Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jaka polityka migracyjna | Doświadczyć Boga | Sztuka zaangażowana, ale uniwersalna?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
kwartalnik, warszawa więź zima 2023
Jedną z rzeczy, których nie lubię w publicystyce, jest konieczność powtarzania pewnych stwierdzeń, tez, diagnoz czy postulatów. Siłą rzeczy trzeba się wtedy poruszać po granicy przemądrzalstwa i zgorzkniałego narzekania: „A nie mówiłem...”.
W przypadku tematu polityki migracyjnej nie da się jednak nie przypomnieć, że na łamach „Więzi” wielokrotnie pisaliśmy o jej braku jako jednym z czołowych przykładów krótkowzroczności krajowej polityki. Dużą dyskusję na ten temat publikowaliśmy w roku 2007. Ze zdziwieniem odkryliśmy wtedy, że w ówczesnym rządzie nie sposób znaleźć osobę odpowiedzialną za działania (czy choćby ich wizję) w tej dziedzinie. Kilka lat później obszernie analizowaliśmy kwestie wielokulturowości w Europie i świecie, wyraźnie odróżniając je od naiwnego zachwytu nad różnorodnością multi-kulti.
Jednak lata mijały, zmieniały się ekipy rządzące Polską – a strategicznej wizji polskiej polityki migracyjnej jak nie było, tak nie ma. Nie jest żadną pociechą, że ten problem nie jest polską specyfiką. Przed nami przeżywały go inne kraje Unii Europejskiej, a dziś staje się on coraz bardziej powszechny – nie tylko ze względu na globalny charakter procesów migracyjnych, ale też na fakt, że masowe migracje rzucają wyzwanie uniwersalności stosowania praw człowieka.
Tworzenie polityki migracyjnej to klasyczny przykład trudności etycznej procesów formułowania polityk publicznych. Kryteria wskazujące na preferowane kierunki akceptowanej imigracji mają przecież zawsze drugą stronę. Nie da się przyjąć wszystkich, więc przyjmujemy niektórych, ale to oznacza, że pozostałych trzeba odesłać. „W trosce o dom odmawiamy domu” – jak mówi nam w wywiadzie Dobrosław Kot. Czy da się to robić, nie niszcząc godności ludzi w drodze? Zwłaszcza: jak radykalnie ograniczyć wywózki na granicy polsko-białoruskiej?
Nowy rząd Rzeczypospolitej powinien wreszcie przedstawić politykę migracyjną na miarę XXI wieku oraz aktywnie uczestniczyć w tworzeniu unijnej strategii w tej dziedzinie. Jeśli Europa ma pozostać sobą, to wartości fundamentalnych pomijać nie można. Same deklaracje aksjologiczne, także te słuszne, jednak nie wystarczą – trzeba umiejętnie szukać politycznych narzędzi ich realizacji.
Zbigniew Nosowski
Serdecznie dziękujemy wszystkim Darczyńcom i Patronom „Więzi”! Państwa życzliwość jest dla nas niezwykle ważna. Dzięki niej „Więź” może nie tylko trwać, ale też się rozwijać. W ostatnim okresie wsparcia udzieliły nam następujące osoby:
