Jak masz na imię - Cezary K. Kęder - ebook

Jak masz na imię ebook

Cezary K. Kęder

0,0

Opis

Powieść Konrada Cezarego Kędera „Jak masz na imię” osadzona jest w fikcyjnym świecie przypominającym miasta Górnego Śląska w latach 90. XX w. Głównymi postaciami są typowy bohater lat 90. XX w., copywriter na stanowisku kierowniczym w niewielkiej prywatnej firmie oraz jego liczne partnerki. Fikcyjność tych postaci jest podkreślona przez fakt, że nie mają one ustalonych personaliów, zamiast nich narrator prowadzi tytułową "grę w imiona", której reguły w trakcie lektury odkrywamy. Z wypowiedzi i narracji głównego męskiego bohatera wynika, że jest on w trakcie tajemniczej misji, którą określa jako rozsiewanie wirusa.
Jak sam zauważa autor: "stawką było dla mnie zaspokojenie ciekawości, czy polszczyzna udźwignie połączenie narracji pierwszo-, drugo- i trzecioosobowej na poziomie zdań; rozleglejsza w słowach forma świetnie sprawdza działanie wynalazków, które w krótkich formach nie wybudzają, stają się nazbyt łatwe do pominięcia, potraktowania jako kaprys czy poboczny poetyzm. Realizacja zamysłu wpisania w formę powieści podmiotu wciąż osiągającego spójność i wciąż się rozpadającego, ale bez popadania w zabiegi zniechęcające miłośników wartkiej akcji, ma swoją długą historię".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




redaktor prowadzący: Paweł Orzeł

redakcja: Filip Fierek

korekta: Andrzej Śnioszek

projekt okładki i stron tytułowych: Artur Skowroński

© Copyright by Cezary K. Kęder © Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023

Wydanie pierwsze, Warszawa 2023

Państwowy Instytut Wydawniczyul. Foksal 17, 00-372 Warszawatel. 22 826 02 01e-mail: [email protected]

księgarnia internetowa: www.piw.plwww.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN: 978-83-8196-714-3

CZĘŚĆ I PREQUEL

1.

Próbuję jakoś przetrwać. Przy dnie powietrznego oceanu jest wilgotno, zimnawo i trudno się oddycha. Trzeba krążyć po możliwie najoszczędniejszej energetycznie orbicie, wydłużać wieczór, skracać dzień, nie odzywać się, nie prowokować. Jeszcze nie jest tak źle, ale wie, że za dzień albo dwa się zacznie. A pierwszy telefon niby niczego nie zapowiada, cieszysz się, że dzwoni. Ile to już miesięcy? Ho, ho, ho! Pięć? Czas ma tendencje do galopad! Jak się czujesz? No, to dobrze, ja nie najlepiej. Ogólnie wszystko w porządku, tylko ta pogoda… No, pa! Do zobaczenia! Wpadnij kiedyś, co? A potem nagle ktoś cichutko puka w futrynę drzwi i lekko podpuchnięta twarz Agaty z jednym, starannie zapudrowanym wypryskiem dokładnie na środku czoła, oznaczającym, że niewątpliwie ma, albo jutro będzie miała, okres, pojawia się w jego biurze z pytającym wyrazem w oczach. – Hej! – mówię. – Wchodź, co cię sprowadza? – To co zawsze – odpowiada, a ponieważ wiem, jak skończyły się jej dwie ostatnie wizyty, na wszelki wypadek opowiadasz sobie w duchu, że jest już jednak o jeden dzień za późno, i rozmawiacie z ożywieniem o sytuacji ogólnej. Kiedy się żegna, przytulasz ją mocno i całuję w policzek, rumieni się i mówi: „To ja już lepiej pójdę”, nie robiąc nawet pół kroku. Nie protestujesz, chociaż po lekkim, poddającym ruchu jej bioder jest prawie pewien, że dzisiaj to jednak dzień dobry. Jeszcze jeden całus na pożegnanie. Teraz nie ma wyjścia: wychodzi.

Trochę pracujesz. Później zapada w drzemkę przerwaną telefonem od szefa. Znowu trochę pracujesz. Postanawia – w ramach ostrożnych planów wykonywania czynności utrzymujących przy życiu – wyjść wcześniej i wpaść do klubu na kawę z advocatem. Wolny krok, ostrożne ruchy kelnerów – wiedzą, że w takie dni najłatwiej coś stłuc albo wylać. Zamawiasz. Piję. Po drugim łyku dostrzega Alicję, która właśnie weszła. Teraz jestem pewien, że to już. Siada przy mnie, prosi o kieliszek wina. Chwilę droczymy się, kto ma zapłacić, ale okazuje się, że ona nie ma w ogóle przy sobie pieniędzy. Mówimy o jej stałym mężczyźnie, którego czasem ze mną zdradza, a który nie mieszka tutaj, dzwonią do siebie codziennie, widują się w weekendy. Jest podejrzanie ożywiona, głaszczę ją po ręce. Postanawia mnie odwieźć, nie mogę się nie zgodzić, już w samochodzie powtarza moje słowa, że zawsze chciał mieć kobietę, która miałaby samochód i odwoziłaby cię do domu. Kieruje nieuważnie, wjeżdża w kałuże, ochlapuje przechodniów, którzy wygrażając pięściami, recytują piosenkę ochlapanego. Miło się nam gada, chociaż dobroczynny wpływ kawy minął po niecałym kwadransie. Na parkingu całujemy się długo, wkładam jej rękę pod spódniczkę, przeszkadzają mu rajstopy tworzące u samego szczytu coś w rodzaju elastycznego pasa cnoty. Przestajemy, żeby zaczerpnąć tchu, nie wyciągając ręki, pytam, czy wstąpi do mnie na górę, i gwałtowny skurcz silniej wgniata moje palce w fotel. Ale jesteś prawie pewien, że nie, w każdym razie, proponując, ryzykuje niewiele, góra dwie godziny ględzenia i niezdecydowanych pieszczot. Zastanawia się krótko i mówiąc: „Nie. Jeszcze nie dzisiaj”, wyciąga spod siebie moją dłoń. Palce, wykonując uspokajające, okrężne ruchy, stygną na jej udzie, potem siadam wygodnie w fotelu. – Muszę pójść do sklepu po coś do jedzenia – mówię i po chwili, walcząc z parasolem, idę.

Pada już drugi tydzień; na przemian deszcz i mżawka. Krótkie przejaśnienia. Czasem burza, a raczej drobne namiastki burzy. Ciśnienie kaprysi: wieczorem trochę wzrasta, rano spada z pieca na łeb, w ciągu dnia nie ma sprecyzowanych planów. Obroty sklepów monopolowych biją rekordy miesiąca, menele wyrabiają dwieście albo i trzysta procent normy: naprać się, zasnąć, naprać się znowu, zasnąć i jak się uda, naprać się jeszcze raz. W autobusach i restauracjach dochodzi do krótkich scysji o byle co. Wiszące w powietrzu od wielu dni konflikty nagle przemieniają się w dzikie awantury. Ktoś dostaje po gębie. Ktoś inny wymówienie. W sklepie uśmiecham się do znajomej sprzedawczyni, która pyta: „Co panu dać?” i natychmiast się rumieni. „Dzisiaj” – akcentujesz słowo „dzisiaj” – „tylko pół chleba i paczkę herbaty”. Wychodzi. Jest dopiero wtorek. Nie czuję się bardzo źle, raczej w normie. Nie możesz zasnąć, choć, przewidując kołowrót następnych kilku dni, uważa to za bardzo wskazane.

Przychodzi późno i sekretarka szefa, prócz krzywego jak jej nogi uśmiechu, obdarza cię informacją, że dzwoniła jakaś kobieta, ale nie chciała się przedstawić. Kiwam głową, marszczę brwi, niby próbując sobie przypomnieć, kto to mógł być, i udaję, że sobie przypomniałem. Tak, czekałem na telefon. W gruncie rzeczy jest mi zupełnie obojętne, która dzwoni. Po kwadransie słyszę w słuchawce Alinę paplającą, że już dzwoniła, że trudno mnie zastać. Ziewam bezgłośnie. Chorowała ostatnio, więc nie bardzo mogła, ale teraz jest już dobrze, jest w formie, więc może się pokazać młodemu człowiekowi. Protestuję skwapliwie przeciwko takiemu postawieniu sprawy młodości. Czy może wpaść koło czwartej? Zaprasza na kawę.

