46,00 zł
Kontrowersyjny i rzetelny reportaż obnażający cynizm i krótkowzroczność tych, którzy uwierzyli, że uda się usunąć szarości i plamy z polsko-żydowskiej historii. Aktualna i kompletna publikacja o stosunkach polsko-żydowskich, które po dekadach odbudowywania zaufania, zachwiały się w posadach. PiS w styczniu 2018 roku zmienił prawo, które – w odbiorze nie tylko Żydów, Izraelczyków, ale także polskich badaczy zajmujących się Holokaustem – miało wymazać z powszechnej świadomości incydenty dowodzące przypadkom antysemityzmu wśród Polaków. Jak nie lubić Żyda? to reporterska podróż po Polsce i Izraelu, w którą niemal dwadzieścia lat temu ruszył Jacek Tacik. Spotkał na swojej drodze ludzi, którzy poświęcili życie, próbując odbudować polsko-żydowskie relacje: polityków, społeczników, historyków i tych, którzy przeszli przez piekło obozów koncentracyjnych. Znaleźli się też tacy – po obu stronach barykady – dla których podsycanie konfliktu, granie na najniższych ludzkich instynktach miało okazać się politycznym zwycięstwem. Autor dotyka niekiedy bolesnych spraw, ujawnia kontrowersyjne postawy Kościoła Katolickiego wobec przejawów antysemityzmu, zachowując dziennikarski obiektywizm.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 297
Jak nie lubić Żyda?
Copyright © 2023 by Jacek Tacik
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Redakcja: Maria Zając
Korekta: Izabela Sieranc, Agnieszka Tabor, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8230-586-9
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail: [email protected]
www.soniadraga.pl
www.postfactum.com.pl
www.facebook.com/PostFactumSoniaDraga
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2023
Cały tragizm relacji polsko-żydowskich opisał jednym zdaniem, które wypowiedział 21 lutego 2021 roku – podczas naszej rozmowy w TVN24 – a które powtarzał od 2001 roku, gdy jako ambasador Izraela w Polsce pojawił się na uroczystościach w Jedwabnem: „Były dwie stodoły: w jednej mordowano, w drugiej mnie uratowano”.
Szewach Weiss miał sześć lat, gdy razem z rodziną – po wejściu armii niemieckiej do Borysławia w województwie lwowskim – uciekł z getta i ukrył się u Ukrainki Julii Lasotowej, a później u polskiego małżeństwa Anny i Michała Góralów, żeby w końcu trafić do sąsiadki – Marii Potężnej.
– W pamięci pozostali dobrzy ludzie, którzy przez dwa, trzy lata ryzykowali własnym życiem, żeby ocalić nasze. I to za darmo. Myśmy płacili tylko za jedzenie. – Siedział zatopiony w fotelu, w lewej dłoni trzymając drewnianą fajkę.
W 2017 roku prezydent Andrzej Duda odznaczył go Orderem Orła Białego „w uznaniu znamienitych zasług w działalności na rzecz pogłębiania przyjaznych oraz wszechstronnych relacji pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a Państwem Izrael”.
– Przez ostatnie trzydzieści lat bardzo się do siebie zbliżyliśmy. To był proces pewnego rodzaju narodowego katharsis. No bo w końcu nasza wspólna historia liczy ponad siedemset lat. – Weiss, gdy z nim rozmawiałem, kończył osiemdziesiąty szósty rok życia. Był smutny. Przybity. – I nagle to się zepsuło – nawiązał do nowelizacji ustawy o IPN-ie.
PiS w styczniu 2018 roku zmienił prawo, które – w odbiorze nie tylko Żydów, Izraelczyków, ale także polskich badaczy zajmujących się Holokaustem – miało wymazać z powszechnej świadomości stodołę, w której żywcem palono żydowskich sąsiadów, a zachować pamięć wyłącznie o stodole, w której ich ratowano. Tym, którzy chcieli mówić o dwóch stodołach, próbowano zakneblować usta. Za obarczanie Polski i Polaków „odpowiedzialnością lub współodpowiedzialnością” za zbrodnie popełnione przez Trzecią Rzeszę groziły trzy lata więzienia.
Zaufanie, które budowały kolejne pokolenia polskich i izraelskich mężów stanu, przywódców, historyków oraz pisarzy, w zaledwie miesiąc zostało podważone przez niewielką grupę krótkowzrocznych i cynicznych polityków, którzy kierowali się swoim doraźnym partyjnym interesem. Do głosu znowu doszły nieufność, wrogość i agresja. Zapanował chaos, z którego korzystały nie tylko prawicowe partie w Polsce, ale również skrajnie nacjonalistyczne ugrupowania w Izraelu. Przyglądałem się im z bliska – z Tel Awiwu i Jerozolimy.
Niemal trzydzieści dni spędziłem w Izraelu, skąd codziennie relacjonowałem dla TVN24 kolejne etapy polsko-izraelskiego sporu dyplomatycznego. Po jego zakończeniu jeszcze kilkakrotnie wracałem na Bliski Wschód – byłem tam również na długo przed dojściem PiS-u do władzy, potem w 2013 roku, gdy papież Franciszek odwiedził Ziemię Świętą, w 2014, gdy trwały starcia z Palestyńczykami, i później, gdy – przygotowując dla TVP reportaż z okazji siedemdziesiątej rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau – przeprowadziłem wywiad z Szimonem Peresem, byłym prezydentem i premierem Izraela oraz laureatem Pokojowej Nagrody Nobla.
– To jest otwarta rana. – Weiss, mówiąc o ustawie o IPN-ie, był pewny, że położy się ona cieniem na relacjach polsko-izraelskich. I to na dekady. – Była to próba wymazania z historii tych okropnych zdarzeń, które dzielą nasze narody. I to było bolesne. Znowu zacząłem być obcy w Polsce.
Pytanie, które zmieniło życie siódmego premiera Izraela, padło w jego gabinecie w Jerozolimie we wrześniu 1989 roku. Icchak Szamir siedział wygodnie w fotelu, od czasu do czasu marszczył czoło, unosił siwe krzaczaste brwi i gestykulował żywo przed oczami czterdziestodwuletniego dziennikarza „Jerusalem Post” – Davida Landaua. Rozmawiali dwadzieścia cztery minuty, gdy reporter, poprawiając swoje duże okulary w cienkiej czarnej oprawce, pochylił się lekko w stronę siedemdziesięcioczteroletniego rozmówcy i – jakby chciał wydobyć z niego od dawna skrywaną tajemnicę – ściszył głos.
