Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Podręcznik niezbędny dla każdego, kto w domu czy w pracy ma do czynienia z małymi dziećmi, poprzedzony przedmową Adele Faber, jedną z autorek bestsellerowego Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły, nazwanego przez „The Boston Globe” „biblią wychowania”.
Jak poradzić sobie z maluchem, który nie chce myć zębów, odmawia jedzenia warzyw lub rozrzuca książki po całym pokoju? Jak mówić, żeby maluchy nas słuchały to kompendium wiedzy dotyczącej wychowania dzieci w wieku 2-7 lat. Autorki, Joanna Faber (córka Adele) i Julie King dzielą się swoim wieloletnim doświadczeniem w pracy z dziećmi, a także wyciągają wnioski z wielu rozmów z rodzicami i specjalistami i za pomocą autentycznych historii oraz komiksów znanych z poprzednich tytułów w serii dostarczają szeregu praktycznych narzędzi i wskazówek, jak się komunikować, rozmawiać i rozwiązywać trudne sytuacje, nie ignorując przy tym potrzeb dziecka ani swoich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Ludzie to ludzie, choćby nie wiem jak mali.
Słoń Horton(bohater książki Dr. Seussa)
Nasz sposób mówienia do dzieci staje się ich wewnętrznym głosem.
Peggy O’Mara
PRZEDMOWA
Adele Faber
Już dawno temu, gdy wypadła moja kolej na odwiezienie przyszłych autorek tej książki do przedszkola, dostrzegłam pierwszy przebłysk pasji, która miała towarzyszyć jej pisaniu.
Wsadziłam do samochodu moją córkę Joannę, podjechałam za róg, żeby odebrać Julie, a następnie dwie przecznice dalej po Robbiego. Wkrótce cała trójka siedziała zapięta pasami na tylnym siedzeniu, wesoło trajkocząc. Nagle nastrój prysł i wywiązała się gorąca dyskusja:
ROBBIE: Nie miał powodu płakać! Nic mu się nie stało.
JULIE: Może to zraniło jego uczucia.
ROBBIE: I co z tego? Uczucia się nie liczą. Trzeba mieć powód!
JOANNA: Właśnie że uczucia się liczą. Są tak samo ważne jak powody.
ROBBIE: Wcale nie! Trzeba mieć dobry powód.
Przysłuchując się tej wymianie zdań, zachwyciłam się trójką małych ludzi. Wiedziałam, z jakich domów pochodzili. Matka Robbiego była poważną i rzeczową kobietą. Mama Julie, nauczycielka gry na fortepianie, uwielbiała ze mną rozmawiać o tym, czego się dowiadywałam na warsztatach dla rodziców prowadzonych przez sławnego psychologa dziecięcego doktora Haima Ginotta. Miałyśmy zawsze tyle do przemyślenia i do wypróbowania z własnymi dziećmi.
Niektóre z naszych rozmów zostały później uwiecznione w książce, którą postanowiłyśmy napisać wspólnie z Elaine Mazlish. Obie doświadczyłyśmy tak ogromnych życiowych przemian i byłyśmy świadkami tylu przeobrażeń u innych osób z naszej grupy, że uznałyśmy, iż musimy podzielić się tą wiedzą z jak największą liczbą rodziców. A co najważniejsze, miałyśmy błogosławieństwo doktora Ginotta, który przeczytał pierwsze szkice i zaproponował pomoc redakcyjną.
A oto w skrócie następnych dwadzieścia pięć lat. Na rynku ukazuje się nasza pierwsza książka Wyzwoleni rodzice, wyzwolone dzieci i zdobywa Christopher Award jako „literackie osiągnięcie afirmujące najwyższe wartości ludzkiego ducha”. Po niej wydanych zostaje siedem kolejnych książek. Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły oraz Rodzeństwo bez rywalizacji zyskują rangę bestsellerów i zostają opublikowane w ponad trzydziestu językach.
Małe dziewczynki, która zawoziłam do przedszkola, wyrosły, powychodziły za mąż i każda z nich doczekała się trojga własnych dzieci. Mieszkały za granicą i studiowały różne kierunki. Wciąż uśmiecham się na wspomnienie opowieści Julie o epizodzie podczas pierwszego stażu, który odbywała jako urzędniczka w biurze pomocy prawnej. Miała reprezentować na procesie przypadek, który wydawał się zwykłym nieporozumieniem.
– Czy nie możemy po prostu zorganizować im spotkania, żeby porozmawiali? Jestem pewna, że gdyby wysłuchali nawzajem swoich racji, to doszliby do porozumienia.
Jej naiwność zirytowała szefa.
– Tak się nie robi. Nie możesz rozmawiać z przeciwną stroną.
To właśnie wtedy Julie po raz pierwszy pomyślała, że chyba się pomyliła w wyborze zawodu.
Uśmiecham się też, gdy sobie przypomnę, jak po bardzo frustrującym dniu pracy w szkole dla dzieci specjalnej troski zadzwoniła do mnie zaaferowana Joanna.
– Te dzieciaki nigdy nie przestaną się kłócić. To chaos. Nie mogę prowadzić lekcji! Co mam zrobić?
Miałam pustkę w głowie.
– No wiesz... To, co ja zwykle robię, kiedy jestem przyparta do muru...
– Och, masz na myśli rozwiązywanie problemów. W porządku, dzięki. – Przerwała połączenie.
Następnego dnia rano przystąpiła do działania. Stosując nową taktykę, uzyskała zdumiewające rezultaty. Z radością włączyłyśmy fragment na ten temat, gdy pisałyśmy z Elaine książkę Jak mówić, żeby dzieci się uczyły w domu i w szkole.
Koniec końców obie kobiety, w odpowiedzi na pilne zapotrzebowanie rodziców, zorganizowały dla nich warsztaty, każda w swojej części świata: Joanna na Wschodnim Wybrzeżu, a Julie na Zachodnim. Po latach niesienia pomocy rodzicom, których małe dzieci stawiały przed różnorakimi wyzwaniami, postanowiły połączyć siły i napisały własną książkę:
Jak mówić, żeby maluchy nas słuchały
Poradnik przetrwania dla rodziców dzieci w wieku 2-7 lat
Spodziewam się, podobnie jak Elaine, że przewracając kolejne strony książki, dokonacie odkryć, które przyniosą wam radość i oświecenie.
