co by się z nim działo, prędzej go szlag trafi, niż okaże ból, sprawiając przyjemność Wędrowcowi.

I nagle pojawiło się światło.

Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł, był półkulisty kształt jego blaszanego hełmu, który leżał na kamieniach przy grubych ćwiekowanych butach żołnierskich. Potem zobaczył przypiętą do prawej łydki ochronną cholewę, wyglądającą jak pozostałość jakiejś starożytnej zbroi. Prawdziwy żołnierz miałby taką cholewę ze skóry, ale ponieważ był posągiem, ta była zrobiona z brązu, jak i on cały. Lewa łydka nie była chroniona, ale ciasno zabandażowana owijaczem. Wyżej ujrzał swoje dłonie, silne, ze zniszczonymi palcami opartymi na nogach w żołnierskich bryczesach. Zaczerpnął powietrza.

Chwycił hełm, podniósł się, wygładził przód munduru i poprawił pelerynę na ramionach. Nie była to prawdziwa peleryna, ale brezentowy spód jednoosobowego namiotu, zarzucony na ramiona, który chronił przed złą pogodą, związany kawałkiem sznurka przewleczonym przez dwa pierścienie w materiale. Założył hełm i wyprostował się. Wyglądał jak znużony walką weteran pierwszej wojny światowej. I właśnie tak miał wyglądać zgodnie z zamysłem rzeźbiarza.

Pomimo usilnych starań wtedy znowu otworzył usta, a jego szczęka opadła ze zdziwienia.

Znajdowali się w dużym, starym podziemnym zbiorniku wodnym. Kanonier stał na małym wzniesieniu nachylonym do ściany, pokrytym drobnym żwirem. Malutka plaża wżynała się w nierówny kwadrat czarnej wody o boku około dziesięciu metrów. Nierówne kamienne bloki, z których składały się ściany zbiornika, były pokryte starymi plamami i odpychającym, rozległym grzybem na wysokości, do której prawdopodobnie sięgał poziom wody w czasie przypływu. Skapująca z kamiennego sufitu woda tworzyła koncentryczne kręgi na ciemnej powierzchni rozlewiska.

Jednak to nie klaustrofbbiczne wymiary tego pomieszczenia bez drzwi, z ponurą taflą wody i błyszczącym żwirem sprawiły, że Kanonier westchnął.

To światła.

Światła jaskrawo płonęły w kawałkach szkła, które ktoś starannie ułożył w kupkach na każdej ze ścian na kształt zamków skierowanych naprzeciw siebie. Na środku zbiornika, na łańcuchu leniwie obracał się metalowy dysk wielkości talerzyka, powoli odbijając światło w całym pomieszczeniu.

- Co to jest?

Pytanie wyrwało mu się z gardła, zanim zdążył je zatrzymać. Usłyszał pogardliwe fuknięcie nosem i skupił się na chudej postaci, stojącej po kolana w wodzie, na brzegu żwirowego skrawka lądu. Wędrowiec miał na sobie zielony tweedowy płaszcz, a pod spodem bluzę z kapturem. Odgarnął kaptur i przeczesał palcami długi mysi ogonek ze szpakowatych włosów. Z tyłu głowy miał jarmułkę, a wykrzywione w niezmiennym szyderczym uśmiechu usta otaczała stercząca kozia bródka. W rękach trzymał dwa małe okrągłe lusterka, które złożył razem i schował do kieszeni. Potem schylił się i podniósł długi sztylet z brzegu plaży. Zdobył się na nieśmiały, cierpki uśmiech, wskazując błyszczącym ostrzem zbiornik wodny.

- Oto sen o czterech zamkach - odpowiedział, wskazując na zarysy wieżyczek na otaczających ich ścianach. - Miałem taką wizję, dawno temu, gdy byłem wolnym człowiekiem. Urzeczywistniłem tę wizję. Nie zrozumiesz tego.

Poruszył ostrzem w dłoni, odbijając wokół światło, które odsłaniało kąty podziemnego zbiornika.

- Były tu jedynie pustka i ciemność, zanim się pojawiłem. Teraz jest to miejsce mocy. Mojej mocy.

Kanonier poczuł ciężar i ogromny nacisk mas ziemi nad sobą. Czuł się zagubiony, jak gdyby zniknął we wnętrznościach ziemi, przywalony górą. Ale prędzej by go diabli wzięli, niżby ujawnił swoje bolesne przygnębienie.

- Gdzie jesteśmy? Co to za miejsce?

Wędrowiec zatoczył powoli pełne koło, rozjaśniając odbitymi promieniami światła wilgotne kąty komory.

- Jesteśmy pod Londynem. Miastem, które zobaczysz już tylko we wspomnieniach.

Kanonier chciał się zamachnąć pięścią na Wędrowca, ale wyglądało na to, że fatalne uczucie wyssało z niego jego naturalną siłę, a ta, która mu pozostała, była potrzebna, aby mógł ustać na nogach. Poza tym musiał wiedzieć, co się dzieje. Nigdy wcześniej nie był w takim miejscu ani nie czuł się tak fatalnie, a zawsze mógł spuścić lanie Wędrowcowi później, gdy t&i znajdzie się w zasięgu ręki. Ale miał przeczucie, że aby uciec czy choćby przetrwać, trzeba będzie czegoś więcej niż tylko wymachiwania pięściami.

- Mów prościej.

- Zostaniesz tutaj. Być może na zawsze. Naciesz się światłem, bo zniknie razem ze mną.

Wędrowiec spojrzał na Kanoniera z zadowoleniem.

- Czujesz to, prawda? W środku - ta pustka, to wzbierające uczucie przerażenia, utrata sił, że nie jesteś panem siebie?

Kanonier na siłę się wyprostował.

- Nie martw się o mnie, koleś. Czuję się świetnie.

- Och, nie wydaje mi się. Złamałeś daną mi przysięgę. Przysięgałeś na rękę swojego twórcy. Zrobisz, co ci powiem.

- Nie ma mowy. - Kanonier obficie parsknął śliną.

- Och, ależ jest. Jesteś dumnym człowiekiem. Nie obrażę cię, traktując jak sługusa. W zasadzie jedyne, czego od ciebie wymagam, to żebyś umarł. I jedyne, co muszę zrobić, aby doprowadzić do tego szczęśliwego wydarzenia, to zakazać ci przygotowania drogi ucieczki. Tak też robię. Rozkazuję ci, żebyś nie próbował kopać w stronę światła i czystego powietrza. Proste, prawda? Jedno polecenie i twój los jest przesądzony. Nadejdzie północ, a twój cokół będzie pusty, i to, co zapewniało ci życie, umrze. Będziesz tylko złomem do przetopienia.

Oczy Wędrowca płonęły, pełne złośliwości.

- Nadal czujesz się panem siebie?

Kanonier próbował podnieść ręce, zdeterminowany, żeby wyciągnąć jeden z bloków w suficie i pokazać Wędrowcowi, że się mylił. Ale jego ramiona odmówiły mu posłuszeństwa. Pokręcił głową, sfrustrowany.

-Tak sobie myślę: „A może by go tak złapać i wepchnąć mu te jego lusterka tam, gdzie słońce nie dochodzi”.

Ruszył na Wędrowca, ale był zbyt wolny, i Wędrowiec bez problemu odskoczył. Kanonier słaniając się, doszedł do ściany i przerażony tym, jaki jest słaby, oparł się o nią, przy okazji strącając jasny kawałek szkła.

Szkło spadło mu pod nogi i przykuło spojrzenie - miało zmatowioną powierzchnię i zaokrąglone brzegi wyślizgane przez wodę. Gdy tak na nie patrzył, nagle przyszła mu do głowy myśl. Widział podobny kawałek szkła w ręku Edie. Za chwilę przypomniał sobie, gdy pierwśży"

raz zobaczył, jak się uśmiecha, jakby na jej twarzy pojawiły się promienie słońca, a także swoje zaskoczenie, gdy zrozumiał, że promienie te wywołał jedynie jego uśmiech i nazwanie jej po imieniu. I właśnie wtedy zdał sobie sprawę, że poczuł niebywały instynkt opiekuńczy wobec tej na pozór upartej dziewczynki. Ten nagły przypływ ojcowskiej troski powoli ogarnął jego umysł, jak ciemna plama, i sprawił, że teraz wywołało w nim nieprzyjemne uczucie.

Schylił się i dwoma palcami podniósł szkło.

- To kamienie serca.

Usłyszał suchy, obojętny śmiech i spojrzał na Wędrowca, który miał skwaszoną minę.

Kanonier usłyszał grozę w swoim głosie, gdy wycedził przez zęby pytanie, którego nie powinien zadać:

- Coś ty zrobił, Wędrowcze?

Mizerna postać stojąca przed nim tylko się uśmiechała, jak wilk szczerzący kły.

- Skry, Wędrowcze. Coś ty im, do diabła, zrobił?

2

CZYNY, NIE SŁOWA

Edie i George w pośpiechu oddalali się od Cannon Street, szczęśliwi, że zostawiają Kamień Londyński za sobą. Obydwoje byli wstrząśnięci i bolały ich nogi, a ponieważ patrzyli tylko na twardą drogę przed sobą, nie zauważyli ołowianego kształtu na tle ciemniejącego nieba ani niczego, co działo się nad ich głowami.

To, co było w górze, z całą pewnością ich zauważyło.

