Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Polska lat 60. W muzyce króluje big-beat, w kolarstwie Ryszard Szurkowski, a na czarno-białym ekranie serial „Czterej pancerni i pies”. W tym samym czasie Franek Lipa kombinuje, jak spełnić swoje marzenia. Chłopak godzi obowiązek szkolny z rozwijaniem własnego interesu, świetnie się odnajdując w sieci wzajemnych przysług i znajomości. Chce żyć inaczej niż jego rodzice, którzy prowadzą kiosk RUCH-u. Planuje więc zdobyć zawodowy rower, na którym wygra Wyścig Pokoju i pryśnie na Zachód, by tam wieść życie obiboka. Pewnego dnia poznaje Edwarda Stachurę i jego kolorowe towarzystwo…
Na rowerze jest pierwszym tomem cyklu Jak ograłem PRL. Oglądamy oczami Franka – alter ego autora – codzienność zwykłych ludzi z małego miasteczka, którzy zmagali się z szarością i absurdami socjalizmu. Jest to również historia pięknej relacji z ojcem, chłopięcej przyjaźni i pierwszej miłości.
Warto wybrać się Na rowerze w podróż do PRL-u, ponieważ fabuła kipi humorem, ironią i lekkością. Wszystkich rozbawi, ale i wzruszy!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Marta Wróblewska
Zdjęcia na okładce
© Narodowe Archiwum Cyfrowe
Redakcja
Agnieszka Luberadzka
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Jarosław Lipski, Agnieszka Luberadzka
Fabuła inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Imiona i nazwiska na potrzeby powieści zostały zmienione, choć występują również postaci historyczne. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I, Katowice 2024
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2023
ISBN 978-83-68302-12-7
Mojemu Tacie Stanisławowi…
Co do moich narodzin: ponieważ ojciec był Ziemianinem, a mama Ziemianką, nie miałem zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o wybór planety.
Nie miałem też wyboru kraju, w którym dane mi było pomieszkiwać razem z rodzicami.
Mogłem mieć tylko pretensje do nich, że spłodzili mnie w takim kraju jak Polska, w dodatku Ludowa.
Brrr… od razu zrobiło się niewesoło.
To nie było fair z ich strony.
Gdy się tylko urodziłem i rozejrzałem wokół, od razu stwierdziłem, że to wszystko, co mnie otacza, nie napawa optymizmem. Wtedy zdecydowałem, że będę takim kimś, kto nie żyje od pierwszego do pierwszego, kto nie ma etatu i za bardzo nie przejmuje się jutrem.
Moja mama takich ludzi nazywała obibokami.
Zatem postanowiłem zostać obibokiem. Takim fajnym, pozytywnym obibokiem. Nie jakimś tam zapijaczonym lumpem czy damskim bokserem, tylko wesołym grajkiem, albo klaunem, albo połykaczem ognia, albo… kolarzem.
W małym miasteczku, w którym mieszkałem, klaun i połykacz ognia to były naprawdę ważne persony. Przynajmniej raz albo dwa razy do roku ci „kosmici” zjawiali się w naszej zapyziałej mieścinie.
Nie śmiejcie się… Oni naprawdę wydawali nam się kosmitami.
Klaun i połykacz ognia, linoskoczkowie i treserzy lwów przyjeżdżali do nas z cyrkiem, a cyrk wtedy w tym naszym szarym i nijakim socjalizmie stanowił inny, kolorowy świat.
Ważniejszy nawet od kina.
W kinie, na ekranie, na celuloidowej taśmie, widywało się Amerykanina, Anglika czy Francuza. A w cyrku? Tam ci ludzie istnieli naprawdę. Oni byli STAMTĄD, z tamtego czegoś innego, fascynującego, kolorowego. Dlatego, kto pracował w cyrku, ten był gość.
A kiedy zjeżdżali do naszego miasteczka, to przy odrobinie szczęścia można ich było nawet dotknąć.