Maciej Achremowicz ○ Elżbieta i Kazimierz Adamiakowie ○ Katarzyna Adamska-Dutkiewicz ○ Witold Adamski ○ Tomasz Arabski ○ Alicja Baranowska ○ Iwona Bartczak ○ Agnieszka Batejko ○ Barbara Batis ○ Paweł Batory ○ Iwona Bednarz-Major ○ Łukasz Bestry ○ Monika Białkowska ○ Aleksandra Bielaczyc ○ Magdalena Bigaj ○ Jan Bisaga ○ Grzegorz Biziel ○ Zygmunt Bluj ○ Andrzej Błażejewski ○ Paweł Borek ○ Magdalena Borowiec ○ Maria Brodzik ○ Konrad Brożyna ○ Marcin Bruszewski ○ Tomasz Brzostek ○ Michał Buczek ○ Dominika Buk ○ Centrum Służby Rodzinie ○ Maria Chantry ○ Jerzy Chełkowski ○ Elżbieta Chlebowska ○ Marianna Chlebowska ○ Paweł Chodarcewicz ○ Katarzyna Cholewa ○ Karina Cierocka ○ Wojciech Cierpiał ○ Jarosław Cieślak ○ Hanna Cynarska-Gaj ○ Marcin Czajkowski ○ Monika Czub ○ Anna Czubieniak ○ Anna Daniecka ○ Paweł Deyk ○ Anna Dębska ○ Jakub Dmitrowski ○ Daniel Dramowicz ○ Kasper Drążewski ○ Michał Drobczyński ○ Rafał Dziedzic ○ Agnieszka Fiedor ○ Mateusz Filipowski ○ Bogna Foss-Nieradko ○ Tomasz Gajda ○ Jakub Gałęziowski ○ Paweł Gieryński ○ Teresa Gierzyńska ○ Anna Gilarowska ○ Piotr Głogowski ○ Ewelina Głowacka ○ Paweł Goldstein ○ Aldona Gowin ○ Justyna Górnowicz ○ Dominik Górski ○ Karol Grabias ○ Magda Grabowska ○ Filip Grochowina ○ Agnieszka Grodzicka ○ Krzysztof Grygier ○ Krzysztof Grzegorczyk ○ Agnieszka Guziak ○ Piotr Hachuła ○ Jan Hałubiec ○ Tomasz Horbowski ○ Michał Jackowski ○ Wojciech Jajdelski ○ Karol Janas ○ Tomasz Janas ○ Kamil Jankielewicz ○ Krzysztof Jankowiak ○ Jadwiga Janus ○ Janusz Januszkiewicz ○ Elżbieta Jasińska ○ Ewa Jasionek ○ Krzysztof Jedliński ○ Piotr Jędorowicz ○ Maria Jurgielewicz ○ Grzegorz Kaczmarek ○ Olek Kaczmarek ○ Katarzyna Kajzar ○ Jan Kalinowski ○ Michał Kałuziak ○ Monika Kapa-Cichocka ○ Anna Karpińska ○ Michał Kasperczak ○ Kazimierz Kasprzyk ○ Wojciech Kaźmierczak ○ Katarzyna Kądziela ○ Paweł Kądziela ○ Jacek Kempa ○ Bogusław Kędzior ○ Jacek Kiljański ○ Karen Kirsten ○ Dorota Klaszczyk ○ Dorota Kłos ○ Martyna Koch ○ Wiesław Kolasa ○ Magdalena Komorowska ○ Zofia Komorowska ○ Marcin Komosa ○ Konrad Konczewski ○ Michał Konopka ○ Michał Kosmulski ○ Adam Kostecki ○ Magdalena Kotowska ○ Michał Kowalewski ○ Elżbieta Kozak ○ Leontyna Kozakowska ○ Anna Kozupa ○ Robert Krajewski ○ Igor Kraszewski ○ Michał Krawczyk ○ Michał Królikowski ○ Lesław Krzewski ○ Przemysław Krzywy ○ Sylwia Krzyżanowska ○ Urszula Kubicka ○ Asia Kucharska ○ Dorota Kuchta ○ Edward Kudrewicz ○ Agata Kulczycka ○ Anna Kulesza-Jeleń ○ Marcin Kulwas ○ Jarosław Kustoń ○ Tomasz Kwietniewski ○ Krzysztof Lalko ○ Ireneusz Lara ○ Izabela Lenowicz ○ Władysław Lasocki ○ Agata Leszczyńska ○ Marcin Listwan ○ Marta Lizak ○ Adam Loba ○ Mirabella Luszawska ○ Arek Luszczak ○ Roman Łazarski ○ Justyna Łobaszewska ○ Wojciech Maciążek ○ Andrzej Mackiewicz ○ Marek Madej ○ Grzegorz Madejski ○ Elżbieta Majewska ○ Tadeusz Makulski ○ Jacek Malinowski ○ Krzysztof Maliszewski ○ Maciej Manikowski ○ Rafał Mańczak ○ Alicja Marciniak ○ Piotr Marciniak ○ Stanisław Matczak ○ Piotr Materny ○ Jan Meissner ○ Agnieszka Michalak ○ Grzegorz Michalik ○ Piotr Michna ○ Karolina Milewska ○ Lech Miłaczewski ○ Małgorzata Mochoń ○ Tadeusz Mojsa ○ Elżbieta Morawska ○ Andrzej Moskalik ○ Tomasz Nadolny ○ Aleksandra Nagórko ○ Kasia i Kuba Narzeczeni ○ Bogna Neumann ○ Paweł Niedbalski ○ Olek Nobis ○ Jakub Nowacki ○ Anna Nowak ○ Grzegorz Nowak ○ Sebastian Oduliński ○ Malwina Okrzesik ○ Katarzyna Otczyk ○ Magdalena Pachecka ○ Dima Panto ○ Anna Pardyka ○ Maciej Paszewski ○ Andrzej Perzyński ○ Maciej Pichlak ○ Jarema Piekutowski ○ Iza Pigan ○ Zbigniew Piotrowski ○ Alina Piskorska ○ Agnieszka Ploch ○ Marta Połtowicz-Bobak ○ Maria Poniewierska ○ Tomasz Ponikło ○ Alicja Poręba ○ Anna Potok ○ Michał Przeperski ○ Anna Przybyła ○ Jacek Przybyło ○ Dorota Puk ○ Przemysław Purczyński ○ Maciej Radecki ○ Barbara Reimschussel-Wąs ○ Weronika Reroń ○ Justyna Rochoń ○ Joanna Rolińska ○ Tomasz Romaniuk ○ Leszek Ropelewski ○ Paweł Rost ○ Tomasz Rożek ○ Joanna Rózga ○ Anna Rygielska ○ Piotr Rytel ○ Karolina Ryzko ○ Hanna Rzadkosz ○ Paweł Sawicki ○ Arek Siecho ○ Rafał Siemianowski ○ Anna Sieprawska ○ Wojciech Skibicki ○ Gosia Skorupka ○ Zbigniew Skowroński ○ Anna Skucińska ○ Marcin Słoka ○ Jan Słowik ○ Agnieszka Smoleń ○ Paweł Smoleń ○ Krzysztof Smolko ○ Krzysztof Sobusiak ○ Jędrzej Soliński ○ Renata Soszyńska ○ Paulina i Łukasz Sporyszkiewiczowie ○ Aleksandra Springer ○ Anna Stawiarczyk ○ Joanna Stawiarska ○ Mateusz Stawiarski ○ Krystyna Stefaniak ○ Danuta Stołecka-Wójcik ○ Ewa Stratenwerth ○ Michał Swół ○ Ewa Szczepaniak ○ Piotr Szczepkowski ○ Adam Szczodry ○ Elżbieta Szczypek ○ Jarosław Szczypiński ○ Paweł Szewczyk ○ Ewa Sztuba ○ Marzena Szugiero ○ Maja Szwedzińska ○ Jerzy Szymański ○ Anita Szymborska ○ Joanna Święcicka ○ Magda Święcicka ○ Maria Tarnawska ○ Tomasz Tędziagolski ○ Marta Titaniec ○ Bartosz Tomaszewski ○ Piotr Trudnowski ○ Andrzej Tyc ○ Ewa Umińska-Krygier ○ Anna Urbaniak ○ Radosław Walczuk ○ Marek Wałuszko ○ Katarzyna Warecka ○ Judyta Watoła ○ Natalia Wawrzos ○ Artur Ważny ○ Krzysztof Weglewski ○ Urszula Wencka ○ Piotr Werner ○ Artur Wesołowski ○ Marek Wesołowski ○ Dorian Winter ○ Aleksandra Witschenbach ○ Ewa Wojciechowska ○ Joanna Woźniak ○ Zofia Woźniak ○ Henryk Woźniakowski ○ Monika Wójcicka ○ Roman Wylenżek ○ Jan Wyrowiński ○ Jacek Zając ○ Artur Zalewski ○ Teresa Zańko ○ Katarzyna Zawadzka ○ Agnieszka Zawiejska ○ Bogdan Zdanowicz ○ Barbara Zgorzelska ○ Mariusz Zięba ○ Paweł Zygmański ○ Romana Zygmunt ○ Sylwia Żmijewska-Kwiręg ○ Piotr Żylicz ○ oraz osoby, które pragną pozostać anonimowe.