Kamienny gargulec na dachu nie musiał patrzeć w górę, żeby zobaczyć burzowe chmury. Wyczuwał deszcz, zanim jeszcze zaczęło padać. Było to takie przeczucie, swędzenie dokładnie pośrodku pleców, wysoko między spiczastymi łopatkami, gdzie nie mógł się podrapać nawet wtedy, gdy miał prawdziwe ręce zamiast szponów i skrzydeł danych mu przez jego twórcę. Wyczuwanie deszczu było częścią jego natury. Normalnie, gdy nadchodził deszcz, miał pracę do wykonania - wyrzucanie z siebie wody na dachu St Pancras Station, która znajdowała się około mili na północ. Ale był na innym dachu. Tutaj schował się i obserwował.

Ukrywał się, bo opanowało go nowe, niebezpieczne uczucie - ciekawość. Obnażył wściekłe, wygięte kły i wychylił głowę nad rynną, badając ulicę w dole. Pierwszy raz, od kiedy go stworzono, wiedział, że ma coś ważniejszego do zrobienia niż odpowiadanie na wezwanie deszczu, który właśnie zaczynał padać.

Bardziej interesowali go chłopiec i dziewczynka, którzy szli szybkim krokiem po chodniku. Śledził ich, gdy poruszali się na zachód, skulony na gzymsie. Jego nietoperze skrzydła leżały złożone na plecach, kamienne ścięgna drgały w oczekiwaniu - gotowe do nagłego ataku.

Na pierwszy rzut oka George i Edie wyglądali jak przeciętne dzieci po całym dniu zajęć w szkole, wracające do bezpiecznych, przeciętnych domów, gdzie czeka na nie gorąca herbata i prawdopodobnie szczęśliwie spędzą wieczór i usną w spokoju.

Ale gdyby przyjrzeć się im uważnie, oczywiste było, że te dzieci żyją w zupełnie innym świecie.

Patrząc uważnie, można by dostrzec w ich wyglądzie, że przeżyły coś niezwykłego.

George wyglądał na trzynaście lat, jego ramiona zaczynały się zaokrąglać, kości wydłużać, a mięśnie rozciągać, aby nadążyć za nagłym wzrostem - wynikiem dojrzewania. Miał rozczochrane włosy, na tyle długie, że mógł je niedbale zaczesać za uszy. Jego kurtka była podarta na ramieniu i cała wytarta, jakby tarzał się w niej po brudnej podłodze. Gdy szedł, przez rozdarcie w ciemnych spodniach prześwitywało kolano, był umorusany na lewym policzku. Jednak niechlujny wygląd nie pasował do opanowanego i pełnego determinacji spojrzenia.

W oczach Edie można było dostrzec coś innego. Szła ze spuszczoną głową, a długie, gęste włosy w kolorze bakłażana skrywały jej oczy. Pełne niepokoju i zapatrzenia w coś, czego nie widać. Jej normalnie blada skóra wydawała się jeszcze bielsza, jakby została z niej wyssana cała krew, była napięta z wyczerpania. Potknęła się o krawężnik i tylko dzięki temu, że George błyskawicznie wyciągnął rękę i przytrzymał Edie, nie skończyło się to upadkiem.

- Edie! Patrz, jak chodzisz!

Zobaczył, że skupiła na nim swoją uwagę, wracając myślami w miejsca, w których była.

- Myślałeś kiedyś, że ciąży na tobie klątwa, George? - zapytała nagle.

George potrzebował sekundy, żeby zrozumieć, co powiedziała i dlaczego.

- Myślisz, że jesteś przeklęta?

Pokręciła głową z rozdrażnieniem, jakby nie nadążał za nią.

- Nie jak przez wiedźmę czy coś takiego, nie jak zmieniona w żabę, ale, no wiesz, jakbyś kiedyś zrobił coś złego i dlatego teraz spotykają cię złe rzeczy?

George przewrócił oczami.

- Hmm. Jak na przykład niechcący uszkodzisz pomnik i za to przez półtora dnia musisz uciekać przez Londyn przed gargulcami, Minotaurami i takie tam? Eee... tak.

Pokręciła głową.

- Nie chodzi mi o coś takiego. Raczej o to, co było wcześniej. Całe twoje życie, coś większego, coś, co sprawiło, że w ogóle zniszczyłeś ten pomnik, coś, co na zawsze odwróciło twoje szczęście, coś takiego...

Wróciło do niego okropne wspomnienie, kiedy krzyczał jakieś podłe rzeczy do taty. Krzyczał tak głośno, że z jego oczu kapały łzy, a z nosa leciał katar. W rezultacie ojciec zaczął płakać. Przypomniał sobie drzwi, które zatrzasnął za ojcem. I wieczorem te same drzwi, w których ukazał się policjant z kobietą, która poinformowała matkę, że był wypadek samochodowy. I zdał sobie sprawę, że ojciec już nigdy nie wejdzie tymi drzwiami ani innymi. Nigdy więcej.

- Nie - powiedział.

W jej oczach lekko zamigotała bolesna iskra. Edie zwróciła głowę w jego stronę.

- Twoje życie było cudowne i wspaniałe, co?

Tym razem on pokręcił głową.

- Edie. Nie mamy na to czasu. Musifny wymyślić jakiś plan. Trzeba uratować Kanoniera. Jeśli go nie odnaj-dziemy i nie sprowadzimy na cokół przed północkiem, przed północą...

- Wiem. Stanie się martwym pomnikiem. Nigdy więcej się nie poruszy. Wiem, George. Nie jestem głupia.

- Nie powiedziałem, że...

- Chcę, żeby wrócił tak samo, jak ty tego chcesz, wiesz? To znaczy, nie tylko dlatego że nas uratował i mu coś zawdzięczamy...

- Ale mu zawdzięczamy - wtrącił dobitnie George.

- Wiem, ale chodzi o coś więcej. - Wzięła głęboki oddech. - Przy Kanonierze czułam się bezpiecznie.

-Ja też.

Pierwsze krople deszczu, a za nimi wiele następnych, pokryły chodnik. Teraz deszcz padał tak mocno, że krople odbijały się z powrotem w górę od gładkich płyt chodnikowych. George instynktownie przeszedł na bok, chroniąc się pod daszkiem kawiarni, i pociągnął za sobą Edie. Za plecami mieli ścianę, a nad głową niewielką markizę.

Siedem pięter wyżej, na dachu, gargulec warknął podenerwowany i wychylił się, próbując nie stracić ich z oczu, ale jedyne, co mógł dostrzec, to upaprany przez gołębie plastikowy daszek nad ich głowami. Wściekle zasyczał i wycofał się małymi kroczkami, szukając lepszego punktu obserwacji. Zatrzymał się, gdy zobaczył stopy Edie. Cieszył się, że nie weszli do budynku. To skomplikowałoby sprawę, a przeszedł już wystarczająco dużo zmian i nie chciał mieć kolejnych problemów.

- Co robimy? - zapytała.

- Muszę pomyśleć. Możemy nie moknąć w tym czasie.

- Okej. Ale czas ucieka. Robi się już ciemno. Myśl szybko.

Stali tak, obserwując ulewę. George próbował wymyślić jakiś plan. Problem w tym, że najpierw musiał pokonać chorobliwy strach. Przed tym, że odnalezienie Kanoniera, który rozpłynął się w powietrzu i teraz może być gdziekolwiek w tym ogromnym mieście lub nawet poza jego granicami, jest ponad jego siły. Miał za mało informacji, żeby coś wymyślić. Jego umysł ciągle był zajęty rozmyślaniem o tym, czy ciąży nad nim klątwa.

Obok nich przeszedł młody tata z małym dzieckiem w nosidełku. Nosidełko miało przezroczysty kaptur przeciwdeszczowy, a szkrab śmiał się i wyciągał rękę spod kaptura, aby popukać tatę w głowę; tata sięgał za siebie, ściskał go za udo i łaskotał, co wywoływało u dziecka śmiech.

George obserwował ich, dopóki się nie zorientował, że Edie patrzy na niego.

- Pamiętasz, jak byłaś dzieckiem i czułaś się bezpiecznie, bo był z tobą twój tata? - zapytał.

Pokręciła głową.

- Nie bardzo.

Wziął głęboki wdech. Jedynym sposobem, żeby uwolnić się od jej pytania, była szczera odpowiedź. Może wtedy jego umysł skoncentrowałby się na tym, jak uratować Kanoniera.

- Okej. Tak. Zanim...

Zrozumiał, że ciężko mu będzie to z siebie wyrzucić.

- Zanim umarł?

- Nie. Zanim wszystko zepsułem. Między mną a tatą. Powiedziałem różne rzeczy.

- Każdy czasem mówi.

Nabrał powietrza.

- Tak, ale nie każdy ojciec ginie, zanim masz szansę powiedzieć mu, że nie mówiłaś poważnie.

Był zaskoczony, że tak lekko to powiedział. Minęła chwila. Spadło więcej deszczu. Wtedy Edie zepsuła nastrój, szyderczo prychając.

- Zrobiłeś taką straaaszną rzecz? Dlatego jesteś przeklęty?

Georgebwi nie podobał się jej ton.

-Co?

- Więc powiedziałeś coś wrednego. Wielkie mi rzeczy. To także mu się nie spodobało.

- No tak, dla mnie to wielkie rzeczy.

- No tak. To pikuś.