– No wiesz… – zaczynam.

– Wiem – przerywa mi – jesteś zajęty, masz mnóstwo obowiązków, ale przecież nie widzieliśmy się tak długo…

– No nie wiem…

– Poza tym – kusi – mam dla ciebie pewną informację nie-na-telefon.

– Chciałem tylko powiedzieć, że nie mam ochoty na kawę – kapituluję. – Ale zgoda, jeśli postawisz mi herbatę z rumem.

Śmieje się, odkłada słuchawkę.

To będzie koszmar, myślisz spokojnie, przypominając sobie wszelkie rozmowy z Aliną, prowadzone zawsze obok, obok jakiegokolwiek tematu, bardziej obok niż z kimkolwiek innym, bo Alina, piękność przekwitająca, nie jest w stanie znieść myśli, iż mogłaby nie być atrakcyjna, przy czym silna osobowość nakazuje jej brać mężczyzn, a jednocześnie moralno-intelektualne opory powstrzymują ją przed konsumpcją. Przynajmniej czasami – uśmiechasz się pod nosem. A tajemnica będzie pewnie z tych w rodzaju „Iksiński powiedział, że Igrekowski to alfa bądź omega”. Ale niechby była, lepsze to niż wszystkie panny odmieniające w taką pogodę własne życie przez przypadki zasłyszane. Te co bardziej znerwicowane mówią, że nie ma sensu się dalej upierać, że można znaleźć dla siebie coś, co wreszcie by ostatecznie uspokoiło i cedują przywilej poszukiwań na bliżej niesprecyzowaną potomność, a ich mniej lub bardziej przypadkowi kochankowie wykonują o jeden ruch za dużo albo za późno. A inne – i to mój pech – próbują wrócić do ostatniego miejsca, które niosło jakiś choćby bardzo niesprecyzowany sens, nagle żałując, że z powodu tak absurdalnego jak „normalne życie” pozbawiły się tej jednej, jedynej może szansy na coś, co teraz by się tak bardzo przydało, a czego tak bardzo teraz brakuje. – Jesteś bardzo tajemniczy. – Bywam – odpowiadam sobie, przepowiadając w pamięci wszystkie delikatne, uspokajające gesty wykonywane w celu zbudowania głębszego porozumienia i sugerujące, iż poza mężami, dziećmi oraz lekkomyślnie wybieranymi kochankami istnieje jednak to coś. I jestem wdzięczny kobietom, którym jego gesty są jeszcze potrzebne, choć to właśnie przez nie w marne dni zaczyna się potykać i z trudem łapie równowagę.

Alinę spotykam przed wejściem, rzeczywiście, na zewnątrz wydaje się być w formie, całujemy się w policzki na przywitanie. Słucham, gdy powoli wchodzimy po schodach. Idzie przede mną, nie przestając mówić, odwraca co chwila do mnie głowę. Zamiast odpowiedzi na pytania, które stawia, obejmuję ją od tyłu i gryzę lekko w odsłonięty przez wysoko upięte włosy kark. Jej włosy pachną jakimiś lepszymi perfumami. Milknie na chwilę.

Przy stoliku znowu błyska elokwencją, między ustalaniem z antypatycznym młodzieńcem, zwanym tu kelnerem, co zamawiamy, i płaceniem wysypanymi z portmonetki drobnymi dowiaduję się. Słucham. Kiwam głową. Rozmawiamy o jej już studiujących dzieciach. Z synem wciąż kłopoty. Nie ośmielam się napomknąć, że w gruncie rzeczy drobne, więc gładko przechodzimy do innych kwestii. Potem dowiaduję się o książce, którą skończyła tłumaczyć. W torebce odnajduje się list od znanego literata pełniącego funkcję w redakcji „Literatury Światowej”, który ocenia jej wysiłki translatorskie. Czytam. Ciężko mi się skupić, bo ona wciąż papla, ale orientuję się, że list jest raczej grzeczną odmową. Ona wcale się tym nie przejmuje – i tak już ma wydawcę. Nie, to nie!

Przez chwilę patrzę jej w oczy z rozbawieniem. – No trudno – mówisz. Mruga powiekami i pojmuje. – Tak, lepiej nie.

W sobotę wychodzę rano do sklepu z nadzieją na świeże bułki i chwilowy koniec macerowania, a spotykam Ankę. Patrzy na mnie, zadzierając lekko głowę, oczy jej błyszczą jak dawniej. Opowiadamy sobie półsłówkami to, co z sobą chcielibyśmy zrobić. I wtedy wreszcie, rozdrażniony przedłużającym się przeciąganiem korowodu potwierdzających swoje wyższe potrzeby psychiczne znajomych kobiet, zaczynam się zastanawiać, czy jednak nie zużyć tego narastającego wolniutko od ostatniego naszego stosunku płomyka do odpalenia w sobie choćby dziecinnej racy.

2.

Duża dziewczynka. Taka wysoka jak ja, a może nawet ciut wyższa. Gdy odwraca się i patrzysz jej w oczy, wciąż jeszcze rozważam kwestię stosunku szerokości jej bioder do długości nóg, w pierwszym momencie ocenionego jako trochę zachwiany, a w drugim zracjonalizowanego jako absolutnie funkcjonalny, co powoduje gwałtowny skurcz w dołku, więc najpierw on rozpoznaje w jej oczach wyraz rozpoznania, potem ona mówi z lekkim niedowierzaniem: „To ty?”, a dopiero później dociera do ciebie, że to Baśka, której nie widział może już ze dwa lata. Długie do ramion, gęste, ciemnoblond włosy czesane z przedziałkiem na środku głowy, splecione w dwa założone za uszy warkoczyki. Troszkę płaska, lekko piegowata twarz: szare oczy w jasnej oprawie, gęste brwi, zgrabny nosek, szerokie, ale ładnie wykrojone usta. Bardzo czysta cera i bardzo białe zęby, choć prawa jedynka jakby zachodziła na lewą. Dłonie o długich palcach i zadbanych paznokciach.

Więc idziemy razem i powoli dowiaduję się, że od pół roku mieszka o pięćdziesiąt metrów stąd, że przedtem mieszkała w Niemczech ze swoim narzeczonym, że właściwie to mieszkanie jej matki. Jestem w gruncie rzeczy zmęczony i myślę, że powinieneś się możliwie szybko pożegnać, tylko że ona nie reaguje na jego pokojowe gesty dystansu ani na zachęty do jasnego wyrażenia, iż już jest spóźniona, bo czeka na nią babcia, ciotka, wujek albo kolega. Stoimy i patrzycie sobie w oczy, wreszcie, wraz z myślą, że ten chłopak z Niemiec przestał być już punktem dojścia, a zaczął być punktem wyjścia, wynajduje się w tobie jakaś zapomniana porcja energii i wysnuwa z siebie gładkie zdanie, że w domu mam straszny bałagan, więc nie zapraszasz, ale może spotkalibyśmy się za godzinę i poszli na spacer?

Mówi „tak” tak zdecydowanie, że w ciągu tej godziny doprowadzasz łazienkę, sypialnię i siebie do stanu najwyższej gotowości, jednocześnie postanawiając, że jej pod żadnym pozorem nie zerżnie. No, chyba że by… A potem spacer, który trwa, ręce się splatają, całujecie się pierwszy raz, nieśmiałe uśmiechy sprzed kilku lat nabierają sensu w naszych opowieściach, idziemy objęci, zaczyna się robić późno i dokuczają wam komary. Przechodzicie obok jej domu, wtedy ona mówi, że nie posprzątała… i mama… Zresztą już nie zdążyła na początek filmu, więc nie ma po co się spieszyć.

Najzwyczajniej więc postanowiono, że właśnie dzisiaj zostanie skonsumowany, i to mnie trochę rozśmiesza. Zastanawiam się, czy mam być dużym ciastkiem na osłodę, czy tylko szybko zarzuconym hot dogiem w drodze. I czy musisz się bronić. Przecież jeśli będzie chciał, możesz w każdej chwili stanąć jej w gardle. Cokolwiek by to miało znaczyć.

– Komary – mówię. – Chodźmy do mnie, bo nas zjedzą.

– Chodźmy – drapie ukąszone miejsce. Wspinamy się po schodach.