– Nie dziwi pana, że w Polsce, gdzie prawie nie ma Żydów, wciąż jest obecny silny antysemityzm? – spytał.
Szamir nie musiał odpowiadać. Być może nawet nie powinien. Tym bardziej że pytanie stanowiło pułapkę. Mógł zrobić unik, powiedzieć kilka okrągłych zdań o trudnej polsko-żydowskiej przeszłości i nadziejach na lepsze jutro. Jego słowa – ze względu na sprawowany przez niego urząd – miały moc sprawczą. Mogły łączyć lub dzielić, budować lub niszczyć, naprawiać lub psuć relacje z innymi narodami.
Premier spojrzał przez okno. Promienie słońca próbowały się przedrzeć przez grube kotary odgradzające gabinet od reszty świata. Trudno odgadnąć, co czuł w tamtym momencie. Może dumę? Ulgę? Nienawiść? Albo wszystko naraz? Państwo Izrael od czterdziestu jeden lat było domem i schronieniem dla czterech milionów Żydów; głównie tych, którym udało się wydostać z pogrążonej w wojennym chaosie Europy.
Na co liczył Landau? Może spodziewał się kilku gorzkich słów? Szamir bywał porywczy i nieobliczalny, a pytanie o polski antysemityzm totalnie wyprowadziło go z równowagi. Jego twarz wykrzywił złowrogi grymas. Zrobiła się nienaturalnie czerwona. Zaczął od oskarżeń:
– Wyssali go z mlekiem matki! To coś, co jest głęboko zakorzenione w ich tradycji, w ich mentalności.
Avi Pazner, rzecznik prasowy Szamira, który przysłuchiwał się rozmowie, siedząc w kącie gabinetu, zerwał się na równe nogi.
– To jestoff the record, nie do publikacji – zakomunikował tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Landau spojrzał niepewnie na Paznera, a potem na Szamira. I znowu na Paznera. Nikt się nie odzywał. Ciszę przerwał poirytowany premier:
– Przeciwnie, to jest on the record.
Landau triumfował. Pazner zamilkł. Szamir kontynuował.
– To jest coś, co jest głęboko zakorzenione w ich tradycji, w ich mentalności – powtórzył. – Tak jak ich niechęć do Rosji. Nie da się oczywiście połączyć tych dwóch rzeczy. Ale to też jest bardzo głębokie, jak ich nienawiść do Am Israel.
Szamir mówił swobodnie. Nikt mu już nie przerywał. Pazner wtopił się w tło. Ukrył twarz w dłoniach. Zniknął. Landau próbował słuchać, ale jego myśli uciekały poza premierowski gabinet. Wyłapywał jeszcze niektóre słowa: „Polska Partia Komunistyczna”, „nawoływanie”, „surowy i zajadły antysemityzm”. Trzymał w ręku bombę, która miała za chwilę wybuchnąć. Ofiary? Premier. To na pewno. Kryzys polsko-żydowski? Bez dwóch zdań. A może i on sam?
***
Pazner podchodził do swojej pracy śmiertelnie poważnie. I widział to chyba każdy, kto miał z nim do czynienia. William Safire z „New York Timesa” uznał go za najlepszego rzecznika w czasie pierwszej wojny w Zatoce Perskiej. Ale ten wykształcony pięćdziesięciodwulatek, znający sześć języków obcych, był przede wszystkim dyrektorem biura prasowego premiera – odpowiadał za wizerunek szefa rządu, którego cenił i lubił, ale z którym nie zawsze się zgadzał. I otwarcie dawał temu wyraz. Rozmowa z Landauem w mniemaniu Paznera była katastrofalnym wyborem i mogła położyć się cieniem na całej karierze premiera. Dlatego chwycił za telefon, skontaktował się z dziennikarzem i poprosił o usunięcie z niej przed publikacją „niefortunnego zdania”.
– Odmówił mi. – Mimo upływu lat w głosie Paznera wciąż mogłem usłyszeć zawód. Nie czekał na moje kolejne pytanie. Kontynuował: – Landau uznał, że premier powiedział to, co chciał powiedzieć, dlatego nie zamierzał, jak to ujął, cenzurować wywiadu. – Pazner postanowił z tym pójść do Szamira. – Siedział rozpostarty na fotelu za biurkiem u siebie w gabinecie. Miał posępną minę – wspominał w rozmowie ze mną. – Nie robiąc żadnych podchodów, zasugerowałem, żeby zwrócił się drogą oficjalną do „Jerusalem Post” o wycięcie zdania o Polakach i ich antysemityzmie wyssanym z mlekiem matki. Pokręcił głową. „Niech wiedzą, co do nich czuję i o nich myślę”.
Wywiad ukazał się trzy dni później, 9 września 1989 roku, na czwartej stronie dziennika „Jerusalem Post”. Tytuł brzmiał: Nie możemy walczyć z całym światem (We Can’t Fight the Whole World).
***
Dwudziestego siódmego lutego 1990 roku, po dwudziestu trzech latach, Polska i Izrael wznowiły stosunki dyplomatyczne. Protokół podpisali szef izraelskiej dyplomacji Mosze Arens i jego polski odpowiednik Krzysztof Skubiszewski. Na uroczystości w siedzibie polskiego rządu przy Alejach Ujazdowskich w Warszawie był obecny także premier Tadeusz Mazowiecki.
– Otwieramy dziś nowy rozdział w długiej, pełnej tragedii historii narodu żydowskiego w Polsce – powiedział Arens w rozmowie z izraelskim radiem. – Liczę na dobre i bliskie stosunki między Izraelem a Polską.
Arens rozpoczął swoją wizytę od hołdu pomordowanym podczas drugiej wojny światowej Polakom i Żydom. W milczeniu złożył wieniec na Grobie Nieznanego Żołnierza, pod pomnikiem Bohaterów Getta Warszawskiego i na Umschlagplatzu. Po południu – jak relacjonowała „Gazeta Wyborcza” – odwiedził hitlerowski obóz zagłady na Majdanku.
– Dlaczego do Warszawy nie przyjechał premier Szamir? – spytałem Paznera.
– Nie chciał.