Nie cierpiał jej tonu. Może z powodu tego, jak soczyście wymówiła „p” w słowie „pikuś”. Gdy obnażamy naszą intymną część siebie, nie życzymy sobie, żeby ktoś drwiąco prychał. Odgrodził się od niej swoją urażoną godnością, jak płaszczem ochronnym.

- Och, a ty, zapewne, masz jeszcze głębiej skrywany, bardziej mroczny sekret, tak?

-Tak.

- Super.

Za wszelką cenę nie chciał dać jej satysfakcji, dlatego o nic więcej nie pytał. Ostatnie słowo zawsze musiało należeć do niej. Nie zamierzał dać jej wygrać.

Wtedy powiedziała:

- Liczą się czyny, nie słowa.

I ponieważ nie miało to żadnego sensu, prawie zapytał: „Co?”, ale przypomniał sobie, że nie da jej tej satysfakcji, nie po tym, jak parsknęła, jak gdyby jej sekret był o wiele mroczniejszy i ważniejszy. Nie zapytał.

A potem spojrzała na niego oczami błyszczącymi jak mokra od deszczu ulica za nią i powiedziała:

- Nie chodziło tylko o słowa między mną a ojcem.

George nagle zrozumiał, że opowiada mu, dlaczego czuje się przeklęta, i choć wiedział, że odpowiedź nie będzie przyjemna, to musi jej wysłuchać.

- Co to znaczy? - zapytał w końcu.

- Zabiłam go.

CZARNY PTAK

Coś było nie tak. Kruk czuł to w kościach i piórach, gdy przelatywał nad zieloną powierzchnią Regent’s Parku. Spojrzał w dół i zauważył swój kształt, który odbijał się w stawie.

Przez chwilę zapomniał, że coś jest nie tak. Był to, co zauważył z wielką satysfakcją, złowieszczy widok - nieskrępowana skrzydlata sylwetka wyraźnie zarysowana na tle sinych chmur. Wiedział, że w dawnych czasach ludzie spojrzeliby ze swoich obozowisk lub znad pługu i wzdrygnęli się na widok czarnego ptaka, który wyglądał jak dziura w niebie, rzucającego złowrogi cień na ich życie, co rzeczywiście robił. Postrzegliby go za omen - z całą pewnością zły. Nie to, żeby Kruk przejmował się tym, co myśleli. Gdy porównywał ludzi sprzed wieku i tych żyjących obecnie, większość z nich ledwo zdążyła się urodzić, a już umarła i została zapomniana.

Leciał dalej. Przyczyną niepokojącego uczucia było to, że nie wiedział, gdzie jest Wędrowiec. Zazwyczaj Wędrowiec jak magnes przyciągał prastarego ptaka, który spędził cztery ostatnie stulecia na jego służbie.

Zatoczył koło nad budynkiem Biblioteki Brytyjskiej, zmniejszając prędkość, aby po chwili szybować nad dziedzińcem od frontu budynku, gdzie na biało-ceglastym wzorze w kształcie kraty był okrągły wklęsły placyk. Kruk czuł, że w tym miejscu ma największą szansę odnaleźć Wędrowca, ale krąg okazał się pusty.

Musiał odnaleźć Wędrowca, a także dzieci, które kazał mu odszukać Wędrowiec. Kruk miał wspaniałą pamięć, ale tylko jedną parę oczu, dlatego uznał, że potrzebuje pomocy w polowaniu. Ta myśl skierowała go na południe, na gęsto zadrzewiony Tavistock Square. Pośrodku placu stał posąg przedstawiający wycieńczonego, półnagiego mężczyznę, który ze skrzyżowanymi nogami siedział na cokole, a jego zakończenie stanowiła mała, łukowata kapliczka. Leżało w niej kilka zgniecionych puszek po piwie i słoik po dżemie pełen nagietków. Między skrzyżowanymi nogami posągu było mnóstwo kwiatów, zarówno świeżych, jak i gnijących. Naprzeciwko, na jednej z ławek, siedział brudny bezdomny z plątaniną dredów zwisających z tyłu głowy, z plastikowymi torebkami założonymi na buty. Odchylił się do tyłu, żeby dopić resztkę piwa z puszki, patrząc w niebo niebieskimi oczami, wypłukanymi przez alkohol.

Gdy upewnił się, że wytrząsnął z puszki ostatnią kroplę piwa, beknął i ułożył się wygodnie na ławce, chowając głowę w tak zatłuszczoną kurtkę, jakby ktoś w zamierzchłej przeszłości zanurzył ją w oleju silnikowym.

Kruk wylądował na oparciu ławki, na której siedział menel. Poczekał, aż mężczyzna przestanie kasłać i wypluje zieloną flegmę na chodnik, między zafoliowane stopy.

Kruk wskoczył na ramię bezdomnego i mocno się chwycił. Kloszard zesztywniał, ale nie okazał zdziwienia. Dudniącym niskim głosem wybełkotał:

- Czego chcesz, ptaszku? Czego chcesz od Domokrążcy?

Ptak nachylił się do jego ucha. Kloszard zaczął niepostrzeżenie drżeć. Zamknął oczy, a górnymi zębami przygryzł dolną wargę - skupiał się zupełnie jak dziecko. Wolno pokiwał głową.

- Zobaczymy, co da się zrobić.

Kloszard otworzył oczy i nagle wstał, rzucając pustą puszkę, a ta dołączyła do pozostałych, spoczywających w zagłębieniu pod pomnikiem człowieka ze skrzyżowanymi nogami.

Kruk uniósł się w powietrze i zawisł w górze. Kloszard nadal się trząsł, ale jego oczy się zmieniły. Wcześniej były wyblakłe od alkoholu, a teraz całe czarne, przeszywająco czarne, takie jak oczy samego Kruka.

A to dlatego, że nimi się stały.

I w całym Londynie, pod mostami, na ławkach w parkach, w bocznych uliczkach i schroniskach śmierdzących starą zupą i środkiem dezynfekującym, łzawiące i przekrwione oczy nagle się zmieniły. Ci, którzy zasnęli jako ludzie w schroniskach i na progach pustych sklepów, obudzili się z oczami Kruka i ruszyli ulicami na poszukiwania. Samotne kobiety, powłóczące nogami i przygniecione bagażem życiowych doświadczeń, który sprowadzał się do zawartości starej plastikowej torebki, przestały unikać spojrzeń ludzi i wyprostowały głowy, również przeszukując ulice i chodniki.

Kruk przemówił i w całym mieście otworzyły się oczy Domokrążcy.

4

UŚMIECHNIĘTY NOŻOWNIK

Edie wpatrywała się w ulewę; jej twarz była nieprzenikniona, a ciało zziębnięte.

Do George’a dopiero docierało, co mu przed chwilą powiedziała.

- Zabiłaś swojego tatę?

- No tak... Nie, nie do końca.

Spojrzał na nią z oburzeniem.

- Edie! To nie jest zabawne...

- Nie. Chodzi mi o to, że to nie był mój prawdziwy tata. Był raczej przybranym tatą.

George lekko odetchnął.

- Aha.

- Nie, nie martw się. Nie zabiłam go bez powodu.

George wolno pokiwał głową. Nadążanie za Edie było czasem wyczerpujące, a tym razem także wyjątkowo niepokojące i zaskakujące.

- W porządku.

- Nie. To było całkiem nie w porządku.

Strumień wody z zepsutej rynny zmienił kierunek na wietrze i ich ochlapał. Markiza nie zapewniała schronienia. Nawet wydawało się, że bardziej kieruje na nich strumień wody, niż chroni przed deszczem. Edie mocno otuliła się ubraniem i uciekła w zaułek obok.

George nadal oswajał się z myślą, że Edie właśnie przyznała się do morderstwa, więc minęło kilka sekund, zanim zauważył, że zniknęła, i ruszył za nią w deszczu.

Zaułek był pusty.

- Edie! - krzyknął w przypływie paniki.

Była to ślepa uliczka, na której stał jedynie zdezelowany samochód i kontener na gruz.

- EDIE!

Pobiegł wąską alejką i sprawdził wnętrze samochodu, szukając jakiegoś ukrytego wyjścia. Nie mógł uwierzyć, że to znów się zaczyna. I nagle usłyszał cichy głos:

— To nie powinno się wydarzyć. Tylko go walnęłam.

Spojrzał w dół. Edie siedziała w kucki w suchym miejscu, pod nachyloną klapą śmietnika i zwisającą z niego plandeką. Patrzyła na niego. Przesunęła się trochę, robiąc mu miejsce.

Odetchnął z ulgą i schował się przed deszczem koło niej. Kolejny raz nie miał z nią kontaktu wzrokowego, bo wydawało się, że patrzyła na coś za mokrą, ruchliwą ulicą na końcu alejki.

- Nie rób tego więcej.

Być może wcale nie słyszała jego słów, bo jedynie kontynuowała swoją opowieść.

- Tylko go uderzyłam. Nie wiedziałam, jak inaczej go powstrzymać. Widzisz, szedł za mną. Z nożem. To było na plaży. Tylko go uderzyłam. Nie chciałam go zabić. Tylko go uderzyłam.

- Zabiłaś go uderzeniem?

- No, miałam duży kamień w dłoni. On...

Podciągnęła nogi pod brodę i oparła na nich głowę. George czekał na dalszy ciąg.

Przycisnęła mocno brodę do kolan, jakby chciała się ukarać za chwilowe załamanie głosu.