– Nie masz w domu nawet odrobinki wina? – jest wyraźnie zdziwiona.

– Nie. I świeczek też nie – odpowiadasz pogodnie. – Ale za to potrafię słuchać.

Milknie. Najdelikatniej jak potrafię głaszczę ją po twarzy.

– Naprawdę nie ma pośpiechu. I możemy robić to, na co tylko mamy ochotę.

Kładzie głowę na moich kolanach, a potem wyciąga się na łóżku. I gdy zatrzaskuje drzwi o piątej rano, płosząc wychodzących do pracy sąsiadów, chcąc nie chcąc, wiem już o niej trochę więcej.

Że nienawidzi, kiedy mężczyźni coś z nią robią, zwłaszcza wtedy, gdy ona tego nie chce. I że specjalnie chodzi w dżinsach i powyciąganym swetrze, bo gdy zdarzało jej się wyjść, powiedzmy, w białej, prostej sukience i butach na wysokim obcasie, to nie mogła znieść tych wszystkich spojrzeń. A kiedyś to nawet taki brzdąc, może dziesięcioletni, podbiegł i klepnął ją w tyłek, krzycząc: „Niezła jesteś!”. Na sukience został ślad jego brudnej dłoni i tak paradowała przez całe miasto.

Że uwielbia chodzić do kina i oglądać filmy w telewizji, ale nie lubi chodzić z kimś, a już zwłaszcza z facetem, bo druga osoba zawsze psuje nastrój jakimś głupim pytaniem albo komentarzem, albo koniecznie musi ją trzymać cały czas za rękę i nie można się skupić.

Że to poświęcenie z jej strony, że jest tu ze mną, bo zwykle spędza wieczór na oglądaniu telewizji, dzisiaj zapowiadali całkiem niezłe rzeczy, których wcześniej nie widziała, a uwielbia niespodzianki.

Że uwielbia także dużo spać i późno wstawać, wszyscy się z niej śmieją, że prześpi całe życie, i że są dni, kiedy musi być sama, choćby nie wiem co, nie może znieść obecności ludzi.

Ma bardzo białą i gładką skórę, wygolone pachy, rudawe włosy łonowe, zdejmuje czarną, skąpą bieliznę. Zasypia wtulona w twoje ramię, mrucząc, że pierwszy raz w życiu czuła, że to ma jakiś sens. Postanowił uwierzyć i nie wierzyć.

Ale jednak spotykamy się następnego wieczoru, chociaż wydawało mi się mało prawdopodobne, że przyjdzie. Potem, tak jak można było przypuszczać, znika. Na miesiąc.

Stając w drzwiach, ma minę, jakbyśmy rozstali się przedwczoraj, chociaż po większej sprzeczce.

– No, powiedz, co tam sobie pewnie przygotowałeś. Całą tę długą przemowę zakończoną jakimś ultimatum. No, śmiało!

Uśmiechasz się, on mówi, że nie, nic nie przygotował, owszem, nasłuchiwałem wieczorami kroków na schodach przez pierwsze dwa tygodnie, zostawiłem w twoich drzwiach wizytówkę z prośbą o telefon, ale to wszystko. Miło cię widzieć.

Jest zaskoczona i próbuje zagadać całą sytuację, siada mi na kolanach, dowiaduję się, że była w Niemczech. Był akurat transport, okazja, zawsze warto zaoszczędzić te parę groszy. Taka tam znajoma z Warszawy. Podróż była paskudna, furgonetką. A po tygodniu z powrotem, też z tą znajomą, ale już nie było miejsca, wieźli jakieś dywany, więc przeleżała podróż na tych dywanach. Strasznie śmierdziały. I była parę dni w Warszawie, córki tej znajomej traktują ją jak taką niedorobioną prowincjuszkę, która ma kompleksy, że jest taka wysoka, i na siłę chcą jej znaleźć chłopaka. Zorganizowały akcję: w hotelu poderwały jakichś facetów, jeden miał być dla niej. Był niższy o pół głowy, miał na imię Zbyszek i jakoś nie bardzo potrafił się z nią dogadać. Wreszcie, po paru godzinach siedzenia w knajpie, dziewczyny się zniecierpliwiły i pomachały jej kluczami do pokojów, mówiąc, że jakby co, to są pod takimi a takimi numerami. I pa! A ona z tym facetem została na dole. Strasznie jej potem nagadały.

Nic nie ma pod dżinsami, a jej futerko jest teraz krótko przycięte. I tym razem także się nie kochamy. Słucham. Leży na wznak obok mnie i mówi. W pewnym momencie obraca się na brzuch i patrząc na rozrzucone ubrania, stwierdza ni stąd, ni zowąd:

– Wiesz, to dziwne, że to ja, a nie ty, zawsze noszę bokserki.

– Aha – mruczy, nie czując potrzeby konfrontowania teorii z praktyką. Dopiero po wielu tygodniach, w zupełnie innym mieście, zupełnie inna kobieta opowie mi kiczowatą fabułę filmu, którego bohaterka nosiła zawsze bokserki. I umarła niedługo po tym, jak pierwszy raz położyła się z chłopakiem, o którym długo nie wiedziała, że go kocha.

3.

I wreszcie telefon. Najpierw trochę trzasków, a potem trzepiący słowa jak śmietanę głos.

– Cześć, dzwonię i dzwonię do ciebie, a ciągle mówią mi na centrali, że ciebie nie ma. Dobrze, że już jesteś, ale został mi tylko jeden żeton. To co, zobaczymy się? Ale już nie mam dużo czasu, bo jeszcze muszę iść na ksero odbić takie papiery na jutro, na tę konferencję, a o piątej ma się zacząć bibka, a w ogóle to powiedzieli mi, że mam spać z tymi gośćmi w hotelu. To znaczy nie z nimi, ale w tym samym hotelu, że niby to tak trzeba ugościć i jakby ktoś zabłądził… Pewnie do ubikacji po pijanemu jakby ktoś nie mógł trafić! Słuchaj, to co, zobaczymy się?

– A gdzie jesteś?

– Koło poczty, tylko że teraz to nie będziemy mieć więcej niż pół godziny… Ty, a może ja bym się urwała w trakcie tej promocji, wiesz, jak już wszystko powiedzą i będą jeść, nikt nawet nie zauważy. No już bez przesady, do hotelu przecież trafią, a śliniaczków chyba jeszcze nie trzeba im zakładać. A jakby stara się coś rzucała, to każę się jej wypchać, zresztą Wiesiek będzie im towarzyszył, a my moglibyśmy pogadać, tak do dziesiątej spokojnie… Bo potem to chyba wrócę jednak do domu, jutro o siódmej jest wyjazd. Przyjdź, co? Zabierzesz mnie stamtąd i już, niech gadają, co chcą!

– O której?

– Czy ja wiem… No, cholera, nie wiem! O szóstej może być jeszcze trochę za wcześnie, nie? Ale jak się szybko skończy i będę musiała z nimi iść, no to fatalnie. Najlepiej, gdybyś trafił tak idealnie na początek żarcia, wtedy wszyscy są najbardziej zajęci i można śmiało im powiedzieć, że muszę już wyjść, nawet nie będą mogli zaprotestować – bo jak, z pełnymi ustami? No to może kwadrans po szóstej? Tak, kwadrans po będzie najlepiej. Przyjdź, co?

– Dobrze, kwadrans po. A czy…

– Słuchaj, słuchaj, ja już muszę kończyć, bo nie zdążę na ksero, pogadamy potem, mówię ci, fajne jajka tu się dzieją. Wiesz, ten taki wysoki siwy, no wiesz, zapomniałam, jak się nazywa, to się już zaczął do mnie dowalać, naprawdę! Zresztą, potem ci dokładnie opowiem. To cześć, całuję!

– Dobra, to cześć! Cześć!

Wysoki siwy! Cholera by wzięła cały ten uniwersytet z jego feudalną strukturą, jedyna nadzieja, że pani profesor nie podsuwa co młodszych pracowniczek naukowych gościom. Nie podsuwa, bo sama posuwa… Trala lala! Nie śmiej się kotku, bo jeszcze każdy ją będzie na tym wyjeździe miauuu! Tak. Czas mija i zdaje się, że nagle przestał mieć czas.