– To był nowy początek.
– Miał w sobie za dużo żalu.
– Nie lubił Polaków?
– Nie lubił antysemitów – usłyszałem w odpowiedzi.
***
Musiał się czuć nieswojo. Na pewno był lekko speszony. I to nie dlatego, że przed nim w tym samym miejscu przemawiali Jimmy Carter, prezydent USA, Anwar as-Sadat, prezydent Egiptu, i François Mitterrand, prezydent Francji. Lech Wałęsa, prezydent Polski, legendarny przywódca „Solidarności”, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, przywykł do wystąpień publicznych, do uwagi, która skupiała się tylko na nim, i do gromkich braw, również tych na stojąco, oraz gratulacji składanych przez możnych i wielkich tego świata.
– Tu, w Izraelu, ziemi waszej kultury i odrodzenia, proszę o przebaczenie. – Słowa, które wypowiadał z namaszczeniem i powagą, dudniły w sali plenarnej izraelskiego parlamentu. Słuchali go byli więźniowie obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, którzy po wojnie musieli opuścić Polskę. Z powodu niechęci i strachu o życie swoich bliskich i swoje własne.
Relacje polsko-żydowskie – rujnowane przez czterdzieści cztery lata komunizmu – osiągnęły dno. Cechowały je nieufność i wrogość. Zanim Wałęsa 20 maja 1991 roku pojechał do Izreala, dziennikarze „Przeglądu” pisali o „izraelskich uprzedzeniach do naszego kraju”, o zadanym im bólu, a także o „różnych zaszłościach”. Zapowiadano pikiety, protesty – wymierzone również w Wałesę. Joel Brinkley z „New York Timesa” w swoim artykule przypomniał jego słowa z kampanii prezydenckiej z 1990 roku, gdy podczas wiecu wyborczego zapewniał, że jest „czysty”, że „wśród przodków nie ma Żydów” i że jest „w stu procentach Polakiem”.
Lech Wałęsa, spoglądając nieśmiało na posępne twarze byłych więźniów obozów koncentracyjnych, próbował zatrzeć złe wrażenie, postawić grubą kreskę, stanowczo odgrodzić przeszłość od przyszłości. Z przypiętym do klapy marynarki znaczkiem z Matką Bożą mówił o odcieniach ludzkich zachowań, o dobru i złu.
– Pomagaliśmy wam, jak tylko mogliśmy. Wielu Polaków ma swoje drzewka w Alei Sprawiedliwych w Jerozolimie. Talmud mówi, że kto ratuje życie Żydowi, ratuje cały świat, i ktokolwiek odbiera życie pojedynczej osobie, zabija cały świat. Wśród nas byli także złoczyńcy, podżegacze.
Zaproszenie do Izraela było konsekwencją podpisania protokołu o wznowieniu stosunków dyplomatycznych. Mosze Arens podczas wizyty w Warszawie w lutym 1990 roku spotkał się z prezydentem Wojciechem Jaruzelskim, który – bez wskazania konkretnej daty – „wyraził chęć przyjazdu” do Ziemi Świętej.
Jeszcze w tym samym roku – w październiku – odbyły się w Polsce pierwsze wolne wybory prezydenckie, w których zwyciężył Lech Wałęsa. Został zaprzysiężony 22 grudnia 1990 roku. Pięć miesięcy później był już w drodze do Izraela.
Icchak Szamir, którego słowa o polskim antysemityzmie wyssanym z mlekiem matki odbijały się echem zarówno w Polsce, jak i w Izraelu, nie zamierzał ani przepraszać, ani stosować wobec Lecha Wałęsy taryfy ulgowej.
– To, co działo się na ziemiach polskich przez pięć i pół roku w połowie tego stulecia, będzie towarzyszyło dziejom Polski i całej ludzkości aż do końca naszych czasów. – Podczas pierwszego spotkania nie krył niechęci wobec swojego gościa.
A jednak „atmosfera żalu i nieufności” – co zauważyli dziennikarze „Przekroju” – „topniała” z dnia na dzień, „pękała bariera”. Po przemówieniu prezydenta Polski w izraelskim parlamencie Szamir dał do zrozumienia, że zależy mu na poprawie relacji z Polską. Nie mówił już tylko o Polakach, którym „zaszczepiono nieludzką nienawiść do Żydów”, o ich „obojętności”, ale także o tych, którzy „wyciągnęli pomocną dłoń, by wyrwać Żydów ze szponów śmierci”.
***
Mieszkańcy Izraela mieli dość czasu, żeby przywyknąć do ostrego, dojmującego wycia syren. Dudniły w głowie. Świdrowały mózgi. O każdej porze. Nagle. Bez ostrzeżenia. Budziły strach. Ostrzegały przed zbliżającą się śmiercią; przed kolejnymi rakietami spadającymi z Libanu lub terytorium Palestyny. Tym razem – o dziesiątej rano 3 maja 1989 roku – zawyły ponownie, ale z innego powodu.
Zamiast kryć się w schronach, piesi zastygali w bezruchu. Kierowcy zatrzymywali auta na środku drogi. Starsza kobieta, przechodząc przez jezdnię na pasach na Jaffa Road w samym sercu Jerozolimy, zamieniła się w słup soli. Nie było strachu, tylko zaduma, a nawet łzy. Izrael w Międzynarodowym Dniu Pamięci o Ofiarach Holokaustu dwiema minutami ciszy oddał hołd pomordowanym.
Przed Ścianą Płaczu, na przestronnym kamiennym placu, odczytywano nazwiska tych, którzy zginęli w zagładzie.
– Wszystko, co robi się dla zachowania pamięci, jest dobre – powiedział reporterowi „Chicago Tribune” Raphael Lipski, wysoki siwy mężczyzna z Belgii, który zawdzięczał życie chrześcijańskim sąsiadom.
Ukryli go na strychu. Jego najbliżsi nie mieli tyle szczęścia. Zginęli, bo byli Żydami. Lipski nie zareagował na skierowany do uczestników uroczystości apel, aby podchodzili do mikrofonu i wypowiadali imiona tych, których pochłonęły płomienie wojny. Zabrakło mu odwagi. A może obawiał się łez?
Cztery i pół kilometra na zachód od Ściany Płaczu, przed budynkiem izraelskiego parlamentu, z inicjatywy jego przewodniczącego Dowa Szilanskiego rozpoczynały się obchody dnia pamięci, które – w nawiązaniu do poematu żydowskiej poetki Zeldy – zostały zapamiętane jako „Każda ofiara ma imię”. Zaproszono prezydenta, premiera, ministrów, deputowanych, naczelnego rabina Izraela, wojskowych i byłych więźniów obozów koncentracyjnych.
Icchak Szamir stanął za pulpitem z mikrofonem. Lekko go obniżył. Za nim rozpościerała się długa biało-niebieska flaga Państwa Izrael. Przed nim stało sześć metalowych pochodni, z których buchały płomienie zapalone przez ocalałych z Holokaustu. Miał jedynie wymienić imiona swoich bliskich, którzy zginęli podczas wojny. Nic poza tym. Zamiast tego – ku zdziwieniu i przerażeniu zebranych – wypowiedział zdanie, które zmieniło sposób, w jaki postrzegali go Izraelczycy, i które miało później tłumaczyć jego nieskrywaną niechęć względem Polaków.
– Mój ojciec Szlomo Jeziernicki, któremu udało się uciec, zanim pociąg ruszył do obozu śmierci, i który szukał schronienia wśród przyjaciół z wioski, w której dorastał, został przez nich zamordowany, przez przyjaciół z dzieciństwa. – Głos mu się łamał.
***
Szlomo Jeziernicki, ojciec przyszłego premiera Izraela, cieszył się dużym autorytetem. I to nie tylko wśród żydowskich mieszkańców Różanej, niewielkiej miejscowości leżącej na terytorium Imperium Rosyjskiego.
– Nie-Żydzi również przychodzili do niego, aby rozstrzygać spory, które wynikały między nimi lub między nimi a innymi Żydami – opowiadał dziennikarzowi „Jewish News Syndicate” jego wnuk, Jair Szamir.
Jeziernicki pracował w przemyśle drzewnym, był właścicielem kilku lasów. Zatrudniał przede wszystkim Polaków. Uchodził za majętnego. Jego syn Icchak przyszedł na świat 15 października 1915 roku. Trwała wojna. Trzy lata później – po jej zakończeniu – Różana znalazła się w granicach Polski, a młody, jeszcze niczego nieświadomy Icchak został jej obywatelem.
Uczył się w szkole hebrajskiej w Białymstoku. W 1929 roku zapisał się do Bejtaru, skrajnie prawicowej żydowskiej organizacji młodzieżowej syjonizmu rewizjonistycznego.
– Z dzieciństwa w Polsce lat dwudziestych i trzydziestych pamiętam to wszystko: chwałę, barwność, bogatą kulturę żydowską, ducha bijącego w sercu, a także poniżającą biedę i upokarzający antysemityzm – mówił 20 maja 1991 roku podczas wizyty Lecha Wałęsy w Izraelu. – Wielu z nas, młodzież i nie tylko, dokonało koniecznego działania syjonistycznego i wyemigrowało do Izraela. Niestety, zbyt niewielu chciało lub było w stanie to zrobić, choć niebezpieczeństwo było już widoczne.
Icchak przerwał studia prawnicze w Warszawie w 1935 roku i wyjechał do Palestyny. Rodzina została. Mimo próśb i nalegań nie opuściła Polski. Ojciec zwodził Icchaka. „Może w przyszłym roku” – mówił.
Niemcy napadły na Polskę 1 września 1939 roku. Wojna zastała rodzinę Icchaka Szamira w Różanej. Szlomo Jeziernicki trafił do transportu śmierci. Kierunek – obóz koncentracyjny. Udało mu się zbiec. Ukrywał się w pobliskich lasach. W końcu odszukał przyjaciół ze szkolnych lat.
– Koledzy ci byli z nim bardzo zaprzyjaźnieni. Jako dziecko siadywałem im na kolanach – tłumaczył Szamir dziennikarzowi „Rzeczpospolitej” w 1996 roku. – Ale gdy ojciec poprosił ich o pomoc, nie tylko mu odmówili, to można by wytłumaczyć strachem przed represjami ze strony Niemców, ale po prostu go zabili.
Spytany o to samo przez dziennikarza tygodnika „Wprost” w 1999 roku Szamir wyraził się dosadniej:
– W czasie wojny ojciec uciekł z miasteczka Wołkowiska przed transportem do obozu i szukał pomocy u przyjaciół z dzieciństwa w rodzinnej wsi. Ale oni, zamiast mu pomóc, zatłukli go łopatami. – I kontynuował w „Rzeczpospolitej”: – Podobny los spotkał moją siostrę i całą jej rodzinę. Jego szwagier, mąż siostry – producent terpentyny z żywicy zbieranej w lasach państwowych na Polesiu – dogadał się z nadzorującym je leśniczym i zbudowali razem bunkier. Na wszelki wypadek. I gdy Niemcy zaczęli wywozić Żydów z gett do obozów koncentracyjnych, w porozumieniu ze wspólnikiem postanowił ukryć w nim rodzinę: żonę i dzieci.
Jeszcze przed wejściem do bunkra – jak to ujął Szamir – z zimną krwią zamordował ich leśniczy.
Druga siostra Icchaka Szamira miała razem z jego matką zginąć w obozie koncentracyjnym. Ojca – według innej wersji – „nie zatłukli łopatami” Polacy, tylko zabili Niemcy. Miejscowi mieli go „tylko” zadenuncjować. Zapytałem o to byłego rzecznika premiera Izraela.
– Mówiła o tym żona Szamira – próbował sobie przypomnieć Avi Pazner.
– Ale sam Szamir twierdził, że to Polacy zabili jego ojca – zaznaczyłem.
– A co za różnica? Efekt był ten sam. Zginął.
***
Rację miał Pazner. Słowa Szamira o Polakach i antysemityzmie wyssanym z mlekiem matki zrujnowały stosunki z rządem w Warszawie. I to w momencie, w którym trwały rozmowy na temat przywrócenia wzajemnych relacji dyplomatycznych. Premier Mazowiecki – według „Daily News Bulletin” z 8 grudnia 1989 roku – w rozmowie z Henrym Siegmanem, szefem Kongresu Żydów Amerykańskich, miał powiedzieć, że „pełne stosunki dyplomatyczne między Izraelem a Polską byłyby już na miejscu, gdyby nie uwagi o polskim antysemityzmie”.
Siódmego stycznia 1990 roku podczas konferencji prasowej w Jerozolimie padło zdanie, które mogło być początkiem końca wojny polsko-żydowskiej.
– Panie premierze, przyjechałem z Polski, aby zadać panu tylko jedno pytanie – zaczął niepewnym głosem dziennikarz z „Tygodnika Solidarność”. – Czy nadal podtrzymuje pan opinię, że Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem swoich matek?
Szamir był zaskoczony. Kluczył.
– Powiedziałem to kiedyś prywatnie, zgadza się – uciął, po czym dodał, że jego zamiarem „nie było […] nagłaśnianie całej sprawy” i że „chciałby mieć jak najlepsze relacje z Polską”.
Odpowiedź nie przekonała dziennikarza. Dopytywał o kontrowersyjne oświadczenie. Domagał się od Szamira jasnej deklaracji.
– Nie wycofuję. Jestem przekonany, że jest wielu Polaków antysemitów, wielu, wielu…
Dziennikarz przerwał izraelskiemu premierowi.
– Tylko to zdanie uderza we wszystkich Polaków – argumentował.
Szef rządu, lekko zirytowany, próbując zakończyć niewygodny temat, zapewniał, że „nie miał na myśli wszystkich Polaków i nie wszystkich potępiał”.
Słowny ping-pong między premierem Izreala a polskim dziennikarzem wyemitowało dzień później izraelskie radio. Agencja Reutera, powołując się na nie, opublikowała depeszę z niepozostawiającym żadnych wątpliwości tytułem: Szamir podtrzymuje swoje oświadczenie o Polakach.
Adam Michnik, redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”, odbierając w kwietniu 1991 roku w Synagodze Centralnej w Nowym Jorku nagrodę Szofar za „przywództwo na rzecz sprawiedliwości, równości i zaangażowania w prawa jednostki zgodnie z najlepszą tradycją judaizmu i narodu żydowskiego”, zaatakował, choć nie wprost, Icchaka Szamira:
– Jestem przekonany, że zwyczaj przypisywania zbiorowej odpowiedzialności narodowej za grzechy lub zbrodnie popełnione przez jednostki lub grupy polityczne zawsze służy usprawiedliwieniu właśnie tych grup i jednostek. Kto mówi, że wszyscy Polacy są antysemitami, pomaga usprawiedliwić rzeczywisty antysemityzm. Wiadomo przecież, że gdziekolwiek wszyscy są winni, nikt nie jest winny.
– Przed kilku laty udzieliłem wywiadu dziennikarzowi z „Jerusalem Post” na temat aktualnych wtedy problemów politycznych, dotyczących Izraela – tłumaczył się Szamir w 1996 roku w „Rzeczpospolitej”. Nie zamierzał jednak przepraszać. Udawał, że nic się nie stało. Utrzymywał, że fragment o antysemityzmie wyssanym z mlekiem matki – wbrew temu, co mówili jego rzecznik i dziennikarz „Jerusalem Post” – padł „mimochodem”, „przy drzwiach”, „po wywiadzie”. – Wiadomo, że pokarm matki nie zawiera żadnych składników, które wpływają na ukształtowanie świadomości niemowlęcia, gdy podrośnie i zacznie myśleć – brnął dalej. – Słowa te były przenośnią, która miała wyrazić myśl, że uczucia czy poglądy antysemickie, podobnie jak wiele innych zarówno pozytywnych, jak i negatywnych uczuć i poglądów, człowiek wynosi z rodzinnego domu.
***
O takich jak on dziennikarze piszą: „radykał”, „bulterier”, a rzadziej: „skrajnie prawicowy polityk”. W 2004 roku sprzeciwiał się forsowanemu przez rząd Ariela Szarona planowi wycofania izraelskich wojsk i osadników ze Strefy Gazy. W 2016 złożył w Knesecie projekt ustawy pozwalającej na deportowanie z Izraela rodzin osób uznanych za terrorystów. Zachęcał do „cywilnego eliminowania” liderów lewicowego ruchu BDS, który dążył do bojkotu gospodarczego jego kraju. Siedemnastego lutego 2019 roku – siedem lat po śmierci Icchaka Szamira – przywołał jego słowa o polskim antysemityzmie wyssanym z mlekiem matki.
Israel Katz, od kilku godzin pełniący obowiązki szefa izraelskiej dyplomacji w rządzie premiera Benjamina Netanjahu, wystąpił na żywo w studiu telewizji informacyjnej I24.
– Jestem synem ocalonych z Holokaustu – zaczął, by za chwilę rozpętać kolejny konflikt izraelsko-polski. – Było wielu Polaków, którzy kolaborowali z nazistami i, tak jak powiedział Icchak Szamir, któremu Polacy zamordowali ojca, Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki. I nikt nie będzie nam mówił, jak mamy się wyrażać i jak pamiętać naszych poległych.
Ambasada Polski w Tel Awiwie została postawiona na równe nogi. Rozdzwoniły się telefony. Nikt nie pytał, czy reagować, tylko jak. Tym bardziej że kilka dni wcześniej – w kuluarach warszawskiej konferencji bliskowschodniej – szef izraelskiego rządu miał mówić o „Polakach kolaborujących z nazistami”. Żarzące się pogorzelisko po sporze o nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej z 2018 roku, w której przewidziano karę do trzech lat więzienia za przypisywanie Polsce lub Polakom współodpowiedzialności za Holokaust, znowu wypełniło się kłębami dymu i ognia. A każda ze stron zamiast wody dolewała oliwy.
Premier Mateusz Morawiecki na konferencji prasowej domagał się przeprosin za „rasistowskie słowa szefa izraelskiej dyplomacji” i zapowiedział, że nie weźmie udziału w szczycie państw Grupy Wyszehradzkiej, który miał się odbyć poza Europą – w Izraelu.
Katz mógł przeprosić. I to podczas programu na żywo w izraelskiej telewizji Channel 13 News. Ale kategorycznie odmówił. Zachował się tak, jak by tego chciał Icchak Szamir.
Skąd mogłem wiedzieć, że spotkam przyszłego premiera Izraela? Zresztą on sam mimo takich ambicji nie przypuszczał, że już za trzy lata przesiądzie się z twardego krzesła ministra edukacji na wygodny fotel szefa rządu, który przez piętnaście lat – z krótką przerwą – zajmował Benjamin Netanjahu, lider nacjonalistycznego Likudu.
– Polacy powinni zmierzyć się z historią i przyznać, że wielu z nich, niestety, być może z powodu głęboko zakorzenionego antysemityzmu, wydawało Żydów, a nawet ich mordowało, tak jak moją rodzinę. – Gdy wypowiadał te słowa, jego twarz była nienaturalnie spokojna.
Chciał, żebym czuł się niekomfortowo. Naftali Bennett, mimo swego młodego wieku – czterdziestu sześciu lat – miał duże doświadczenie w polityce. Rozumiał rolę mediów w kształtowaniu opinii publicznej i potrafił je wykorzystać do swoich celów. Uchodził za radykała. I wolał, żeby tak pozostało. Nie zamierzał rezygnować – ani na rzecz premiera, ani kogokolwiek innego – z roli kustosza pamięci o zbrodniach na Żydach.
Spotkaliśmy się 7 lutego 2018 roku w ministerstwie przy Hashlosha 2 w Tel Awiwie. Mały, skromny gabinet. Białe ściany. Za ciężkim drewnianym biurkiem ze szklanym blatem, który zajmował połowę pomieszczenia, zwisała biało-niebieska flaga Państwa Izrael. Bennett siedział na jej tle. Maciej Grzybowski, operator kamery, włączył nagrywanie.
– Panie ministrze, jest środa, powinien pan być teraz w Polsce, a zamiast tego przyjmuje pan polską telewizję u siebie w Tel Awiwie – zacząłem od sprawy, którą żyły polskie i izraelskie media.
Bennett, cytowany przez „The Times of Israel”, odgrażał się, że podczas swojej wizyty „powie prawdę o udziale Polaków w mordowaniu Żydów w czasie Holokaustu”. Miał się spotkać ze studentami oraz – cokolwiek to znaczyło – „z politycznymi przywódcami Polski”.
– Niestety polski rząd zmienił zdanie na temat mojego przyjazdu. I to dlatego, że miałem odwagę powiedzieć prawdę o Polakach, którzy mordowali Żydów podczas Holokaustu – odpowiedział w krótkich, żołnierskich słowach, ale i tak dało się wyczuć, że kłamie, a przynajmniej nie mówi całej prawdy.
– Tylko to nie polski rząd zaprosił pana do Polski. I chociażby z tego powodu nie mógł się z tego zaproszenia wycofać – nie dawałem za wygraną.
Bennett był zmieszany. Został przyparty do muru. I nie widząc znikąd ratunku, przypomniał sobie nazwisko wicepremiera Gowina.
– To on chciał się ze mną spotkać. – Odetchnął z ulgą i triumfalnym tonem zakomunikował, że rzecznik polskiego rządu niespodziewanie opublikował oświadczenie, z którego miało wynikać, że do spotkania i tak by nie doszło.
***
To mógł być przypadek. Indolencja rządu Prawa i Sprawiedliwości. A może celowe działanie? Próba rozpętania z Izraelem wojny o pamięć i historię? Gest w kierunku skrajnie prawicowych, nacjonalistycznych wyborców, którzy odwrócili się od partii Jarosława Kaczyńskiego w poszukiwaniu nowej, neofaszystowskiej oferty politycznej?
Kilkanaście godzin przed uroczystościami siedemdziesiątej trzeciej rocznicy wyzwolenia niemieckiego obozu Auschwitz-Birkenau – 26 stycznia 2018 roku – posłowie koalicji rządzącej przegłosowali nowelizację ustawy o IPN-ie, która od półtora roku „leżakowała” w sejmowej zamrażarce. Nie było żadnego powodu, żeby ją nagle „odmrażać”.
Nowe regulacje wprowadzały między innymi karę pozbawienia wolności za przypisywanie narodowi polskiemu lub państwu polskiemu odpowiedzialności albo współodpowiedzialności za zbrodnie popełnione przez Trzecią Rzeszę. I – co istotne – nowym przepisom mieli podlegać nie tylko obywatele Polski, ale także obcokrajowcy mieszkający poza nią. Jak polski wymiar sprawiedliwości zamierzał egzekwować prawo poza granicami kraju? Nie wiadomo. Rzeczniczka partii rządzącej dwa dni później stwierdziła tylko, że „ma dosyć oskarżania Polski i Polaków o niemieckie zbrodnie”.
Uroczystości w Auschwitz-Birkenau odbyły się zgodnie z planem: w sobotę, 27 stycznia 2018 roku. Anna Azari, ambasadorka Izraela w Polsce, w swoich charakterystycznych okrągłych okularach, zabrała głos po premierze Morawieckim i ministrze w Kancelarii Prezydenta Wojciechu Kolarskim. Była zdenerwowana. Słuchało jej wiele osób: sześćdziesięciu byłych więźniów Auschwitz, ministrowie i parlamentarzyści, ambasadorowie i dyplomaci, przedstawiciele duchowieństwa, władz regionalnych, samorządów, pracownicy muzeów oraz miejsc pamięci. Przemówienie, nad którym pracowała od kilku dni, a w którym chciała podziękować rządzącym za ostrą i szybką reakcję na wyemitowany w TVN-ie reportaż o odradzających się ruchach neonazistowskich w Polsce, trafiło do kosza. Zamiast podziękowań padły gorzkie słowa.
– W Izraelu ta nowelizacja została potraktowana jako możliwość karania świadectw ocalałych z zagłady. Wywołała dużo emocji. U nas traktuje się to jako niemożliwość powiedzenia prawdy o Holokauście. – Nerwowo zaciskała dłonie, które od czasu do czasu opierała o przezroczysty pulpit. Kiedy skończyła, ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię wróciła na swoje miejsce.
Na sali rozległy się brawa. Kamery uchwyciły Morawieckiego, który siedział zaledwie cztery miejsca od Azari. Nie klaskał. Miał posępną minę.
Stacja RMF FM – trzy dni po obchodach uroczystości w Auschwitz-Birkenau – oskarżyła ambasadorkę Izraela o „wywołanie wielkiego kryzysu w stosunkach polsko-izraelskich”.
– Dla Izraela godzina, w której to było przyjęte, Międzynarodowy Dzień Pamięci o Holokauście, to poważny dzień – odpierała zarzuty. Tłumaczyła, że jako zawodowa dyplomatka działała zgodnie z instrukcjami, które na bieżąco przychodziły z Jerozolimy.
Netanjahu się wściekł. Musiał zareagować. Im szybciej, tym lepiej. Za długo był w polityce, żeby nie wiedzieć, że syjonistyczne i nacjonalistyczne partie zechcą zbić polityczny kapitał na sporze polsko-izraelskim. I to jeszcze jego kosztem. Zaczęło się licytowanie. Podbijanie stawki. Jair Lapid, była telewizyjna gwiazda dziennikarstwa i lider partii Jest Przyszłość, oskarżył Polaków o mordowanie Żydów: „Setki tysięcy Żydów zginęło, nie spotkawszy nawet jednego niemieckiego żołnierza. Były polskie obozy śmierci i żadne prawo tego nie zmieni”.
Premier Izraela uważał, że uda się zdusić problem jeszcze w zarodku, zanim sprawy wymkną się spod kontroli. Jego oświadczenie, w którym stwierdził, że „nikt nie może zmienić historii, a Holokaust nie może być negowany”, było umiarkowane i pozostawiało pole do kompromisu.
Rozmowa telefoniczna szefów polskiego i izraelskiego rządu zakończyła się komunikatem o „powołaniu zespołu do spraw dialogu prawno-historycznego”, czyli – tłumacząc z języka dyplomacji na nasze – fiaskiem i okopaniem się na swoich politycznych pozycjach.
– Zwłaszcza tak boleśnie doświadczonym narodom jak polski i żydowski powinno zależeć na upowszechnianiu prawdziwej, a nie fałszywej narracji historycznej – odpowiadał Morawiecki pytany przez dziennikarzy o przebieg dyskusji z premierem Netanjahu.
***
Zaczęło już świtać, gdy mój operator wyłączył kamerę. Miałem to, co chciałem: budzący się do życia Londyn z pałacem westminsterskim na pierwszym planie. Zanim ruszyliśmy w drogę powrotną do hotelu, spojrzałem jeszcze na Big Bena. Pokazywał ósmą. Był 1 lutego 2018 roku. Dwa lata wcześniej o tej samej porze przekraczałem próg siedziby TVN-u przy Wiertniczej w Warszawie.
Telewizja Polska, w której spędziłem pięć lat, a z której zostałem zwolniony w 2016 roku przez jej nowego prezesa, byłego posła PiS-u – Jacka Kurskiego, stała się tubą propagandową partii rządzącej. Jej pracownicy – po sejmowym głosowaniu nad nowelizacją ustawy o IPN-ie – rozprawiali o „końcu bezkarności kłamców historycznych”, o „prawdzie historycznej” i „sojuszu izraelsko-niemieckim wymierzonym w Polskę”.
Londyn i praca nad kolejnym reportażem tak bardzo mnie pochłonęły, że nie mogłem śledzić ani sejmowej debaty o ustawie o IPN-ie, ani wystąpienia ambasadorki Izraela na uroczystościach w Auschwitz-Birkenau. Zaczęło się kotłować, a ja nie byłem jeszcze niczego świadomy.
Tomasz Kanik, kolega z wrocławskiego ośrodka TVN24, był już na miejscu w Jerozolimie. Ustawa o IPN-ie – jak tłumaczył podczas relacji na żywo – połączyła izraelską lewicę i prawicę, które były zgodne, że „nowe prawo daje możliwość fałszowania prawdy o Holokauście”.
Dla Morawieckiego, który dwa miesiące wcześniej zastąpił Beatę Szydło w fotelu szefa rządu, rozpoczął się sprawdzian z zarządzania kryzysowego. Jego skuteczność miał ocenić Jarosław Kaczyński, prezes PiS-u, który zdecydował o zamianie premierów. Morawiecki, posługujący się swobodnie angielskim, uznał, że to wystarczy, aby przekonać do siebie zagranicznych dziennikarzy. Zaprosił ich 2 lutego do muzeum imienia rodziny Ulmów w Markowej. Miejsce nieprzypadkowe: Józef i Wiktoria Ulmowie wraz ze swoimi dziećmi zostali rozstrzelani przez niemieckich żołnierzy w 1944 roku za ukrywanie dwóch żydowskich rodzin.
– Moment przyjęcia ustawy był niefortunny – zgodził się premier, ale dodał na swoją obronę: – Nie możemy pozwolić, żeby Polskę ktoś pomawiał o udział w Holokauście.
Obok Morawieckiego siedział Marek Magierowski, wiceminister spraw zagranicznych i przyszły ambasador Polski w Izraelu. Spotkaliśmy się później dwukrotnie w Tel Awiwie. Profesjonalny. Uśmiechnięty. Raczej niedostępny i nieufny. I mimo że nigdy tego oficjalnie nie przyznał, krytyk i przeciwnik nowelizacji ustawy o IPN-ie.
– Myślę, że wspólnie z naszymi przyjaciółmi z Izraela, gdybyśmy usiedli razem, odbyli szczerą dyskusję i dialog – przekonywał Morawiecki zagranicznych reporterów – moglibyśmy znaleźć rozwiązanie.
Magierowski spuścił wzrok. Patrzył w podłogę. Jakby nie chciał oglądać reakcji dziennikarzy.
– Spotkanie premiera Morawieckiego z zagranicznymi korespondentami… to był chyba dobry pomysł i niezmarnowany czas – relacjonował dzień później z Jerozolimy Tomasz Kanik. – To, co mówił premier, zostało tutaj w Izraelu zauważone i odnotowane, co nie znaczy, że którykolwiek z korespondentów zmienił swoje jednoznaczne zdanie. Opinia Izraela jest tutaj niezmienna i krytyczna wobec nowelizacji ustawy o IPN-ie.
***
Panował ponury półmrok. Pokój montażowy był bez okien. Jedyne światło pochodziło z kilku monitorów. Najintensywniejsze – z dużego ekranu, w który wpatrywałem się tępo od kilku godzin; pojawiały się i znikały na nim zdjęcia wykonane przez mojego operatora podczas naszego pobytu w Londynie. Czerwone autobusy, budki z telefonami oraz kominy. Tych było najwięcej. Czarny, gęsty dym, który z nich ulatywał, stanowił doskonałą ilustrację do mojego reportażu o wielkim londyńskim smogu z grudnia 1952 roku. Zginęło wtedy dwanaście tysięcy osób. Materiał był de facto gotowy.
Tuż nad moją głową na trzech niedużych monitorach włączone były trzy stacje informacyjne: TVN24, Polsat News i TVP Info. Każda z nich niemal w tym samym momencie pokazała prezydenta. Skupionego i dumnego. Obraz na żywo pochodził z Pałacu Prezydenckiego. Za chwilę miała się rozpocząć długo wyczekiwana konferencja prasowa. Publicyści i eksperci z Polski i z Izraela prześcigali się w analizach, w których tłumaczyli, dlaczego Andrzej Duda podpisze lub zawetuje kontrowersyjną nowelizację ustawy o IPN-ie.
Prezydent mógł jedną decyzją chirurgicznym cięciem zakończyć trwający od jedenastu dni polsko-izraelski spór o pamięć historyczną. Zanim zaczął, spojrzałem na kalendarz. Był wtorek, 6 lutego 2018 roku.
– Na naszej ziemi niemieccy naziści zbudowali obozy zagłady z najbardziej ponurą sławą owianym obozem Auschwitz-Birkenau. – Potęgował napięcie, zamiast od razu przejść do rzeczy. To był jego czas. I chciał go dobrze wykorzystać. Mówił o polskich ofiarach wojny, o „milionach Polaków” zabitych w obozach, w czasie prześladowań, rozstrzeliwanych na ulicach polskich miast, walczących w oddziałach partyzanckich. Było o Karskim, Żegocie i rodzinie Ulmów. Dopiero w dziewiętnastej minucie – trzy minuty przed końcem konferencji – padło: – Podjąłem jako prezydent Rzeczypospolitej następującą decyzję, po analizie sytuacji, po analizie tych przepisów. Otóż zdecydowałem, proszę państwa, że…
Andrzej Duda został prezydentem dzięki Jarosławowi Kaczyńskiemu i przy poparciu – przede wszystkim finansowym – jego partii. Bez prezesa PiS-u nie byłoby prezydenta Dudy. Nie udało mu się zbudować własnego zaplecza politycznego. Zresztą nawet nie próbował. Brakowało mu charyzmy. Nie miał wizji swojej prezydentury. Robił to, czego oczekiwała od niego partia, a w kwestii sporu polsko-izraelskiego żądała bezwzględnego posłuszeństwa.
– Zdecydowałem, że podpiszę… podpisuję tę ustawę, i w związku z tym te przepisy wejdą w życie – ogłosił.
Zostawił jednak uchyloną furtkę. Zupełnie pozorną. Odesłał podpisaną ustawę w trybie zastępczym do Trybunału Konstytucyjnego, „po to, aby Trybunał Konstytucyjny zbadał zgodność tych przepisów z konstytucją”. Nie miało to jednak znaczenia. Trybunał był już w rękach partii rządzącej. Uzależniony od jej przywódcy. Działał pod jego dyktando. Mógł uznać nowelizację ustawy, która miała wejść w życie na początku marca, za konstytucyjną albo niekonstytucyjną lub nic z nią nie zrobić. Kaczyński – zgodnie z polityką czynów dokonanych – czekał i obserwował.
Rząd Izraela, który domagał się wycofania „szkodliwych przepisów”, sięgnął po jeszcze jedną formę nacisku: USA. Szef amerykańskiej dyplomacji – poza tym, że z jego ust padło kilka gorzkich słów o rozczarowaniu – stwierdził, że „wejście w życie przepisów wpłynie negatywnie na wolność słowa i badań naukowych”. Presja była ogromna. I zaskoczyła obóz rządzący w Polsce. Krzysztof Szczerski, szef gabinetu prezydenta, udał, że nie rozumie znaczenia ani wagi słów sekretarza stanu USA. Zamiast konkretnej odpowiedzi dyplomatyczny bełkot. Mówił o „skali wyzwania, jeśli chodzi o dialog i wyjaśnianie ustawy o IPN-ie”.
Prawicowy rząd w Polsce nie zamierzał się cofnąć. Prawicowy rząd w Izraelu nie chciał ustąpić. Kurs na polityczną kolizję. Im dłużej to trwało, tym więcej mogło być strat i potencjalnych politycznych ofiar.
Z potoku myśli wyrwał mnie dźwięk telefonu. Dzwonił Michał Samul, zastępca redaktora naczelnego TVN24:
– Możesz jechać do Izraela? – zapytał.
Moja odpowiedź była krótka:
– Tak.
Kilka godzin później siedziałem w samolocie izraelskich linii lotniczych El Al do Tel Awiwu. Zabrałem cztery koszule, trzy krawaty i dwie marynarki. To miał być krótki reporterski wyjazd. Relacje na żywo, rozmowy z izraelskimi ekspertami i dziennikarzami. Nikt nie przewidział, że spór wokół ustawy o IPN-ie będzie miał kilka kolejnych dramatycznych i niepotrzebnych odsłon, a ja – zamiast po trzech dniach – wrócę po ponad trzydziestu.
– Zatkało mnie, gdy usłyszałem pytanie o Jedwabne. Przecież nie było go w scenariuszu – pieklił się były członek sztabu wyborczego Andrzeja Dudy, z którym spotkałem się w centrum Warszawy. Chciał pozostać anonimowy. – Zastanawiałem się, kto mu je podrzucił. Kto go namówił, żeby zagrać kartą antysemicką?
Po pierwszej turze, w której zdobył o ponad sto tysięcy głosów więcej niż prezydent Bronisław Komorowski, jego sztab uwierzył w wygraną. Była na wyciągnięcie ręki.
Decydująca miała być debata przed drugą turą; polityczne starcie na medialnym ringu, które mogłoby wyłonić nowego lokatora Pałacu Prezydenckiego. Duda nie miał nic do stracenia. Komorowski znalazł się w potrzasku. Jako urzędujący prezydent mógł odmówić; jako przegrany po pierwszej turze nie miał wyboru. Musiał podjąć rękawicę.
Stanęli naprzeciw siebie 18 maja 2015 roku w studiu Telewizji Polskiej przy Woronicza w Warszawie. Komorowski, lekko spięty, w ciemnym garniturze, zajął miejsce z prawej strony. Duda, skoncentrowany, ale i stremowany, ze znaczkiem z polską flagą w klapie dobrze skrojonej granatowej marynarki, stanął po lewej.