- ...był alkoholikiem, był ciągle pijany. Gdy zamykali puby, szedł na ryby. Tak to nazywał, ale po prostu szedł do domku na plaży i dalej pił - tak mówiła moja mama. A potem, gdy mama odeszła, gdy została zabrana i nigdy nie wróciła, zostaliśmy tylko ja i on, więc zaprowadził mnie na plażę. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam jego domek. Był niewielki. Jeden z kilku postawionych pod klifem. Zawsze sobie wyobrażałam, że będzie to taka fajna drewniana chatka, ale były to bardziej betonowe bunkry stojące na skale. Gdy otworzył swój domek i spojrzałam przez drzwi, zobaczyłam coś i wiedziałam, że to złe miejsce...

Jeszcze mocniej wtuliła brodę w kolana, ściskając nimi usta, aby zatrzymać coś w środku.

- Co zobaczyłaś, Edie?

Pokręciła głową i wypuściła powietrze.

- Nieważne. Poza tym to nie było coś, co się tam znajdowało. Tylko coś, co kiedyś tam było. Dawno temu. Gdy dotknęłam ściany, zobaczyłam to i wiedziałam, że za żadne skarby nie powinnam wchodzić do domku, i uciekłam.

Pomyślał o jej darze odczuwania wspomnień zapisanych w kamieniu i metalu przez dotyk naładowanych emocjami.

- Skrzyłaś? I zobaczyłaś przeszłość?

-Tak.

Nie zamierzała mu powiedzieć, co zobaczyła. Postanowiła, że nigdy nie będzie rozmawiać o tym, co widziała w czasie wizji, którą miała w domku na plaży.

Zamiast tego odwróciła się, spojrzała na George’a i opowiedziała mu całą resztę. Jak zaczęła po prostu uciekać i gdy jej ojczym próbował ją złapać i dowiedzieć się, co się stało, uderzyła go w uśmiechniętą twarz i pobiegła kamienistą plażą.

Opowiedziała, jak bardzo zmęczyła się biegiem po kamykach i z jakim spokojem podążał za nią, wspinając się na drewniane falochrony, które dzieliły opustoszałą plażę, jeden po drugim, z uśmiechem na twarzy zupełnie nie-pasującym do tego, co miał w ręku. A był to nóż.

Powiedziała Georgebwi, jak wbiegła na ostatnie strome wzgórze z kamyków, i zobaczyła, że drogę ucieczki zagradza jej głęboka przepaść ciągnąca się aż do następnej drewnianej ściany, zatrzymującej kamienie podczas silnych sztormów.

Wreszcie doszła do najgorszego - jak ją dogonił na krawędzi wąwozu. Nie zdradziła, co jej powiedział ani jak nienaturalnie promienny był jego uśmiech. Opowiedziała Georgebwi o nożu i tym, jak poczuła pod ręką gładki krzemień, którym go uderzyła, gdy się na nią rzucił.

Upadł jak ścięte drzewo, w ciemny dół przepaści, wywołując lawinę kamieni, która obsunęła się w ślad za nim. Gdy wszystko się uspokoiło, był do połowy przykryty kamieniami. Nie wiedziała, co ma zrobić. Ściskała ciężki kamień w dłoni i gdy zobaczyła, że połyskuje na nim coś mokrego, rzuciła go w dół.

Potem wróciła do miasteczka i wsiadła do pociągu ja-dącego do Londynu.

George wolno kiwnął głową. To, co mu powiedziała, nabrało sensu. Zrozumiał, że nigdy nie powinien pytać o to, o co ona nie pyta jego.

- Więc to był wypadek? - powiedział powoli.

- Nie - powiedziała stanowczo.

Zobaczył, jak w jej oczach zamykają się drzwi, kryjąc brzemię, które nosiła w sobie.

- Słuchaj, Edie...

- Wymyśliłeś już, dokąd pójdziemy? - postawiła pytanie jak blokadę drogową.

Minęła chwila, zanim w myślach zwolnił i zmienił bieg. - Chyba po to się zatrzymaliśmy. Żebyś mógł pomyśleć. Wiedział, że patrzy na jego profil. Gdy się odwrócił, obejrzała się jeszcze szybciej, jak gdyby nigdy nic. Ale on to zauważył.

- Więc jaki mamy plan?

- Nie zginąć. Uratować Kanoniera.

-Jak?

- Nie mam pojęcia. Na początek dobry pomysł - poprosić kogoś o pomoc.

Przypomniała sobie, co im się przydarzyło, o rzeczach i ludziach, którzy nie udzielili im prostych odpowiedzi, a jedynie dawali zagadki i niejasne odpowiedzi. A jednak miał rację. Potrzebowali jakiejś pomocy. Ale był pewien problem.

- Nie możemy iść do Sfinksów ani Słownika z powodu smoków w City. Jesteśmy poza jego granicami, prawda? Wciąż bronią dostępu i wypatrują ciebie.

- Moglibyśmy iść do Czarnego Mnicha.

Patrzyła na niego.

- Do Czarnego Mnicha? Oszalałeś? Powiedziałeś, że mu nie ufasz!

- Nie ufam. Nie do końca. Ale pokazał nam drogę do Kamienia, co nie? To znaczy, kwiecistymi słowami, ale informacja była dobra. Po prostu...

- Po prostu za dużo się uśmiechał i za bardzo chciał dostać tę zniszczoną głowę smoka, tak?

Poczuł znajomy ciężar kamiennego łba, który miał w kieszeni.

- Wędrowiec także strasznie chciał ją zdobyć - mówiła dalej.

Powoli skinął głową, ale zaraz nią pokręcił. Miała rację, ale nie do końca. Musiała się mylić, inaczej nie mieliby od czego zacząć.

-Jest podejrzany, ale nie sadzę, że jest zły. Nie jak Wędrowiec. Myślę, że nie jest do końca sobą, jak Kanonier czy Słownik. Chyba zgodzi się na jakiś układ.

- Układ? A co możemy mu dać?

Wyciągnął ułamaną głowę smoka i spojrzał na nią. Gdy tak patrzył, zdał sobie sprawę, iż choć był pewien, że to głowa smoka, a jednak miała dziób... Bardziej jak gryf czy coś...

- To. Chciał to. Nie dałem mu, bo sam chciał zadośćuczynić za to, co zrobiłem, kładąc głowę na kamieniu, ale przecież w końcu tego nie zrobiłem. Więc może damy mu to w zamian za pomoc. Co?

Z braku planu, w obliczu strachu i niebezpieczeństwa, czasem krok naprzód poprawia samopoczucie. Edie nie mogła się nie zgodzić z tym rozumowaniem. Pokiwała głową.

- A więc Czarny Mnich.

George zobaczył, że się trzęsła. Zdjął kurtkę i podał jej.

- Bierz. Jest mi wystarczająco ciepło.

- Nic mi nie jest. - Próbowała odepchnąć jego rękę.

- Edie. Cała się trzęsiesz. Załóż kurtkę i ruszajmy. Nie uratujemy Kanoniera, siedząc tu i drżąc z zimna.

Po dłuższej chwili poddała się i przykryła kurtką ramiona.

Zatrzymała się i wskazała palcem.

- George. Twoja ręka.

- Wszystko w porządku.

Spojrzał w miejsce, gdzie utkwiła swój wzrok. Nagle poczuł, że jest mu niedobrze.

- Okej. - Przełknął ślinę. - Nie wszystko.

5

ŚMIERĆ SKIER

Coś było straszliwie nie w porządku. Kanonier czuł to, jakby lodowaty żar wypełniał podziemne pomieszczenie.

- Skry, Wędrowcze? Coś ty im, do diabła, zrobił?

Jego głos odbił się echem w podmokłej komorze. Nastała cisza i za chwilę słychać było jedynie chrzęst żwiru pod stopami Wędrowca, gdy zataczał półokrąg na malej plaży. Jego czubata broda przedzieliła się na dwie nierówne części, ukazując okrutny uśmieszek.

- Och, zrobiłem dużo, więcej niż mógłbyś sobie wyobrazić. A gdy chłopiec wpadnie w moje ręce, zrobię jeszcze więcej.

- Nie mówię o chłopcu - mruknął Kanonier, odkładając myśl o Georgeu na później.

W tej chwili jego uwagę przykuwały świecące kawałki szkła na ścianach.

- Skry - te mądre kobiety, zadziorne dziewczynki. Polowałeś na nie. Przez te wszystkie stulecia. Dlatego my-śleliśmy, że ich gatunek wymiera. Nie wymierały, to twoja sprawka. Wybiłeś je. To ty...

Ta potworność na chwilę pozbawiła go słów. Jakby ułożenie ogromnej układanki okazało się najprostszą rzeczą pod słońcem, że nawet głupiec powinien je dostrzec. Z przerażenia głos mu się zmienił.

- Oczywiście. Jak inaczej mógłbyś zdobyć te kamienie serca?

Kanonier trzymał w ręku szkło, jak akt oskarżenia. Wyświechtane ramiona płaszcza Wędrowca uniosły się i opadły w irytacji.

- Kamienie serca? Phi! Świecidełka. Gdy człowiek jest skazany, aby kroczyć po tym świecie dłużej niż trwa normalne życie, potrzebuje... hobby. Ja dla przyjemności zbieram pewne klejnociki i błyskotki.

Pauza, jaką zrobił Wędrowiec, dobierając słowo obrazujące jego czyny, potwierdziła obawy Kanoniera i sprawiła, że wybuchnął z oburzeniem.