Masowe migracje rzucają wyzwanie uniwersalności stosowania praw człowieka. Fałszywa jest jednak alternatywa: bezpieczeństwo migrantów albo nasze. Bezpieczeństwo albo będzie wspólne, albo go nie będzie. Nowy rząd musi stworzyć strategię migracyjną, której Polska nie ma od lat. Jakie powinny być jej założenia?
Dobrosław Kot w rozmowie z Karolem Grabiasem
W domu zbudowanym na poczuciu i nadziei bezpieczeństwa traktuje się Innego jako zagrożenie tego bezpieczeństwa, gdyż każda zmiana przynosi niepewność. A przecież Innemu zapewne najczęściej chodzi o to samo: o bezpieczne zamieszkiwanie. W trosce o dom odmawiamy domu.
Karol GrabiasNa początku książki Tratwa Odysa. Esej o uchodźcach pisze Pan: „stare, europejskie myślenie jest wobec uchodźcy bezradne; stara, europejska etyka i powiązane z nią prawo nie mają uchodźcy nic do zaoferowania”. A przy tym twierdzi Pan, że przybywający do nas zza morza ludzie są najważniejszym pytaniem, przed jakim stoimy. O co pytają nas uchodźcy i czy wciąż pozostajemy wobec nich w sytuacji bezradności?
Dobrosław KotPytanie, które mam na myśli, rozgrywa się na dwóch poziomach. Pierwszy to pytanie skierowane przez Innego do nas: czy możemy tu bezpiecznie zamieszkać, czy możemy tu zbudować swój dom? To pytanie wyrasta z naturalnej potrzeby człowieka do zamieszkiwania, do poczucia, że jest u siebie. I wobec tego pytania Europa jest bezradna, bo obowiązujące przepisy stwarzają granice i procedury, wprowadzają ograniczenia i reglamentacje prawa do zamieszkiwania; bo Europejczycy mogą się po tym terenie swobodnie przemieszczać i wybierać miejsce, które im odpowiada, a ludzie spoza Unii Europejskiej nie. Bezradność bierze się więc z konfrontacji człowieka z prawną machiną, która musi wytłumaczyć uchodźcy, że w świetle przepisów różni się od obywateli Unii: choć jest człowiekiem, nie jest obywatelem. A zatem nie może korzystać z przywilejów, które, jak się wydaje, dotyczą wszystkich ludzi, w tym choćby prawa do wyboru miejsca zamieszkiwania.
I tu ujawnia się drugi poziom, a zarazem drugi sens samego pytania: pojawienie się Innego – uchodźcy – jest pytaniem, które kwestionuje. Zakwestionowana zostaje nasza etyczność, skoro w imię przepisów i politycznie rozumianego interesu nie potrafimy odpowiedzieć na tę podstawową prośbę. Zakwestionowane zostają idee, które wydają się trwale zespolone z Europą: otwartość na Innego, humanizm, równość, braterstwo. Okazuje się, że wszystkie te pojęcia nie są bezwzględne, lecz boleśnie ograniczone i doprecyzowane przez przepisy – a zatem przez stojącą za nimi wolę społeczeństw.
Bezradność, o której piszę, może być tu z jednej strony bezradnością organizacji pozarządowych, które pomagają uchodźcom i których przedstawiciele są obecni w miejscach, gdzie w Europie pojawiają się Inni. Ale to też bezradność myślenia, które zostaje zakwestionowane w swoich podstawach. Przemyślenia wymaga wiele pojęć, które wydawały się – przynajmniej niektórym – oczywiste: państwo, obywatelstwo, granice, dom, zamieszkiwanie.
GrabiasJednak czy nie jest tak, że te wpisane w DNA Zachodu idee – otwartość na Innego, humanizm, równość – jako warunek konieczny zakładają istnienie procedur, państw, a więc również granic, wewnątrz których mogą być one realizowane i egzekwowane? Prawa człowieka, nawet gdy dostrzegamy ich podstawę w osobowym sposobie naszego istnienia, są przecież w jakimś sensie podtrzymywane przez nasze społeczne konstrukcje.