Mój kolega z ławki – Krystek, zwany Cyganem ze względu na swoją arabską urodę – który był bardzo sprawny fizycznie, przeskoczył kiedyś wysoki parkan, jakim cyrk był odgrodzony od naszej polskiej małomiasteczkowej rzeczywistości, i zakradł się do tego ichniego kolorowego raju, złożonego z wozów mieszkalnych rozstawionych za głównym namiotem. I co? Bomba! Znalazł tam dwa puste pudełka po marlboro.
Wyobrażacie sobie taki skarb? Dwa oryginalne opakowania po papierosach, które w Polsce były tylko do kupienia w peweksie, w stolicy na bazarze Różyckiego tudzież u marynarzy z zachodnich statków w Szczecinie, Gdyni i Gdańsku.
Każdy z nas, bidusów mieszkających w szarych gomułkowskich realiach, marzył o takim kolorowym życiu, które zdawało się emanować z tych błyszczących opakowań.
A tu Krystek trafił za darmo na dwa opakowania! O rany! Ci ludzie z cyrku byli prawdziwymi kosmitami, a w dodatku krezusami.
Jak można było wywalić ot tak sobie takie skarby?!
Te dwa pudełka po marlboro to był sztos na szkolnej giełdzie. Krystek wymienił kartoniki za ramę do wyścigówki Huragan. Była dość stara i odrapana, ale stanowiła część rasowej kolarzówki. Czego chcieć więcej?!
Był maj, jechał Wyścig Pokoju i każdy chciał być Szurkowskim albo Hanusikiem.
Z ramą od huragana było Krystkowi z nas wszystkich najbliżej do kolarzy. To się nazywało mieć farta.
Ja też chciałem być kolarzem.
Jak się zaczynał Wyścig Pokoju, to wszyscy tylko czekali, kiedy nasi kolarze spuszczą Ruskim łomot. I to dosłownie.
W rok przed moim urodzeniem nasz czołowy cyklista Staszek Królak wjechał, jak wieść niesie, w ciemny tunel z dwoma Ruskimi, a wyjechał sam.
Chociaż nie wygrał całego Wyścigu, i tak stał się bohaterem.
W momencie, kiedy nie widzieli ich sędziowie, przypierdolił dwóm Ruskim, tym Ruskim, którzy w moim kraju zdawali się nienaruszalni i bezkarni. A on ich załatwił w tunelu pompką od roweru. Heros!
Nie powiem, mnie też się raz poszczęściło z paczkami po zachodnich fajkach.
Moje były po camelach, a je rzadziej spotykano niż te po marlboro. Z tego względu miałem jeszcze mocniejsze przebicie niż Krystek.
A było to tak: Jakiś miesiąc po tym, jak Cygan znalazł te dwa cenne opakowania, pętałem się po lekcjach po rynku naszego miasteczka. Przyglądałem się zaparkowanym samochodom. Nie było ich wiele, zresztą podobnie jak w całym kraju. Przeważnie były to zdezelowane warszawy, syreny i dostawcze żuki. Przy samym ratuszu stał brudny i ociekający ropą ciężarowy star. Dwóch robotników tak samo umorusanych jak ich samochód powoli, nie spiesząc się, wyciągało z naczepy stoły i krzesła i wolnym krokiem taszczyło je do ratusza.
Pewnie szykowała się jakaś partyjna nasiadówka.
Robotnicy ciągnęli krzesła po bruku, memłając w ustach niedopałki jakichś papierosów podłego gatunku. Jak znam życie, były to sporty albo klubowe. Skąd wiem? Bo tylko takie fajki kupowali robole u mojego taty w kiosku. No może przy sobocie giewonty z filtrem, ale to rzadko.
Tak więc łaziłem sobie i łaziłem po tym brudnym rynku, pośród brudnych ludzi i brudnych samochodów, aż tu nagle olśnienie: patrzę i oczom nie wierzę. Koło sklepu Jubiler stoi zaparkowany czyściutki ciemnozielony mercedes. Kosmiczny bolid, który harmonią swoich wysmakowanych kształtów nakrywał niczym czapką niewidką wszystko, co dotąd ładnego w tym moim kraju widziałem. Nawet Pałac Kultury.
Mercedes miał jakąś zachodnią rejestrację, nie wiedziałem jaką. Dopiero gdy obszedłem go i zerknąłem na klapę bagażnika, zobaczyłem literę „D”. A więc Niemiec, i to ten z tych lepszych Niemców z NRF-u, a nie z DDR-u.
W środku siedział też oryginalny Niemiec, a właściwie Marsjanin, kosmita, przybysz z galaktyki Andromedy.
Dziwicie się, czemu tak go nazywam?
W tamtych biednych gomułkowskich czasach NRF, czyli Niemiecka Republika Federalna, kraj mlekiem i miodem płynący, był dla nas równie odległy i równie osiągalny, jak mgławica Andromedy czy kratery na Marsie. Z mojego kraju wyjeżdżali tam tylko jacyś partyjni dygnitarze albo… kolarze na wyścigi… Teraz wiecie, czemu każdy chciał być kolarzem i czemu ta rama od wyścigówki Huragan tak się liczyła.
Ale wróćmy do mojego niemieckiego Marsjanina. Wysiadł i rozejrzał się po naszym małomiasteczkowym rynku. Podszedł do kobieciny siedzącej na ławce przed bramą domu fryzjera Andrasza Janusza1 i zadał jej jakieś pytanie. Jednak kobiecina na widok przybysza z Marsa podniosła się szybko i umknęła w cień bramy.
1 Stosuję kolejność zapisu: nazwisko, następnie imię w przypadku osób, do których chcę zaznaczyć swój negatywny stosunek.
Marsjanin zaczepił jeszcze jakichś dwóch przechodzących pijaczków, ale ci przyspieszyli kroku, udając, że nie słyszą przybysza z Zachodniego Kosmosu. Dopiero kiedy oddalili się na bezpieczną odległość, zatrzymali się. Jeden wyciągnął zmiętą paczkę papierosów Sport, które miały ze sportem tyle wspólnego, co ten niemiecki Marsjanin z naszą polską bidą. Zapalili i zaczęli komentować „mojego” Niemca.
– Widziałeś kurwę jedną! – Wyższy pijaczek przejechał dłonią po zaniedbanym zaroście pokrywającym równie zaniedbaną, przepitą twarz i wskazał na zaparkowanego mercedesa.
– No jo! – potwierdził drugi, niższy.
– Tym to się powodzi.
– No jo!
– Taki bogacz, zobacz, a po ludzku mówić nie umie. – Wyższy zaciągnął się resztką sporta. Chyba mu poparzyła usta, bo wyjął szybko z kieszeni szklaną cygarniczkę, lepką od brudu, pokrytą od środka brązowym szlamem od nikotynowych wyziewów, i nadział w nią resztkę zmiętoszonego papierosa.
– No jo! – zgodził się z nim niższy.
Żal mi się zrobiło tego Marsjanina z Niemiec. W szkole co prawda z języków obcych mieliśmy tylko rosyjski, ale ja dużo kumałem po niemiecku. Mój tato spędził wojnę na robotach u bauera, więc szwargotał płynnie. Gonił mnie do niemieckiego, bo twierdził, że jak Niemcy tu wrócą, to lepiej za ich panowania będzie tym, co znają ich język.
Wtedy wszyscy byli pewni, że lada moment wybuchnie kolejna wojna i Niemcy wrócą po swoje ziemie i gospodarstwa, które stracili w czterdziestym piątym.
Cały brud i smród, który wtedy był wszechobecny, tłumaczono tym, że i tak nie ma co się starać, budować i remontować, bo jak Niemcy wejdą, to nas wysiedlą i zabiorą wszystko.
Póki co Marsjanin z Niemiec nie miał zamiaru mnie wysiedlać i niczego zabierać. Raczej wydawał się zagubiony i bezradny na tym naszym brudnym rynku i w tej równie brudnej i szarej rzeczywistości. Był ubrany czysto i schludnie, w dobrze skrojony garnitur. Wyglądał w nim lepiej niż najbogatszy w naszej okolicy Kusiak Kazimierz, który miał za miastem hodowlę lisów na futra.
Kusiak Kazimierz i Kusiakowa Eugenia, kiedy w niedzielę szli do kościoła, to zadawali szyku jak miasteczko nasze było długie i szerokie. Wszystko mieli na sobie z peweksu. Wszystko! Oni i ich dzieci!
Ale czegoś im w porównaniu z tym kosmitą brakowało. Wtedy to tylko czułem, teraz już to wiem… Brakowało im klasy.
Kusiak był typowym kombinatorem. Marsjanin wyglądał na takiego, co niczego kombinować nie musiał, a wszystko miał.
Po prostu w nim było to „coś”.
Zdobyłem się na odwagę, podszedłem do niego i zapytałem po niemiecku:
– Przepraszam, czy mogę panu w czymś pomóc?
– Oh, Gott sei Dank!2 – Twarz mojego Marsjanina z NRF-u się rozjaśniła. – Jak miło, młody człowieku, że mówisz w moim języku.
2 Och, dzięki Bogu! (niem.)
– Trochę tylko. – Wzruszyłem ramionami. – Ale postaram się panu pomóc. Szuka pan kogoś?
– Tak, szukam Hern Kuszag – wymówił śmiesznie nazwisko naszego powiatowego krezusa.
– Aaa… szuka pan pana Kusiaka. – Pokiwałem głową. – Tu go pan nie znajdzie. On mieszka za miastem. Ma tam dom i fermę lisów.
– O tak! – ucieszył się Marsjanin. – O te lisy mi chodzi. Chciałem kupić od niego trochę futer. To daleko stąd?
– No, spory kawałek. Ale mogę pana zaprowadzić – ochoczo zaproponowałem kooperatywę. Od Niemca pachniało innym światem. Chciałem w nim choć chwilę poprzebywać. Chociażby taką chwilę, co trwa kilka zdań. Ciągnęło mnie do tego świata jak ćmę do ognia. Wtedy nie umiałem tego sprecyzować, teraz już wiem… Kosmita pachniał bogactwem i wolnością. Fajne połączenie. Na zawsze we mnie zapadło.
– Skąd znasz niemiecki? Uczycie się w szkole? – zapytał. Przez grzeczność chyba. Bo jakże inaczej. Co go tam obchodził jakiś zabiedzony polski dzieciak mówiący trochę po niemiecku.
Ale to było miłe.
– Nie, w szkole mamy tylko rosyjski – odparłem z ociąganiem.
– To bardzo ładny język – powiedział kurtuazyjnie.
– Jak dla kogo. – Wzruszyłem ramionami.
– A co? Nie lubisz rosyjskiego? – Spojrzał na mnie uważnie.
– Nienawidzę – odpowiedziałem szybko. Zresztą zgodnie z prawdą. Wtedy w Polsce nienawidziło się wszystkiego, co ruskie.
– To skąd znasz niemiecki?
– Tato mnie uczy.
– O? – zdziwił się Niemiec. – A on skąd zna?
– Był na robotach w Niemczech podczas wojny.
– Aaa… – Marsjanin zrobił niewyraźną minę. Już nie podejmował tego tematu. Za to spytał: – A można jakoś podjechać do pana Kuszaga?
– Tak.
– A mógłbyś mnie tam pilotować?
– Znaczy się, że miałbym tam z panem pojechać? – Nie mogłem uwierzyć mojemu szczęściu. Ja w tym kosmicznym bolidzie? O rany! Szkoda, że chłopaki ze szkoły nie widziały mnie w tym momencie.
W mojej klasie nie było nikogo, kogo rodzice mieliby samochód… Nawet jakiejś zdezelowanej warszawy czy kulawej syrenki.
Ojciec miał rower, który nazywał się Popularny, choć wcale nie był popularny. Trzeba było mieć niezłe chody w sklepie, aby go dostać.
A teraz miałem wsiąść do mercedesa!
Wątpię, czy ktoś z mojego miasteczka wsiadł kiedykolwiek do takiego samochodu. Myślę, że nawet Kusiak Kazimierz nie spróbował tego rarytasu.
Kusiak miał oczywiście samochód, i to zagraniczny. Miał enerdowskiego wartburga. Nie powiem, to był wypas… ale gdzie mu tam do mercedesa.
A teraz ja, skromne dziecko kioskarzy, znalazłem się w środku magicznej rakiety. Wszystko w niej pachniało dobrymi męskimi perfumami i tytoniem.
Znałem ten zapach.
Kiedyś ojcu do kiosku dostarczono do sprzedaży jedno opakowanie tytoniu do fajek Amfora.
Zawsze w tej ojcowskiej budce cuchnęło polskim kiepskim tytoniem, z którego były skręcane sporty, klubowe i giewonty, a tu nagle ojciec wyłożył na ladę tę amforę i zapachniało pięknie i szlachetnie. Och, jak pachniało! Tyle że amfora kosztowała sześćdziesiąt pięć złotych, wtedy gdy paczkę sportów tata sprzedawał za trzy złote i pięćdziesiąt groszy.
Amforę i sporty dzieliła przepaść. Tak jak gomułkowską Polskę i NRF.
W końcu tę paczkę amfory kupił po prawie dwóch tygodniach leżenia na wystawie notariusz Henryk Beba, o którym moja mama mówiła, że jest starym kawalerem i leży na forsie. Od tej pory bogacz kojarzył mi się z zapachem amfory i leżeniem na forsie.
Ten Marsjanin z mercedesa z pewnością był bogaczem, bo pachniało w samochodzie amforą. Nie wiem, czy leżał na forsie. Pewnie tam u siebie, w NRF-ie, to tak, ale w mercedesie nie zauważyłem tej kupy forsy. Może miał w bagażniku? Kto go tam wie?
Niemiec przekręcił kluczyk w stacyjce, cicho zaszumiał silnik. Siedziałem wbity w skórzany fotel z brązowej skóry. Pamiętam, że kosmita założył takie specjalne rękawiczki do prowadzenia samochodu, z takimi dużymi dziurami. Też były ze skóry i oczywiście w kolorze foteli.
Mężczyzna włączył cicho radio. Na desce rozdzielczej pojawiły się zielone i czerwone subtelnie pulsujące diody.
Cholera, wszystko w tym aucie było takie eleganckie… z właścicielem włącznie.
Patrzyłem oczarowany, a jednocześnie od razu zacząłem kombinować, jakby tu jakiś interes z przedstawicielem tego eleganckiego świata ukręcić.
Póki co skupiłem się na wchłanianiu w całe swoje jestestwo tego luksusu, który mi los przez przypadek zafundował. Z głośnika obudowanego kremowym plastikiem popłynęła muzyka poważna. Siedziałem oczarowany, wbity w fotel. Nogi miałem uniesione lekko nad podłogą, bo bałem się moimi zabłoconymi buciorami pobrudzić dywanik pod fotelem.
Aaa… zapomniałem o jeszcze jednej ważnej rzeczy.
Kiedy ten Niemiec z NRF-u włączył radio, to najpierw z boku samochodu, po mojej stronie, poszybowała w górę antena radiowa, ot tak sama z siebie… automatycznie.
Kusiak Kazimierz, do którego jechaliśmy, też miał radio w swoim wartburgu, ale musiał wysiąść z samochodu i wyciągać antenę ręcznie. Widziałem to na własne oczy w którąś niedzielę, jak ruszał po sumie spod kościoła.
W każdym razie Kusiak spadł teraz w moich notowaniach jeszcze niżej, od kiedy zobaczyłem u Marsjanina tę automatyczną antenę.
Ruszyliśmy. Po chwili Niemiec wyciągnął otwartą paczkę cameli i spytał:
– Zapalisz?
– Nie, dziękuję. Nie palę – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Jestem jeszcze za młody.
– I bardzo dobrze. – Uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. – Ja w twoim wieku już paliłem. Ale była wojna. Siedziałem w schronie, a z góry Amerykanie rzucali na nas bomby. No i z nerwów zacząłem palić. I tak mi zostało. – Pokiwał głową smutno.
Chciałem już go zapytać, czy w tym schronie to od razu palił camele i czy handlował potem pustymi pudełkami. Ale dałem spokój, bo uwagę moją przykuło coś innego. Coś bardzo ważnego: w schowku koło radia leżała prawie pusta paczka cameli. Wystawał z niej tylko jeden papieros. Szybko w myślach przeliczyłem moje oszczędności. Powinno mi wystarczyć, pomyślałem.
Postanowiłem przystąpić do mojego pierwszego międzynarodowego biznesu i to od razu ze strefą dolarową.
– A czy nie sprzedałby mi pan tego jednego papierosa z tym opakowaniem? – spytałem.
– Przecież powiedziałeś, że nie palisz. – Marsjanin przyjrzał mi się uważnie.
– Ja nie, ale mój ojciec tak. Za tydzień ma urodziny, to bym mu takiego papierosa sprezentował – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– A czemu nie całą paczkę?
Teraz mu się nie dziwię, bo żyję w normalnych czasach, ale wtedy Polska postawiona była do góry nogami, a więc spojrzałem na tego mężczyznę z NRF-u jak na Marsjanina i powiedziałem:
– Nie stać mnie na całą paczkę. Ale na tego jednego w tym otwartym pudełku to może bym wyrobił. Ojcu dałbym tego pięknego papierosa, a pudełko przehandlował.
Tymczasem Marsjanin spojrzał na opakowanie po camelach, a potem na mnie, jak na kosmitę.
– Jak to przehandlował? Puste pudełko?
– Mój kolega za dwa opakowania po marlboro wyhandlował ramę od roweru Huragan. To świetna wyścigówka. Ja może za to chociaż dostanę kierownicę. – Uśmiechnąłem się do swoich marzeń.
– Chcesz być kolarzem?
– Jasne! – wypaliłem.
– A dlaczego? – spytał.
Co za dziwny gość. To u nich nie wszyscy chcieli być kolarzami? Przecież kolarze zarabiali w markach niemieckich. Szurkowski i Hanusik tak mówili.
– Bo będę się ścigał na Zachodzie i zarabiał w funtach i markach.
Spojrzał na mnie przeciągle, uśmiechnął się i poklepał po plecach.
– Kluge Junge3 – powiedział i ponownie uśmiechnął się szeroko.
3 Sprytny chłopiec (niem.)
Po paru minutach dojechaliśmy pod dom Kusiaka Kazimierza.
– To tutaj – powiedziałem, zbierając się do wyjścia. – To jak? Sprzeda mi pan tego papierosa z paczką?
Niemiec spojrzał na mnie i powiedział tylko:
– Poczekaj!
Przechylił się przez siedzenie do tyłu i sięgnął po śliczną małą walizkę podróżną. Wyciągnął z niej CAŁĄ sztangę cameli i wręczył mi ją z uśmiechem.
– To ode mnie dla twojego ojca na urodziny – powiedział.
Zrobiłem oczy wielkości pięciozłotówki z rybakiem.
– I powiedz mu, że Hans Zimmer go przeprasza.
Dał mi jeszcze tabliczkę jakiejś superowej niemieckiej czekolady i swoją wizytówkę.
– Jak będziesz kiedyś w Niemczech, zadzwoń, a ja ci pomogę – zaproponował na pożegnanie.