- Zabijałeś je i kradłeś ich ostrzegawcze kamienie dla cholernego hobby!

Znudzony Wędrowiec machnął na niego ręką.

- Przesadzasz. Nie zabiłem ich wszystkich. Zresztą zabijanie ich jest zbyteczne. Mogłem zabić niektóre, ale to nie nawyk, a już na pewno nie cel sam w sobie. Zresztą bez swoich kamieni serca są stracone i zagubione. Tracą głowę i tylko trajkoczą i bełkoczą, jakbezrozumne małpy, które siedzą, kiwając się na boki i śliniąc nad miską.

Kanonier potrząsnął głową.

- Wędrowcze, ale dlaczego? Po co to robisz? Dlaczego Kamień miałby chcieć czegoś takiego?

Wędrowiec prawie wypluł odpowiedź.

- Kamień? Kamień nic takiego nie chce.To moje dzieło. Kamień rzucił na mnie klątwę i uczynił swoim niewolnikiem, więc muszę wykonywać wszystkie jego rozkazy, ale nie wszystko, co robię, jest na jego zawołanie. Byłem wielkim człowiekiem setki lat wcześniej, zanim powstałeś - gdy byłeś tylko rudą na dnie kopalni, nawet jeszcze niewydobytą - i znów będę wszechwładny!

Ślina pociekła mu po brodzie, gdy tak krzyczał i pluł jednocześnie. Światło płonące w mozaice z morskiego szkła wyraźnie odbijało się w jego oczach.

Kanonier pokonał rosnące uczucie rozpaczy, które czuł w żołądku, i wykrzywił twarz w pogardliwym uśmiechu.

- „Wszechwładny”... O, panie dzieju. Widziałem facetów bełkoczących w szoku po bitwie i mówili bardziej do rzeczy niż ty... Istniejesz nadal tylko dlatego, że przeszedłeś na złą stronę kamienia i jesteś teraz jednym z jego sług.

Oczy Wędrowca błysnęły złością.

- Błagam, a czymże ty jesteś? Jesteś tylko bryłą brązu o kształcie człowieka, która złamała dane słowo, skazując się na samotną śmierć w ciemności.

Machnął rękami, pokazując szklane przedmioty pod ścianą.

- Te ostrzegawcze kamienie płoną, gdy tu jestem, bo tak właśnie reagują, gdy w pobliżu znajdzie się sługa kamienia lub skaza. Gdy zniknę...

Machnął ręką jak magik.

- Abrakadabra - nie ma świateł.

- Zaczekaj - powiedział Kanonier, zbulwersowany tak, że w jego głosie słychać było nutkę rozpaczy. - Te dzieciaki... nie...

- A tak, dzieci? Chłopiec, który pokrzyżował moje plany? Nie martw się o chłopca, jeszcze wykona moją wolę.

- Wątpię. Widziałeś, jak wybrał Trudną Wersję. Ma charakter, może nawet mocniejszy, niż sądziłem.

Wędrowiec parsknął z irytacją.

- Jest uparty, Kanonierze, nic więcej. Do tej pory udawało mu się tylko dzięki młodzieńczej porywczości.

- To charakter - upierał się Kanonier. - Może nie zdawał sobie sprawy, co go czeka później, ale wiedział, że będzie ciężko. Zrobił to też dla dziewczynki. Nie zostawiłby jej w potrzebie i chwała mu za to.

- Tak, masz rację, chwała mu za to, że jej bronił, chwała mu za to, że o nią dbał, a przede wszystkim chwała mu za to, że pokazał mi, na czym mu zależy, bo jeżeli dowiesz się, na czym człowiekowi zależy, możesz mu to odebrać i go szantażować, a wtedy zyskujesz. Dzięki słabościom innych można poruszyć świat. I ja poruszę świat. Wszystko zmienię.

- Zostaw dzieci w spokoju, Wędrowcze. Trzymaj się od nich z daleka.

- Wybacz. Nie mogę tego zrobić. Chłopiec musi coś dla mnie zrobić, jeśli rzeczywiście jest Twórcą. Wiele lat temu miałem dwa czarne kamienne lusterka, czarniejsze niż ciemność, w której przyjdzie ci umrzeć, gdy odejdę.

Sięgnął do kieszeni, odczepił dwa małe okrągłe srebrne lusterka i wziął je do ręki.

- W porównaniu z kamiennymi lusterkami te szklane są jak dziecięca zabawka. Złodziej i oszust zabrał mi jedno z czarnych lusterek, przerażony mocą, jaką dałyby użyte razem. Jedno lusterko - lusterko zrobione z odpowiedniego kamienia - ma pewną moc, ale dwa razem...?

Jego oczy płonęły blaskiem porównywalnym do płomieni w kamieniach serca pod ścianą.

- Połączone razem mogą otworzyć portale do miejsc, gdzie znajdują się moce tak wielkie, że potęga kamienia wydałaby się znikoma. Tę właśnie moc wykorzystam, aby się uwolnić. Chłopiec zrobi go dla mnie, a dziewczynka wybierze mu kamień, który ma ukształtować...

- Nie, Wędrowcze, chłopiec i skra są...

Wędrowiec przerwał mu lekceważącym ruchem ręki.

- Chłopiec, niedokończony Twórca, i mała, dzielna dziewczynka? Biedne maleństwa. Biedne, biedne maleństwa... Dziwne słowo - „maleństwo”. Z jednej strony to coś ukochanego, z drugiej - łatwo się gubi i przechodzi nas dreszcz emocji, gdy zaczynamy tego szukać, polować na nie. Uwielbiam polować - ale wiesz co, Kanonierze? Wiesz, co najbardziej lubię w polowaniu?

Jego uśmiech rozszerzył się, usta poczerwieniały i zwilgotniały.

- Zabijanie - powiedział Kanonier.

- Nie tyle zabijanie... - Uśmiechnął się Wędrowiec. - Ale chwilę przed, gdy wiesz, że możesz albo zabić, albo darować życie. I twoja ofiara też o tym wie. To najlepsza chwila. Gdy ty decydujesz, czy ktoś przeżyje, czy umrze. To właśnie jest prawdziwa moc...

Podniósł nogę i rozległo się głośne pstryknięcie, gdy w niemożliwy sposób ostrożnie włożył ją w lusterko. I zniknął, a światła wzdłuż ścian zbladły i w poświacie, zanim zapadła ciemność, widać było dwa lusterka, które wisiały naprzeciwko siebie. Ostatnie, co usłyszał Kanonier, były cichnące słowa Wędrowca, które brzmiały mniej więcej tak:

- Droga dziatwo, wyłapię was łatwo... Chwila zawahania i w me ręce wpadnie łania...

Kanonier nie miał wątpliwości, o kim mówił Wędrowiec. Kolejny raz poczuł nieznośny przypływ bezsilnego strachu o dziewczynkę.

6

SKAŻONA RĘKA

Edie miała oczy szeroko otwarte ze zdziwienia, gdy patrzyła na to, co się działo z ręką George’a. Oderwała wzrok i zobaczyła, że George zrobił się bardzo blady, gdy obserwował zmiany na ręce. Patrzył z taką uwagą, że nawet nie mrugnął.

- Co się z nią dzieje? - zapytała cicho.

Nie miał pojęcia. Z blizny pozostawionej przez smoka wyłoniły się trzy wyraźne linie, ciemne żyły barwiące bladą skórę ręki, i okręciły się wokół jego nadgarstka jak pnącza dzikiej róży.

-To jakieś zakażenie krwi? - zapytała ostrożnie Edie.

George przyjrzał się uważnie trzem liniom, chociaż wszystko w nim chciało oderwać wzrok od tego miejsca.

- Nie - powiedział z wyschniętymi ustami. - To coś gorszego.

Każda wijąca się żyła była innego koloru i inaczej zbudowana niż pozostałe. Wszystkie były lekko wrośnięte w jego skórę, jak skazy na skale.

- George, powinniśmy cię chyba zabrać na ostry dyżur...

Pokręcił głową, walcząc ze wzbierającymi napadami mdłości.

- Nie sądzę, żeby w szpitalu mogli mi jakoś pomóc.

Edie nachyliła się, żeby dokładnie przyjrzeć się kłębkowi żył.

- Każda jest inna.

- Tak... I nie są moje. To znaczy, nie są częścią mojego ciała.

Choć bardzo starał się, żeby tak nie było, w jego głosie słychać było odrazę.

- Mogę? - wahając się, chwyciła rękę.

George odwrócił głowę, nie chcąc na to patrzeć.

- Ta jest gładka. Jak metal.

Uznał, że go to nie ominie. Z trudem przełknął ślinę i spojrzał.

- To jest metal - kontynuowała. - To chyba brąz lub mosiądz.

Odsunął jej rękę i sam przyjrzał się cętkowanemu, niebieskozielonemu kanalikowi wijącemu się obok. Był zimny w dotyku.

- Ten nie jest taki gładki.

- Jest jak marmur.

Przeszli do ostatniej, bladej skazy wijącej się wokół nadgarstka. Potarł ją, czując nierówną fakturę wapienia. Gdy wodził kciukiem po kanaliku, śledząc jego kierunek, poczuł, że na jego palcu zostaje pył zebrany z powierzchni żyły.

- Okej - powiedział, zaciskając zęby, zanim udało mu się ponownie odsłonić je w uśmiechu. - To jest naprawdę przerażające.

- Boli?

Zgiął ramię. Wyglądało na to, że żyły z brązu i kamienia zginały się razem z nim. Pokręcił głową.