Przyjemnej lektury!
JAK TO WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO
Julie
Mój dwuletni syn nasiusiał na dywan pod łóżeczkiem... Znowu! Co robić? Na nic dyplomy z polityki publicznej i prawa. Nie mogłam się nadziwić, że ten mały człowiek, za młody, żeby prowadzić samochód czy nawet zawiązać sobie buty, potrafi tak szybko sprowadzić mnie na ziemię.
Nie planowałam, że będę edukować rodziców. Myślałam, że zrealizuję się w roli mamy niejako na boku, nie rezygnując z rozwijania zawodowej kariery. Ale kiedy powiedziano mi, że moje pierwsze dziecko ma znaczące opóźnienie rozwoju, a potem to samo dotknęło drugie, uświadomiłam sobie, że rodzicielstwo nie stanie się dla mnie pracą z doskoku. Odbywałam niekończące się rundy spotkań ze specjalistami medycyny i fizjoterapeutami i stałam się orędowniczką dzieci z zaburzeniami neurorozwojowymi.
Wcześniejsza współpraca Julie i Joanny.
Na szczęście moją najlepszą przyjaciółką jest Joanna, której mama, Adele Faber, brała udział w warsztatach dla rodziców prowadzonych przez nieżyjącego już, wspaniałego psychologa dziecięcego Haima Ginotta. Nasze mamy również są bliskimi przyjaciółkami i sprawdzały na nas nowo poznane strategie rodzicielskie. Nie miałam pojęcia, że te metody ocalą mi życie, kiedy wiele lat później stanę przed wyzwaniami związanymi z wychowywaniem trojga własnych dzieci.
Kiedy w przedszkolu mojego syna poszukiwano osoby, która zorganizowałaby zajęcia dla rodziców, zgłosiłam chęć poprowadzenia warsztatów opartych na książce Adele Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Trwające osiem tygodni zajęcia dla pierwszej grupy okazały się takim sukcesem, że wszyscy nalegali, aby je przedłużyć o kolejne osiem miesięcy... A skończyło się na tym, że spotykaliśmy się przez cztery i pół roku! Gdy wieść rozeszła się pocztą pantoflową, z prośbą o poprowadzenie warsztatów zgłosili się do mnie inni, i tak moja kariera nabrała rozpędu niczym śnieżna kula, o czym nigdy mi się nawet nie śniło.
Rozwijała się również moja przyjaźń z Joanną. Różnimy się pod wieloma względami. Ona uwielbia spędzanie czasu na powietrzu i psy (w książce znajdziecie wiele wzmianek na ich temat), podczas gdy ja kocham siedzieć przy fortepianie i grać klasyczną muzykę (i dlatego jej upodobanie do popu często jest dla mnie nie do pojęcia). Ale zawsze czułam, że mogę z nią o wszystkim porozmawiać, że potrafi słuchać i rozumie. I chociaż mieszkamy obecnie na przeciwległych wybrzeżach Stanów Zjednoczonych, przez cały ubiegły rok wspólnie pisałyśmy tę książkę.
Mam nadzieję, że zawarte w niej informacje odmienią wasze życie, tak jak odmieniły moje, i że podczas czytania będziecie się śmiać równie często jak my w trakcie pisania. W rozdziale piątym przedstawię wam trójkę moich pociech i dowiecie się więcej o tym, jak wygląda wychowywanie i uczenie dzieci, które nie są neurotypowe.
Joanna i Julie dzisiaj.
JAK TO WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO
Joanna
Muszę coś wyznać. Wychowywała mnie autorka bestsellerowych książek o... wychowywaniu dzieci. Wraz z dwoma braćmi dorastałam w rodzinie, w której matka i ojciec używali języka wyrażającego szacunek dla pomysłów i uczuć dzieci. Nawet najbardziej zażarte konflikty były rozstrzygane raczej metodą rozwiązywania problemów niż za pomocą kar.
Wychowywanie własnych dzieci powinno być dla mnie proste jak drut. Nie mam wymówek! I nigdy nie sądziłam, że będą mi potrzebne. Nie dość, że moi rodzice byli prawie idealni, to nie brakowało mi też doświadczenia. Intensywnie studiowałam rozwój i psychologię dziecka, czytając wiele publikacji na te tematy. Mam dyplom z edukacji specjalnej i przez dziesięć lat pracowałam jako nauczycielka w zachodnim Harlemie w Nowym Jorku zarówno z dziećmi angielskojęzycznymi, jak i dwujęzycznymi. Myślałam, że z własnymi dziećmi wszystko pójdzie jak z płatka.
Pamiętam, jak po raz pierwszy zabrałam niemowlę do supermarketu. Gruchałam z nim słodko o jabłuszkach i bananach. Jedna z kupujących pochyliła się nad dzieckiem i zaoferowała płynącą z głębi serca radę:
– Niech się pani nim nacieszy, póki nie umie mówić.
Co za okropna kobieta! Nie mogłam się doczekać, kiedy moje ukochane maleństwo wyrazi wreszcie słowami swoje niesamowite przemyślenia.
Minęło kilka lat i znów znalazłam się w sklepie spożywczym. Teraz holowałam już troje małych dzieci, które tego dnia zachowywały się wyjątkowo dobrze. Dwoje młodszych jechało w wózku na zakupy, a starszy syn pomagał mi pakować produkty. W pewnej chwili zatrzymał się przy nas starszy pan, który spoglądając na moje rozkoszne dzieci, powiedział:
– Ale jesteście grzeczni. Założę się, że mama nigdy na was nie krzyczy!
To była chwila mojego triumfu! Najstarszy syn spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami i odparł:
– Wcale nie. Mama krzyczy na nas przez cały czas... bez powodu!
O co chodziło? Kim były te „ułomne” stworzenia? I gdzie podziała się idealna matka, która miała nigdy nie krzyczeć „bez powodu”, a już tym bardziej „przez cały czas”.
