Jak robić dobrze - Szymon Hołownia - ebook

Jak robić dobrze ebook

Szymon Hołownia

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dokąd dziś swoje kroki skierowałby Jezus Chrystus? Do Afryki. Do miejsca, gdzie dobro i zło widać najwyraźniej. Gdzie tak łatwo upaść, ale też tak łatwo się podnieść.

„Dobra fabryka” to fascynująca opowieść o Czarnym Lądzie. I kolejna mądra książka Szymona Hołowni o Bogu i ścieżkach, które do niego prowadzą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 311

Oceny
4,7 (74 oceny)
56
15
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Szymon Hołownia, Czerwone i Czarne

Projekt okładki FRYCZ I WICHA

Zdjęcia Mateusz Hołownia, archiwum prywatne autora

Redaktor prowadząca Katarzyna Litwińczuk

Korekta Katarzyna Kaźmierska, Katarzyna Szol

Skład Tomasz Erbel

Wydawca Czerwone i Czarne Sp. z o.o. S.K.A.Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. S.K.A. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki

ISBN 978-83-7700-187-5

Warszawa 2015

Wstęp

Żeby choć odrobinę zmienić świat, który nie jest do końca normalny. Bo czy to jest normalne, że 85 najbogatszych obywateli naszej planety zgromadziło tyle pieniędzy ile 3,5 miliarda najbiedniejszych?

Chyba za dużo przez ostatnich parę lat widziałem, by wierzyć w publikowane na całym najedzonym świecie (również u nas) neoliberalne bajki o tym, że bogatych należy hołubić, bo utrzymują oni pozostałych przez dawanie pracy i płacenie podatków. Pracę dają nam przecież nie z dobrego serca, ale dlatego że powiększa ona ich bogactwo. Podatki zaś – owszem – płacą, ale najczęściej na Kajmanach (o ile tam w ogóle są jakieś podatki). My też zresztą je na nich płacimy: jeżdżą po naszych wspólnych drogach, korzystają z naszych szpitali.

Świat jednak nie będzie lepszy od tego, że ci, co mają mniej, nie będą teraz lubić tych, co mają więcej. Nie zawsze problem rozwiąże też usunięcie porąbanego dyktatora. Na jego miejsce przyjdzie następny, a błędne koło zatrzyma się dopiero wtedy, gdy to ja posunę się o pięć centymetrów na ławce życia, tak by mógł się na niej zmieścić jeszcze jeden człowiek. I dodam do tego, co robię, jakieś pięć procent więcej uważności.

Bo przecież nie ma na tym świecie zła, któremu winien byłby ktoś inny niż my sami. Ludzie w Bangladeszu umierają w pracy, bo my chcemy mieć tańsze o pięć złotych koszulki. Afryka dusi się, nie mogąc handlować z nikim (poza Chinami), bo Unia Europejska zazdrośnie strzeże interesów naszych rolników. Religijni wariaci na Bliskim Wschodzie mordują ludzi tysiącami, bo żaden z polityków (wybranych przez nas, a nie przysłanych z Marsa) nie widzi ekonomicznego interesu w tym, by położyć kres ich piekielnym breweriom.

Co możemy z tym zrobić? Ilość zła na świecie może zmniejszyć się tylko w jeden sposób: przez robienie dobra. Nie daj sobie wmówić, że nie masz na nic wpływu, bo masz większy, niż myślisz. Nie rezygnuj z wakacji, nadal chodź do kina i pij wino do kolacji. Nie oddawaj potrzebującym wszystkiego, dziel się z nimi REGULARNIE ułamkiem. Rzesza ludzi, która raz w tygodniu zrezygnuje z jednej kawy albo przez tydzień zaoszczędzi, nie kupując tabloidów, jest w stanie zmienić świat dużo głębiej i konkretniej niż realizujący wielkie projekty miliarder, który, po tym jak wydrenował ten świat, odkrył w sobie skłonność do filantropii.

Od paru lat, od chwili, gdy zacząłem ćwierć każdego roku spędzać w Afryce, doświadczam tego, jak cudownie działa dobroczynny flash mob. Jaką siłę mają w sobie drobne, które błąkają się nam po kieszeniach. Jaką moc ma zlecenie stałe. Fundacje Kasisi i Dobra Fabryka (o tym, na czym dokładnie polega ich działalność, przeczytacie na str. 288-294) na co dzień widzą dziesiątki i setki ludzi, którzy tu wrzucą dwa złote, za chwilę piszą na Facebooku, że nie mogli się powstrzymać i wrzucili kolejnych pięć, a za dwie godziny coś jeszcze drgnęło im w sercu i dorzucili siedem. Odkryli, że nie trzeba wcale składać radości życia na ołtarzu szczęścia innych. Że pomoc nie musi wiązać się z poczuciem, że zostało się emocjonalnie zaszantażowanym. I że pomagając, zawsze dostajesz coś w zamian. Nawet jeśli jest to ostatni uśmiech człowieka, który dzięki tobie może godnie pożegnać się z tym i iść do lepszego życia.

W obu moich fundacjach mamy proste zadanie: umożliwić ludziom robienie dobra jak najprościej i jak najmniejszym kosztem. I przyjemnie. Nie ma chyba takiej aktywności, za którą nie dawalibyśmy jakiegoś drobnego bonusu. Nie jesteśmy żebrakami, nie chcemy być męczyduszami. Mówimy: u nas po pierwsze masz mnóstwo funu, po drugie – świetnie inwestujesz. Jak by nie patrzeć – meblujesz sobie niebo. Każdy ze wspierających Kasisi i Dobrą Fabrykę ma już wszak na koncie kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt uratowanych ludzkich istnień, ma już adwokatów, którzy przemówią kiedyś w jego obronie na Sądzie Ostatecznym.

I żadnej kokieterii! Podałeś komuś kubek wody? Nie chowaj tego w skarbczyku swego serca, żeby – broń Boże – nie naruszyć swej skromności, przestań myśleć o sobie! Przecież jeśli głośno powiesz, że zrobiłeś coś dobrego, może ktoś inny zainspiruje się tym, odkryje, że sam też mógłby coś takiego uczynić.

Odkąd zacząłem robić te fundacje, ludzie pytają mnie: a dlaczego Afryka, przecież w Polsce też jest tyle nieszczęścia i biedy? A dlaczego właśnie ten sierociniec, to hospicjum i ten szpital? A po co dawać ludziom rybę, skoro mądrzej jest dawać wędkę? A po co w ogóle coś dawać, skoro ludzie powinni na siebie zarabiać? A co to zmieni, że nakarmisz biednego, który i tak jutro umrze?

Napisałem tę książkę dla wszystkich, którzy chcą posłuchać odpowiedzi. Chcę też na jej kartach wyrzucić z siebie choć odrobinę tej radości, tej niesamowitej energii, jaką dała i daje mi Afryka. Choć przecież nie tylko o Afrykę tu chodzi, ona pokazuje prawdy, które moim zdaniem sprawdzą się i w Kijowie, i w Reykjaviku, i w Radomiu.

Nie mam ambicji pisać afrykańskiej encyklopedii, nie znajdziecie tu rozbudowanej analizy toczących ten kontynent konfliktów czy ekonomicznych procesów. Poznacie za to ludzi, których ja miałem szczęście poznać. Zobaczycie ułamek (więcej się nie zmieści) tego, co ja zobaczyłem, czego miałem okazję się w Afryce nauczyć. Zostaniecie z nami – super. Pójdziecie w swoją stronę – też świetnie! Jeszcze bardziej niż na waszych drobniakach zależy mi na tym, by każdy, kto przeczyta tę książkę, poczuł, że on też – niezależnie od tego, kim jest i ile ma na koncie – ma w sobie źródło życiodajnej siły.

Jeśli tak się stanie – kurczę, warto było! :-)

Część I Książę

Francis Banda 3 maja 1996 – 7 stycznia 2014

Był październik 2011. Doktor Sahar, wspierająca sierociniec w Kasisi lekarka ze szpitala Koptów w Lusace, zadzwoniła z pytaniem, czy przyjmiemy kolejne dziecko. Mają na oddziale piętnastolatka, który trafił do nich w zaawansowanym stadium AIDS. Nie wiedzą, co z nim zrobić, bo nie chce brać leków, a na perswazję reaguje agresją.

Z HIV jest jak z natrętem: nie pozbędziesz się go do końca życia, ale jeśli będziesz go pilnował, może nie narobić większych szkód. Musisz dwa razy dziennie regularnie brać leki. Gdy przestajesz, sprawy przyspieszają z miesiąca na miesiąc. Przechodzisz z nosicielstwa bezobjawowego na etap objawów wstępnych, ostatnim – trzecim – jest choroba w pełnym rozkwicie. Tu zwykle w organizmie szaleją już powikłania: gruźlica, zapalenie płuc, grzybice.

Pojechaliśmy do szpitala. W części bagażowej zdezelowanej terenowej toyoty położyliśmy kilka materaców. To był jedyny sposób na transportowanie chorych dzieciaków w czasach, gdy jeszcze nie mieliśmy ambulansu. Gdy na miejscu po raz pierwszy zobaczyłem Francisa, nie mogłem oprzeć się głupiej myśli, że wygląda jak sprasowany pająk: długie, chude kończyny, wąski tułów. Szpitalna waga wskazywała 18 kilogramów. Utrata masy u chorego z AIDS może być spowodowana różnymi czynnikami, ale już w Kasisi połapaliśmy się, że tu jednym z głównych mogły być pleśniakowate nadkażenia w jamie ustnej i przełyku, które powodowały, że Franek nie jadł, bo przełknięcie choć kęsa wiązało się z koszmarnym bólem.

Pasożyty zajęły zresztą znaczną część jego skóry, wszędzie miał przebarwienia, a paznokcie były w takim stanie, że zasadne było pytanie, czy w ogóle da się je ocalić. Nieleczona gruźlica sprawiła, że jedno płuco było praktycznie wyłączone z użytku, teraz zaczynało szwankować drugie. Powstałe w tej sytuacji kłopoty z natlenowaniem organizmu próbowało przejąć na siebie serce, pompując krew mocniej i szybciej, a to doprowadziło do jego nieodwracalnej deformacji – już gdy odbieraliśmy Franka z „Koptyka”, było widać, że klatka piersiowa jest nienaturalnie wypukła. Pojawiające się rzuty gorączki skłaniały do podejrzeń, że rozwija się zakażenie mózgu. Franek był wrakiem. Miał przed sobą maksymalnie parę tygodni (gdyby stał się cud – miesięcy) życia. Nikt nie powiedział tego głośno, ale szpital wypisał go do Kasisi tak naprawdę po to, by umarł w godnych warunkach i choć pod koniec swojej drogi zaznał trochę uwagi i ciepła.

Na idiotyzm, jakim w przypadku AIDS jest unikanie farmakoterapii, namówił Franka wujek. Chodziło mu pewnie o to, żeby jak najszybciej uwolnić się od kłopotu. Gdy Francis przyznał się w szpitalu, że nie bierze tabletek, dostał oczywiście gromki ochrzan, ale tam panuje swoisty, wymuszony niedoborem wszystkiego etyczny darwinizm: lekarze zajmują się tymi, którzy chcą żyć. Jeśli ktoś nie chce – szkoda czasu i środków, lepiej dać je komuś, kto chciałby jeszcze powalczyć o coś na tym świecie.

Tu nie ma komu i nie ma jak dociekać przyczyn tego buntu, próbować zmieniać samobójczą decyzję u jej korzenia. Dla mnie po pierwszych kilku kwadransach z Francisem było jasne, że to, co robi, to demonstracja. Dla wujka był przedmiotem niechcianego spadku, a dla szpitala kolejnym punktem w statystykach, więc próbował zaznaczyć i wyegzekwować swoją podmiotowość. A ponieważ na stole nie miał żadnej innej dostępnej decyzji, podjął tę, że będzie przeciw. Że kwintesencją jego życia będzie to, że się zabije.

Strasznie się awanturował i opierał, gdy usłyszał, że przyjechały po niego jakieś zakonnice i że ma jechać do ich sierocińca. „Nie jestem sierotą! Mam rodzinę! Natychmiast wieź mnie do wujka, muszę wziąć od niego płytę z muzyką z Botswany!”. Takie komendy zaczęły padać chwilę po wyjeździe ze szpitala. Dziś mam wrażenie, że biedny Franek myślał sobie pewnie, że przekazanie go do nas to jakaś forma utylizacji. Że Kasisi to umieralnia, do której odsyła się przypadki uznane za beznadziejne, by pod rygorystyczną opieką zakonnic przeszły siłowe czyszczenie duszy przed udaniem się na tamten świat.

Krzyki i rozkazy przeplatane były wyciem z bólu. Pięć minut zawodzenia, a po nich nagły krzyk: „Siostro! Kurczaka! Z frytkami! Natychmiast!”. Kwadrans ciszy, a później znów: „Nie chcę kurczaka! Chcę mięso z krowy!”. Za chwilę: „Chcę banana!”. Później łkanie i znowu od początku. Pracujące w Kasisi bliźniaczki, siostry Marysia i Jańcia, kursowały jak nakręcone między kuchnią a House of Hope, gdzie położyliśmy Franka. Chory grymasił, wyrzucał to, co mu przyniesiono. Gdy się uparł, że kurczak musi być z Shoprite’a (popularna w całej południowej Afryce sieciówka spożywcza), Jańcia szukała tacki z logo tego sklepu, szorowało się ją, na tym kładło jedzenie, foliowało i dopiero niosło Francisowi. Ale on wtedy chciał już coś innego. A gdy próbowało się do niego mówić, coś mu tłumaczyć, znów jęczał jak nurkujący bombowiec. Wszyscy połykaliśmy łzy. Wiedzieliśmy, że ruch, jaki wokół siebie generuje, nic realnie nie zmienia, że uczestniczymy po prostu w chocholim tańcu skrajnej bezradności.

Wieczorem przyjechała doktor Sahar. Na zdezelowanym wózku inwalidzkim przewieźliśmy Franka do gabinetu zabiegowego, lekarka próbowała założyć mu podkłucie, żeby podać elektrolity i glukozę. Szukała żył przez godzinę. Francis wył, jakby miał za chwilę umierać. Byliśmy niemal pewni, że nie przeżyje nocy. Ale przeżył. I od rana młyn zaczął się od nowa.

Pomiędzy kolejnymi fazami agresji, wyrzucania sióstr z pokoju, żądania od nich coraz to nowych wiktuałów, rozkazywaniem, żeby natychmiast wiozły go z powrotem do wujka, udawało się jednak wciskać małe porcje pozytywnej indoktrynacji. Siostra Mariola tłumaczyła Frankowi, że powinien brać leki. Że jak wydobrzeje, to wróci do wujka i będzie miał wszystkie kurczaki z Shoprite’a i CD z muzyką z Botswany, jakie tylko będzie chciał. A czy są na tamtym świecie – pewności przecież nie ma.

Franek próbował zagłuszać ją krzykami bólu, wreszcie rozkazami, w które zaangażowana była cała moc, jaka pozostawała jeszcze w tym wątłym ciałku: „Sister, GO!”. Sam nie wiem, co sprawiło, że po kilku dniach zaczął jednak mięknąć. My przyzwyczailiśmy się już do jego teatru, on przyzwyczaił się do naszych starań. Obie strony odgrywały swoje role, ale było widać, że nad przepaścią pojawił się most. Cieszyliśmy się jak dzieci, gdy Francis w końcu zaczął przyjmować tabletki. Po jakichś dwóch tygodniach coraz częściej słychać było: „Thank you, sister”. I wtedy, pewnego pięknego ranka, w dniu mojego wyjazdu z Kasisi, do siostry Marioli przyszła zajmująca się chorym opiekunka, która podczas przebierania wytrząsnęła z kieszeni jego spodni cały kilkunastotygodniowy zapas leków.

Od tej pory kilkakrotnie byłem świadkiem poważnych rozmów, jakie zdarza się siostrze Marioli prowadzić z dziećmi, i wiem, że – zwykle pełna energii – w takich sytuacjach wyhamowuje, mówi cicho, dobitnie, a jej wzrok staje się ciężki do udźwignięcia. Komunikat przekazany Francisowi przy jego łóżku (widzę go, jak leży naburmuszony z ręką pod głową, oczy wbite w sufit) był krótki: jeśli chcesz umierać, proszę bardzo, ale nie pozwolimy ci tego zrobić w Kasisi. Możesz wracać do szpitala, możesz jechać do wujka, możesz iść, gdzie chcesz. Ale w Kasisi będziemy o ciebie walczyć, bo nam na tobie po prostu zależy. Nie dostajemy za ciebie żadnych pieniędzy, nie mamy żadnego powodu, żeby cię tu trzymać, poza tym jednym: pokochaliśmy cię i chcemy, żebyś żył. Więc albo ty też zechcesz żyć, albo nasze drogi muszą się rozejść. Masz czas do wieczora na podjęcie decyzji.

Pół godziny później Francis zwlókł się z łóżka. Poczłapał do biura siostry. On nigdy nie mówił wiele – jedno, dwa zdania. Tym razem wymamrotał tylko: „Sister, I’m sorry”. Od tego momentu zmieniło się dokładnie wszystko.

Nie umiem dobrze opisać następnych prawie trzech lat, jakie Franek spędził w Kasisi. Nazywaliśmy go „Księciem”, pamiętając o jego imperatorskich manierach z początków naszej znajomości – ale on przecież zawsze, nawet później, gdy już znormalniał, miał w sobie iście hrabiowską godność. To wrażenie wzmacniane było przez fakt, że Franek bardzo wolno chodził, fizycznie nie był w stanie się spieszyć. Miał swój pokój w House of Hope, z którego dreptał do jadalni, do domów, w których mieszkają nasi chłopcy, później – do szkoły. Miał w niej koszmarne zaległości, był więc najstarszy w swojej nowej klasie, ale mimo to uczył się naprawdę pilnie, walczył. Dla wszystkich było jasne, że jest słabszy. Nie brał udziału w zabawach, ale zawsze był gdzieś w pobliżu. Nasiąkał życiem. Gdy inni mówili – słuchał. Gdy biegali – siedział obok, gdy grali – kibicował. Niepostrzeżenie i bez żadnych dekretów stał się punktem odniesienia dla młodszych kasiskich dzieciaków. W Kasisi mówiło się: „Widziałem Franka, szedł do domu chłopców”, „Widziałem Franka, jak szedł do House of Hope”, „jak jadł nsimę przed biurem siostry Marioli”. Zawsze był w tle.

W ciągu całej naszej znajomości wypowiedzieliśmy do siebie może sto zdań. Co z tego? Są tacy, z którymi zamieniłem ich tysiące i nie pamiętam nic, a Frankowe „I’m OK” czy słynne wypowiadane miękko „much better”, które powtarzał zawsze, gdy pytało się go, jak się ma (nawet jeśli było widać, że jest z nim naprawdę tragicznie), zostaną w moich uszach na zawsze. Co kilka, kilkanaście tygodni łapał go zdrowotny kryzys. Rozwijająca się kardiomiopatia pogłębiała kłopoty z oddychaniem, Franek leżał wtedy pod tlenem (kupiliśmy drugi koncentrator tlenu, pierwszy stale zarezerwowany był dla Franka, drugi musiał stać w pogotowiu dla innego dziecka). Odwiedzałem go na minutę, na pięć minut. Robiłem to kilkanaście razy dziennie. Wszyscy to robili. Nie wiem, co takiego było w tym chłopaku, może to ta jego delikatność? Może uśmiech? Który ani niczego nie chciał z tobą załatwić, ani niczego się nie domagał, po prostu był tak jasnym zastrzykiem z istnienia, że chodziło się później przez pół dnia naładowanym. Nie tyle emocjami, co jakimś egzystencjalnym sterydem: nawet umarłemu wróciłaby przy Franku pierwotna, prosta, czysta chęć do życia.

Gdy skończył 18 lat, wyrobiliśmy mu dowód osobisty (mam go teraz u siebie). Gdy było z nim już bardzo źle, kupiłem mu w Lusace specjalny edukacyjny tablet, na którym w swoim rodzinnym języku mógł przerabiać program szkoły podstawowej. Żegnałem się z nim kilka razy, bo kilka razy, gdy wyjeżdżałem z Kasisi, zanosiło się na to, że więcej na tej ziemi już się nie zobaczymy. Wszystkie listy, które do mnie pisał, dziękując za jakieś podarowane mu drobiazgi, już wtedy przechowywałem jak relikwie. Pisał je zawsze według wpojonych w szkole zasad epistolograficznej elegancji, które nakazywały mu na początku zapytać o moje zdrowie i zapewnić, że u niego wszystko w porządku, a później następowały frazy, które do dziś chwytają mnie za serce, np. „Dziękuję, że poświęcasz czas, aby o mnie myśleć”.

Pod koniec 2013 roku było już pewne, że czas Frania jest bliski. Próbowałem podejmować jeszcze jakieś rozpaczliwe próby szukania mu terapii gdzieś na świecie, ale to nie mogło się udać. Franka uratować mogła tylko jednoczesna transplantacja płuc i serca, tyle że mając AIDS, nie przeżyłby terapii obniżającej odporność, koniecznej po przeszczepie. Rozsyłałem jego wyniki do Stanów, Nigerii, RPA, konsultowałem je w Polsce, rokowania wszędzie były takie same. W grudniu siostra Mariola zadzwoniła, że to chyba już. Zapytałem, czy mam wsiadać w samolot i lecieć, powiedziała, że to nie ma sensu, Franek może umrzeć w każdej chwili, również wtedy, gdy ja będę w drodze.

Upadał i podnosił się jeszcze przez jakieś trzy tygodnie. W Zambii nasza jesień i zima to pora deszczowa: rano słońce, w południe ulewa, po niej znów pogodny wieczór. Franek wpisał się w rytm natury. Jednego dnia było z nim lepiej, zdejmował sobie wtedy podające mu tlen wąsy i maszerował na drugi koniec sierocińca do chłopaków, którzy uprzedzeni o tym, jak ciężki jest jego stan, byli pewni, że odwiedza ich zjawa. Innego dnia siostry znajdowały go w jakimś pokoju zwiniętego w kłębek na podłodze, odzywał się w nim pierwotny instynkt – jak zwierzę świadome zbliżającej się śmierci szukał sobie miejsca, żeby umrzeć. Po chwili wstawał i nie bacząc na to, że jeszcze parę godzin temu praktycznie nie był w stanie oddychać, nadmuchiwał osiemnaście pozostawionych po świątecznych zabawach na dziedzińcu balonów.

Narzekał na ból oczu (ciśnienie krwi w gałkach ocznych rosło), ale nie wypuszczał z rąk tabletu. W dzień prosił o frytki albo kaszę, w nocy wymiotował. Gdy miał trochę więcej sił, kazał wołać do siebie starszych kolegów i leżąc na swoim szpitalnym łóżku, niczym ojciec rodziny upominał ich, żeby nie uczestniczyli w bójkach (chłopcy nie wiedzieli zaś, co robić: czy bardziej martwić się, że Franek zaraz umrze, czy że siostra Mariola dowiedziała się właśnie o ich niecnych występkach). Zdaje się, że miał z tego niezły ubaw. Cieszył się też, sporządzając testament. Każdemu z przychodzących mówił, co z jego rzeczy może wziąć po jego śmierci. Rozdał swoje klapki, ubrania, książki. Sobie zostawił – mam łzy w gardle, gdy o tym piszę – tylko otrzymaną ode mnie bransoletkę.

Zaraz po Bożym Narodzeniu pojechał do szpitala na swoje ostatnie echo serca, a po powrocie miał taki kryzys, że siostry wezwały do niego księdza z wiatykiem. Gdy sytuacja się uspokoiła, siostra Mariola przeprowadziła z nim drugą najważniejszą rozmowę w jego życiu. Pisała mi w esemesie: „Franio jest świadomy sytuacji. Mówiliśmy o niebie i o tym, że Jezus go przyjmie i że tam będą już tylko radość i szczęście. I że będzie tam mama i tata, i ja też kiedyś dołączę. Mówił, że to wszystko wie i że nie boi się niczego. Jak już się wypłakałam, zapytałam, czy mogę coś jeszcze zrobić, żeby mu sprawić radość. A on popatrzył na mnie i mówi: »To jeszcze przynieś mi tablet!«. Przyniosłam, a on położył go blisko siebie i tak go spokojnego i szczęśliwego zostawiłam. Nasz kochany Franek...”.

Całego sylwestra przepłakałem w domu. Za oknem strzelały race, sąsiedzi coś krzyczeli w pijackiej ekstazie, a ja wiedziałem, że mój Nowy Rok zacznie się od śmierci. I znów huśtawka: 2 i 3 stycznia Franio nagle zmartwychwstał. Mam jego ostatnie zdjęcia – wrzucałem je zaraz na naszego fundacyjnego Facebooka, gdzie nagle zaczęło zaglądać pół miliona ludzi. Śledzili jego walkę, podawali wodę i ręcznik na ostatnich metrach przed metą. Prosiłem siostrę Mariolę, żeby codziennie przekazywała mu, że jestem z nim, że modlę się za niego, by czytała mu wiadomości.

A napływały ich setki. Mam je wszystkie zachowane w specjalnym folderze. Może kiedyś ruszy proces beatyfikacyjny Franka – będą wtedy jak znalazł. Jakiś mężczyzna pisał, że rozważał samobójstwo, ale patrząc na bohaterską walkę Młodego, doszedł do wniosku, że spróbuje żyć. Inny list: „Kochany Franiu, o tym, co się dzieje w moim sercu, gdy to wszystko czytam, trudno mi napisać. Chciałam ci osobiście podziękować, bo sprawiłeś, że dziś, po raz pierwszy od kilku lat, prawdziwie się modliłam. O zdrowie, siłę i radość dla Ciebie. Razem z moim synkiem odmówiłam Aniele Boży w Twojej intencji. Choć wychowana w wierze, stale gdzieś błądzę i odchodzę od Boga. I nie mam śmiałości wrócić. A dziś wróciłam, i to z Twoją pomocą. Franek, masz tu misję. Walcz, Mały Wojowniku. Dziękuję, ściskamy cię mocno!”.

Gdy jedno z dzieci zapytało Franka (bo dzieci wiedzą, że na konwenanse szkoda czasu), co powie Jezusowi, gdy Ten do niego przyjdzie, Franek odparł: „Jak to co? Powiem, że mu dziękuję! Za co? Za odwiedziny!”.

Zrobił to 7 stycznia, chwilę przed siódmą rano. Od poprzedniego wieczoru spał, nie miał duszności, nie cierpiał. W nocy przebudził się na chwilę, próbował złożyć ręce, widząc modlące się przy nim siostry i dzieciaki. Odszedł, gdy zmęczeni całonocnym czuwaniem odmawiali Koronkę do Miłosierdzia. Siostra Mariola, która była przy tym, jak po raz drugi zaczynał swoje ziemskie życie, trzymała go za rękę, gdy je skończył.

Nikt nie pamięta, by śmierć któregokolwiek dziecka w Kasisi zgromadziła takie tłumy: sióstr, dzieci, księży, ludzi ze wsi. Jego pogrzeb przypominał chyba pogrzeb każdego świętego, o którym już za życia było wiadomo, że nim był: cisnąca się do serc rozpacz ustępuje wtedy miejsca wdzięczności.

Po pogrzebie Franka siostra usiadła z najstarszymi chłopakami, mówiąc: „Widzieliście, ile setek ludzi płakało po śmierci Księcia, a ilu tak zapłacze po waszej?”. Słuchali, potakiwali. Tłum się rozbiegł. Z tych, co deklarowali, że odtąd zmienią życie, że nic nie będzie już takie samo, że wreszcie otworzyli się na wspólnotę, została garstka. To naturalny proces, czas zaciera ślady, pojawiają się nowe sytuacje, do serc wracają stare, utarte schematy. Ale nawet jeśli choć jeden człowiek dzięki Frankowi choćby na chwilę zobaczył, że naprawdę może być inny – to przecież i tak ten młody chłopak zrobił więcej, niż kiedykolwiek zrobi każdy z nas. Nasz Franio niczego w życiu nie osiągnął, a zrobił dokładnie wszystko: w ciągu trzech lat stał się człowiekiem, który dojrzał do nieba.

Nam, którzy mieliśmy ten zaszczyt Księcia poznać, nikt nie zabroni wierzyć, że on nadal z nami jest. Że jest patronem wszystkich naszych działań, że wciąż dyskretnie krąży po naszym yardzie (miejsce, gdzie w dzień bawią się maluchy, bejbiki), że wygrzewa się na dziedzińcu hospicjum w Kabudze, że leży na posadzce wraz z innymi chorymi, którzy szli z gór całą noc, a teraz czekają na wizytę u doktora Johna w naszym szpitalu Ntamugendze. I ma na wszystko oko. I że gdy wreszcie i na mnie przyjdzie czas, by zapisać komuś swoje klapki, bransoletki, tablety, on przydrepcze na moje powitanie i z tym swoim nieprawdopodobnym uśmiechem powita w miejscu, które nad bramą ma wypisane „Much Better”.

Część II

Kongo to moja „Afryka w pigułce”. Słońce, życie, kolor, uśmiech. Brud, śmierć, szarość, płacz. Wszystko w dawkach uderzeniowych. Lubię robić zdjęcia młodym mamom z naszej porodówki w Ntamugendze. To najpiękniejsze i (choć przez chwilę) najszczęśliwsze kobiety na świecie.

Adres

WAfryce – niby istnieje, ale jeśli ktoś liczy, że chcąc gdzieś dojechać, wbije sobie do samochodowej nawigacji nazwę ulicy i dokładny numer, to się przeliczy. Nawet jeżeli zdarzy się cud i GPS poprowadzi go na właściwą ulicę, na miejscu i tak będzie musiał dopytać, gdzie znajduje się punkt, którego szuka.

W tych miejscach Afryki, które zdążyłem poznać (ci, którzy znają ją lepiej, zapewniają jednak, że to pankontynentalne zjawisko), orientując się w przestrzeni, używa się nie adresów, a powszechnie znanych punktów odniesienia, takich jak: osiedla, centra handlowe, ronda, farmy, fabryki. „Pojedziesz prosto i gdy miniesz ten sklep z farbami, skręcisz w lewo, później jakieś dziesięć minut prosto, później za osiedlem Chińczyków ostro w prawo i za jakieś pięć minut będziesz na miejscu, a gdzie to jest dokładnie, to już ci ludzie powiedzą”. I rzeczywiście – powiedzą. Te punkty orientacyjne znane są prawie każdemu niczym elementarz. Nigeryjsko-amerykańska dziennikarka Dayo Olopade w swojej książce The Bright Continent, która była dla mnie ciekawą pomocą w odkrywaniu Afryki, wspomina, że sama dawała wskazówki, jak dojechać do jej domu, odnosząc się do wielkiej dziury w drodze, którą ostatecznie zasypano, ale jeszcze przez wiele miesięcy służyła za punkt orientacyjny. W Chartumie było nim „to miejsce, gdzie kiedyś była ta chińska restauracja”. Proste.

I działa! Wielokrotnie widziałem, że ten system, oparty nie na mówiących głosem Hołowczyca automatach, nie na żadnych Google Street View, ale na ludzkich obserwacjach i wymianie informacji między człowiekiem a człowiekiem, jest nadzwyczaj sprawny i wydajny. Nigdy w Afryce nie słyszałem, by ktoś podawał mi numer domu, on mieszka po prostu „w tej części miasta, na tym osiedlu na tyłach lotniska, a później zapytasz ochroniarza”. Gdzie jest to nowe centrum handlowe? Po drodze do cementowni, za salezjanami. Gdzie pani mieszka? Przy piekarni w Chelstonie. Ale gdzie dokładnie? Trzecie osiedle od ronda po lewej. A dalej pan zapyta.

W wielu afrykańskich miastach osiedla mieszkalne co bardziej zamożnych jednostek kryją się za murami i wielkimi żelaznymi bramami otwieranymi po tym, jak się pod nie podjedzie i zatrąbi (co nie jest efektywną metodą ochrony mienia, bo przecież jak stróż już otworzy bramę, to każdy może wpaść na teren, dlatego na naprawdę drogich osiedlach, zanim ochrona z wewnątrz wykona jakikolwiek ruch, jest się najpierw dokładnie sprawdzanym na zewnątrz). Na wielu ulicach miast aż roi się od szyldów, ale to chyba w nigeryjskiej metropolii Lagos po raz pierwszy dotarło do mnie, że tam, gdzie wszystko opiera się na tym, co się usłyszało od drugiego, a nie na scentralizowanym systemie, którego jest się trybikiem, te szyldy też są zbędne. Umówiliśmy się ze znajomą w popularnej restauracji, przysłany po mnie kierowca skręcił w jedną z tysięcy takich samych uliczek, których pierzeje były nudne jak ciągnące się przez setki metrów fasady wiedeńskich pałaców. Mur, brama, mur, brama, mur, brama, mur. Kierowca podjechał do jednej z bram, zatrąbił, wyszedł zza niej ochroniarz, kierowca dopytał, podjechał pod następną bramę, zatrąbił, brama się otworzyła, a za nią rozbłysły światła restauracji.

Widziałem mapę Afryki naszkicowaną w latach 50. XX wieku przez amerykańskiego antropologa George’a Murdocka. Na granice wyrysowane przez kolonialistów podczas dzielącej Afrykę jak tort konferencji w Berlinie (1884/1885) naniósł on granice terytoriów rzeczywiście żyjących na kontynencie plemion i narodów. Naukowcy zarzucali później Murdockowi, że jego pracy daleko było do dokładności, skoro np. tylko na terenie mikroskopijnego państwa Malawi umieścił trzy grupy etniczne, a w rzeczywistości jest tam ich ponad dwadzieścia. Gdyby jednak chcieć trzymać się samej tylko Murdockowej mapy, w Afryce powinno dziś być 835 narodowych państw! Na kontynencie, na którym żyje jedna szósta ludzkości, winniśmy mieć prawie cztery razy tyle krajów, ile jest na całym dzisiejszym świecie. Różnorodność językowa, kulturowa, etniczna Afryki jest wprost nie do ogarnięcia. Wszyscy ci, którzy widzą w niej ciągłe konflikty, powinni być raczej zaskoczeni, że przedstawiciele różnych nacji biją się tu tak rzadko (zróżnicowana w takim stopniu Europa pewnie kilkaset lat temu całkowicie i ostatecznie spłynęłaby krwią).

Co to ma wspólnego z rozważaniami na temat „analogowych” afrykańskich GPS-ów? Otóż jadąc przez tutejszy krajobraz, mimo wszechobecnych haseł wzywających do narodowej jedności i budowania wspólnej tożsamości na bazie tego, co przy swoich stolikach narysowali koloniści („One Zambia – One Nation”, „South Africa – Our One Rainbow Nation” etc.), trudno oprzeć się wrażeniu, że każde afrykańskie obejście, każda zamieszkana przez członków jednego klanu wieś to na dobrą sprawę państwo samo w sobie. Utrzymujące stosunki dyplomatyczne, handlowe, wymieniające się informacjami z całym światem i budujące indywidualne związki z każdym, kto chce tu zawitać.

Odnoszę czasem wrażenie, że w Afryce nie ma adresów, bo państwo, które mogłoby te adresy narzucić i ich stosowanie egzekwować, istnieje tylko w głowie urzędników. Obywatele – jasne, płacą podatki, głosują, wyrabiają sobie dokumenty i idą na studia, ale gdy trzeba załatwić najzwyklejsze życiowe potrzeby: państwa nie ma. Są za to ludzie, jest najciekawszy i najtrwalszy wynalazek Afryki – rodzina w szerokim sensie, słynna extended family, są sąsiedzi, znajomi. Albo po prostu przechodnie, którzy chętnie wskażą, jak dojechać do tego osiedla, co jest dziesięć minut stąd (w Afryce z uwagi na stan dróg odległości nigdy nie określa się w kilometrach, zawsze w jednostkach czasu potrzebnych na jej pokonanie), za tym wielkim czerwonym billboardem i sklepami, które zobaczysz na Addis Abeba Road, i zaraz za budkami sprzedawców, koło tego ronda z fontanną, na którym będziesz musiał skręcić w lewo.

Artykuł 15

Gdybym obudzony w środku nocy miał szybko wymienić trzy rzeczy, których nauczyła mnie Afryka, wymieniłbym ich pewnie ze dwadzieścia.

Na czele listy bez wątpienia znalazłaby się jednak inspiracja wydłubana z zasłyszanej kiedyś w Kongu opowieści, w której co chwila przewijał się tajemniczy Artykuł 15 (Article quinze). Jedni mówią, że chodzi o rozdział z przemówienia byłego dyktatora Mobutu Sese Seko, który miał podobno stwierdzić, że „każdy może trochę ukraść”, inni (wersja spotykana przeze mnie częściej) zarzekają się, że chodziło o paragraf z kongijskiej konstytucji, który relacje państwa do obywatela kwitować miał z genialną wprost szczerością: „A poza tym, obywatele, radźcie sobie sami!”.

Poszperałem tu i ówdzie, okazało się, że tego streszczającego istotę wielu współczesnych systemów politycznych zdanka próżno szukać w konstytucji DRK, pochodzi ono bowiem z ustawy zasadniczej naprędce przyjętej w samozwańczym państewku Kasai Południowe, które na początku lat 60., gdy Belgowie wychodzili z Konga, postanowiło wykorzystać okazję i wybić się na niepodległość. Trwała ona tylko chwilę, po kilkunastu miesiącach separatystów załatwiła armia DRK, ale Artykuł 15 na trwałe przyjął się w kulturze.

Przywołuje się go zwykle, narzekając na korupcję i bezhołowie, jakie panują w wielu miejscach w Afryce, dla mnie jest ono jednak też opisem innego fenomenu: gdy Afrykaninowi powie się, że ma sobie poradzić w sytuacji, w której przeciętny Europejczyk dawno poddałby już mecz – on poradzi sobie śpiewająco! Nieco niżej opisuję przykłady nieprawdopodobnej wręcz pomysłowości mieszkańców kontynentu, którzy zamiast narzekać, że nie ma wody – wymyślają suche mydło, a gdy samochód nie chce jechać – naprawiają go za pomocą desek i sznurków, i on jedzie! Ten duch przedsiębiorczości, zaradności, organiczna wręcz nieumiejętność poddawania się i czerpanie radości z życia niezależnie od trudnych warunków są jak akumulator, od podłączania do którego chyba się już uzależniam.

Dla Afrykanina naprawdę nie ma problemu nie do rozwiązania. W Polsce od lat trwają lamenty wydawców prasy, wszystko słabo się sprzedaje, nie ma jak związać końca z końcem. Przypominam państwu wydawcom postać słynnego już chyba na cały świat Alfreda J. Sirleafa, który na jednej z ulicy Monrovii, stolicy Liberii, uruchomił gazetę na szkolnej tablicy. Codziennie wypisywał kredą pozyskane w kafejce internetowej newsy ze świata, kilku znajomych „korespondentów” donosiło mu informacje z okolicy, opatrywał to komentarzami. Pod tablicą gromadziły się tłumy, jego „The Daily Talk” było najchętniej czytanym medium w kraju.

Nasz kolejny dramat z tej dziedziny – ludzie nie chodzą po książki. W Kenii zareagowano nań prosto: a może to książki powinny pójść do ludzi? We wschodniej części tego kraju działał (mam nadzieję, że nadal działa) genialny projekt: wielbłądzia biblioteka. Trzy minikarawany złożone z trzech wielbłądów przenoszących kilkaset książek i przenośny namiot bibliotekarza kursowały między osadami koczowników, wypożyczając podręczniki, poradniki czy gazety. Wszystko było tak ustawione, że niezależnie od tego, gdzie koczownicy wędrowali, biblioteka i tak odwiedzała ich co dwa tygodnie. Niezależnie od tego, czy umieli czytać (a wielu nie umiało), czy znali angielski albo suahili (w ich własnym języku – somali – książek póki co nie było), wyczekiwali na przyjazd bibliotekarzy jak na święto. Zrobiono radochę i mnóstwo frajdy z czegoś, co u nas wciąż postrzegane jest jako przyciężki, inteligencko-aspiracyjny obowiązek.

Natchnienie drugie. Ale zanim nastąpi – krótki obrazek wprowadzający w klimat miejsca, w którym go doznałem.

Fachowcy mówią, że lotnisko w Lusace ma jeden z najlepszych w tej części Afryki pas startowy. Przydał się pilotom jednej z europejskich linii lotniczych, którzy trochę ponad rok temu musieli tu lądować w niemal kompletnych ciemnościach – zepsuła się linia doprowadzająca na lotnisko prąd, a generator zapasowy w chwilę po załączeniu poszedł z dymem. Przez niemal dwa dni boardingi wypisywano ręcznie, nie działały żadne kontrole, a karuzele z bagażami zastąpiła wykuta naprędce w ścianie dziura, przez którą do wnętrza terminala wrzucano bagaże podróżnych. Sytuacji nie szło łatwo opanować – okazało się, że z generatora ktoś ukradł kable, a w Lusace akurat nie było takich, jak trzeba. Ja z tego całego tragikomicznego zamieszania pamiętam przede wszystkim dwóch nieszczęśników w odblaskowych kamizelkach, którzy w czterdziestostopniowym upale mieli za zadanie zastąpić automaty wydające bilety wjazdu na lotniskowy parking. Swoją służbę pełnili z godnością. Pot lał się z nich strumieniami, ani na chwilę nie przyspieszali jednak ruchów, nie chowali się w cień, utyskiwali na sytuację, ale wciąż byli skłonni żartować.

Zambia jest dokładnie taka jak oni. To spokojny kraj zwykle pogodnych ludzi, którzy niezależnie od trudów bieżącej sytuacji zawsze znajdą czas, by się uśmiechnąć, zapytać, skąd jesteś. Albo opowiedzieć historię o policjancie, który chorą psychicznie kobietę w ramach interwencji odwiózł na lotnisko, „bo wiadomo, że czarownice przylatują, więc niech sobie odleci”, albo o mrówkach, które faceta ululanego kukurydzianym piwem i śpiącego w rowie obgryzły do kości. Czasem mam wrażenie, że Zambijczycy wciąż dość ograniczony dostęp do telewizji rekompensują sobie rozbudowywaniem fantastycznych opowieści. Ale nawet najbardziej mrożące krew w żyłach przypominają tu raczej baśnie niż horrory. W Zambii w porównaniu z innymi, położonymi bliżej równika krajami Afryki wszystko wydaje mi się zawsze stonowane, bardziej pastelowe, świat stale zdaje się tu spowijać lekka mgła, ta, która wisi w powietrzu parę razy w roku, gdy trwa sezon wypalania buszu (znam już to uczucie, gdy w środku nocy budzi cię huk pożaru podchodzącego sto metrów od domu; miejscowi łączą tę praktykę z polowaniem – ogień podkładają po wielkim okręgu, w którym zostawiają kilkusetmetrową przerwę i tam zasadzają się na uciekającą z pożaru zwierzynę).

Wszystkim już chyba znane jest piękne afrykańskie powiedzenie, którym traktuje się tu żyjących w ciągłym pośpiechu ludzi z Europy czy Stanów: „Wy macie zegarki, a my mamy czas”. Czas to faktycznie dziś najbardziej deficytowy towar na tym świecie, ale Afrykanie wcale nie zamierzają rezygnować z jego zasobów tak łatwo jak z miedzi czy diamentów. W niespiesznej Zambii wypracowano genialną metodę kojenia nerwów białych, którzy denerwują się w restauracji, że zamówienie nie przychodzi od czterdziestu minut albo że pan w banku załatwia coś trzeci tydzień i nadal nie osiągnął sukcesu. Na pytanie: „No kiedy to wreszcie będzie?!”, uprzejmy Zambijczyk odpowiada, że przyniesie, załatwi, zrobi just now (czyli: w tej chwili). Wtajemniczeni wiedzą jednak, iż znaczy to, że spełnienia prośby doczekamy się za pół godziny, za tydzień, a może za rok. Dopiero gdy usłyszymy now now (teraz, teraz), możemy mieć nadzieję, że komunikat dotarł i reakcja będzie taka, jak oczekujemy.

Słowo daję, że gdy o tym myślę, nie mogę przestać się tym zachwycać! Jeśli ktoś ma kłopot, że życie nie mieści mu się w teraźniejszości, niechby zamiast się spinać, rozszczepił sobie ową teraźniejszość na teraźniejszość teraźniejszą i tę trochę mniej teraźniejszą (Afrykanie z wielu plemion rozszczepiają tak też zresztą przeszłość: w opowiadaniach o stworzeniu świata istnieje u nich kategoria czasu, którego nikt nie mógł pamiętać, opisywana genialnie prostym wyrażeniem before before). Ja to zrobiłem i od tej pory jestem doskonale odporny na wszystkie próby wymuszenia ode mnie punktualnego przychodzenia na spotkania albo oddawania książek do druku. Przyjdę, jak przyjdę (i ani trochę wcześniej, ale też nie później), oddam, jak zostanie napisane. Że to brak szacunku dla kogoś, kto na coś z mojej strony czeka?! Ależ jaki brak szacunku! Przeciwnie! To prezent od losu! Zaproszenie do kontemplacji fantastycznego fenomenu plastyczności czasu (który przecież i tak per saldo jest iluzją), do odkrycia, że on nie jest totalitarnym dyktatorem, ale niegroźnym Plastusiem, którego można ugniatać, jak się chce! Że nasze życie będzie przez to odrobinę mniej efektywne? Być może. Ale w końcu, co jest lepsze – być efektywnym czy umrzeć na wrzody?

A skoro już jesteśmy przy układzie pokarmowym człowieka – na koniec punkt trzeci z listy inspiracji, nuta nieco bardziej nostalgiczna. To przysłowie, które usłyszałem w Rwandzie: „Łzy mężczyzny spływają do żołądka”. Faceci nie płaczą. Ale to nie znaczy, że ich nie boli, bo boli ich w środku.

Ja bym jeszcze powiedział, że są jak wąż, który zasadniczo zawsze sunie przy ścianie, więc jak trafia na skrzyżowanie ścian, czyli kąt, zwija się w nim skołowany i atakuje. Dlatego Afrykanie tradycyjnie budowali (do dziś zresztą w buszu budują) chaty na planie okręgu, by węże widziały zawsze przed sobą otwartą przestrzeń i mogły spokojnie sunąć dalej. Nie będę jednak rozwijał tej głębokiej myśli, nie chcąc narażać się na pośmiewisko specjalistów od opisywania relacji damsko-męskich, zakończę więc w stylu mojego umiłowanego autora Paula Coelha: „Kobieta jest chatą, a mężczyzna wężem. Choć może też być odwrotnie”.

Dzień babci Marii zaczyna się zwykle od ciężkich walk z Barakeke. Później, w zależności od nastroju, jest albo wynoszenie wszystkiego z pokoju (by potwór się do tego nie dobrał), względnie – przebieranki. Później obchód po hospicjum, odwiedziny chorych. Debaty z pielęgniarzami, czasem modlitwa, czasem tańce. W końcu – pora na tabakę!

Barakekemwa

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Bob Geldof

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Cathy i John

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Cheetah

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Cegiełka

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Cristine, Perpetua, Yves

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Felix

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Furaha

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

JNB

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Kipoy

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Lovemore

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Marianne

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Moskitiera

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Muzungu

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ola

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Organki

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Panali

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Precious

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Sankara

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Tuyisenge

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Znachor

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Część III

1. Po co karmić głodnych, którzy jutro znów będą głodni?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

2. Dlaczego „bieda pod palmami”? Przecież w Polsce też jest tylu biedaków

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

3. Może niech najpierw podzielą się bogaci?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

4. Czy pan się nie brzydzi chorych?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

5. A po co w ogóle fundacje?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Część IV

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Grudzień 2013

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Styczeń 2014

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Luty 2014

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Marzec 2014

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Kwiecień 2014

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Maj 2014

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Czerwiec 2014

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Lipiec 2014

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Sierpień 2014

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wrzesień 2014

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Listopad 2014

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Grudzień 2014

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Styczeń 2015

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Luty 2015

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zamiast zakończenia.

Co to jest Fundacja Kasisi

Dom Dziecka w Kasisi położony jest trzydzieści kilometrów od Lusaki, stolicy Zambii. Zambia to spore państwo w subsaharyjskiej Afryce, dwa kraje na północ od RPA. Graniczy z Zimbabwe, Namibią, Botswaną, Angolą, Malawi, Demokratyczną Republiką Konga, Mozambikiem i Tanzanią. W czasach kolonialnych Zambię nazywano Rodezją Północną.

Ochronkę dla sierot założyły w 1926 r. siostry dominikanki, na prośbę prowadzących w tym miejscu misję jezuitów. Po dwóch latach zakonnice wyjechały jednak do Lusaki, by skupić się na pracy w szkołach, na ich miejsce przyjechały z Polski służebniczki starowiejskie.

W sierocińcu mieszkało średnio od kilkunastu do kilkudziesięciu dzieci. Warunki były spartańskie (dzieci spały początkowo w kartonowych pudełkach), później indywidualni darczyńcy umożliwili rozwój infrastruktury. Gdy w 1989 r. do Kasisi przyjechała kierująca do dziś domem siostra Mariola Mierzejewska, lokatorów było ponad czterdziestu, w tym kilkoro niemowląt. Śmiertelność wynosiła kilkadziesiąt procent, średni czas pobytu dziecka wynosił kilka miesięcy. Lata 90. to gwałtowny wzrost liczby zakażeń wirusem HIV. To też wciąż epoka dramatycznej sytuacji społecznej sierot, grupy lokowanej najniżej na drabinie społecznej (dawniej zdarzało się, że po śmierci rodziców sieroty były zakopywane z nimi żywcem w tym samym grobie).

Na przełomie wieków liczba lokatorów sierocińca przekroczyła 100. Przez cały ten czas Kasisi utrzymywane było wyłącznie z darowizn przekazywanych do Sekretariatu Misyjnego Sióstr Służebniczek w Starej Wsi oraz dzięki celowym projektom, które udało się zorganizować siostrze Marioli. Regularną pomocą (przywożenie zebranych w Wielkiej Brytanii ubrań i leków) służyły też załogi przylatujących do Lusaki rejsowych samolotów linii British Airways (do czasu skasowania połączenia w 2014 r.)

11 kwietnia 2013 r. założyłem w Warszawie Fundację Kasisi, której celem jest zapewnienie stałego i stabilnego wsparcia dla sierocińca. Przez pierwsze dwa lata działania fundacja zgromadziła i przesłała do Kasisi wsparcie w kwocie 2 mln złotych, pochodzących w znakomitej większości od indywidualnych darczyńców, zaangażowanych w poszczególne projekty fundacji (Spiżarnia, Garaż, Rozpieszczalnik, Adoptuj z Sercem i in.). Dzięki temu wsparciu udało się m.in. wyremontować i wyposażyć przydomową klinikę, zakupić ambulans, radykalnie poprawić zaopatrzenie w żywność i podnieść jakość żywienia, na bieżąco pokrywać rachunki za szpital, odnowić i wyposażyć pralnię, zacząć remonty domów, w których mieszkają dzieci, zapewnić leczenie za granicą wymagającym tego podopiecznym, opłacać edukację w Zambii lub za granicą (pierwszy stypendysta fundacji wyjechał w 2014 r. na studia medyczne do Polski), organizować wycieczki i zajęcia edukacyjne starszym dzieciakom, doposażać domową bibliotekę etc.

W tej chwili w sierocińcu (oficjalnie przemianowanym w 2014 r. na Dom Dziecka Kasisi) mieszka na stałe ponad 220 dzieci w wieku od kilku dni do 21 lat. Część z nich w czasie roku szkolnego przebywa w szkołach z internatami. Średnio kilkanaścioro dzieci w ciągu roku trafia do adopcji (najczęściej dokonywanej przez mieszkających w Zambii dalszych krewnych), kilkadziesiąt (najczęściej noworodków) trafia do domu z ulicy, przyniesiona przez rodziny, skierowana przez opiekę społeczną. Dom w Kasisi, cieszący się rosnącym uznaniem władz oświatowych i wskazywany jako wzorowa placówka w Zambii, pełni coraz częściej rolę miejsca pomocy interwencyjnej w najtrudniejszych przypadkach, świadcząc pomoc dzieciom będącym ofiarami przemocy seksualnej albo o wyjątkowo skomplikowanym statusie formalno-prawnym.

Dziećmi i młodzieżą opiekuje się dziewięć sióstr zakonnych i jedna nowicjuszka, dom zatrudnia też około czterdziestu osób (opiekunek do dzieci, pracowników fizycznych, pracowników kuchni i pralni), jest największym pracodawcą w okolicy. Średnia pensja wynosi (w przeliczeniu z lokalnej waluty kwacha) około 150–200 dolarów na miesiąc.

Fundacja Kasisi gromadzi środki metodą finansowania społecznego (crowdfundingu), prosząc o małe, ale stałe datki duże grono osób. Jedynymi instytucjonalnymi partnerami w dotychczasowych działaniach Fundacji Kasisi były Fundacja PZU, która sfinansowała zakup nowoczesnego aparatu USG do House of Hope, i Fundacja Medicover, która współpracuje m.in. przy wyposażaniu gabinetu do fizjoterapii dzieci upośledzonych ruchowo oraz gabinetu dentystycznego.

Podstawowe cele Fundacji Kasisi na najbliższą przyszłość to dokończenie remontów, tak by zapewnić domowi stały i bezpieczny dostęp do wody i prądu i aby zmniejszyć zagęszczenie mieszkańców (w tej chwili mniejsze dzieci śpią po dwoje w jednym łóżku). W związku z rosnącą liczbą dzieci niepełnosprawnych intelektualnie i ruchowo musimy rozbudować możliwości pomocy tej grupie podopiecznych. Najważniejszym celem jest zaś utrzymanie stabilnej, comiesięcznej pomocy.

Na podstawie prowadzonej wcześniej obserwacji w wielu ośrodkach prowadzonych przez polskich misjonarzy zorientowałem się, że podstawowy mechanizm zapewnienia środków na działalność oparty na przesyłanych via zakonna centrala darowiznach oraz pisaniu wniosków o pieniądze w ramach różnych celowych projektów (z których znaczna część zostaje okrojona lub odrzucona) jest bardzo pracochłonny, uciążliwy i ograniczający horyzonty działania. Siostry i księża zamiast pracować „na froncie”, ponad 50 proc. czasu poświęcają na papierologię: podania, raporty, ankiety. Ideą Fundacji Kasisi od samego początku było więc wysyłanie do Domu regularnych przelewów, które pomagają spokojnie patrzeć w przyszłość, nie odkładać dziś pieniędzy przeznaczonych na jedzenie, w lęku, czy za miesiąc będzie jak zapłacić za szpital.

Hasłem Fundacji Kasisi jest: „Każdy ma coś, nikt nie ma wszystkiego”.

Co to jest Dobra Fabryka

Fundację Dobra Fabryka założyłem we wrześniu 2014 r. Jej miejscem działania jest cały świat, a celem – budowa zakładów produkujących dobro tam, gdzie rynek zdominowały fabryki zła. Zaczęliśmy od wsparcia dwóch placówek prowadzonych przez polskie bezhabitowe Zgromadzenie Sióstr od Aniołów: założonemu w 1995 r. wiejskiemu szpitalowi w Ntamugendze w ogarniętej konfliktem zbrojnym prowincji Kiwu Północne w Demokratycznej Republice Konga (DRK) i otwartemu w 2013 r. Centrum Opieki Paliatywnej im. Jana Pawła II w Kabudze koło Kigali, stolicy Rwandy.

Szpital w Ntamugendze to ponad 80 łóżek na oddziałach pediatrycznym, internistycznym, chirurgicznym, położniczym. Jest tu też blok operacyjny, na którym przeprowadza się cesarskie cięcia i zabiegi tzw. małej chirurgii. Szpital zapewnia dostęp do opieki zdrowotnej kilkunastu położonym w okolicznych górach miejscowościom. Rocznie przeprowadza się w nim średnio około 15 tys. procedur medycznych. Leczy się kilka tysięcy przypadków malarii (z czego kilkaset jest zwykle w fazie tzw. malarii mózgowej i wymaga hospitalizacji), kilkaset (w 2013 roku – ponad 500) przypadków ostrego niedożywienia, przyjmuje się około 700–800 porodów (z czego około 100 przez cesarskie cięcie).

W szpitalu pracuje kilkadziesiąt osób – pielęgniarze, pielęgniarki, położne, laboranci i dwaj lekarze (jeszcze pół roku temu był tylko jeden). Prąd do niedawna zapewniał wyłącznie generator spalinowy, włączany dwa razy w tygodniu, by można było przeprowadzić planowane operacje. W latach 2007–2013 szpital wspierała (poprzez dofinansowywanie pensji i zakupu leków) międzynarodowa organizacja Rescue, która wycofała się jednak z uwagi na niemożliwy do zaakceptowania poziom korupcji w otoczeniu urzędowym w prowincji. Pomoc dla szpitala musieliśmy organizować w trybie ekstrapilnym, bo znalazł się w krytycznej sytuacji.

W hospicjum w Kabudze (pierwszym i jedynym jak dotąd hospicjum w Rwandzie) jest 20 łóżek. Pacjenci trafiają tu wypisani ze szpitali bądź przywożeni przez rodziny. Są tu nie tylko chorzy w terminalnych stadiach nowotworów, ale też ludzie po udarach i z innymi komplikacjami neurologicznymi. Kilkoro pacjentów korzysta z opieki hospicjum w trybie ambulatoryjnym. Na miejscu nad chorymi czuwaw trybie zmianowym kilkunastu pielęgniarzy. Lekarz, delegowany przez pobliski szpital, ale opłacany przez hospicjum, jest przy chorych dwa-trzy razy w tygodniu.

Przez pierwsze pół roku działalności Fundacja Dobra Fabryka zgromadziła i przekazała do Ntamugengi i Kabugi łącznie około 450 tys. złotych. W szpitalu zostały one przeznaczone przede wszystkim na dofinansowanie procedur medycznych pacjentom (którzy dzięki temu pokrywają jedynie do połowy wyjściowej ceny, gdy jednak nie stać ich nawet na to – Dobra Fabryka płaci całość rachunku; pieniądze idą na pensje personelu, leki, podatki, szpital nie generuje zysku).

Z tych środków udało się też zainstalować panele słoneczne zapewniające prąd w szpitalnym laboratorium oraz – przy współudziale Fundacji Medicover – zrobić to samo na bloku operacyjnym. Najbliższymi celami, jakie Dobra Fabryka stawia sobie w Ntamugendze, są ustabilizowanie miesięcznego wsparcia umożliwiającego bieżące współpłacenie za procedury medyczne oraz kupowanie leków, a także remont bloku operacyjnego i wymiana zdezelowanych łóżekw całym szpitalu.

W hospicjum – po zrealizowaniu projektu zabezpieczenia stałego i stabilnego zaopatrzenia w wodę oraz rozbudowania programu finansowania pobytu chorych w hospicjum i zakupu leków – niezbędne jest poszerzenie bazy diagnostycznej (zakup minilabu do badania krwi bez konieczności wożenia pacjenta do szpitala).

Od kwietnia 2015 roku nasza fundacja przejęła też całkowite finansowanie funkcjonującego przy szpitalu ośrodka leczenia choroby głodowej.

Dobra Fabryka, podobnie jak Fundacja Kasisi, działa w oparciu o finansowanie społecznościowe, prowadzone m.in. za pośrednictwem programu „Przybij nam piątkę w piątek” (ustawianie cotygodniowych zleceń stałych na pięć złotych), Drużyny Aniołów (opieka nad wybranym członkiem personelu hospicjum lub szpitala). W grudniu 2014 r. Dobra Fabryka uruchomiła pierwszyw Polsce internetowy Sklep z Dobrem – Dobroczynne24.pl, gdzie można ufundować naszym podopiecznym w Rwandzie i w Kongu wszystkie niezbędne procedury medyczne (od konsultacji lekarskiej za 2 złote, przez worek krwi do transfuzji za 35 złotych, po poród przez cesarskie cięcie za 270 złotych), specjalne jedzenie dla niedożywionych dzieci, drobne przyjemności, ale też kupić dzieciom ze szkoły w Ntamugendze zestawy umożliwiające im naukę albo dorzucić się do paneli słonecznych etc.

Hasłem Fundacji Dobra Fabryka są słowa Ralpha Waldo Emersona: „Najlepszą metodą walki ze złym światem jest tworzyć świat dobry”.

Podziękowania

Kasisi i Dobra Fabryka to najbardziej fantastyczne przygody, jakie przytrafiły mi się w życiu. Nie byłoby ich, gdyby nie cudowne, mądre i bohaterskie siostry, z którymi możemy pracować w Kasisi, Kabudze i Ntamugendze.

Dziękuję więc z całego serca siostrze Marioli Mierzejewskiej z Kasisi, która pierwsza pokazała mi Afrykę i od czterech lat pilnuje, bym nie czuł się w niej jak w pracy, ale jak w domu. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy, a wszyscy w Kasisi mówią, że dobraliśmy się jak w korcu maku i stanowimy świetnie zgrany team. Dwie chyba dość silne osobowości: gdy pracujemy, jedziemy do przodu niczym działo samobieżne i rozumiemy się bez słów, gdy się spieramy – lepiej nie wchodzić między nas, bo wiadomo, że zaraz (nasz najdłuższy foch trwał chyba dwa dni) przejdzie nam i wszystko ruszy z jeszcze większym impetem.

W Kasisi są też wspaniałe siostry bliźniaczki, Jańcia i Marysia. By nauczyć się je wstępnie odróżniać, potrzeba około tygodnia, by móc robić to z odległości – jakichś dwóch lat. Obie zajmują się dziećmi jak najczulsze matki (nie tylko dziećmi zresztą: wystarczy wyjechać z Kasisi na godzinę, by któraś z nich zaraz dzwoniła i pytała: „gdzie jesteście?”, „czy wszystko w porządku?”, „kiedy wracacie?”). Marysia swoim spokojem jest w stanie załagodzić każdy kryzys, Jańcia ma tak fantastycznie abstrakcyjne poczucie humoru, że człowiek kończy rozmowę z nią, idzie do domu, po czym po pół godzinie wybucha śmiechem – dopiero wtedy dociera doń, jaki misterny klejnocik trafił do jego uszu. Siostra Jolanta, seniorka w Kasisi (ma prawie 90 lat, jest tu od końca lat 40. XX wieku), zastępuje mi babcię. Ma wielki posłuch wśród starszych chłopaków (którym też babciuje), w mojej skromnej ocenie jest mistyczką (podobnie jak niemal równa jej wiekiem Zambijka siostra Faustyna). To dzięki niej wychylam czasem głowę z bieżących spraw i widzę, ile – dzięki Bogu – udało się w Kasisi zrobić (bo siostra Jolanta zawsze to podkreśla, umie się tym cieszyć i za to dziękować). A jej wygłaszana zawsze po obiedzie maksyma o poduszce, która tęskni teraz bardzo za jej głową, na stałe weszła również do mojego słownika.

Chcę wykorzystać tę okazję, by podziękować też siostrze Krystynie, która zawsze na mój przyjazd przejmuje stery w kuchni, wymyśla bezmięsne potrawy, z których najbardziej lubię ciasto (a którego takie ilości wychodzą wtedy spod ręki Krysi, że wszyscy nie mogą się doczekać, kiedy przyjadę znowu). Wiele dobra wyświadczyła mi też siostra Exilda, z którą zawsze rano toczyliśmy przy stole subtelne boje o słój z nutellą.

Dziękuję księżom Tadeuszowi, Bronkowi, Antoniemu, Jakubowi – jezuitom, których regularnie spotykam w Kasisi, gdy odprawiają msze, pomagają siostrom, pokazują zambijski świat od podszewki.

Dziękuję Siostrom od Aniołów, przede wszystkim przełożonej generalnej Marii Piątkowskiej (z którą poznaliśmy się, gdy jeszcze nie była generalną, a po prostu misjonarką w Ntamugendze). Subtelna, acz dostrzegalna różnica w majestacie postaci sprawia, że jest ona powszechnie nazywana „dużą Mańką” w odróżnieniu od „chudej Mańki”, czyli siostry Marii Piątek, przełożonej sióstr w Afryce i szefowej hospicjum w Kabudze (pozwalam sobie tak pisać, bo w misjonarskim świecie jest dużo więcej bezpośredniości, luzu i dystansu do siebie niż w warunkach znanych u nas w domu, za to tak go kocham).

Obie Marysie to niespożyta energia, pracowitość taka, że trudno nadążyć, z nimi naprawdę da się załatwić wszystko. Szczególnie blisko pracuję z siostrą Marysią z Rwandy, jej historia nadaje się na film (uciekła spod ognia żołnierzy, którzy chcieli ją rozstrzelać, do dziś nosi na nogach ślady po kulach), jestem jej wdzięczny za to, jak błyskawicznie i kreatywnie, z jaką otwartością i rzetelnością działa w naszych wspólnych projektach. Za siostrzaną czułość, z jaką opiekuje się mną, gdy jestem na miejscu. Dziękuję siostrze Dorocie, która w hospicjum też robi cud za cudem. Dziękuję Ernestynie, szefowej personelu, bez której mądrości i opanowania sporo spraw rozeszłoby się w szwach. Dziękuję siostrze Lence, mojej rówieśniczce i wielkiej fance Marcina Prokopa (za co są oczywiście jej robione koszmarne sceny zazdrości), cichej bohaterce z Kabugi, która w gabinecie stomatologicznym przy hospicjum od zmierzchu do świtu leczy takie przypadki, o których polskim dentystom się nie śniło (a robi to tak, że później owi polscy dentyści sami otwierają buzie ze zdumienia).

W Ntamugendze dziękuję fantastycznym siostrom Agnieszce i Renacie, które naprawdę poświęcają szpitalowi całe swoje życie (i codziennie realnie je ryzykują), a do Dobrej Fabryki ślą opowieści i raporty, od których aż serce się wyrywa, by znów jak najszybciej tam pojechać. Dziękuję Johnowi, Anicie, wszystkim pracownikom szpitala i biję przed nimi czapką do ziemi za to, jak pracują – nie mając prawie nic, naprawdę chcą dać potrzebującym wszystko.

Dziękuję pozostałym Siostrom od Aniołów, które spotkałem w Afryce: Mirce, Ewie, Beacie, Adeline i Basi, która jako pierwsza pokazała mi hospicjum w Kabudze.

Dziękuję wreszcie moim współpracownikom w fundacjach. Powtarzam im (choć zbyt rzadko), że są najlepszymi ludźmi, jakich Bóg mógł do tej roboty zesłać. Tak znakomicie nie dobrałaby ich żadna ziemska agencja HR! Przede wszystkim moja wielka wdzięczność dla Małgosi Stafin, która jest jednocześnie najlepszą prezeską, specjalistką od prawa, agencją kreatywną, agencją PR, najlepszym działem HR i szefem projektów. Dziękuję Mateuszowi Gasińskiemu, którego kreatywność cenię równie wysoko, co dbałość o detal (która to cecha wiele razy uratowała nas już przed wpadnięciem w tarapaty). Dziękuję Marcie Martynko i Agnieszce Gasińskiej, które odpowiadają za bezpośredni kontakt z darczyńcami, liczenie, wysyłanie, wdrażanie, analizowanie. Dziękuję wszystkim wolontariuszom, którzy pomagają nam na co dzień w naszej pracy. Dziękuję Jackowi Świecy i jego kancelarii za opiekę prawną, a Soltaxowi za to, że dba, by wszystko było w porządku w naszych rachunkowych księgach. Dziękuję Kapsydzie Kobro i jej ekipie, bo jeśli możemy o kimś powiedzieć „zaprzyjaźniona fundacja”, to właśnie o tych wariatach z Rak’n’Rolla.

Dziękuję koleżankom z miesięcznika „Pani”, które cierpliwie przyjmują na swoje łamy moje afrykańskie impresje (kilka tekstów zamieszczonych w tej książce opublikowałem tam wcześniej w ramach moich comiesięcznych felietonów).

Dziękuję wszystkim tym, którzy kiedykolwiek dali nam cokolwiek: uśmiech, zdrowaśkę, lajka na Facebooku, dziesięć albo tysiąc złotych lub godzinę czy dwie cierpliwości, gdy na jakimś spotkaniu gdzieś w kraju gadałem o tej Afryce tak, że nie sposób mnie było wyłączyć. To dla mnie wielki zaszczyt, że moja droga skrzyżowała się z Waszymi drogami, że na własne oczy mogłem zobaczyć, że na świecie jest tylu dobrych ludzi.

Dziękuję wreszcie wszystkim naszym podopiecznym: dzieciakom z Kasisi, chorym z Ntamugengi, pacjentom z Kabugi. W Waszych oczach, sercach, słowach znajdujemy siłę, która pozwala nam żyć.

My ratujemy Wam życie czasami, Wy codziennie ratujecie życie nam.