- Nie, ale znasz to uczucie, jak cierpnie skóra?

Skinęła głową. Pokazał na ramię.

- Mnie właśnie cierpnie. Jakbym miał coś w ramieniu, co nie jest moje. Chodzi mi o to, że gdy o tym pomyślę, przechodzą mnie ciarki.

- To co zrobimy?

Spojrzała na niego. Uśmiechał się z zaciśniętymi ustami. Niepokój w jej oczach wywołał u niego odwrotną reakcję - kolejny raz był zdeterminowany, żeby zetrzeć ten wyraz z jej twarzy, upewniając się, że wszystko z nią w porządku. Nie była to szczególnie mądra myśl, ale za to jedna z niewielu, której mógł się trzymać, w ich niepojętym, kłopotliwym położeniu.

- Nie będziemy o tym myśleć.

Wstał. Deszcz słabł. Schylił się i pomógł jej wstać. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć, więc rzucił tekst jak z filmu.

- Edie. Wszystko będzie dobrze. Przejdziemy przez to razem. Będę przy tobie. Cokolwiek lub ktokolwiek będzie chciał cię skrzywdzić, będzie musiał najpierw mnie pokonać.

Mówiąc to, nie miał wątpliwości, że nie jest tak przekonujący jak aktorzy filmowi. Może trzeba być dorosłym, żeby brzmieć jak macho.

Edie odgarnęła włosy wchodzące jej do oczu i obejrzała go dokładnie, od stóp do głów.

- Tak? Całe czterdzieści pięć kilo żywej wagi?

Szeroko się do niej uśmiechnął. Przynajmniej nie kpiła z niego. Przynajmniej nie głośno. Zrobił groźną minę i stanął nad nią, udając twardziela.

- A co! Całe czterdzieści pięć kilo. Dopóki to się nie skończy, będę cię osłaniał. Zawsze będę przy tobie.

Czekał, aż przyłączy się do wygłupów, ale zamiast tego tylko pokiwała głową.

-To... - szukała odpowiedniego słowa, potem spojrzała prosto w jego oczy i dokończyła: - ...to dobrze.

Jej wiara w niego wydawała się taka szczera, nieoczekiwana i przejmująca, iż nagle poczuł, że chce stamtąd uciec.

-Więc ruszajmy. Chodźmy zobaczyć Mnicha.

Jego pewność siebie podtrzymywała ją na duchu, a myśl, że jest za nią, uspokajała. Wyprostowała się i ruszyła przodem, tak jak prowadziła droga.

- Most Czarnego Mnicha jest w tamtą stronę.

Ponieważ szła przed chłopcem, nie zauważyła, jak kamienny gargulec odbił się od rynny i zanurkował, pikując w dół jak kamień, z którego zresztą był zrobiony, a w ostatniej chwili rozłożył nietoperze skrzydła i poderwał się znowu w górę, uderzając George a jedną szpo-niastą łapą dokładnie między łopatki, podczas gdy druga zacisnęła się na jego kostce.

Ponieważ spadający półtonowy mokry piaskowiec potrafi nieźle uderzyć, George nawet nie krzyknął. Nie mógł. Stracił oddech, a gargulec zrobił pętlę w powietrzu i pofrunął w ciemniejące niebo.

Edie odwróciła się, żeby zobaczyć, dlaczego George tak się ociąga, i stanęła jak wryta. W miejscu, gdzie przed chwilą widziała przyjazną twarz, nie było George’a, a jedynie wielu zmokniętych przechodniów pospiesznie idących chodnikiem. Nikt jej nie osłaniał. Jakby ktoś nacisnął przycisk i wyłączył George’a.

Zdumiona Edie została sama.

7

IKAR

Rozległ się trzask. Z przenośnego lusterka wyszedł Wędrowiec i rozejrzał się, niezauważony przez ludzi spieszących przez zabryzgany deszczem Old Change Court. Było tam jedynie kilku młodych urzędników, którzy, idąc do pubu, głośno rozmawiali i śmiali się. Wędrowiec ruszył za nimi.

Gdy tak szedł z tyłu, ich rozmowy przycichły, stawały się coraz mniej radosne, aż wreszcie zapadła krępująca cisza. Zatrzymał się, a urzędnicy poszli dalej ulicą. Jednak ten pomysł z wypadem na piwo, zanim wrócą do domów, wydał im się nagle zupełnie nietrafiony. Jednak żaden z nich pewnie nie umiałby wytłumaczyć dlaczego.

Wędrowiec zatrzymał się przy zwężającym się ku górze cokole z brązu, na którym stała groteskowo wykrzywiona skrzydlata postać. Jej plecy były nagie, z przymocowanymi do nich za pomocą uprzęży odrąbanymi skrzydłami, co wyglądało bardziej jak narzędzie tortur niż sprzęt lotniczy. Głowa posągu była boleśnie odrzucona do tyłu, a jego tors otoczony ażurowym pancerzem, który zakrzywiał się z przodu, kryjąc jego twarz i blokując ramiona.

Pomnik przedstawiał agonię, a nie moment lotu.

Zaskomlał, gdy od frontu podszedł do niego Wędrowiec; z tego miejsca jedyną widoczną częścią ludzkiego ciała były nogi ugięte pod ciężarem bolesnego urządzenia.

- Ikarze, pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć. Twój brat nie żyje.

Ikar wzdrygnął się i zaczął się trząść. Po chwili, zza strasznej metalowej konstrukcji, która ściskała głowę i tors, wydobył się cichy, tłumiony jęk.

- Tak. Twój brat, Minotaur. Minotaur został stworzony przez tego samego Stwórcę, co ty. Twój brat nie żyje.

Ikar krzyknął. Był to przenikliwy ludzki krzyk, przerażający i dziki, choć stłumiony, jak gdyby usta skryte pod urządzeniem zostały zaszyte.

- Tak. Zmarł straszną śmiercią. Nie mogłem nic zrobić.

Gdy do człowieka czy też stworzenia wewnątrz uprzęży dotarły wiadomości, krzyk zmienił tempo i teraz był przerywany łkaniem.

- Pomyślałem, że zechcesz mi pomóc odnaleźć ludzi, którzy to zrobili. Dwójkę dzieci. Potrzebuję ich do czegoś, ale jeśli mi je dostarczysz, oddam ci je, gdy nie będą mi już potrzebne. Masz moje słowo.

Krzyk Ikara stał się jeszcze bardziej przenikliwy-jakby szwy na jego ustach pękły pod wpływem wcześniejszych wrzasków - i w groteskowy, dziwaczny sposób zeskoczył z cokołu, lądując w przysiadzie. Końce jego odrąbanych skrzydeł uderzały o siebie nad głową, pełne wściekłości i zapału.

8

W POWIETRZU

Każdy chciałby latać. Chociaż raz w życiu. Spogląda w górę i widzi ptaka, który - wydawałoby się - bez wysiłku szybuje w powietrzu, i myśli: „Chciałbym choć raz być nim”.

Ale nikt nie miałby ochoty latać, tak jak w tej chwili leciał George.

Do góry nogami, z wygiętymi plecami, wpatrywał się w ziemię w dole, bezgłośnie próbując złapać oddech po miażdżącym ciosie między łopatki, lecz bez skutku.

Jedyne, co mógł zrobić, to rozpaczliwie wyciągnąć rękę w stronę malejącej postaci Edie, gdy odwracała się w złą stronę, szukając go na zatłoczonym chodniku. Obracała się jak liść złapany w gwałtowny wir powietrzny, patrzyła w każdą stronę, ale nie w górę.

I gdy z braku tlenu przed jego oczami pojawiły się plamki, a obraz stał się zamglony, udało mu się wreszcie złapać oddech - wziął głęboki wdech, potem następny i krzyknął dokładnie w momencie, gdy gargulec wleciał za budynek i zniknął z oczu.

- Edie!

Z całej siły wykrzyczał to jedno proste słowo, które wyrwało się z niego, jakby było jego ostatnią nadzieją. Jednak jego krzyk przepadł w hałasie miasta.

Usłyszał nad sobą ganiący syk gargulca i poczuł mocniejszy uścisk na swojej nodze. Po kilku ogłuszających machnięciach skrzydłami zostawili w tyle następne budynki i lecieli w poprzek Tamizy.

George patrzył na wodę poniżej, potem zerknął w górę, w samą porę, żeby uchwycić krótkie spojrzenie stworzenia. Ułamek sekundy, gdy byli oko w oko, wystarczył mu, żeby rozpoznać warczącą kocią głowę. Westchnął z niedowierzaniem.

- Rynnuś?

Nie miał wątpliwości. Był to gargulec, którego nazwał Rynnusiem, próbujący go rano zabić na monumencie - gargulec, którego Kanonier na jego oczach roztrzaskał w drobne kawałki. Skaza, która była z całą pewnością nieżywa.

- Przecież jesteś martwy!

Gargulec znowu syknął, a George odwrócił się i zobaczył, że zbliżają się coraz bardziej do ceglanego komina umieszczonego na dachu należącym do muzeum sztuki współczesnej Tatę Modern. Choć był pewien, że Rynnuś nie zamierza roztrzaskać go o komin, patrzył przed siebie, nie znajdując energii, aby wystawić rękę w daremnej próbie zapobieżenia temu, co nieuniknione. Ale w ostatniej chwili Rynnuś obrócił się w powietrzu i zahaczył szponem o brzeg komina, zatrzymując się.