KotI tu właśnie ujawnia się rozdźwięk między ideami i procedurami. Chodzi mi o to, że dzięki figurze uchodźcy można spróbować na nowo pomyśleć państwo. Tym bowiem, co staje na przeszkodzie, by Innego zaprosić, jest koncepcja państwa narodowego: mityczna konstrukcja, która podnosi więzy krwi do rangi uniwersalnej zasady.
Do tego te więzy są często tylko postulatem: chyba nikt na poważnie nie wierzy, że miliony ludzi zamieszkujące dane terytorium są ze sobą realnie spokrewnione. Mamy więc do czynienia ze wspólnotą polityczną, zespoloną wspólnymi historią i językiem, która jednak uzasadnia swoją wspólnotowość przez pochodzenie. Obywatelami są dzieci obywateli, ale przybysze już nie: ci muszą walczyć o swoje.
Następuje drastyczny rozdźwięk pomiędzy prawami człowieka a prawami obywatela. Ktoś, kto nie jest obywatelem, staje się człowiekiem drugiej kategorii. Może być np.przetrzymywany w zamkniętych ośrodkach, choć nie popełnił żadnego przestępstwa.
Podnoszony często argument, że państwa europejskie spaja podzielanie tych samych wartości, dezaktualizuje się na naszych oczach. Pęknięcie biegnące w poprzek niemal każdego społeczeństwa Zachodu ujawnia napięcia dużo większe niż te, które pojawiają się w zetknięciu z ludźmi pochodzącymi z innych kręgów kulturowych. Oni najczęściej chcą po prostu spokojnie i bezpiecznie żyć i pracować, a nie walczyć i spalać się w ideologicznych sporach. Zostaje zatem pochodzenie, które ma legitymizować nasze pierwszeństwo do jakiegoś skrawka ziemi.
W efekcie – co zauważa Hannah Arendt, a rozwijają Agamben i Benhabib – następuje drastyczny rozdźwięk pomiędzy prawami człowieka i obywatela. Ktoś, kto nie jest obywatelem, staje się człowiekiem drugiej kategorii. Może być np.przetrzymywany w zamkniętych ośrodkach, choć – poza przekroczeniem granicy – nie popełnił żadnego przestępstwa. Może zatem uczciwiej byłoby – uwzględniając ograniczenia, o których Pan wspomina – pisać wprost o prawach obywatela Zachodu, nie udając, że obejmujemy swoją troską każdego człowieka.
Albo też, co trudniejsze, rozpocząć pracę, by zniknął rozdźwięk między obywatelem i człowiekiem. Dla polityków i rządów to wyzwanie praktyczne; tym trudniejsze, że pewna część opinii publicznej, a więc i wyborców, deklaruje wobec uchodźców i migrantów swą jawną niechęć. Dla myślenia to wyzwanie teoretyczne: pojawienie się uchodźców zmusza do głębokiej refleksji nad porządkiem społecznym i nad pewnymi skamielinami, które stały się fundamentem starego myślenia.
GrabiasZasypanie przepaści między ideami a procedurami, między prawami człowieka a prawami obywatela, to olbrzymie zadanie dla naszego działania i myślenia. Jednak nawet gdyby wziąć ten rozdźwięk w nawias, to czy nie mamy obecnie problemu z samym zdefiniowaniem zbioru „zachodnich wartości”? Społeczeństwo otwarte, tolerancja, uniwersalna godność ludzka – hasła jeszcze niedawno obecne na sztandarach głównych sił politycznych Zachodu – dziś wydają się znajdować w recesji. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zamiast procesu refleksji przechodzimy swoisty intelektualny regres.
KotTo prawda. Ale z tej diagnozy można wyciągnąć bardzo różne wnioski. Pierwszy mówi o regresie, a zatem: kiedyś tacy byliśmy, ale teraz następuje odwrót. W konsekwencji zostaje nam nostalgia albo walka.