Jest paskudnie zimno, szczęsnym trafem klub, z którego masz ją porwać, nie jest bardzo daleko, spokojnym krokiem może z dziesięć minut. Kłopot z czym innym: gdzie z nią iść, moje mieszkanie nie wchodzi w grę z powodów oczywistych, jej mieszkanie z jeszcze bardziej oczywistych, knajp, w których nie śmierdzi papierosowym dymem lub kuchnią, jest na lekarstwo. Trudno, jakoś to przeżyję, wzdychasz, myśląc o kawiarence nad galerią, która oferuje pretensjonalny półmrok i pewny na sto procent papierosowy cap.

Jakimś cudem trafia dokładnie na początek czyszczenia stołów z mięs i sałatek, dosyć szybko udaje mi się też dostrzec w tłumie jej jasne włosy. Ma na sobie żółtą spódnicę do kolan, żółte rajstopy pod kolor, trochę jaśniejszą żółtą bluzkę i żółtawy już tylko, rozpinany sweterek. Płaszcz na szczęście beżowy. Wychodzimy na ulicę, na której wciąż jest zimno, więc w drodze do kawiarni głównym tematem jest paskudność pogody, ale tuż po wejściu nastrój się nam ulirycznia. Knajpa, ciasna, umeblowana gratami z szaberplacu i obwieszona starymi zdjęciami, dokumentami oraz landszaftami, jest oświetlona tylko przez świece na stolikach, co razem z kłębami papierosowego dymu daje aurę nieprzejrzystości, przyjazną flirtom. Z trudem znajdujemy jakieś dwa krzesła, przy służącym za stół pianinie zresztą, co pozwala nam przez kwadrans opowiadać sobie, jak to nie potrafimy grać na żadnym instrumencie. Podskubując kapiącą świeczkę w musztardówce, którą dostajemy razem z kubkami i kieliszkami – każdy z innego kompletu – paplamy bez ładu i składu, skutecznie maskując coś w rodzaju lekkiego skrępowania, bo znamy się przecież nie tak długo. Mimo pozorów zażyłości: czułych słówek i gładzenia po ręce, w której to dziedzinie aktywności mam niejaką przewagę, oboje zdajemy sobie sprawę, że nasza kolejna randka jest wciąż raczej wyznaniem wiary w różowość przyszłości niż zaczątkiem stanu choć odrobinę stałego. Ale nastrój, gorąca herbata i wino powoli nas rozbierają. To znaczy ona mówi z coraz większym zapamiętaniem, a mnie coraz bardziej boli głowa. Gdzieś tak po godzinie skarży się, obwiniając o wszystko palaczy. – To chodźmy na spacer – mówi bez wahania. Myślisz o tym, jak zimno jest na zewnątrz, po raz kolejny wciągam głęboko w płuca dym z papierosów, wzdryga się i z dwojga złego wybieram spacer.

Sprawdzamy repertuar kina za wiaduktem, a potem idziemy wolno pod górę opustoszałą ulicą. Gdybym ją objął, pewnie byłoby nam cieplej, ale wciąż jakoś się nie składa. Mówi do niego, staram się możliwie przytomnie odpowiadać, od czasu do czasu montując z jej słów żarty, żeby ożywić rozmowę, choć w gruncie rzeczy jej dywagacji wcale nie trzeba ożywiać. Przechodzimy spokojnie przez dwa skrzyżowania i znajdujemy samych siebie przy katedrze. Główne wejście ledwie majaczy w mroku.

– Nigdy tu nie byłam, a zawsze chciałam ją zobaczyć z bliska – mówi radośnie, wbiegając na schody. Wzdychasz i idę za nią, modląc się w duchu, żeby katedra była zamknięta. Na szczęście jest: bez skutku szarpie się z ogromną klamką. Po chwili przestaje hałasować i nagle robi się dziwnie cicho. Patrzymy na siebie. Kolumna przy wrotach zasłania nas trochę od wiatru, pociągam ją za rękę, lekko się opiera.

– No wiesz, w tym miejscu – mówi ze śmiechem.

– Znając twoje poglądy, uważam, że miejsce jest idealne. Naprawdę nie byłaś tu wcześniej? – odpina guzik po guziku jej płaszcza.

– Jakoś nie było okazji, sama nie wiem dlaczego – pociąga zdecydowanym ruchem suwak twojej kurtki w dół i przytula się do mnie. Czujesz, jak wali jej serce, po chwili, jakby po lekkim wahaniu, przywiera biodrami do jego uda. Kiedy chce się uwolnić z moich objęć, przytrzymujesz ją i całuję lekko w mocno zaciśnięte wargi.

Wracamy, idąc pod rękę, prawie w milczeniu. Kiedy wsiada do tramwaju, całujesz ją jeszcze raz i mówisz niby żartem:

– Nie daj się poderwać na tym wyjeździe.

– No wiesz, daj spokój – patrzy na niego z uśmiechem. – Zadzwonię do ciebie stamtąd, pa!

I zadzwoniła.

– Ty, słuchaj, on jest straszny. No, ten siwy, wiesz. Najpierw koszmar konferencji, wyobrażasz sobie, jak oni pieprzyli? Przez cały dzień, z dwugodzinną przerwą na obiad, a po kolacji impreza, na której pieprzyli jeszcze bardziej. On oczywiście siedział przy moim stoliku i już w czasie kolacji coś tak zagadywał. A potem palnął prosto z mostu, żebym poszła z nim do jego pokoju, to porozmawiamy spokojnie o Miłoszu. Boże, co za osioł. Cały czas grałam słodką idiotkę i udawałam, że nie rozumiem, o co mu chodzi. I ten głupek zaczął bąkać, że mu się podobam, że mam piękne włosy i tak dalej. A najgorsze, że pani profesor jakby mu pomagała. Coś tam mówiła, że młodzi pracownicy nauki powinni się uczyć od starszych, że wymiana doświadczeń jest pożyteczna dla obu stron, bo to inne perspektywy jednak… No, mówię ci, przeokrutne to było, nie mogłam zwiać, a on był coraz bardziej pijany i się coraz bardziej dowalał.

– No i co wymyśliłaś?

– Wiesz, oni byli wszyscy tak pewni, że ja z nim pójdę, że w ogóle każdy się z kimś prześpi… Mogłam tylko udawać, że tak w ogóle to tak, chętnie, ale nie z nim, i na szczęście był tam taki Waldek…

– No ładnie!

– Coś ty, spokojnie, on był chyba jedyny, który coś z tego wszystkiego kumał, i robiliśmy sobie cały czas jaja ze starszych państwa. To taki młody doktorant z Łodzi, naprawdę fajny gość. Poza tym nie pił. W pewnej chwili powiedziałam tym nawalonym durniom, że mnie interesują tylko młodzi, i wyszłam z nim. Oczywiście poszliśmy każde do swojego pokoju, dobrze, że tylko jedną noc tutaj śpimy.

4.

Szyba. Dziewczynka może ma, a może nie ma jedenastu lat. Jej wielkie oczy i szaroniebieskie tęczówki. Będzie ładna? Hmm, hmm… A jaka jest jej mama? Pewnie siedzi trochę dalej w korytarzu. No tak, to ten tragiczny typ twarzy: lisio trójkątny z cofniętą szczęką i drugim podbródkiem, oczy jak talerzyki. Ale mała nawet ładna. Jak na pociąg w tym kierunku… I już umie przyglądać się z udawaną obojętnością.

Może jednak jest trochę starsza, może wgapia się w ciebie, próbując zapamiętać aż do dzisiejszej nocy. Jaką może mieć łechtaczkę? Taką grubą jak jego palec mogłaby mieć i ma tylko dojrzała, całkiem inna kobieta. Patrzenie sobie w oczy bardzo ukradkowe i niepewne, potem już wcale nie ukradkowe, a potem drgnięcie kącików ust jak uśmiech. I solidarna wymiana: każdy po skromnym, bladym bananie. Dłuższa chwila starannego badania wzrokiem szczegółów krajobrazu. A później pokazałem jej język. Chwila konsternacji, na jej twarzy wyraźna panika: jak zareagować? Uśmiechasz się. Ulga, szeroki uśmiech, o, jakie ładne, równe zęby.

Może z pięć lat od tej starsza laseczka z ogródka kawiarni też przez moment zastanawia się, robiąc minę naburmuszonego kilkuletniego dziecka, kiedy na pożegnanie widoku kusząco rozpiętej bluzki i pustej butelki sprite'a puszczam do niej oko. Zastanawia się, czy warto, czy zastanawia się, czy można? A potem w sekundę rozjaśnia się jak słoneczko z kreskówki, przechodzi z dobrze opanowanej rólki dziecka do wciąż trenowanej rólki dziewczyny gotowej na nową przygodę. Jej koleżanki chichoczą, a jedna nawet krzyczy coś za mną, ale przecież nie mogę się odwrócić. Przy tym wszystkim trzeba zachowywać się tak, jakby to było powołanie. Koszmar…

A gdyby raz odlecieć i zmetaforyzować? Pytam ciebie, więc uśmiechając się, wraca do siebie samego sprzed wielu miesięcy.

– Spójrz, kometa – mówi do niebieskiego płaszczyka.

W samej rzeczy kometę jest nieźle widać, całą, łącznie z długim ogonem. Niebieski płaszczyk, tak jak kometa, ma oczywiście imię, ale – także jak kometa – wedle wszelkiego prawdopodobieństwa może się pojawić następny raz dopiero za kilka tysięcy lat.

– No, rzeczywiście – podnosi głowę – ale ja ją już widziałam. Przez lunetę!

„Przez lunetę!” Cóż za niezdrowy brak dystansu, myślę, obejmując ją i całując gładki policzek. Jest zimno, gdzieś idziemy, coś mówimy, oczywiście obojgu nam chodzi o coś zupełnie innego.

A metaforyzowanie zawsze źle się kończy. Pewnie zapominam w jakiejś godzinie o obowiązkowym komplemencie. Albo o tym, że ona maca na ślepo, testuje swoje możliwości, bynajmniej nie używając do tego celu metaforycznych symulacji. Bo oczywiście nie pojawia się za kilka tysięcy lat, tylko następnego dnia, zaraz za rogiem. Ma tylko trochę jaśniejsze, właściwie całkiem jasne, włosy. I jak niebieski płaszczyk jest lekko nieletnia.

Wszystko zaczyna się od początku oraz – jak to w takich przypadkach – wiele wcześniej. Od jakiegoś „dzień dobry!” na schodach. Od przyjacielskiego klepnięcia w pupę? Nie, raczej od pogłaskania po włosach kogoś wracającego ze szkoły i bardzo zmartwionego. Od rozmów, co warto robić, a czego nie warto robić, i jak niefajnie jest zaczynać zdanie od „ale” i kończyć na „te!”. Od przypadkowego spotkania się w nocy o godzinie urągającej wszelkiej przyzwoitości i krótkiego pocałunku, który się udał, bo staje na krawężniku.

Albo od zauważenia w restauracji kogoś, kogo istnienia w dobrych restauracjach raczej się nie zauważa, zaś w tych restauracjach, do których chodzę, owszem, tak. Te same co zawsze ogromne oczy i prawie granatowe tęczówki. Płaski brzuch i nadzwyczaj proste nogi. Czarne włosy, co początkowo zdaje mi się trochę dziwne, ale też się w końcu wyjaśnia. Już wtedy, gdy lekko zniecierpliwiony przedłużającym się oczekiwaniem na sztućce i dodatkowo zdopingowany zniecierpliwieniem kobiety, którą zaprosiłem, maszeruje przez zupełnie pusty lokal do zapominalskiej i lekko szczypie zarumieniony ze wstydu policzek? Nie, jednak trochę później, innego dnia, gdy już powiedziała ci, jak ma na imię i jak bardzo różni się jej wiek od tego, na ile lat wygląda. Myślałem, że nie ma kobiet aż tak młodych, no a tu proszę! Pomysł, żeby umówić się z nią po pracy na najbliższym rogu, jest zupełnie księżycowy, ale dzięki temu, przyglądając się w dziennym świetle jej włosom tuż przy skórze głowy, przekonuje się, że naprawdę jest blondynką. I w kilka sekund po tym, jak pierwszy raz obejmujesz ją ramieniem, spotykacie starą kobietę o oczach czarownicy, która zaczyna wam błogosławić. Wie, co mówi? Ale nie dostaje ani grosza, więc pewnie jej przepowiednie się nie sprawdzą. Kiedy idą zupełnie okrężną drogą w nieokreślonym kierunku, zagubiony kotek opowiada ci historię swojego wagarowania, wywalenia ze szkoły, zarabiania na ciuchy i opiekowania się maleńkim bratem, a ja mogę zrewanżować się jedynie banalną tajemniczością, przekonany, że nieprzystawalność jego świata do jej wyobrażeń o świecie będzie wprost proporcjonalnie onieśmielająca. To dziecko. Mówi o nim tak dużo, że w pewnym momencie jesteś prawie pewien, że jest jej. Dałby sobie głowę uciąć, że masz rację, gdy widzi ją następnym razem niosącą je na ręku. Ale kiedyś potem spotykam ją późnym popołudniem, gdy usiłuje w szybie wystawowej sprawdzić, czy nie rozmazał jej się makijaż, i wtedy, spytana kolejny raz wprost, kolejny raz gwałtownie zaprzecza, a widząc, że jej ciągle nie dowierzasz, używa argumentu właściwie absolutnie przekonywającego w swej naiwności: „Przecież gdy on się urodził, to ja jeszcze byłam dziewicą!”.

Wciąż jeszcze nie jest bardzo późno.

A jej lustrzane odbicie: dorastająca, niezbyt ładna, lecz wrażliwa panna o nadzwyczaj rozwiniętej inteligencji, co jakimś cudem łączy z manierami markietanki? Przegaduję z nią kilka wieczorów w jakichś ustronnych kawiarniach, próbując zaszczepić w niej przekonanie o nieoczywistości pewnych wyborów. I że warto dbać o swoje ciało z równą determinacją, co o swój mózg. Oboje drżymy, żeby nikt nas razem nie zobaczył; ona dlatego, że boi się rodziców, ty dlatego, że inteligencja to wiele, ale jednak nie wszystko. Pewnie też była dziewicą, kiedy rodziła się jej siostra, i założę się, że jest nią nadal. Chociaż… Jeśli stać ją na to, żeby wybiec z grupy koleżanek, rzucić ci się na szyję i publicznie pocałować? Popisuje się przed nimi, to pewne, ale może właśnie z powodu ambicji i chęci zaimponowania innym dziewczynom kogoś już dorwała… W każdym razie bije rekordy świata w głupich sytuacjach na ulicy. Jest bardzo impulsywna, w mgnieniu oka gdzieś ulatniała się jej inteligencja i rezolutność, szarżuje jak skrzyżowanie Maćka z Bogdańca i młodego ułana i potem nie wie, jak wybrnąć z sytuacji. Tamtego mokrego dnia, gdy stoisz na przejściu dla pieszych, niecierpliwiąc się, bo za chwilę ma odjechać mój autobus, właśnie przechodzi z koleżanką wyglądającą przy niej jak matka dzieciom. Szarpie cię za rękaw, krzycząc: „E, cześć! Co, ślepy jesteś, nie poznajesz znajomych?!”. Obracam się zaskoczony, już chcę ją opieprzyć, ale reflektuję się, zagadujesz coś spokojnie, próbując ratować sytuację, towarzysząca jej dziewczyna wygląda na zażenowaną. Zanim Celina wpada na to, że skoro już stoimy razem, wypadałoby przedstawić mnie swojej koleżance, powiedzieć coś niezobowiązującego i szybko się pożegnać, zielone światło zmienia się w czerwone, a autobus odjeżdża. Następny jest za kwadrans. Głupio jej tak po prostu odejść, więc przez ten czas stoimy razem i próbujecie coś do siebie mówić, ale że nie potrafi wyjść z roli, dalej pokrzykuje na niego jak na kolegę ze szkoły. A ja, bawiąc się całą sytuacją, usiłuję wciągnąć do rozmowy jej przerażoną towarzyszkę…

Bo i cóż więcej można zrobić? Tylko być. Zderzać się od czasu do czasu, dawać sygnał gotowości i trwać. Nie obiecywać, nie proponować, nie żądać. Zmuszać do omijania siebie jak przeszkody, wciąż zbyt trudnego zadania, znosić krótkie porywy zdecydowania na wszystko i liczyć na szczęśliwość zbiegów okoliczności. Pokazywać choćby zewnętrzną różnicę między tłoczącymi się pod drzwiami klatek schodowych, zziębniętymi, zasmarkanymi, wygolonymi na zero samczykami w przykrótkich kurtkach, to gęsto spluwającymi przy prowadzeniu mrukliwych dialogów, to znów wybuchającymi opętańczym śmiechem, a dziwnym mężczyzną, który mógłby być. Lecz nie jest.

5.

– Do sauny, tak, do sauny!

– Muszą zebrać się minimum cztery osoby, a na razie jest nas dwoje. Myślisz, że jeszcze ktoś się odważy?

Jakoś nikt poza nami nie pała chęcią wspólnego wypocenia się. Bo właściwie nie znamy się, a jeśli nawet przez tych kilkanaście godzin konferencji odrobinę zdążyliśmy się poznać, to przecież dotyczy to raczej naszych poglądów na zagadnienia teoretyczne. A poza tym tak… koedukacyjnie? To nie mieści się w głowach robiących szybko przegląd kompromitujących niedostatków własnych ciał: obwisłych brzuchów, piersi, jąder, zapadniętych klatek piersiowych, zgarbionych grzbietów, biustów i penisów w zaniku, obrośniętych szeroko podbrzuszy i niewygolonych nóg, pooperacyjnych blizn, zaniedbanych paznokci stóp i popękanych pięt.

– No, panowie, nikt się nie odważy?

Chciał iść sam, płacąc za cztery osoby i wmawiając recepcjonistce, że zebrała się odpowiednia grupa, ale ten numer się nie udaje, recepcjonistka jest niewzruszona, argument przepisów i surowe zalecenia kierownika czynią ją nieczułą na jakąkolwiek perswazję. Więc z góry wiedząc, że to beznadziejne, pytam grupkę palących papierosy przy recepcji osób, czy nie mają ochoty. Kilka kobiet chichocze nerwowo, panowie wzruszają ramionami. Tylko Danka się wyrywa. Spędziłeś z nią kiedyś kilka nocy, pewnie dlatego się odważyła, po drodze do dwudziestych ósmych urodzin widać gdzieś wyparował z niej wstyd. Chociaż jej ciało nie jest wcale idealne. To, co czasem pozostaje po dobrych związkach, wciąż przyciąga nas do siebie, tylko że jestem już przekonany o jej egocentryzmie świetnie impregnującym na niemądre pomysły wyjścia z narzuconej sobie klatki i wiem, że nie jesteś jej potrzebny. Potrzebny jest komuś innemu.

– Ja bym też poszedł… – mówi, przełykając ślinę, kręcący się od początku konferencji koło Danki, Udo.

– To ekstra!

– Ale tylko na dwadzieścia minut – zastrzega się szybko. I zaraz potem podchodzą do nas Urban i doktor, którzy też odnoszą się z entuzjazmem do pomysłu wspólnej sauny.

– Czterech na jedną, nieźle – mruczy złośliwie jedna z kobiet, ale Danka wcale się nie przejmuje, uśmiecha się do mnie i biegnie się przygotować. Za to doktor rumieni się nieznacznie.

Sauna nie jest wcale tak mocno nagrzana, więc dosyć swobodnie się nam gawędzi, choć każdy sapie i narzeka na gorąc. Siedzisz w rogu blisko pieca i od czasu do czasu spryskujesz kamienie ledwie kilkoma kroplami wody, co raz za razem wywołuje protesty siedzącej tuż koło drzwi Danki, tak rozkładającej uda, żebym to ja właśnie mógł dobrze się przyjrzeć. Ale przecież przyglądają się wszyscy.

Najstarszy i najbardziej zmieszany z nas jest doktor. Z widocznym zakłopotaniem spogląda na piersi Danki, a gdy wzrok mu zjeżdża trochę niżej, jego spocona i zaczerwieniona twarz staje się purpurowa. Urban jest z pozoru beznamiętny, ponieważ jednak musiał zostawić okulary w szatni, to odruchowo wysuwa głowę, gdy z najwyższej półki spogląda swymi krótkowidzącymi oczami na gęste włosy między jej zdecydowanie zbyt szczupłymi udami. Udo wydaje się zajęty tylko sobą i swoim czarno owłosionym sisiorem, którego ledwo mu było widać spod fałdy tłuszczu na brzuchu. Siedzi na środkowej półce ze zwieszoną głową, na nikogo nie patrzy i nic prawie nie mówi. Tak jak zapowiedział, wychodzi po dwudziestu minutach, bąkając coś o sercu, ale pod prysznicem stoi wystarczająco długo, żeby spotkać się z doktorem, który pękł niewiele potem. Pryskają się przez prawie dziesięć minut. Doktor wraca jeszcze na kwadrans, po raz drugi wychodzi się schłodzić, a później macha nam przez szybę i idzie sobie. Zostajemy w trójkę.

Idę pod prysznic. Potem oni idą pod prysznic. Kiedy na dłuższą chwilę tracisz ich z pola widzenia, przelatuje mi przed oczami obraz wypiętej, opartej o wykafelkowaną ścianę Danki… Zamykasz oczy, żeby się uspokoić. Wracają, zagaduje Urbana o to, jak długo może wytrzymać w saunie.

– Przy tej temperaturze to spokojnie jeszcze godzinę.

– Eee, przesadzasz!

– Na serio! – zaperza się. – W każdym razie na pewno o wiele dłużej niż ty! – zerka na Dankę.

Przez kilkanaście minut siedzimy w milczeniu. Urban wstaje, bierze brzozową rózgę i kropi kamienie. Syczą, podnosi się obłok pary. Danka nic nie mówi, tylko przykrywa głowę ręcznikiem. Mija może z pięć minut i wychodzi pod prysznic. Odczekujesz strategicznie minutę i mówiąc: „Miałeś rację, jednak za gorąco jak dla mnie”, wychodzę też.

Nie widać nas, bo schowaliśmy się w załomie kabiny prysznica. Porozumiewając się monosylabami, rozmawiamy o mającej nadejść nocy. – Tak? – Uhm… – Przyjdziesz? – Może. – Przyjdź. – Hm… Po jej brzuchu spływała letnia woda i zsuwała się moja dłoń, zaczynam się podniecać, stawiają się jej sutki, wkładam w nią dwa palce i przyciągam do siebie. Miękko poddaje biodra, całujemy się, to trwa i trwa, woda spływa po naszych ramionach, wolną dłonią wyjmuję rączkę prysznica z jej dłoni, przekręcam kurek i polewam małego lodowatą wodą, która pryska na wszystkie strony. Krzyczy, zakręca szybko kurek, wraca do sauny. Wycieram się powoli, patrzę spokojnie przez szybę na troszkę przygaszoną Dankę i triumfującego Urbana.

Zostawiasz ich razem, przekonany, że tej nocy nie tknie jej nikt, bo będzie czekać na mnie. Wieczorem wsłuchuję się w ciszę panującą za ścianą oddzielającą od siebie wasze pokoje i kilka minut zastanawiam, czy nie powinieneś jej jednak wziąć – pewnie zdążyłby. Ale w końcu pasuję i tak jak obiecałem, o północy idę do Doroty.

Z rozpuszczonymi włosami, ubrana w piżamę składającą się z legginsów w ciapki i krótkiej bluzy w pasiaste piłeczki, wygląda jeszcze bardziej dziecinnie niż zwykle, przez chwilę mam wrażenie, że jestem w przedszkolu i cała ta randka nie ma żadnego sensu. A przynajmniej takiego, jaki się nagle, przez Ulrycha, zwanego za plecami Nieatrakcyjnym Kazimierzem, wykluwa przed paroma miesiącami.

Bo nie wiadomo dlaczego pewnego dnia Ulrych przynosi do pokoju „Penthouse’a” i – wzbudzając konsternację wśród kobiet – zaczyna go ostentacyjnie przeglądać. Stoi koło mnie, więc ja też oglądam piersiaste dziewczyny w wysokich butach wypinające pupy i prezentujące wydepilowane krocza. Przewraca wolno strony, a panie szeptają między sobą. Tylko Dorota odważa się podejść do nas, wyjąć z jego nieco drżących rąk gazetę, przerzucić ją i z udawanie obojętnym wyrazem twarzy zapytać:

– Co wy w tym, panowie, widzicie?

Ulrych chce się żachnąć, ale – jak to on – wymięka w połowie miny wyrażającej żachnięcie i nic nie mówi.