George wisiał z nosem przy ścianie komina. W jego głowie pulsowała krew, wypełniając mu płuca. Chłopiec zastanawiał się, czyjego serce będzie w stanie odpompo-wać ją z klatki piersiowej na właściwe miejsce.

9

CZERWONA KRÓLOWA

Czarny Mnich zdecydowanym krokiem podążał na wschód, schodząc z Westminster Bridge między niewielkim strumieniem przechodniów, którzy oczywiście go nie widzieli, a gdyby nawet widzieli, ich racjonalne umysły nie pozwoliłyby im uwierzyć w to, co dostrzegają ich nieracjonalne i niegodne zaufania oczy - między nimi szedł posąg.

Tamiza znajdowała się po prawej stronie, a wielka wieża z Big Benem wyrosła nad ich głowami; jej podświetlona tarcza błyszczała w zapadającym mroku.

Mnich szybko zerknął w bok, gdy mijał imponujący dwukonny posąg. Dostojna kobieta w prostej luźnej sukience, powiewającej szacie i małej kolczastej koronie stała w swoim rydwanie, w prawej dłoni trzymała groźnie wyglądającą włócznię, drugą leniwie kierowała dwoma stającymi dęba rumakami.

Po bokach stały jej córki, które dla utrzymania równowagi przykucnęły nad strasznymi, wykrzywionymi ostrzami, wystającymi ze środka kół rydwanu.

Wyglądały, jakby chciały zjechać z cokołu wprost na Parliament Square.

Mnich skinął głową, mijając pomnik. Gdy widać było, że nie zamierza się zatrzymać, Królowa przemówiła.

- Mnichu.

Zatrzymał się, odczekał chwilę, po czym odwrócił się do niej; uprzejmy uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, nie do końca maskował niezadowolenie z powodu niespodziewanego postoju.

- Królowo.

- Nie kłaniasz się.

Mnich jeszcze bardziej się uśmiechnął.

- W rzeczy samej.

- Nigdy się nie kłaniasz.

Rozłożył szeroko ramiona, jak człowiek, który nie ma nic do ukrycia ani niczym się nie martwi.

- Jestem przyjacielem wszystkich ludzi, jednakowoż dla wszystkich, niczyim poddanym. Mówiąc to, nie chcę urazić.

Ułożenie królewskich brwi zdradzało irytację.

- Nie chcesz, a jednak to robisz.

- Nie przez zamierzenie. Taki już mój nawyk, moje powołanie.

- Księża kłaniają się królom.

Przeciągle odetchnął, w sposób, w jaki ludzie chcą jasno zasygnalizować swoją cierpliwość.

- Niedobrzy księża, moja pani. Nie tacy, których cenię, w żadnym wypadku. Jednak mówiąc „powołanie”, nie mam na myśli kapłaństwa. Mówiłem o mojej profesji -jestem właścicielem karczmy. Z tej przyczyny, jako gospodarz i karczmarz, postrzegam wszystkich mężczyzn jako równych.

- A kobiety? - wtrąciła nagle.

Delikatny uśmiech pojawił się na jego twarzy i znikł od razu.

- Kobiety, w mojej praktyce, są absolutnie równe, tak długo, jak pozostają w oberży.

Królowa napuszyła się i zacisnęła rękę na włóczni. Jej córki spojrzały na siebie.

- Myślisz, że to zabawne? Tak prawisz, tłuściochu? Mnich uniósł brew. Wygładził sutannę na brzuchu.

- Pragniesz kazania, o pani? Ależ doprawdy, sądziłem, że znajdujesz uciechę raczej na wojnie... Ale naturalnie, jestem pewien, że uda mi się wyłożyć jakąś budującą naukę ku rozwadze. A więc proszę, może przytoczę słowa słynnego kaznodziei:

Gdy Adam ziemię kopał, a Ewa przędła, kto wtedy był szlachcicem?

Skierowała na niego złe spojrzenie, jak gdyby próbowała wybadać, czy i jak wielka obraza kryje się w jego słowach. W końcu machnęła ręką, bo nie chciała zaprzątać sobie tym głowy.

- Samochwalcze słowa, ponad moje zrozumienie. Być może mają jakiś sens w oberży.

Uśmiech Mnicha nie kwestionował słów Królowej.

- No cóż, widzę, że nie mają sensu w pałacach, gdzie królowe wyobrażają sobie, że są lepsze niż zwykli śmiertelnicy.

Włócznia zatrzęsła się w jej dłoni, a gdy Królowa przemówiła, słychać było narastający gniew.

-Jesteś naumyślnie bezczelny!

Na jego twarzy pojawił się uśmiech, przypominający wielki przekrojony krąg sera. Udawał jednak skruszonego.

- Nie, o pani, proszę o wybaczenie. Dziecinną przyjemność sprawia mi przekomarzanie się z tak wyśmienitą, ognistą rudowłosą kobietą, jak ty - wszak każdy leśnik wie, iż żadna podpałka nie rozpala się szybciej, niżeli ta z czerwonej kory.

Córki westchnęły i natychmiast odwróciły wzrok.

- Według ciebie jestem ruda, klecho?

- Ależ naturalnie. Czemuż by inaczej nazywali cię Czerwoną Królową?

W końcu wybuchła, błyskając oczami i kierując ostrze włóczni w jego stronę.

- Nie z powodu włosów, tłuściochu - nie z powodu włosów! Nazywają mnie czerwoną, bo nawiedziłam to miasto w zemście za krzywdę moich córek i gdy z moją armią pospiesznie wracałam do domu - moje ramiona, aż do łokci, były czerwone od krwi Londynu i jego bezczelnych...

- Matko - powiedziała córka stojąca po lewej stronie.

I wzięła ją pod ramię, starając się pohamować. Druga córka chwyciła drugie ramię, próbując odwrócić jej uwagę i powstrzymać tyradę.

- Matko. Skra...

Królowa z widocznym trudem odzyskała kontrolę nad sobą. Oczy Mnicha były niewinne i pełne zadowolenia. Zbyt niewinne - rozkoszowały się oparami po eksplozji, którą wywołał. Królowa przemówiła najspokojniej, jak tylko mogła.

- Tak. Oczywiście. Skra. Skra, Mnichu. Zeszłej nocy przebiegła koło nas skra. Z chłopcem.

Jego brwi uniosły się, ukazując zdziwienie. Jednak od razu zamaskował to obojętnym wyrazem twarzy.

- Och. I masz pewność, że to była skra?

- Wiesz równie dobrze jak ja, że wyczuwamy skry tak wyraźnie, jak one wyczuwają, co kryje się w kamieniu. Była młoda. Była silna. Była też odważna. A jednak uciekała. Chcemy wiedzieć, co się z nią stało.

- Czemuż to? Wybacz me zuchwalstwo, ale jakież to sprawy masz ze skrami?

Ścisnęła włócznię i stuknęła drzewcem o podłogę rydwanu.

- To silne dziewki, żyją w niebezpieczeństwie nie do wytrzymania. Nie widzieliśmy żadnej od lat.

- Być może jesteś w błędzie. - Wzruszył ramionami.

- Nie tym razem, Mnichu. A każda kobieta w niebezpieczeństwie jest pod moją opieką.

- A czemuż to, o pani?

Uderzyła włócznią jeszcze mocniej, aż jej córki podskoczyły.

- Bo taka jest moja wola! Zawsze była!

W jej oczach płonął ogień. Mnich miał rację, szybko się rozpalała.

- Czemu mnie o to pytasz, pani?

- Bo biegli wzdłuż rzeki, a rzeka prowadzi do twoich drzwi.

Przejechał ręką po twarzy, zmazując z niej całą wesołość. Ponownie skinął głową, ale zbyt lekko, aby mogło to zostać uznane za jakikolwiek ukłon.

- Rzeka prowadzi do wielu drzwi. Nikogo nie widziałem. Dobrej nocy, drogie panie.

Ukłonił się i ruszył na wschód.

Królowa patrzyła, jak Mnich się oddala. Wzięła kilka głębokich wdechów, po czym zwróciła się do córki po prawej stronie.

- Skłamał. Gdzieś tu krąży skra. Musimy ruszać. Jeśli mnie nie myli uczucie, które mam w trzewiach, to dziewczynka jest w niebezpieczeństwie.

10

SAMOTNA EDIE

Był tam minutę wcześniej. A teraz go nie ma. To było takie proste, takie straszne, takie brutalne. Wyszła z zaułka na ulicę, spojrzała w prawo i lewo, obróciła się, chcąc zaproponować, żeby pobiegli, jeśli ma ochotę, ale już go tam nie było. Jego zniknięcie było tak nagłe i szokujące, że jej umysł nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Najpierw się rozzłościła, że George się wygłupia. Była zmęczona, śmiertelnie zmęczona i bardzo starała się nie dać po sobie poznać, że jest u kresu sił. A teraz bawił się z nią w chowanego.

- Daj spokój, George - powiedziała surowym głosem. - Nie jestem w nastroju...

Wtedy przyszła je do głowy gorsza myśl - może schował się, ponieważ zobaczył skazę lub Wędrowca. Znowu się obejrzała. Niczego nie dostrzegła. Po drugiej stronie ulicy bezdomna kobieta pchała grzechoczący wózek na zakupy pełen plastikowych torebek i gazet. Była za daleko, aby Edie mogła dostrzec, że jej oczy są całkiem czarne i jest obserwowana. Coś do siebie mamrotała,

ale wszystko rozmywało się w hałasie przejeżdżających samochodów. Edie, nie widząc żadnego zagrożenia, cicho odetchnęła z ulgą i weszła z powrotem w zaułek, szukając chłopca.