Będąc matką, odkryłam, że najtrudniejszą rzeczą w opiece nad małymi dziećmi jest fakt, że trwa ona dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Właśnie z tego powodu tak ciężko jest trzeźwo myśleć. Chociaż sądziłam, że wychowywanie dzieci będzie dla mnie naturalną sprawą, to jednak gdy trzeba dzień po dniu i noc po nocy zaspokajać bez ustanku wszystkie potrzeby i uczucia, nic nie jest łatwe i nikt – doskonały. Czasami jedyny cel to zwykłe przetrwanie.
Jako świeżo upieczona mama nie czułam, że mam jakąś szczególną wiedzę na temat wychowywania dzieci. Nawet nie czułam się specjalnie kompetentna. Prawdę mówiąc, wolałam nie rozgłaszać wszem wobec, kim są moi rodzice. Siedziałam więc cicho i nawet nie wspomniałam żadnej mamie ze swojego kręgu towarzyskiego, że moja matka jest znaną autorką. Kiedy dzieci zanosiły się płaczem, marudziły albo nawzajem się żgały, wolałam sobie z tym radzić bez świadomości, że ktoś mnie obserwuje i może pomyśleć: „Hm, jej matka napisała książkę o wychowywaniu dzieci?”.
Ale okazało się, że byłam pod obserwacją przynajmniej jednej osoby. Pewnego dnia na placu zabaw zagadnęła mnie zaprzyjaźniona mama, Cathy:
– Joanno, mam książkę, która cię zachwyci. Jest w twoim stylu. Przypomina mi twoje podejście do dzieci. Ma tytuł Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały.
W tym momencie zdałam sobie sprawę, że dalsze udawanie straciło sens. Przyznałam się, że to moja matka napisała tę książkę. Cathy była zachwycona.
– Hej, dziewczyny – zawołała do grupy mam. – Tę książkę napisała matka Joanny, a Joanna nic nam o tym nie powiedziała!
W taki sposób zostałam zdemaskowana, a moja ukrywana tożsamość przestała być tajemnicą.
Wkrótce potem Cathy powiedziała mi, że poproszono ją o zorganizowanie serii wykładów dla kościelnej grupy, i zapytała, czy nie opowiedziałabym o swoich doświadczeniach związanych z dorastaniem jako córka Adele Faber. Gdy zbliżała się wyznaczona data, miałam nadzieję, że w kościele zdarzy się jakiś wypadek. Niegroźny, żeby nikomu nie stała się krzywda, na przykład mała powódź albo utrafiona w punkt przerwa w dostawie prądu. Co miałam powiedzieć tym ludziom? Czułam się żałośnie nie na miejscu jako osoba reprezentująca niedościgniony ideał rodzicielstwa. Nawet nie chciało mi się o tym myśleć!
Jednak zebrani ludzie oczekiwali, że coś im powiem, a prognozy pogody nie zapowiadały ani huraganu, ani śnieżycy. Ogarniała mnie rozpacz. W końcu wpadło mi do głowy, że jednak mogę im coś zaoferować. Zauważyła to Cathy, kiedy wspomniała o moim podejściu do dzieci. Nie jestem idealną matką, wdaję się z dziećmi w liczne konflikty, ale posiadam narzędzia, które pozwalają nam te konflikty przezwyciężyć, i nie waham się codziennie z nich korzystać.
Wygłosiłam więc mowę w kościele, a parafianie z entuzjazmem odnieśli się do pomysłu utworzenia grupy dla rodziców. I od tej chwili zaczęłam prowadzić warsztaty, wygłaszać kolejne wykłady, a w końcu podróżować po kraju z pogadankami dla rodziców, nauczycieli, pracowników socjalnych i służby zdrowia.
Książka, którą macie przed sobą, powstała pod wpływem próśb rodziców o więcej przykładów i strategii, których można użyć wobec maluchów. Okropnych dwulatków, wojowniczych trzylatków, nieznośnych czterolatków, lekkomyślnych pięciolatków, egocentrycznych sześciolatków oraz połowicznie ucywilizowanych już niekiedy siedmiolatków. W tym opracowaniu ponownie sięgam do źródła wiedzy – książki, która towarzyszyła mi w latach dorastania, ale dodaję przemyślenia na temat wychowywania dzieci w dwudziestym pierwszym wieku.
Ważną częścią procesu powstawania tej książki była współpraca z moją przyjaciółką z dzieciństwa – Julie King, która zachęcała mnie do kierowania tymi działaniami, chociaż czułam, że sama dopiero szukam własnej drogi. Książka zawiera bardzo praktyczne spostrzeżenia Julie i moje oraz wszystkich rodziców i nauczycieli, którzy nam zaufali i opowiedzieli swoje historie.
Podzieliliśmy ją na dwie części. W pierwszej prezentujemy podstawowe narzędzia, jakimi powinien dysponować każdy rodzic na wypadek, gdy młodzi zaczną wychodzić ze skóry. W drugiej części przedstawiamy konkretne wyzwania, czyli tematy najbardziej rozpowszechnione we wczesnym dzieciństwie – między innymi jedzenie, ubieranie, wychodzenie z domu, przemoc między dziećmi, spanie – i pokazujemy, w jak kreatywny i niezwykły sposób używali dostępnych narzędzi rodzice w naszych grupach.
Mamy nadzieję, że ta książka stanie się dla ciebie głęboką studnią, z której będziesz czerpać ożywcze pomysły, gdy tylko poczujesz, że zaczyna ci ich brakować!
KRÓTKIE WYJAŚNIENIE OD AUTOREK
Długo zastanawiałyśmy się, kogo uczynić narratorem naszej książki. Szybko stało się jasne, że nie sprawdzi się używanie form: „Ja, Joanna...” i „Ja, Julie...”. Próbowałyśmy stworzyć z nas dwóch jedną postać i połączyć nasze dzieci, ale rozwiązanie to raziło brakiem autentyzmu. Chciałyśmy przekazać prawdziwe historie zaczerpnięte z naszych rodzin. Chociaż wspólnie tworzyłyśmy tę książkę, uznałyśmy, że każda z nas powinna pisać we własnym imieniu. Na początku każdego rozdziału umieściłyśmy więc informację „Joanna” albo „Julie”, aby czytelnik wiedział, kto jest narratorem danego fragmentu.
Wszystkie historie opowiedziane przez bohaterów naszej książki wydarzyły się naprawdę. Zmieniłyśmy imiona i inne łatwe do zidentyfikowania detale, ale zdarzenia i wypowiedzi dotyczą żyjących w realnym świecie dzieci, prawdziwych rodziców i profesjonalistów.
Część I
Zestaw podstawowych narzędzi
Rozdział pierwszy
Narzędzia służące do radzenia sobie z uczuciami... O co tyle hałasu z powodu uczuć?
Gdy dzieci nie czują się dobrze, nie mogą się dobrze zachowywać
Joanna
Większość rodziców na moich warsztatach niecierpliwi się, słysząc, jaki jest pierwszy temat zajęć: jak pomóc dzieciom z trudnymi uczuciami. Chcieliby przejść od razu do drugiej sesji: jak nakłonić dzieci, żeby zrobiły to, co im każesz! To nie znaczy, że uczucia naszych dzieci nas nie obchodzą, ale dla zmordowanych rodziców nie są na ogół priorytetem. Spójrzmy prawdzie w oczy. Gdyby dzieci robiły to, co im każemy, sprawy toczyłyby się gładko i wszyscy świetnie by się czuli!
Problem polega na tym, że do celu, jakim jest pozyskanie dziecka do współpracy, nie prowadzi droga na skróty. Możesz spróbować ją znaleźć, ale prawdopodobnie wpadniesz po same uszy w bagno konfliktu.
Przypomnij sobie sytuacje, kiedy cieszysz się w duchu, że nie występujesz w reality show. Czasami wydzierasz się na dziecko tak, że gardło cię boli, bo przecież setki razy powtarzasz synowi, żeby nie popychał młodszej siostry w stronę kuchenki i nie ciągnął za uszy leciwego psa: „On cię UGRYZIE! I będziesz miał ZA SWOJE!”. A dziecko oczywiście wciąż o tym zapomina.
Domyślam się, że w takich chwilach odczuwasz zmęczenie, stres albo przygnębienie z całkiem innego powodu. Gdyby to samo zdarzenie trafiło na twój dobry humor, łatwiej byłoby okazać łaskę nawet pod presją. Przecież wystarczyłoby wziąć na ręce małą czy cierpiącego katusze psa, uspokoić szybkim buziakiem bądź podrapać pod brodą, a młodego opryszka naprowadzić na właściwą ścieżkę pełnym zrozumienia śmiechem.
O co więc w tym wszystkim chodzi? O to, że nie możemy dobrze się zachowywać, jeśli nie czujemy się dobrze. I dzieci również nie mogą się właściwie zachowywać, kiedy nie pozwala na to ich samopoczucie. Jeżeli nie zadbamy o ich uczucia, to mamy niewielką szansę, by nakłonić je do współpracy. Pozostanie nam wtedy jedynie użycie większej siły. A ponieważ każdy z nas wolałby zachować te brutalne środki siłowe na sytuacje awaryjne, takie jak wtargnięcie dziecka na ulicę, to pierwsze, co musimy zrobić, jest zapoznanie się z kwestią uczuciową. A zatem do dzieła!
Większość z nas nie ma kłopotu z zaakceptowaniem pozytywnych uczuć dzieci. To naprawdę łatwe. „Super, że Jimmy jest twoim najlepszym przyjacielem na świecie. Uwielbiasz naleśniki dziadka? Ekscytuje cię myśl o narodzinach dzidziusia? Jak to miło. Cieszę się, że tak mówisz”.
Problem zaczyna się dopiero wtedy, kiedy dzieci wyrażają negatywne emocje.
„Co? Nienawidzisz Jimmy’ego? Przecież jest twoim najlepszym przyjacielem!”.
„Chcesz mu przyłożyć pięścią w nos? Ani mi się waż!”.
„Znudziły ci się naleśniki? Przecież to twoje ulubione danie”.
„Chcesz, żebym oddała dzidziusia? Co za straszne słowa! Nigdy nie wolno mówić takich rzeczy!”.
Nie chcemy zaakceptować negatywnych uczuć, ponieważ... są negatywne. Nie chcemy im dodawać mocy. Pragniemy je skorygować, pomniejszyć, a najlepiej sprawić, żeby zniknęły. Intuicja mówi nam, żeby zdecydowanie i jak najszybciej przegonić je na cztery wiatry. Ale w tej jednej sprawie intuicja prowadzi nas na manowce.
Moja matka zawsze mi powtarza: „Jeśli nie jesteś pewna, co jest dobre, wypróbuj to na sobie”.
To dobra rada. Zastanówmy się, jaka byłaby nasza reakcja w takiej sytuacji jak opisana poniżej.
Wyobraź sobie, że budzisz się w parszywym nastroju po nieprzespanej nocy i czujesz nadciągający ból głowy. W drodze do przedszkola, w którym pracujesz, wpadasz do kafejki na małą kawę i spotykasz koleżankę z pracy. Mówisz do niej: „Kurczę, nie mam ochoty iść dzisiaj do pracy i użerać się z tymi hałaśliwymi, kłótliwymi dzieciakami. Marzę o tym, żeby wrócić do domu, wziąć proszek od bólu głowy i zaszyć się w łóżku na cały dzień!”.
Jaka byłaby twoja reakcja, gdyby koleżanka...
...zaprzeczyła twoim uczuciom i zganiła cię za to kiepskie nastawienie?
„Hej, przestań narzekać. Dzieci nie są takie złe. Nie powinnaś o nich mówić w ten sposób. Przecież wiesz, że jak już tam będziesz, humor ci się poprawi. No dalej, uśmiechnij się”.
...udzieliła ci rady?
„Hej, musisz wziąć się w garść. Przecież potrzebujesz tej pracy. Powinnaś odstawić kawę, napić się ziołowej herbaty na uspokojenie i chwilę pomedytować w samochodzie, zanim zaczną się zajęcia”.
...palnęła krótkie filozoficzne kazanie?
„Posłuchaj, żadna praca nie jest idealna. Takie jest życie. Nie ma sensu na to narzekać. Skupianie się na negatywnych rzeczach jest bezproduktywne”.
...porównała cię z inną nauczycielką?
„Weź przykład z Liz. Zawsze z radością chodzi do pracy. A wiesz dlaczego? Bo jest perfekcyjnie przygotowana. Zawsze ma zaplanowane, co będzie robiła na lekcjach, i to na kilka tygodni do przodu”.
...zadała ci kilka pytań?
„Czy nie za krótko sypiasz? O której poszłaś wczoraj spać? Może łapie cię przeziębienie? Bierzesz witaminę C? Używasz tych chusteczek przeciwbakteryjnych, które wykładają w szkole, żebyśmy nie złapali zarazków od dzieci?”.
Oto reakcje uczestników zajęć na zaprezentowane scenariusze:
„Więcej z TOBĄ nie gadam!”, „Co z niej za przyjaciółka!”, „Co ty tam wiesz!”, „Nienawidzę cię! Idź do diabła!”, „Bla, bla, bla”, „ZAMKNIJ SIĘ!”, „Nigdy więcej nie powiem ci o moich problemach. Od dziś będę z tobą gadać tylko o pogodzie!”, „Czuję się winna, że narobiłam tyle szumu”, „Zastanawiam się, dlaczego nie radzę sobie z dzieciakami”, „Jestem żałosna”, „Nienawidzę Liz”, „Czuję się jak na przesłuchaniu”, „Ale mnie oceniła. Musi myśleć, że jestem głupia”, „Nie mogę tego powiedzieć na głos, ale powiem pierwsze litery: pier... się!”.
Ta ostatnia odpowiedź doskonale ilustruje, że odczuwamy silną wrogość wobec osoby, która zaprzecza naszym negatywnym uczuciom. Gdy ktoś zwraca się do nas w ten sposób, kiepski nastrój szybko może przerodzić się we wściekłość. Podobnie dzieje się z dziećmi.
Jakie słowa byłyby pomocne w takiej sytuacji? Sądzę, że gdyby ktoś po prostu potwierdził, że rozumie nasze negatywne uczucia i je werbalnie zaakceptował, marne samopoczucie poprawiłoby się być może chociaż odrobinę.
„To okropne, kiedy musisz iść do pracy, a nie czujesz się dobrze. Zwłaszcza gdy trzeba pracować z dziećmi. Przydałaby się jakaś mała burza śnieżna albo niegroźny huragan, żeby zamknęli szkołę chociaż na jeden dzień”.
Ludzie czują ulgę, gdy ich uczucia zostaną zaakceptowane: „Rozumie mnie. Lepiej się teraz czuję. Może nie będzie tak źle. Może dam radę”.
Czy rzeczywiście mówimy do dzieci w ten sposób – korygujemy je, napominamy, przepytujemy i prawimy im kazania, gdy tylko wyrażą negatywne uczucie? Uczestnicy zajęć bez problemu podrzucili stosowne przykłady. Oto najbardziej rozpowszechnione.
Zaprzeczanie uczuciom
„To nieprawda, że nienawidzisz szkoły. Będziesz się tam dobrze bawić. Przecież lubisz budować z klocków”.
Czy jakiekolwiek dziecko odpowiedziało na to: „O tak, masz rację. Dziękuję, że mi przypomniałaś, że przecież kocham szkołę!”?
Filozofowanie
„Posłuchaj, dzieciaku, życie nie jest sprawiedliwe! Przestań wciąż powtarzać, że ‘on dostaje więcej, a ona ma coś lepszego’”.
Jakie jest prawdopodobieństwo, że twoje dziecko odpowie na to: „Ojej, było mi smutno, ale jak mi wyjaśniłeś, że życie nie jest sprawiedliwe, to czuję się dużo lepiej. Dzięki, tato!”?
Pytania
„Dlaczego rzuciłeś piaskiem, skoro cię prosiłam, żebyś tego nie robił?”.
Które dziecko odpowie: „Hm, dlaczego to zrobiłem? Chyba bez powodu. Dziękuję, że mi na to zwróciłaś uwagę. To się więcej nie powtórzy”.
Porównywanie
„Zobacz! Olivia siedzi spokojnie i czeka na swoją kolej!”.
Czyje dziecko odpowiedziałoby: „O rety, postaram się być taka jak Olivia!”? Bardziej prawdopodobne, że zdzieliłoby Olivię w głowę.
Kazania
„Dlaczego zawsze chcesz zabawkę, kiedy twój brat zaczyna się nią bawić? Minutę temu nawet na nią nie spojrzałeś. Chcesz mu ją zabrać i tyle. To nie jest miłe. Poza tym to zabawka dla maluchów, a ty już jesteś dużą dziewczynką. Powinnaś mieć więcej cierpliwości do młodszego braciszka”.
Czy znacie dziecko, które odpowie: „Mów dalej, kochana matko. Tak wiele się uczę z tej przemowy. Pozwól, że zanotuję sobie to na moim iPadzie, żebym później mogła przestudiować te przemyślenia”?
– No dobra, dobra – powiecie zapewne. – Łatwo okazać empatię dorosłej koleżance. Dorośli są cywilizowani! A małe dzieci nie. Nie myślą aż tak logicznie. To nie przez przyjaciół zawalam nocki. No, może czasami. Przyjaciół nie muszę zmuszać, żeby poszli do szkoły, umyli zęby albo przestali bić rodzeństwo. Udawanie, że moje dziecko jest dorosłe, niczego nie zmieni. Gdyby dorosła przyjaciółka zachowywała się tak jak moje dziecko, szybko przestałaby być moją przyjaciółką.
W porządku, rozumiem. Nie możemy traktować dzieci tak, jak traktujemy dorosłych. Ale jeśli oczekujemy z ich strony chęci do współpracy, a nie wrogości, to musimy znaleźć sposób, aby użyć tej samej zasady akceptowania uczuć w stresującej sytuacji.
Zajrzyjmy do naszego zestawu narzędzi i zobaczmy, jak możemy zmodyfikować na użytek młodszych odbiorców to, czym dysponujemy.