– Masz rację – odzywam się, udając lekko zblazowanego – to żadne cuda, ty też masz taką.

– Jesteś pewien? – rzuca zbyt szybko, jakby nie chciała dać poznać, że ją zatkało. Robi się cicho. Spodziewam się wybuchu, ale ona najwyraźniej się speszyła. Patrzymy sobie przez chwilę w oczy, uśmiecha się jakoś dziwnie, ni to nieśmiało, ni to przekornie, i odchodzi, nic nie mówiąc.

Nie mogę zapomnieć tego uśmiechu, chociaż wcale nie jest piękna. Ale uchodzi za atrakcyjną: szczupła, dosyć wysoka szatynka. Spokojna, choć kiedy trzeba, potrafi dopiec. Właściwie nic o niej nie wiem, prócz tego, że ma męża, tak samo zamkniętego w sobie jak ona, i że wciąż jeszcze nie mają dzieci.

Dzisiaj, gdy schodzimy do jadalni, zatrzymuje się na schodach i mówi po prostu: „Przyjdź do mnie wieczorem”. Dodając szybko: „Ale obiecaj, że mi nic nie zrobisz”.

Obiecuje, więc siedzę w fotelu naprzeciw rozścielonego łóżka, a ona kręci się nerwowo po pokoju. Wreszcie staje przede mną bokiem i jednym ruchem opuszcza legginsy aż do kostek. Robi to jak dziecko w przedszkolu, które chce na nocnik: zaczepiwszy kciukami o gumkę, na sztywnych nogach, mocno się pochylając. Na chwilę zastyga w tej pozycji, obraca do mnie głowę, jej włosy zamiatają wykładzinę na podłodze, mówi:

– Obiecaj jeszcze raz, że nic mi nie zrobisz!

– Dobrze – chrypię.

Prostuje się i drobiąc uwięzionymi w legginsach stopami, odwraca się do mnie przodem. Patrzę na wygolony wzgórek i duże, jasnoczerwone płatki zwisające z jej szpary. Robi dwa niezgrabne kroki w tył, kładzie się na łóżku, rozchyla uda. Jej palec jeździ powoli w górę i w dół, druga ręka głaszcze piersi. Wszystko trwa może kilkanaście sekund. Nagle nieruchomieje.

– To nie ma sensu – mówi, wstaje i wciąga spodnie. Stoi na środku pokoju z opuszczoną głową, rękami zwisającymi bezwładnie wzdłuż ciała i stopami skierowanymi do wewnątrz. Przytulam ją, mówi coś o swoim mężu, nic z tego nie rozumiem. Kładziemy się na łóżku, głaszczę ją po głowie, którą położyła idealnie pośrodku kręgu światła rzucanego przez nocną lampkę. Cętki w jej jasnoorzechowych tęczówkach tworzą fascynujący geometryczny wzór.

Wracam o szóstej i przed zaśnięciem znowu wsłuchuję się w ciszę panującą w pokoju obok. Zastanawia się, na jak długo mi się udało. Na tydzień? Mało prawdopodobne. Może choć na kilka dni.

Nie doceniam jej. Już po następnej nocy i ona, i Urban, nie przychodzą na śniadanie. Jednak zanim dopełni się miarka zemsty na mnie, zanim wypali się ten przypadkowy romans, zanim wpadnie na pomysł albo wpadnie, pewnie upłynie jeszcze trochę czasu?

6.

Gorąco i dużo piwa. Na tyle gorąco i na tyle dużo, że po godzinie wszyscy obecni kotłują się na lekkim rauszu w obszarze korytarza, klozetu i wynajętej sali, do której idzie się przez amfiladę pustawych pomieszczeń reszty lokalu. Skazany przyjętym zaproszeniem co najmniej do następnego wieczoru nie piję i nudzę się, rozmawiając o niczym z coraz bardziej nawalonymi poetami, miejscowymi krytykami i szurniętymi studentkami, które agresywnością starają się pokryć zagubienie. Wychodzę od czasu do czasu na korytarz, żeby się przewietrzyć, wyganiają cię stamtąd wyziewy z wychodka i natrętne propozycje walnięcia jeszcze jednego piwa, wracam, siadam w rogu na plastikowym krzesełku, obserwujesz. Na przykład panna w kusej sukience, postać (chociaż najchętniej poleżeć) z kolorowego pisma, długowłosa blondynka o regularnych rysach twarzy, siada przy różnych stolikach. Przyglądam się tej czynności kilka razy, niezmiernie zafascynowany. Najpierw wybiera krzesło z niezdecydowaniem godnym nerwowego rytuału zasiadania w najbardziej odpowiednim miejscu na pustej widowni kina. Potem siada, obciągając przykrótką sukienkę, kręcąc pupą, sadowi się wygodnie, prostuje plecy, opiera łokcie na blacie i na chwilę podpiera rękami brodę. Zastyga w tej pozycji, by zaraz podnieść nieco głowę i potrząsnąć nią kilka razy, żeby lepiej ułożyć włosy, a następnie zbiera je obiema dłońmi i puszcza luźno na plecy. Na tym czynność siadania kończy się i można odezwać się do kogoś przy stoliku bądź sięgnąć po szklankę piwa. Próbuje z nią rozmawiać, ale raczej bez powodzenia, panna zna tu wszystkich, wciąż ktoś ją woła, zaczepia, stawia piwo. Dowiadujesz się tylko, że ma na imię Elwira, że z kimś się tu umówiła, i ponosi ją gdzie indziej. Wracam na swoje krzesełko.

Nuda. Dzieje się wciąż to samo, raz ciszej, raz głośniej, w coraz bardziej chwiejnym tempie. Nie ma do kogo gęby otworzyć i żałuję, że gdzieś się zawieruszyła poznana po południu dziewczyna, wysoka, wielkooka i pracująca w ministerstwie („Nie rozumiem, dlaczego pan się mną tak zajmuje, ja naprawdę nie mam na nic wpływu”), która zaintrygowała cię raczej nieźle wyważoną mieszaniną nieśmiałości, inteligencji i niezależności niż urodą. Po paru godzinach dostrzegam ją w ciężkiej mgle papierosowego dymu, a wygląda na to, że właśnie przyszła.

– Spałam – mówi – byłam strasznie zmęczona podróżą i całym tym upałem. Bardzo daleko stąd mamy hotel, dlatego przyszłam później. Nie podoba mi się tutaj, wszyscy się już chyba upili. No, prawie wszyscy. Mówmy sobie ty, tak będzie prościej. Ile mam lat? Nie wygłupiaj się, nawet młodych kobiet nie pyta się o wiek. Zresztą, ja nie lubię mówić o sobie. Za to lubię słuchać. Jakich lubisz autorów? Proszę, okazuje się, że mamy zupełnie odmienne gusty. A czym się interesujesz? Nie, w ogóle się na tym nie znam. To bardzo ciekawe, naprawdę. Zaimponowałeś mi. Szkoda, tak się miło rozmawia, ale zdaje się, że niedługo zamykają ten lokal i będziemy musieli iść. Odprowadzić? Wiem, że jest późno i ciemno, ale niestety ktoś cię już ubiegł. Rozmawialiśmy wcześniej w pustej części lokalu. Przyjęłam tę propozycję, teraz trudno mi odmówić. W ogóle mam wrażenie, że wszyscy tu zachowują się tak, jakby koniecznie musieli się złączyć tej nocy w pary, ty, zdaje się, też? Powinnam już iść, powiedziałam, że zaraz wrócę. Do zobaczenia jutro.

Ale spotykacie się w chwilę potem na dole, przed bramą. Grono wciąż trzeźwych, do którego dołączyła także ona, postanawia poszukać innej knajpy. To nie jest trudne, znajduje się szybko, tuż za rogiem, jest trochę zatłoczona, więc musimy siąść przy kilku oddalonych od siebie stolikach. Tak się składa, że przysiadam się do całkiem przypadkowych osób, które teraz piją mocniejsze trunki, głównie czystą, i, lekko wstawione, powoli urywają się do domów. Ona siedzi gdzie indziej, więc nie możesz na początku zorientować się, któremu z mężczyzn udało się ją w tak szybkim trybie poderwać. Dopiero około drugiej po północy, gdy w knajpie z waszej grupki zostaje tylko parę osób skupionych wokół największego stolika, przekonuje się, że to Tadek.

W ogóle nie zwróciłem na niego wcześniej uwagi – Tadek nie wygląda na specjalistę od wyhaczania, jest raczej chłopięco szary; pewnie też w tym tkwi jego siła. Ruchami i ostrym profilem twarzy przypomina mu Tomka zwanego Telewizorem, zawdzięczającego swój przydomek nadzwyczaj dobrze rozwiniętej klatce piersiowej i ramionom obnoszonym tak nienaturalnie sztywno i szeroko, jakby dźwigał pudło z odbiornikiem. Przy czym sztywność udzielała się także karkowi Tomka, więc charakterystycznie łypał oczyma na rozmówcę, zwracając się doń to jednym, to drugim półprofilem.

Koło czwartej jest nas już tylko pięcioro. Od dwóch godzin Tadek razem ze swoim przyjacielem Tytusem dają zgromadzonym przy stoliku zaimprowizowane przedstawienie pod tytułem „dwóch prawdziwych mężczyzn pije tequilę z wszelkimi rygorami”, w przerwach między kolejkami recytując wiersze. Przedstawienie jest dobrze reżyserowane i wciąż nie są bardzo pijani. Tadek trzyma ją już za rękę i coś tam próbuje z nią szeptać. Sytuacja jest właściwie beznadziejna, ale nie rezygnuję; dopóki nie wyszli razem, nic nie jest jeszcze stracone. To, że wciąż nie chce wracać do hotelu, ośmiela mnie, chociaż w ogóle nie odzywamy się do siebie. Nasze dziwne porozumienie polega raczej na tym, czego nie robimy: ona wciąż nie pozwala się odprowadzić, ty nie zajmujesz się poważnie tą niezłą blondynką w kusej sukience.

Bo gra w kto kogo przetrzyma w naszym wydaniu polega nie tylko na tym, że przeciwstawiasz absolutną abstynencję rytuałowi tequili, ale też na mojej zdecydowanej odmowie zajęcia się kim innym. Kiedy zagaduję do blondynki, oni zaczynają szeptać, przestają, kiedy mówisz do Tytusa.

Noc mija, przed piątą jest już całkiem jasno, wszyscy przy stoliku wyglądają jak śnięte ryby, nawet nie tyle rozmawiają, co pomrukują od czasu do czasu, ale utrzymywani tym dziwnym patem nie ruszają się z miejsca. Wpada ci do głowy, że po prostu nie mają już siły, więc wstajesz, mówiąc głośno: „Wygraliście”. Potem żegnam się i wychodzę.

Kwadrans po jedenastej rano docierasz na miejsce. Spóźniła się tak jak ja i stoi przed drzwiami, jest ubrana w dżinsy i bluzkę. Klepię ją w pupę i pytam:

– No i jak? Dałaś się uwieść?

Przez chwilę milczy, chyba zaskoczona tą bezczelnością.

– To w końcu dosyć prywatna sprawa – słyszysz. Zauważył, że się lekko zmieszała i uśmiecham się do niej.

7.

Gdybyś wiedział, że jest mężatką i ma dziecko, nawet by się do niej nie odezwał, ale nie wiem, a wygląda tak żałośnie, paląc samotnie papierosa z wbitym w podłogę wzrokiem i przekrzywioną głową, w tych swoich czarnych, luźnych, materiałowych, solidnie wygniecionych w zbiegające się w kroku wachlarzyki spodniach. O dziecku dowiadujesz się już w kilka minut później, bo ni z gruchy, ni pietruchy, pośród ogólnego narzekania na bliżej niesprecyzowane nieszczęścia, deklaruje, że gdyby ktoś chciał coś zrobić jej synowi, byłaby jak lwica – rozszarpałaby na strzępy. Od dawna niczemu już się nie dziwisz, ale to cię jednak zaskakuje – myślisz, że albo musi być na skraju wyczerpania nerwowego, albo to regularna wariatka. Głaszczę ją po twarzy, mówiąc coś spokojnym tonem, potem całujesz ją w policzek. Wygląda na oszołomioną. Wychodzimy razem z budynku, ona wciąż w stanie lekkiego amoku, wymieniamy wizytówki i żegnamy się, bąkając coś o telefonach. Nie zamierzam dzwonić, całkiem co innego masz do zrobienia.

Dzwoni sama, po paru dniach. Rozmowa jest zupełnie chaotyczna, tym bardziej że przez pierwszych parę minut nie mogę zorientować się, kto mówi. Mijamy się tak gruntownie, że w końcu, właściwie dla świętego spokoju i żeby cokolwiek wyjaśnić, umawiasz się z nią w restauracji, do której czasem zachodzę na obiad. Pyta, jak się ma ubrać, co bardzo go rozbawia, odpowiadasz, że jest mi to zupełnie obojętne, ale nalega, więc palę z cienkiej rury, że lubię kolor czerwony. „Czerwony to kolor serca” słyszysz i szczerze powiedziawszy, nie wiesz, jak zareagować. Na wszelki wypadek zachowuję powagę.

Przychodzi ubrana w czerwone dżinsy i czerwoną bluzkę, w pierwszym zdaniu informując mnie, że nie miała nic czerwonego w swojej garderobie, ale zdążyła kupić. Z rwanej, pełnej niedomówień, przerw, zamyśleń i dziwnych zwrotów rozmowy wynika, że bardzo, bardzo jej pomogłeś, wtedy, gdy się spotkaliśmy, była na absolutnym dnie i gdyby nie on.

Możesz ją rozczarować, przecież nie mam dla niej czasu. Odstawić używkę – im prędzej, tym lepiej. Ale nie. Spotykacie się jeszcze kilka razy, bo dochodzisz do wniosku, że przecież dużo cię nie ubędzie.

Słucham i jestem, on w gruncie rzeczy jej nie obchodzi. Z tego, co mówi, wyłania się historia młodej, atrakcyjnej kobiety z dosyć przeciętnym życiorysem i nieprzeciętnymi ambicjami, której małżeństwo powoli zaczyna być nudne, ale która nie wyobrażała sobie życia poza rodziną. To jedno. Drugą rzeczą, o której mówi bez przerwy, są pieniądze. „Bez pieniędzy nie ma życia, tylko wegetacja. Muszę, muszę mieć pieniądze.I have to have money” – powtarza, angielskim, zdaje się, chcąc podkreślić absolutną słuszność swego przekonania.

Nie protestujesz, chociaż znajomość ze mną zupełnie nie wpisuje się w tę teorię. Może nie zdaje sobie z tego sprawy? Umawiamy się rzadko i z trudem – chcesz mieć i masz swoje ważne sprawy, ale jest uparta. W końcu, ponieważ zachowuje się tak, jakby miała dokładnie opracowany scenariusz, zaczyna cię ta znajomość wciągać. Co, oprócz seksu, może dla niego wymyślić? Jak będzie sobie radzić z zaciągnięciem mnie do łóżka, skoro tak świetnie sobie radzi z zarabianiem pieniędzy i robieniem kariery, a dominantą w jej monologach są emocjonalne nieszczęścia życiowe? Oczywiście wciąż okazujesz jej przy takich opowieściach zrozumienie i serdeczność, ale nieodmiennie nie traktuję zrozumienia i serdeczności jako gry wstępnej. Ma twardy orzech do zgryzienia: ze względu na męża nie może zaprosić mnie do swojego mieszkania, a nie ma okazji, żeby choćby zająknąć się o wizycie u ciebie – spotykacie się w restauracjach. Zresztą, racjonalizuje jej zachowanie, a wszystko dzieje się niejako samo, jest zakochana czy może zafascynowana – scenariusz pewnie zna skądinąd.

Tylko że wciąż nie pasuje. Największym kłopotem jest wywabienie go z restauracji: utarł się rytuał i nie ma żadnego powodu, by go zmieniać. Wszelkie jej ambitne plany wyjazdowe torpeduję tym samym wciąż brakiem czasu i pilnymi zamówieniami w firmie. Zjadamy razem późny obiad, wypijamy góra kilka kieliszków wina i odwozisz albo odprowadzasz ją na dworzec. Mieszka w Gliwicach, wystarczająco daleko, żeby się łatwo wymawiać z podwożenia pod dom, zresztą mąż… i znajomi… Mimo to nie chce się zniechęcić.