- George!

Nie było go tam. Sprawdziła kontener na gruz i lukę za samochodem. Nie mogła się pomylić. Zniknął z taką łatwością, tak nagle, jakby go tam nigdy nie było. Ściskało ją w brzuchu, a serce waliło jak szalone. Jeszcze raz okrążyła alejkę, szukając jakiegoś miejsca, które mogła przeoczyć. Zacisnęła pięść, żeby móc go uderzyć, gdy wyskoczy i zacznie się śmiać. Ale nie pominęła żadnego miejsca. George a tam po prostu nie było.

Dostrzegała jedynie miasto, ulice i ludzi, którzy szybko szli w deszczu. Wtedy przez jedną ulotną chwilę wydawało jej się, że słyszy George’a wołającego ją po imieniu, niesamowicie daleko i desperacko, ale gdy się odwróciła w kierunku, skąd dochodził głos, nic tam nie było. Wiedziała, że to umysł płatał jej figle, przez co słyszała rzeczy, które chciała usłyszeć.

Gdy obracała się powoli na skraju ulicy, poczuła z nią pewną więź i wszystko wokół zaczęło ujawniać swoje tajemnice, a jej umysł wreszcie pozwolił jej uwierzyć, że George po prostu zniknął z powierzchni Ziemi. Jej twarda pięść otworzyła się - kościsty pęczek białych kostek i napiętych ścięgien rozluźnił się w otwartą dłoń, z której zwiotczałe palce zwisały w powietrzu i tworzyły wokół Edie niewyraźny krąg, gdy się obracała. Zaczęła się zastanawiać, czy oszalała...

Gdy dziewczynka potknęła się o coś, spojrzała w dół. Choć dalej powoli się obracała, jej kolana ugięły się, a zdrętwiałe palce odzyskały swoją ruchliwość. Podniosła rzecz, o którą się potknęła.

Był to but. But George’a. Mokry i zdarty, ale gdy włożyła rękę do środka, wciąż ciepły. Powróciła odrobina normalności i Edie zdała sobie sprawę z tego, że dobrowolnie włożyła rękę do buta chłopca, który przez dwadzieścia cztery godziny prawie cały czas biegł. Szybko wyciągnęła rękę z wilgotnego buta. Zmarszczyła nos w chwilowym przypływie odrazy, który przeszedł w zdrętwiały uśmiech, gdy jej ręka mocno zacisnęła się wokół buta. Miała konkretny dowód na to, że George tam był naprawdę, dzięki czemu wracało w nią życie. Zrozumiała, że nie odchodzi od zmysłów.

Na szczęście przestała się także obracać, bo nagle zauważyła, że momentalnie straciła panowanie nad sobą i prawie usiadła na chodniku.

Musiała się otrząsnąć.

Odpędziła zdradziecki głos w głowie i gdy uderzała otwartą dłonią w podeszwę, powoli wracała jej nieustępliwość. Zwisające z buta sznurówki przypominały jej o ciasno zapiętych żołnierskich butach Kanoniera i ich stukocie dodającym jej otuchy. Myślenie o Kanonierze również pomagało. Instynktownie wiedziała, co powiedziałby, gdyby tu teraz był, gdyby mógł zajrzeć do jej wnętrza i wysłuchać wątpliwości, które mnożyły się w jej głowie.

Zebrałby je i kazał im się rozejść. Wiedziała dokładnie, co by zrobił. I zaczęła go naśladować.

- W porządku. Starczy tego. Praca czeka. Rusz się -zgrzytnęła zębami. - Później zwariujesz.

Myślała o nim i czerpała z tego siłę, więc w pewnym sensie Kanonier był z nią, istniał w jej głowie. I może właśnie to przywróciło żar jej oczom i sprawiło, że ruszyła wyprostowana w stronę rzeki.

11

WISZĄC NAD MUZEUM

Z-* dy George wisiał głową w dół z nosem przy cegla-V<f nym murze komina, cała krew w ciele podporządkowała się sile grawitacji. Czuł łomotanie serca, kiedy toczyło przegraną bitwę, próbując odpompować krew z głowy do nóg. Na przemian to szumiało mu w uszach, to ktoś grał na perkusji w jego głowie. Łomotanie stawało się coraz głośniejsze i był pewien, że jego głowa zaraz eksploduje. Tata często chwytał go i trzymał do góry nogami, od kiedy był malutkim dzieckiem. Miał wyraźne wspomnienie śmiejącej się matki, która próbowała powstrzymać ojca, huśtającego nim nad kupką liści. Pamiętał ulgę, gdy tata obrócił go w dobrą stronę i jak całą trójką upadli na stertę liści, gdzie stoczyli bitwę. Miał pewnie około sześciu lat - były to te szczęśliwe dni, gdy śmiech matki był tylko śmiechem, a nie sposobem na ukrycie czegoś. Myśl o niej pochodziła jakby z innego życia. Zastanawiał się, czy już wróciła do kraju i zauważyła, że zniknął. Na pewno. Gdzieś tam z pewnością go szuka. Na pewno.

Myślał, co zrobić, i gdy miał już mroczki przed oczami, które były oznaką niechybnie zbliżającej się utraty przytomności, gargulec chwycił go niezbyt mocno szponami drugiej nogi za szyję i obrócił w odpowiednim kierunku, stawiając naprzeciwko wielkiego, dzikiego kociego pyska.

Kamienne oczy Rynnusia wydawały się przewiercać George’a na wylot. Ciśnienie nagromadzone w jego głowie wróciło do normy, a mroczki zniknęły. Jego serce wciąż waliło jak młot, ale hałas w uszach ucichł. Pozostało jedynie głuche, wibrujące dudnienie.

Jedna kocia brew uniosła się wyżej niż druga, sygnalizując pytanie. Kamienne usta poruszyły się, próbując wydobyć słowo spomiędzy wielkich zębów. Wyglądało to równie dziwnie, jakby ktoś próbował wyjąć ość z ust, nie używając rąk.

- Jynug? - powiedział stwór i zatrzymał się, czekając na odpowiedź. Gdy ta nie nadeszła, skrzywił się i spróbował znowu:

- Jynut?

Z jakiegoś powodu najdziwniejszą rzeczą, dziwniejszą niż zwisanie z wysokiego komina przemysłowego w uścisku latającego gargulca, było to, że on najwyraźniej próbował z nim rozmawiać.

Georgebwi coś tu nie pasowało. Czuł to w żołądku.

- Dlaczego jeszcze żyjesz? - zapytał bez ogródek.

Gdy to powiedział, zrozumiał, że chciałby także wiedzieć, jakim cudem on jeszcze żyje, dlaczego gargulec nie rozszarpał go na kawałki lub nie roztrzaskał o ziemię.

Rynnuś spojrzał na niego i choć nic nie powiedział, wzruszył ramionami. George był wstrząśnięty. Gdy stworzenie o siedmiometrowej rozpiętości skrzydeł wzrusza ramionami, to ciężko o bardziej wymowny gest.

Według wszelkich reguł dotyczących wiernych i skaz, które George poznał, kiedy znalazł się w wymiarze Nie-wilondynu, gdzie posągi poruszają się, mówią, latają i walczą, Rynnuś nie powinien żyć. Powinien siedzieć na swoim miejscu i już nigdy więcej się nie poruszyć. Widział, jak Kanonier roztrzaskał go na drobne kawałki za pomocą pistoletu. Był skazą, a to oznaczało, że nie żyje. Poza tym życiodajne siły wiernych były mocniejsze. Nawet bardzo uszkodzone odradzały się, pod warunkiem że potrafiły dotrzeć na swój cokół przed północą - porą, którą Kanonier nazwał północkiem. Skazy nie miały takiej mocy. We wnętrzu były puste. Zamiast osobowości miały w sobie złośliwość i zawiść.

Rynnuś był skazą i rozpadł się na kawałki na oczach George’a. To oznaczało, że już nigdy nie powinien chodzić po mieście ani szybować nad jego dachami. Gargu-lec patrzył na niego wyczekująco. Chłopiec nie wiedział dlaczego. Chyba że...

Wstrząsnęło nim, gdy nagle przyszło mu do głowy, czego chce Rynnuś. To proste. Rynnuś chciał tego, czego Wędrowiec. Chciał odłamanej głowy smoka, którą miał w kieszeni.

Poczuł uniesienie - chwilę wcześniej nie miał nadziei i był przekonany, że jedynym wyjściem z tej sytuacji był długi upadek lub krótkie spotkanie z ostrymi pazurami Rynnusia. Teraz miał coś na wymianę za swoje życie. Nie miałby nic przeciwko, żeby oddać uszkodzoną rzeźbę, jeśli ocaliłoby mu to życie, i wtedy zyskałby trochę czasu, aby uratować Kanoniera i odnaleźć Edie.

- Słuchaj! - wyrzucił z siebie. - Wiem, czego chcesz. Mam to tutaj. Postaw mnie na ziemi, to ci to dam.

Jego błyskawiczny plan wydawał się wspaniały, zanim nie odkrył, że jego ręce bezowocnie przeszukują miejsce, gdzie powinna być kieszeń jego płaszcza, a usta same wypowiedziały: