Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zamach na Papieża oczami świadków! 26 osób. 45 000 kilometrów. 3 kontynenty. 3 lata pracy.
Pociągnął za spust. Pistolet Browning HP zareagował – wyrzucił z siebie dziewięciomilimetrowy pocisk, który leciał z prędkością trzystu pięćdziesięciu metrów na sekundę. Niewidoczny dla ludzkiego oka. Pielgrzymi, którzy byli na placu Świętego Piotra, usłyszeli przeraźliwy huk. A po nim drugi. Trzecia kula nie wydostała się z lufy…
Cały świat zamarł, kiedy 13 maja 1981 roku głównym placem Watykanu wstrząsnęły huki wystrzałów. Czy Jan Paweł II przeżyje? – to dramatyczne pytanie cisnęło się na usta milionów wiernych pod każdą szerokością geograficzną.
W tym roku obchodzimy 100. rocznicę objawień fatimskich, które zapowiedziały śmierć „biskupa odzianego w biel”, a od samego zamachu upłynęło już 36 lat, lecz nadal nie wiadomo, kto wydał wyrok na Jana Pawła II. Jacek Tacik podjął wyzwanie odnalezienia głównych świadków i niczym zawzięty śledczy odtworzył najważniejsze detale. Pracował nad tą książką ponad trzy lata. Pokonał czterdzieści pięć tysięcy kilometrów, przemierzył trzy kontynenty, wykonał setki telefonów, dociekał, porównywał szczegóły, nie stronił od pytań trudnych i niewygodnych.
Osobiste spotkania i szczere rozmowy składają się na tę barwną, wielogłosową opowieść naocznych świadków, śledczych, sędziów, lekarzy, znaczących nazwisk ze świata polityki. Jej siłą są rozmaite punkty widzenia, rozmówcy pochodzący z różnych warstw społecznych, zajmujący odmienne stanowiska i wspominający zamach poprzez pryzmat własnych przeżyć, lęków i kontaktów z Janem Pawłem II. To nie tylko wspomnienia dotyczące zamachu, ale także ich prywatnego życia. Dla każdego z tych dwudziestu sześciu rozmówców prawda ma inne oblicze. I to sprawia, że Zamach to fascynująca lektura!
Tak szczerej opowieści o najbardziej zagadkowym zamachu w Watykanie jeszcze nie było!
JACEK TACIK – dziennikarz, z wykształcenia amerykanista. Pracował we wrocławskim oddziale „Gazety Wyborczej”, a później w Polsat News, TVP Info, „Wiadomościach” TVP1, a obecnie w TVN24. Publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym” i „Press”. Relacjonował konflikt izraelsko-palestyński, referendum niepodległościowe w Szkocji, abdykację Benedykta XVI, konklawe i wybór papieża Franciszka oraz beatyfikację i kanonizację Jana Pawła II. Wywiadów udzielili mu m.in. Szimon Peres, były prezydent Izraela, Giorgio Napolitano, prezydent Włoch i Pietro Parolin, sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
WSTĘP
Pociągnął za spust. Pistolet Browning HP zareagował – wyrzucił z siebie dziewięciomilimetrowy pocisk, który leciał z prędkością 350 metrów na sekundę. Niewidoczny dla ludzkiego oka. Pielgrzymi, którzy byli na placu Świętego Piotra, usłyszeli przeraźliwy huk. A po nim drugi. Trzecia kula nie wydostała się z lufy. Utknęła w złożonym mechanizmie broni, która odmówiła współpracy. Jan Paweł II został trafiony w palec lewej ręki, prawy łokieć i brzuch. Pocisk minął rdzeń kręgowy i przeszedł kilka milimetrów od tętnicy głównej. Ucierpiały również dwie turystki: dwudziestojednoletnia Amerykanka niemieckiego pochodzenia – Rose Hall i pięćdziesięcioośmioletnia Amerykanka polskiego pochodzenia – Ann Odre.
Była 17.21, 17.19 lub 17.17. Różne źródła podają odmienne dane. 13 maja 1981 roku. Środowa audiencja generalna została brutalnie przerwana. Mehmet Ali Ağca, dwudziestotrzyletni Turek, stał kilka metrów od rannego papieża. Przekonany, że zabił.
Skazany na dożywocie. Nie apelował. Poddał się karze. Jakby czuł, że za chwilę odzyska wolność. Był zawodowym zabójcą. Do wynajęcia. A nie politycznym ideologiem czy religijnym fanatykiem. Śledczy zaczęli stawiać pytania: Kto i ile zapłacił Ağcy? Komu zależało na śmierci papieża?
Jan Paweł II nie został przesłuchany. Nie było prawnych możliwości, żeby zmusić do zeznawania przywódcę niepodległego państwa. Zresztą niechętnie i oszczędnie mówił o zamachu na swoje życie. Ostatni raz w książce Pamięć i tożsamość, w której opisał spotkanie z grudnia 1983 roku z niedoszłym zabójcą: W ciągu całej rozmowy było jasne, że Alemu Ağcy nie dawało spokoju pytanie: jak to się stało, że zamach się nie powiódł? Przecież robił wszystko, co należało, zadbał o najdrobniejszy szczegół swego planu. A jednak Ofiara uniknęła śmierci. Jak to się mogło stać? I ciekawa rzecz... ten niepokój naprowadził go na problem religijny. Pytał się, jak to właściwe jest z tą tajemnicą fatimską. Na czym ona polega? To był główny punkt jego zainteresowania, tego przede wszystkim chciał się dowiedzieć.
Zamach na Jana Pawła II wciąż jest jedną z najbardziej tajemniczych zagadek dwudziestego wieku. Minęło sto lat od objawień fatimskich, podczas których Matka Boża miała przepowiedzieć śmierć „biskupa odzianego w biel”, i prawie czterdzieści lat od zamachu na Jana Pawła II, a wciąż nie udało się skazać, ani nawet ustalić mocodawców Ağcy. Ostatnią próbę podjął Instytut Pamięci Narodowej w Katowicach. Dochodzenie trwało osiem lat. Umorzono je w 2014 roku.
Śledczy, z którymi rozmawiałem, sugerują, że prawdę o zamachu można znaleźć tylko w archiwach KGB w Moskwie. A może tam już nie ma materiałów na ten temat? Łatwo sobie wyobrazić, że dokumenty zostały spalone lub nigdy nie powstały. Po co tworzyć obciążające siebie dowody?
Żyją jeszcze świadkowie. Niektórzy z nich woleli milczeć. Bali się? A może nikt do nich nie dotarł? Dla mnie spotkanie z nimi było powrotem do przeszłości. Trzy długie lata, podczas których pokonałem 45 tysięcy kilometrów – jakby podróż dookoła Ziemi.
Z pociągu do autobusu i samolotu, spanie w podłych hotelach i średnich hostelach oraz jedzenie w lokalnych knajpach pozwoliło mi „oddychać ich powietrzem”: w Turcji, Irlandii, Stanach Zjednoczonych, we Włoszech czy w Gdańsku, Krakowie i Dąbrowie Białostockiej. Zapraszali do siebie, czasem rozmawialiśmy w neutralnych miejscach, jak kawiarnie czy restauracje. Zależało mi, żeby opowieść o zamachu na papieża była też ich historią, tym bardziej, że wielu zasługuje na osobną książkę.
Te same wydarzenia przedstawione przez rozmówców mogą się bardzo różnić. I nie zawsze da się je zweryfikować. Zdaję sobie sprawę, że minęło kilkadziesiąt lat, a pamięć potrafi płatać figle. Mam też świadomość, że niektórzy być może próbowali pisać historię na nowo, a siebie wybielać.
Jacek Tacik
KARDYNAŁ STANISŁAW DZIWISZ
Stanął po lewej stronie fontanny Berniniego. Był jedną z tysięcy anonimowych osób, które szczelnie wypełniły plac Świętego Piotra. Patrzył w kierunku balkonu Bazyliki. I czekał. Minęła osiemnasta trzydzieści. 16 października 1978 roku. Kiedy kardynał Pericle Felici wypowiedział w końcu nazwisko Karola Wojtyły, ugięły się pod nim nogi: „Stało się!”.
Ksiądz Stanisław Dziwisz miał trzydzieści dziewięć lat. Od dwunastu był sekretarzem arcybiskupa, a później kardynała Wojtyły. Biały dym, który unosił się nad Kaplicą Sykstyńską, mógł oznaczać dla niego zmiany – na przykład samotny powrót do Krakowa i być może pracę w jednej z wielu parafii w Małopolsce. Nowy papież Jan Paweł II miał jednak inny pomysł: „Zostaniesz ze mną w Rzymie”.
Ksiądz Dziwisz próbował odmówić. Może ze strachu? Nie znał Kurii Rzymskiej i skomplikowanych zależności między instytucjami watykańskimi. Pochodził z Raby Wyżnej, czterotysięcznej miejscowości na południu Polski. Pracował jako wikariusz w parafii Przemienienia Pańskiego w Makowie Podhalańskim. Studia skończył w Krakowie. Został sekretarzem arcybiskupa Wojtyły, którego dotychczasowy kapelan ksiądz prałat Józef Dowsilas ciężko zachorował.
Niecałe trzy lata po konklawe – 13 maja 1981 roku – ksiądz Dziwisz znalazł się znowu na placu Świętego Piotra. I znowu był w tłumie anonimowych ludzi, przypadkowych turystów i pielgrzymów. Ale tym razem nie był przypadkowym, nieznanym księdzem. Wierni znali don Stanislao. Siedział z tyłu papieskiego papamobile. Dobrze czuł się w Watykanie. Odnalazł się w roli papieskiego sekretarza. Zerkał rozpromieniony na Jana Pawła II, który stał do niego bokiem i pozdrawiał wiernych. Pierwszy strzał padł kilkanaście minut po rozpoczęciu audiencji generalnej. Duchowny zobaczył osuwającego się papieża i zerwał się, żeby go złapać. Za chwilę rozległ się kolejny huk.
Kiedy zostałem wprowadzony do jego gabinetu, siedział przy biurku ustawionym na środku ogromnego pomieszczenia. Podpisywał dokumenty. Trwały przygotowania do Światowych Dni Młodzieży w Krakowie. Kardynał Stanisław Dziwisz, trzy miesiące po śmierci Jana Pawła II w 2005 roku, został metropolitą krakowskim i zamieszkał przy Franciszkańskiej 3 – w budynku kurii, który dwadzieścia siedem lat wcześniej opuścił kardynał Karol Wojtyła.
Poznałem kardynała Dziwisza w 2011 roku w Rzymie podczas mszy beatyfikacyjnej Jana Pawła II. Rozmawialiśmy na via Cassia 1200 w Domu Polskim, gdzie przyjmował dziennikarzy. Nie tylko z Polski. Znalazł się w centrum uwagi światowych mediów. I nie było mu z tym do końca dobrze. Do tej pory – zawsze w cieniu. Sam o sobie mówił, że „jest człowiekiem, którego nie ma”. A nagle musiał być. I to dla wszystkich. Spotkaliśmy się ponownie w 2013 roku. Kardynał przyjechał do Rzymu na konklawe po abdykacji Benedykta XVI. I dwa lata później – znowu w Rzymie, podczas mszy kanonizacyjnej Jana Pawła II i Jana XXIII.
Światowe Dni Młodzieży były ostatnim ważnym wydarzeniem, którym zajmował się metropolita krakowski. Po nim czekała go już emerytura. Kardynał Dziwisz był więc zmęczony i lekko roztargniony. Naszą rozmowę przerywały dzwoniące telefony. Odpowiadał na każdy z nich.
Trzynastego maja 2001 roku miał wykład na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim podczas uroczystości nadania mu tytułu doktora honoris causa. A dokładnie – jak sam sprostował – nie był to wykład, a „świadectwo człowieka, który zaledwie dotknął tajemnicy, choć może był w niej także narzędziem w planach Bożych”. Mówił o zamachu na Jana Pawła II. Zerkał do notatek, które przygotował bardzo skrupulatnie. Odtworzył wiele dramatycznych momentów. Plac Świętego Piotra, na którym wszystko się zaczęło w 1978 roku, mógł być miejscem nagłego końca zaledwie trzy lata później. Kule miały zabić papieża. Mógł od nich zginąć też jego sekretarz...
19.11.2014KRAKÓW, POLSKA
Zapytałem: „Gdzie?”. Odpowiedział: „W brzuch”. „Boli?” On na to: „Boli”. Stałem za nim. Nie widziałem grymasu bólu. Osunął się bezwładnie w moje ramiona. Tracił siły. Papamobile ruszył z impetem w kierunku Bramy Dzwonów.
Ile padło strzałów?
Dwa. Nie usłyszałem pierwszego. Zobaczyłem jedynie setki gołębi, które poderwały się nerwowo do lotu. Drugi strzał – padł chwilę później – wciąż dudni w mojej głowie, mimo że minęło trzydzieści kilka lat. Spojrzałem instynktownie w kierunku, z którego dobiegł przeraźliwy huk. Tłum ludzi, szarpanina. Zauważyłem młodego mężczyznę o ciemnej karnacji – próbował uciekać. Okazało się później, że był nim Mehmet Ali Ağca.
Pierwsza kula przeszła przez okrężnicę, zraniła w kilku miejscach jelito cienkie i rozszarpała brzuch. Przebiła ciało na wylot i spadła na podłogę papamobile – między mną a Ojcem Świętym. Druga – ocierając się o łokieć i miażdżąc palec wskazujący lewej ręki papieża – zraniła dwie amerykańskie turystki. Miałem szczęście. Siła naboju była tak duża, że mógł on przeszyć jeszcze kilka osób, w tym mnie.
Strach?
Przerażenie i niewyobrażalny pośpiech. Jedna myśl: „Jak najszybciej do szpitala”. Ktoś krzyknął: „Do karetki!”. Stała po przeciwległej stronie placu Świętego Piotra. Za duże ryzyko – może zamachowiec miał wspólników, w każdej chwili mogły paść kolejne strzały. Musieliśmy dostać się do watykańskiej służby zdrowia. Papamobile sunął wzdłuż via delle Fondamenta, okrążając Bazylikę, skierował się tunelem w dół i wjechał na watykański dziedziniec Belvedere. Renato Buzzonetti, papieski lekarz, czekał już na nasz przyjazd. Sanitariusze wyjęli Ojca Świętego z moich ramion. Ułożyli na gołej posadzce w korytarzu budynku. Zobaczyłem morze krwi. Buzzonetti zgiął papieżowi nogi w kolanach, było czucie. Nie udzielił pierwszej pomocy, nie było na nią czasu. Jan Paweł II musiał jak najszybciej znaleźć się na stole operacyjnym. Ambulans, który podstawiono, był zepsuty. Traciliśmy cenne sekundy. Nowy, który podjechał, miał uszkodzony sygnał ostrzegawczy. Ruszyliśmy do Polikliniki Gemelli.
Znacznie bliżej było do Szpitala Świętego Ducha. Znajduje się zaledwie kilometr od placu Świętego Piotra.
Kilka miesięcy po konklawe, nie przeczuwając niczego złego, odbyłem rozmowę z doktorem Buzzonettim. Zapytał o szpital dla papieża, „tak na wszelki wypadek”. Padło na Poliklinikę Gemelli. Duża, nowoczesna, z doświadczonym personelem medycznym. Ojciec Święty zgodził się. Na dziesiątym piętrze przygotowano specjalny apartament; do dziś korzystają z niego jego następcy. Szpital Świętego Ducha byłby za mały. Nawet o nim nie pomyślałem. Jakaś moc niewidzialna wkroczyła, żeby ratować życie Jana Pawła II. Jedna błędna decyzja mogła okazać się katastrofalna w skutkach. Zaczął się wyścig z czasem. Pędziliśmy viale delle Medaglie d’Oro. Na drodze panował niewyobrażalny tłok. Kierowca trzymał rękę na klaksonie, przeciskał się z trudem między samochodami. Papież leżał półprzytomny, na chwilę zamknął oczy.
Stracił przytomność?
Dopiero przed polikliniką. Całą drogę modlił się po cichu: „Jezu, Maryjo, Matko moja”. Stałem obok, obserwowałem ruchy jego warg, prawie nie mówił. Sprawiało mu to wiele trudności. Popatrzył na mnie, wyszeptał: „Wybaczam temu, który targnął się na moje życie”. Piękny gest świętego człowieka. Nawet nie wiedział, kto do niego strzelał. Przebaczył mu, tak jak Chrystus przebaczył tym, którzy go ukrzyżowali. To samo zrobił po odzyskaniu świadomości. Wiele razy mówił, że był wdzięczny Bogu za to cierpienie, że mógł ofiarować swoją krew w intencji Kościoła i świata. Miał świadomość, że poprzez swój ból dopełniał cierpień Jezusa Chrystusa.
W poliklinice panowało zamieszanie. Ktoś nieodpowiedzialny zdecydował, żeby zawieźć Ojca Świętego na dziesiąte piętro do papieskiego apartamentu. Krzyczałem: „Natychmiast do sali operacyjnej! Nie widzicie, że papież umiera!?”. Zrozumiałem wtedy, że jego życiu groziło śmiertelne niebezpieczeństwo; ciśnienie krwi dramatycznie spadało, bicie serca było ledwie wyczuwalne. Zjechaliśmy piętro niżej, na dziewiąte. Usłyszałem czyjś głos: „Tędy będzie szybciej!”. Żeby skrócić drogę, sanitariusze wyważyli drzwi.
Stałem w rogu sali operacyjnej. Wchodził do niej, kto chciał. „Dlaczego tu jest tyle osób?” Wszyscy potracili głowy. Papież leżał na stole – pochylał się nad nim profesor Francesco Crucitti. Miał dyżur w innym szpitalu. Usłyszał o zamachu, rzucił wszystko i przyjechał. Ordynator kliniki chirurgicznej profesor Giancarlo Castiglioni był wtedy w Mediolanie. Przyjechał pod koniec i dokończył operację. Lekarze nie wierzyli, że mogą uratować pacjenta. Nie zajęli się przestrzelonym palcem: „Jak przeżyje, to coś się z tym potem zrobi”. Transfuzja krwi nie przyjęła się. Potrzebna była kolejna. Na szczęście znaleźli się medycy, którzy mieli identyczną grupę krwi. Pomogli.
Która była godzina?
Nie wiem, czas stanął w miejscu. Wyszedłem z sali, zanim rozpoczęła się operacja. Modliłem się, modliłem i modliłem. Zawierzyłem wszystko Bogu, wzywałem imię Dziewicy Maryi. Podszedł do mnie doktor Buzzonetti, blady jak ściana. Poprosił, żebym udzielił Ojcu Świętemu rozgrzeszenia i sakramentu namaszczenia chorych. Uczyniłem to natychmiast, choć z rozdartym sercem. Do szpitala przyjechał kamerling kardynał Paolo Bertoli – osoba, która miałaby ogłosić światu wiadomość o śmierci Ojca Świętego. Czekał pod salą na wynik operacji. Jego obecność była dla mnie psychicznym obciążeniem. Łez nie było. Zachowałem zimną krew. To nie znaczy, że się nie przejmowałem. Potrafiłem po prostu mieć w sobie spokój i wiarę.
Do polikliniki – poza pracownikami Stolicy Apostolskiej – zaczęli zjeżdżać się politycy: Bettino Craxi i Enrico Berlinguer, przywódcy Włoskiej Partii Socjalistycznej, premier Arnaldo Forlani, lider Chrześcijańskiej Demokracji. Sandro Pertini, prezydent Włoch – mówiono, że niewierzący – trwał na miejscu wiele godzin. Miał swoje lata (ur. w 1896). Lekarze prosili: „Niechże pan prezydent pojedzie do domu i odpocznie, bo za chwilę będziemy mieli dwóch pacjentów”.
Pojechał?
Dopiero o drugiej, po zakończeniu operacji i przewiezieniu Ojca Świętego do sali reanimacyjnej, ale wrócił rano i czuwał. Wzruszające zachowanie, dalekie od politycznej kalkulacji. Operacja przeciągała się w nieskończoność, trwała prawie pięć i pół godziny. Jan Paweł II wybudził się z narkozy o świcie. Otworzył niepewnie oczy, spojrzał na mnie i zapytał: „Odmówiliśmy kompletę?”. Był przekonany, że wciąż jest środa 13 maja. Pierwsze trzy dni były straszne. Ze wszystkich stron miał dreny, był cały pocięty. Ogromnie cierpiał, ale nie narzekał. Przyjmował ból jako łaskę. Włączył się do koncelebry. W niedzielę rano nagrał krótkie przemówienie, które odtworzono przed Aniołem Pańskim. Podziękował pielgrzymom za modlitwę; zwrócił się też do Alego Ağcy: „Modlę się za brata, który mnie zranił, a któremu szczerze przebaczyłem”.
Gdy papież poczuł się lepiej, zaczął przyjmować gości: współpracowników, kardynałów i przedstawicieli innych wyznań. Poliklinika była oblegana przez dziennikarzy i tysiące pielgrzymów. Napływały telegramy z całego świata, w pierwszych dniach naliczono ich ponad piętnaście tysięcy.
Również od polskich władz?
Tak, kilka żołnierskich słów. Nie pamiętam treści, dość obojętny tekst. Smutne czasy. Rządził wtedy Stanisław Kania. Polska była zniewolona, uzależniona od Związku Radzieckiego.
Dwudziestego ósmego maja zmarł prymas Polski.
Spotkałem się z kardynałem Stefanem Wyszyńskim dwa dni przed zamachem w jego rezydencji na Miodowej w Warszawie. Przykuty do łóżka, ciężko chory. Zdawaliśmy sobie sprawę, że koniec jest bliski. Prymas zawierzył się całkowicie woli Bożej. Przywiozłem mu list od Ojca Świętego. Przygotował swój, który miałem dostarczyć Janowi Pawłowi II.
Kiedy dowiedział się o zamachu, był w szoku. Jakby na przekór fizyczności i chorobie zdecydował się jeszcze żyć, nie chciał odejść, dopóki nie nabrał pewności, że papież przeżył. Trzy tygodnie bolesnej agonii. 24 maja Ojciec Święty przekazał prymasowi przez telefon – za pośrednictwem kierownika sekretariatu kardynała księdza Hieronima Goździewicza – pozdrowienia i błogosławieństwo. Dzień później, kwadrans po dwunastej, doszło do ostatniej rozmowy z umierającym kardynałem. Jej organizacja wymagała nie lada zachodu. Nie było komórek. Musieliśmy doprowadzić telefony stacjonarne do łóżek prymasa i papieża. W Warszawie nie było dość długiego kabla. Trzeba było sprowadzić technika. Wszystko się opóźniło. Stałem z boku słabego Jana Pawła II i słyszałem wątły głos Wyszyńskiego: „Ojcze Święty, pobłogosław mnie”. Papież zawahał się, jakby nie chciał spełnić prośby, która oznaczała pożegnanie: „Tak, tak, przesyłam błogosławieństwo i ucałowanie”.
Kardynał zmarł w święto Wniebowstąpienia o 4.40 nad ranem. Dwie godziny później zadzwonił jego sekretarz ksiądz prałat Bronisław Piasecki. Śmierć prymasa nie była zaskoczeniem, ale poruszyła nas wszystkich. Świat dowiedział się o niej punktualnie o dziesiątej. Przekazałem wiadomość Ojcu Świętemu. Był wzruszony – odszedł jego przyjaciel, wielki patriota. Ze względu na stan zdrowia Jan Paweł II nie mógł pojechać na pogrzeb do Warszawy. Wysłał sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej kardynała Agostina Casarolego. Sam wziął udział w uroczystościach za pośrednictwem Radia Watykańskiego. Odprawił w poliklinice mszę świętą. Powiedział na jej zakończenie: „Będzie mi go brakowało. Łączyła mnie z nim przyjaźń, potrzebowałem jego obecności”.
Jak ksiądz kardynał – psychicznie i kondycyjnie – wytrzymał niemal miesiąc w Poliklinice Gemelli?
A bo ja wiem? Jakoś wytrzymałem. Może dlatego, że byłem młody, miałem czterdzieści dwa lata. Zawsze u boku, zawsze do dyspozycji Ojca Świętego. Czuwałem przy nim dzień i noc. Jeśli wracałem do domu, to tylko na chwilę, żeby się umyć i zabrać niezbędne rzeczy.
Trzeciego czerwca, dwadzieścia jeden dni po zamachu, papież został wypisany z polikliniki. Odprawił jeszcze mszę świętą, spotkał się z rektorem rzymskiego uniwersytetu „Sacro Cuore” oraz lekarzami i służbą medyczną. Ruszyliśmy do domu punktualnie o godzinie dziewiętnastej. Czekali na nas pracownicy kurii i mieszkańcy Watykanu. Niezapomniana chwila. Ojciec Święty napełnił Stolicę Apostolską nową energią. Życie zaczęło wracać do normy: modlitwa, praca i inne obowiązki. Na uroczystości Zesłania Ducha Świętego, z okazji tysiąc sześćsetnej rocznicy pierwszego soboru konstantynopolitańskiego i tysiąc pięćset pięćdziesiątej soboru efeskiego, zostali zaproszeni biskupi z całego świata. Jan Paweł II nagrał przemówienie. Jeszcze był za słaby, żeby móc je samemu odczytać.
Niespodziewanie wystąpiła gorączka, której towarzyszyły ostre bóle i złe samopoczucie. Papież znajdował się pod stałą opieką lekarzy, zaczęli szukać przyczyny choroby. Gorączka sięgała czterdziestu stopni Celsjusza i potrafiła utrzymywać się przez cały dzień. Papież cierpiał. Nigdy wcześniej i później nie widziałem go w takim stanie – nie mógł się ruszać, ledwo mówił, nie był nawet w stanie odmówić „Zdrowaś Maryjo”. Do zespołu lekarzy włączono dwóch profesorów: Giuseppe Giunchiego, internistę, oraz Gianfranco Fegiza, chirurga. Mieli pomóc, ale byli bezradni, tak jak my wszyscy. Konsylium lekarskie, obawiając się najgorszego, zdecydowało o powrocie do szpitala. Jan Paweł II – dwudziestego czerwca, siedemnaście dni od powrotu do domu – znowu opuścił Stolicę Apostolską.
Zgodził się?
Nie miał wyboru. Musieliśmy przeprowadzić szczegółowe badania. Zresztą później żartował, że Poliklinika Gemelli stała się jego drugim Watykanem. Uwidoczniły się nacieki w płucach. Stan zdrowia pogarszał się. Lekarze zidentyfikowali cytomegalowirusa, który był źródłem gorączki. Zaczęła się nierówna walka z wirusem, którą początkowo zwyciężył Ojciec Święty. Rzucił się w wir pracy; załatwiał sprawy urzędowe, przyjmował w szpitalu współpracowników. Odwiedzili go kardynał Franciszek Macharski, metropolita krakowski, i arcybiskup Józef Glemp – nowo wybrany prymas Polski. Jan Paweł II z okazji nominacji napisał list do Kościoła w Polsce.
Stan zdrowia poprawiał się z dnia na dzień. Lekarze mogli zatem rozważać drugą operację – zamknięcia przewodu pokarmowego. Nie byli jednak zgodni, obawiali się konsekwencji: „Mała odporność organizmu. Za duże ryzyko”. Pojawił się wysięk w płucach. Znowu wystąpiła gorączka. Wirus siał spustoszenie w organizmie. Odpuszczał na chwilę, żeby zaatakować w najmniej oczekiwanym momencie. Wrócił temat operacji. Jan Paweł II nalegał podczas konsylium lekarskiego, aby z nią nie zwlekać. Sam wyznaczył datę, piątego sierpnia, dzień Matki Bożej Śnieżnej. Zabieg zaczął się o siódmej rano i trwał niespełna godzinę. Przeprowadził go profesor Crucitti. Wszystko się udało, nie wystąpiły żadne komplikacje. Zanim jednak papież pojawił się na placu Świętego Piotra, minęły jeszcze dwa miesiące, od samego zamachu – prawie pięć.
Mówił o Alim Ağcy?
Nie, chociaż dużo rozmyślał o duchowym wymiarze zamachu na swoje życie. Musiała być jakaś moc, która uratowała go przed śmiercią. 13 maja 1917 roku doszło do pierwszych objawień Maryi Dziewicy w Fatimie. Sześćdziesiąt cztery lata później, również trzynastego maja, doszło z kolei do próby zabójstwa głowy Kościoła. Osobliwa zbieżność. Jan Paweł II wierzył, że Matka Boża Fatimska wkroczyła w jego życie. Nie zajmował się wcześniej Fatimą. Znał nabożeństwo fatimskie, doceniał jego rozwój w parafiach, ale nie był przywiązany do objawień. Zaczął je odkrywać po zamachu.
Arcybiskup Eduardo Martínez Somalo z Sekretariatu Stanu przyniósł do szpitala – na prośbę papieża – trzeci „sekret fatimski”. Znajdował się w archiwum Kongregacji Nauki Wiary. To były dwie koperty: w jednej – oryginalny tekst portugalski siostry Łucji (jednej z trojga dzieci, którym objawiła się Matka Boża), w drugiej – tłumaczenie na język włoski. „Biskup w białych szatach” miał zginąć od kul z broni palnej. Jan Paweł II uniknął niemal pewnej śmierci. Może miał być to dowód, że szlaki dziejów nie są z góry naznaczone, że ktoś nad nami czuwa, że można je zmieniać? Chybił ten, który nigdy nie pudłował. Ojciec Święty powtarzał: „Jedna ręka strzelała, a inna prowadziła kulę”. Pocisk, którym został zraniony, przekazał jako wotum do sanktuarium fatimskiego. Znajduje się w koronie figury Matki Boskiej Fatimskiej.
Śledczy chcieli przeprowadzić badania balistyczne pocisku. Miały potwierdzić lub zaprzeczyć tezie, że na placu Świętego Piotra znajdowali się wspólnicy zamachowca.
Jednej kuli nie znaleźliśmy. Drugą, która upadła w papamobile, przekazaliśmy do Fatimy – taka była wola Ojca Świętego.
Zanim papież wyszedł ze szpitala, rozpoczął się – jak nazywały go media – proces stulecia. Na ławie oskarżonych Mehmet Ali Ağca.
Ojciec Święty przebaczył zamachowcowi. Turek podlegał jednak włoskiemu, a nie watykańskiemu wymiarowi sprawiedliwości. Jeśli ktoś miałby go ułaskawić, mógłby to zrobić prezydent Sandro Pertini. Proces od początku był polityczny, nie chodziło o rzetelne wyjaśnienie sprawy. Ślad bułgarski, rzucający cień na rząd z Sofii, pojawił się przypadkiem. Spisek sięgał znacznie dalej... do Moskwy. Komu zależało na śmierci Jana Pawła II? Ağca był zawodowym zabójcą nasłanym przez kogoś, kto panicznie obawiał się papieża z Polski. Jak nie myśleć o komunistach? Jak nie dotrzeć, choćby w przypuszczeniach, do KGB?
A polski wątek?
Nie chce mi się wierzyć, żeby generał Wojciech Jaruzelski, wtedy pełniący obowiązki premiera, był wplątany w międzynarodową intrygę. Jeśli już, to raczej polskie służby bezpieczeństwa. Z „góry” przyszedł rozkaz, żeby nie dopuścić do pielgrzymki papieża do ojczyzny. Leonid Breżniew, sekretarz generalny KPZR, obawiał się, że zapoczątkuje ona powolną erozję systemu komunistycznego. I miał rację: powstała przecież „Solidarność”, pierwszy o takim zasięgu ruch niepodległościowy w naszej części Europy, a kolos na glinianych nogach zaczął się chwiać. Jan Paweł II przyczynił się do upadku komunizmu i marksizmu. Od początku pontyfikatu głosił, że przyszłość należy do wolności narodów, sumień ludzkich, praw człowieka i solidarności międzyludzkiej. Dodawał otuchy: „Nie lękajcie się!”. Słuchały go miliony. Dzisiaj szuka się na siłę Ojców Wyzwolicieli, ale to on był pierwszym, który dał impuls do zmian. Zaczęło się w Warszawie, Gnieźnie i Krakowie – a nie w Berlinie – podczas historycznej pielgrzymki z początku czerwca 1979 roku.
Gdyby Ağca nie chybił...
...historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. Zawsze trafiał, był śmiertelnie skuteczny, ale raz spudłował. „Dlaczego ty żyjesz?” – pytał prawdopodobnie zdezorientowany, gdy papież odwiedził go w więzieniu Rebibbia na przedmieściach Rzymu. Była dziesiąta rano, 27 grudnia 1983 roku – przeszło dwa lata po nieudanym zamachu. Siedzieli w rogu ponurej, zimnej celi. Blisko siebie, pochyleni, jakby dwudziestopięciolatek spowiadał się Ojcu Świętemu. Stałem po przeciwnej stronie. Patrzyłem na twarz Alego Ağcy. Zimna, bez emocji. „Spotykamy się jak ludzie. Co więcej, jak bracia” – zaczął Ojciec Święty. Spodziewał się przeprosin, skruchy, a może to ja sobie wyobrażałem, że Turek padnie papieżowi do nóg, że poprosi o przebaczenie? Miałem wrażenie, że powtarzał w duszy: „Dlaczego ty żyjesz?”. Nie mógł tego pojąć. Przecież był najlepszy: skuteczny i bezwzględny. Uwierzył w siły wyższe. Zrozumiał, że poza Fatimą, córką Mahometa, istniała inna Fatima.
Nawrócił się?
Nie, pozostał obojętny, a do tego okazał się cyniczny. Podczas procesu, w sądzie, krzyczał do kamer telewizyjnych: „Jestem Chrystusem. Nadchodzi koniec świata”. Obawiał się jednak „bogini fatimskiej”, która, jak mówił, miała go unicestwić. Jego matka była zupełnie inna: starsza, poczciwa kobieta. Przyjeżdżała do Ojca Świętego, błagała o przebaczenie, płakała. Chciała, żeby jej syn wrócił do domu. 13 czerwca 2000 roku prezydent Włoch Carlo Ciampi podpisał akt łaski. Ağca od razu trafił z więzienia we Włoszech do zakładu karnego w Turcji. Został wcześniej skazany na dziesięć lat za współudział w zabójstwie Abdiego Ipekçiego, wydawcy tureckiego dziennika „Milliyet”.
Próbował się kontaktować?
Dopiero po wyjściu na wolność. Starał się o obywatelstwo polskie. Napisał list, w którym prosił o poparcie. Nie dostał go.
Można było uniknąć tragedii?
Dużo mówiło się o tajnych informacjach dotyczących planowanych zamachów od zachodnich służb specjalnych, ale żadna nie dotarła ani do mnie, ani do papieża. Wzmożone środki bezpieczeństwa stosowaliśmy podczas zagranicznych podróży. Nikt się nie spodziewał, że do ataku mogłoby dojść na placu Świętego Piotra, a już na pewno nie w środę 13 maja.
Włochy żyły wtedy referendum w sprawie ustawy aborcyjnej, które miało się odbyć w niedzielę. Ojciec Święty – jego kategoryczny przeciwnik – zaprosił do siebie światowej sławy genetyka i wielkiego obrońcę życia, profesora Jérôme’a Lejeune’a z Paryża oraz dziennikarza Alberta Micheliniego. Rozmawiali o możliwych scenariuszach, o szansach przeciwników i zwolenników zmiany prawa. Wszyscy byli bardzo przejęci, tym bardziej że komuniści zapowiedzieli wielotysięczną manifestację zwolenników aborcji. Mieli przejść rzymskimi ulicami kilka godzin po zakończeniu audiencji generalnej.
Wsiedliśmy do papamobile o siedemnastej. Słońce nad placem Świętego Piotra skryło się za chmurami, było ciepło, trochę parno. Stałem obok Ojca Świętego, pozdrawiał pielgrzymów. Zrobiliśmy jedno okrążenie, później drugie. Papież miał za chwilę wysiąść z jeepa i usiąść na tronie ustawionym na drewnianym podwyższeniu przed Bazyliką. Jeszcze zdążył wziąć na ręce małą dziewczynkę; jej zdjęcia obiegły później cały świat. Papież uśmiechnął się do niej i pobłogosławił. Kilkadziesiąt sekund później zobaczyłem odlatujące w popłochu gołębie i usłyszałem huk. Jan Paweł II osunął się w moje ramiona.
Minęło tyle lat, a ksiądz kardynał...
...a ja wciąż go czuję w ramionach, widzę jego krew na mojej sutannie. Świat stanął w miejscu. Ludzie wstrzymali oddech. Komuniści odwołali manifestację. W planach Bożej Opatrzności nie ma przypadków. Potrzeba było tego znaku niewinnej krwi i tej rozpaczliwej walki o życie, żeby na nowo obudziła się w ludzkich sumieniach świadomość jego wartości i wola strzeżenia go od poczęcia do naturalnej śmierci.