Narzędzie nr 1. Zaakceptuj uczucia słowami.
Kiedy następnym razem twoje dziecko wypowie się negatywnie albo prowokacyjnie, postępuj według poniższych punktów:
1. Zaciśnij zęby i powstrzymaj chęć natychmiastowego sprzeciwu!
2. Pomyśl o emocjach, jakie odczuwa dziecko.
3. Nazwij te emocje i wypowiedz zdanie, którym je określisz.
Przy odrobinie szczęścia zobaczysz, że złe emocje radykalnie osłabną.
Dopóki się ich nie uwolni, nie ma miejsca na dobre uczucia. Jeśli podejmiesz próbę stłamszenia złych uczuć, będą się kisić i przybiorą na sile.
Oto przykłady:
Dziecko mówi: „Nienawidzę Jimmy’ego. Nigdy więcej nie będę się z nim bawić”.
Zamiast reagować słowami: „Oczywiście, że będziesz. Jimmy jest twoim najlepszym przyjacielem! I nie używamy słowa »nienawidzić«”,
spróbuj powiedzieć: „O rety, wygląda na to, że w tej chwili jesteś naprawdę zły na Jimmy’ego!” albo: „Jimmy musiał zrobić coś, co cię naprawdę wkurzyło!”.
Dziecko mówi: „Dlaczego zawsze jemy naleśniki? Nie cierpię naleśników”.
Zamiast reagować słowami: „Przecież uwielbiasz naleśniki! To twoja ulubiona potrawa”,
spróbuj powiedzieć: „Zdaje się, że jesteś rozczarowany, że mamy naleśniki na śniadanie. Masz apetyt na coś innego”.
Dziecko mówi: „Te puzzle są za trudne!”.
Zamiast reagować słowami: „Wcale nie. Są łatwe. Poczekaj, pomogę ci. Zobacz, tu jest kawałek do narożnika”,
spróbuj powiedzieć: „O tak, układanie puzzli bywa denerwujące! Składanie tych drobnych kawałeczków może człowieka doprowadzić do szału”.
Można zaakceptować wszystkie uczucia. Należy ograniczyć niektóre działania!
Nie sugeruję, żeby zagrzewać Juniora, kiedy ten wali w nos swojego przyjaciela Jimmy’ego, ani że masz natychmiast usmażyć omlet serowo-grzybowy przedszkolakowi, który narzeka, że znowu są naleśniki. Zaakceptuj tylko uczucia. Często zwykłe ich potwierdzenie pomaga zapobiec potencjalnemu wybuchowi. A w sytuacjach, w których to nie wystarczy, użyjesz innych narzędzi – będzie o nich mowa w rozdziale drugim. (Co? Niecierpliwisz się? Chcesz, żeby cała książka została upchnięta do pierwszego rozdziału? Słyszę, słyszę! Takie przeciąganie jest wkurzające. Gdybym potrafiła pomieścić wszystko w jednym akapicie, to bym tak zrobiła).
Z akceptowaniem uczuć jest tak jak z innymi wielkimi zadaniami: łatwiej powiedzieć, niż wykonać. Opowiem o kilku sytuacjach (z wielu), kiedy podążanie tą pozornie łatwą ścieżką przysporzyło mi trudności. Z tych historii płynie jednak najpiękniejsza nauka – można się mylić bez końca i nic takiego się nie stanie. To da się naprawić! Możesz zboczyć ze ścieżki, utknąć na bagnach, wydostać się z nich, podrapać się po nogach pokąsanych przez komary i pójść dalej wytyczoną drogą. Ślady ukąszeń znikną, bagienne błoto obeschnie, a twoja podróż znów przez jakiś czas będzie całkiem przyjemna.
Kiedy rozmowa zaczynała zamieniać się w sprzeczkę, moja matka zwykle wykonywała gest ścierania tablicy i mówiła: „Wymazać i zacząć od nowa!”. To była stara szkoła. Należy do pokolenia, które znało tablice i kredy. Czy dzisiejsze dzieci o tym słyszały? Niektórzy rodzice w moich grupach mawiali: „Przewinąć taśmę”, po czym wychodzili z pokoju i wracali, wypowiadając słowa akceptacji. Ale nawet to brzmi staroświecko w czasach, w których kaset już się nie używa. Jak można by w nowoczesny sposób wyrazić prośbę o drugą szansę? Wołając: „Control, alt, delete!” albo „Reset!” i wykonując palcem ruch naśladujący wciśnięcie klawisza?
Nie jest istotne, jak to nazwiemy, najważniejsze, żeby bez końca dawać sobie drugą szansę. Poniżej przedstawiam kilka przykładów z czasów, gdy byłam mamą przedszkolaków. W zaprezentowanych sytuacjach udało mi się zmienić kurs na środku rzeki i uratować moją rodzicielską tratwę przed wywróceniem na wzburzonych wodach.
Rozczarowanie gąbkowym stworkiem
W wieku trzech lat Sam miał małe gąbkowe jaja, z których po zanurzeniu w ciepłej wodzie wykluwały się różne zwierzątka z gąbki. Postanowił, że będzie zużywał jedno dziennie, aby mieć je dłużej. Doprowadzał mnie do szału ciągłymi pytaniami: „Czy już jest następny dzień?”, ale trzymał się planu. Trzeciego dnia z jaja wykluły się dwa małe koniki połączone nosami.
SAM: Co to jest?
JA (chcąc udowodnić, że to jest ładne): Och, zobacz, skarbie, to mamusia konik i jej dzidziuś.
SAM: Wcale nie. Nawet nie widać ich twarzy.
JA: Ależ widać. Zobacz, dają sobie buzi.
SAM: Nie podobają mi się.
JA (z narastającą desperacją): Mogłabym im dorysować nosy długopisem.
SAM: Nigdy nie będą mi się podobać.
JA (z głupim uporem): Mogłabym ich rozdzielić nożyczkami, to będzie łatwiej zobaczyć twarze.
SAM: NIGDY, NIGDY ICH NIE POLUBIĘ! SĄ BRZYDKIE!!!
JA (widząc nareszcie światełko w tunelu): Och, rozumiem. Nie podoba ci się, że są połączone twarzami.
SAM: Tak. Pobawię się pingwinami.
Dlaczego tak długo nie chciałam zaakceptować jego uczuć? Desperacko pragnęłam naprawić sytuację, rozwiązać problem, uchronić moje dziecko przed smutkiem i rozczarowaniem. Powiedzmy uczciwie: chciałam uchronić siebie samą przed smutkiem, który odczuwał! Kto lubi, jak dziecko marudzi? Sam z kolei desperacko potrzebował, żebym zaakceptowała jego rozczarowanie. I dopiero wtedy mógł zrobić miejsce dla szczęśliwszych uczuć.
Oto kolejny przykład, kiedy Sam był rozczarowany, a dla mnie zaakceptowanie jego uczuć okazało się na początku kłopotliwe.
Gdzie się podziała Carmen Sandiego[a] (na taśmie wideo)?
W tej historii Dan ma pięć lat, a Sam trzy.
JA: Dan, nagrałam ci Bill Nye the Science Guy[b].
SAM: A nagrałaś mi Carmen Sandiego?
JA: Nie.
SAM: O nie! (zaczyna płakać)
JA: Nie prosiłeś, żebym nagrała. Dan poprosił mnie o nagranie Billa Nye.
(Ile razy wam się zdarzyło, żeby takie racjonalne wyjaśnienie uspokoiło płaczące dziecko?).
SAM (dalej płacze, głuchy na mój logiczny argument)
JA (poirytowana, że jest takim beksą): Sam, to leci codziennie. Możesz jutro obejrzeć.
SAM (płacze coraz mocniej, co grozi totalną klapą)
JA (zmieniając front): Ojej, ale jesteś rozczarowany! Tak bardzo lubisz ten film!
SAM (przestaje płakać): To mój ulubiony film.
JA: A co ci się w nim podoba najbardziej?
SAM: Podoba mi się, jak tancerze wirują, jak maszyny robią dym i że ścigają złego faceta. To jest super.
I skończyło się na tym, że odbyliśmy miłą i kulturalną rozmowę na temat tego, dlaczego film o Carmen Sandiego jest superfilmem.
Dlaczego przy całej swojej wiedzy miałam trudności z zaakceptowaniem negatywnych uczuć? No cóż, skoro pytacie, to wam odpowiem. Byłam przekonana, że mój syn reaguje przesadnie na drobne sprawy. Uważam, że przegapienie programu w telewizji nie jest warte tego, żeby rozpaczać. Ale emocje dziecka są dla niego tak samo ważne i realne, jak dla nas, dorosłych, nasze uczucia. I jeśli chcemy, aby dziecko sobie z nimi poradziło, to musimy mu pomóc.
Oto jeszcze jedna historia, która pokazuje, że zaakceptowanie uczuć było dla mnie poważnym wyzwaniem.
Klockowe wojny
Patrząc, jak roczny Sam podchodzi do trzyletniego Dana, który buduje coś z klocków, odczuwam dobrze znany lęk.
JA: Dan, daj mu kilka klocków. Chce się tylko z tobą pobawić.
DAN: Nie, nie. Coś buduję.
JA: Daj spokój, Dan, przecież za minutę się znudzi. Wiesz, jakie są maluchy.
Sam zawisa nad klockami. Dan popycha go, a maluch upada i płacze.
JA: Dan, co ty wyprawiasz? Doprowadziłeś go do płaczu.
To nie jest, rzecz jasna, rozmowa budująca szacunek do samego siebie. W rodzicielstwie najlepsze jest jednak to, że jeśli za pierwszym razem coś schrzanisz, to prawie zawsze masz drugą szansę. W tym konkretnym przypadku podstawowy scenariusz powtarzał się kilkaset razy, więc miałam mnóstwo okazji do ćwiczeń. Oto mój lepszy moment:
Dan osłania klocki, mały się zbliża...
DAN: Nie! Nie! Nie!
JA (potwierdzając i nazywając jego uczucia): O nie, pracujesz nad wyjątkową budowlą, a to wielkie dziecko znowu chce ci zabrać klocki. Można się zdenerwować!
DAN: Proszę! Proszę! Proszę! (Szybko rzuca garść klocków na podłogę, żeby odwrócić uwagę małego, i przenosi swoją budowlę na stolik do kawy).
JA: O, wymyśliłeś, co zrobić, żeby Sam był zadowolony.
Dlaczego za pierwszym razem potwierdzenie uczuć mojego dziecka było dla mnie takie trudne? Chyba dlatego, że byłam przekonana, iż należy natychmiast uzmysłowić dziecku, że nie wolno odczuwać pragnienia, by walnąć brata w głowę klockami, bo to coś bardzo złego. Uważałam, że nie można nawet na sekundę folgować takim agresywnym instynktom. Jednak dopiero okazanie szacunku dla jego pracy i silnych uczuć, jakimi ją otaczał, pomogło mu opanować ten instynkt agresji. Kiedy próbowałam odrzucić jego uczucia, był zmuszony walczyć nie tylko z bratem, ale i z matką.
Robimy to automatycznie – chronimy dzieci przed uczuciem smutku, odrzucamy to, co uważamy za błahe emocje, zniechęcamy do odczuwania złości. Nie chcemy wzmacniać negatywnych uczuć. Zaakceptowanie ich wydaje się działaniem wbrew intuicji.
Pewnie się zastanawiasz: „Czy nie ma sytuacji, kiedy należy wytłumaczyć dziecku, dlaczego musi coś zrobić, i czy nie powinno się wymagać od dzieci, aby respektowały uczucia innych ludzi?”.
Odpowiedź brzmi „tak”... ale jeszcze nie pora na to. Dopóki uczucia dziecka nie zostaną zaakceptowane, będzie ono głuche nawet na najlepsze wyjaśnienia i najbardziej uczuciowe przemowy. Pewnego dnia uzmysłowiła mi to bardzo dosadnie moja mała sąsiadka zza płotu. Obiecałam, że zaopiekuję się Jackie, żeby jej mama mogła się zająć ważną papierkową pracą.
Porażka babysitterki
JACKIE (trzy lata): Chcę do domu.
JA: Dopiero tu przyszłaś. Pobawmy się chwilę na podwórku. Możemy się pohuśtać.
JACKIE: NIE! Chcę do domu!
JA: Twoja mama musi coś zrobić. Będziemy się dobrze bawić.
JACKIE: NIE! (biegnie do swojego domu)
JA (wołam do jej matki): Jak tam Jackie?
MAMA JACKIE: W porządku.
JA: Przykro mi, że nie wypaliło. Czy powiedziała, dlaczego nie chciała zostać?
MAMA JACKIE: Powiedziała tylko, że Joanna mówiła: „bla, bla, bla, bla, bla!”.
Jak śmiała? Jestem specjalistką od komunikacji!
Ponieważ nie zaakceptowałam jej uczuć, wszystko, co powiedziałam, żeby ją zatrzymać, było dla niej tylko „bla, bla, bla”.
Nazwanie uczuć dzieci jest naszą powinnością, ponieważ w ten sposób mogą się dowiedzieć, kim są. Jeśli tego nie zrobimy, odbierają niewypowiedziany przekaz: „Nie myślisz tego, co mówisz, nie wiesz tego, co wiesz, nie czujesz tego, co czujesz, nie możesz ufać własnym zmysłom”.
Doceniając uczucia naszych dzieci, pomagamy im wyrosnąć na ludzi, którzy wiedzą, kim są i co czują. Kładziemy również podwaliny pod to, żeby stały się osobami szanującymi potrzeby i uczucia innych osób.
„No dobra, to możemy teraz przejść dalej?” – zapytacie. „Chcemy już do rozdziału drugiego!”. Nie nalegam, aby pozostać w pierwszym rozdziale. Przeskocz dalej, jeśli chcesz. Ale ja zamierzam tu zostać jeszcze chwilę. Idea akceptowania uczuć jest tak wielka i ważna, że przeanalizuję różne wariacje tego tematu, zanim przejdę do drugiego rozdziału. Założę się, że gdybym poświęciła więcej czasu na akceptowanie uczuć w trudnych sytuacjach, to wielu konfliktów udałoby się uniknąć, nawet bez zaglądania do rozdziału drugiego!
Poniżej przedstawiam kilka pomysłów na zastosowanie w praktyce tego potężnego narzędzia, jakim jest akceptowanie uczuć.
Nie używaj „ale”.
Trudno oprzeć się pokusie, żeby po perfekcyjnie sformułowanej akceptacji uczucia nie wstawić ALE. Obawiamy się, że dzieci pomyślą, iż potwierdzając negatywne uczucie, akceptujemy również ich złe zachowanie. Dlatego sabotujemy własne dobre intencje, mówiąc:
„Rozumiem, że jesteś wściekły, ALE nie wolno ci bić siostry!”.
„Słyszę, jak się zdenerwowałeś, że brat rozwalił ci budowlę z klocków, ALE musisz zrozumieć, że jest jeszcze mały”.
„Wiem, że chcesz jeszcze zostać i się pobawić, ALE musimy odebrać twojego brata”.
„Wiem, że masz ochotę na ciasteczka z czekoladą, ALE nie mamy takich w domu”.
„Ale” odbiera ten dar, który właśnie daliśmy dziecku. To tak, jakbyśmy powiedzieli: „Słyszę, jak się czujesz, i mam zamiar ci wyjaśnić, dlaczego to uczucie jest niewłaściwe”. Wyobraź sobie, że ktoś mówi do ciebie: „Przykro mi, że twoja matka umarła. Ale wiesz, jeden umiera, drugi żyje, łzy tego nie zmienią. Pogódź się z tym!”.
Jeśli czujesz, że masz na końcu języka to „ale”, możesz je zastąpić wygodnym wyrażeniem:
Problem w tym, że...
„Jakie to irytujące, kiedy maluch przeszkadza w budowie statku kosmicznego! Problem w tym, że małe dzieci nie potrafią układać lego”.
„Co za rozczarowanie! Miałeś ochotę na ciastka, a tu puste pudełko. Problem w tym, że jest za późno, żeby iść do sklepu”.
Wyrażenie „problem w tym, że” sugeruje, iż można ten problem rozwiązać, nie zaprzeczając uczuciom. Możesz układać lego na stole, który jest poza zasięgiem malucha. Możesz dopisać czekoladowe ciastka wielkimi czerwonymi literami do listy zakupów i powiesić ją na lodówce.
Toni, pewna rzeczowa matka uczestnicząca w prowadzonych przeze mnie warsztatach, narzekała, że nie podoba jej się to wyrażenie.
– Przecież nie zawsze chodzi o jakiś problem! – zaprotestowała. – Dlaczego wszystko musi urastać do dużego problemu? Nie ma w tej chwili ciasteczek. I trzeba to przeboleć!
Musiałam się zastanowić. Do licha, ta kobieta odrzuca mój sposób szukania rozwiązania. Muszę zaakceptować jej uczucia. Trzeba szybko coś wymyślić. Na szczęście przyszedł mi do głowy zwrot, którego używała moja matka.
– Proszę spróbować inaczej... – zaproponowałam.
Chociaż wiesz, że...
„Chociaż wiesz, że jest za późno, żeby jechać po ciasteczka, chciałbyś dostać je zaraz!”.
„Chociaż wiesz, że już czas odebrać brata z przystanku autobusowego, to i tak jesteś poirytowany, że trzeba zostawić plac zabaw, kiedy najlepiej się bawisz”. (Dodatkowy bonus: nauczyłaś go słowa „poirytowany”!).
Zwrot „chociaż wiesz, że” nie brzmi zniechęcająco, ponieważ daje dziecku możliwość zrozumienia problemu, a jednocześnie zapewnia je, że rozumiesz jego silne uczucia.
[a] Amerykański serial animowany o najsławniejszej na świecie złodziejce Carmen Sandiego, emitowany w latach 1994-1998. (Przypisy pochodzą od tłumaczki).
[b] Amerykański program telewizyjny przybliżający tematykę naukową, emitowany w latach 1993-1998.