Drugi wniosek daje jednak mniej nadziei: nigdy tacy nie byliśmy, a na sztandarach były raczej marzenia oderwanej od rzeczywistości grupki pięknoduchów. Jeśli bowiem postaramy się umiejscowić te wartości, ich żywotność, w konkretnych czasach, to były to zarazem czasy kolonializmu, wyzysku, walki z emancypacją. Może historia tych wartości to historia pięknego, ulotnego marzenia, które nigdy nie zostało zrealizowane?
GrabiasNawet jeśli tak było, to co w sytuacji, gdy pęknięcie przebiegające między naszymi wartościami – przy całej nieostrości tego zbioru i jego skomplikowanej historii – a tymi, jakie uznają przybywający do nas ludzie, faktycznie się manifestuje?
Nasza rozmowa przebiega w chwili nowej odsłony wojny izraelsko-palestyńskiej. Demonstranci, którzy występują na całym świecie, nie tylko sprzeciwiają się przemocy wobec ludności cywilnej w Gazie, ale momentami niebezpiecznie zbliżają się do haseł i postaw, których odrzucenie ufundowało ład obowiązujący w naszej części świata od końca II wojny światowej.
KotNie podejmuję się diagnoz trudnego tematu napięcia izraelsko-palestyńskiego, którego dzisiejsza sytuacja jest konsekwencją. To tak splątane racje i rachunki krzywd, że każdy sąd i dobra rada stają się niepoprawnym uproszczeniem.
Napięcie podczas demonstracji, o którym Pan wspomina, jest kolejną odsłoną tego wszystkiego, o czym tu rozmawiamy. Z jednej strony słuszny gniew wobec przemocy w stosunku ludności cywilnej i zbrodni wojennych, z drugiej hasła antysemickie, przywołujące najczarniejsze karty naszej historii. To znów zderzenie tych dwóch płyt tektonicznych, którymi jest dyskurs etyczny i polityczny. Jednostka – choćby nawet liczna grupa jednostek – i jej krzywda staje wobec idei państw narodowych, która ukształtowała nasze myślenie.
Agamben pisze o tym interesująco, choć zarazem kontrowersyjnie – zresztą: czy da się o tym pisać bez kontrowersji? – w eseju My, uchodźcy, który nawiązuje tytułem i tematyką do eseju Arendt, pisanego w czasach i kontekście Zagłady. Pomysł Agambena jest rewolucyjny: odejście od koncepcji państwa narodowego i Europy narodów w stronę myślenia o Europie jako eksterytorialnej, gdzie wszyscy mieszkańcy (obywatele i nieobywatele) znajdowaliby się w sytuacji uchodźstwa: „tylko tam, gdzie powierzchnia państw będzie podziurawiona i topologicznie zdeformowana, a obywatel nauczy się uznawać samego siebie za uchodźcę, którym w istocie jest, wyobrażalne stanie się polityczne przetrwanie człowieka”.
Warto dodać, że tekst pisany w 1994 roku zainspirowany został konfliktem palestyńsko-izraelskim i informacją, że w pasie ziemi niczyjej między Izraelem a Libanem przebywa 425 wygnanych Palestyńczyków. Jeśli porównamy to z dzisiejszymi statystykami, podającymi liczbę uchodźców palestyńskich na pograniczu libańskim, dopiero zobaczymy współczesną skalę problemu.
GrabiasPropozycja Agambena to inspirująca idea, ale czy nie jest tylko wyszukanym eksperymentem intelektualnym dla filozofów? Każda kolejna odsłona globalnego kryzysu uchodźczego (choć słowo „kryzys”, wskazujące na tymczasowość, więcej zaciemnia, niż rozjaśnia) rozbudza w nas, Europejczykach, instynkty terytorialne. Tak jakby idea zamieszkiwania – miejsca, wartości, kultury – ze swoim rysem ekskluzywności była zapisana głęboko w nas.
KotTo w ogóle pytanie o miejsce filozofii w całej tej sytuacji. Niektórzy oczekują być może, że filozofia da konkretne odpowiedzi i rozwiązania, które potem politycy mogliby wykorzystać. Ale tak nie jest, i to nie z winy polityków. Filozofia powinna raczej stawiać znaki zapytania tam, gdzie wszyscy widzimy kropki, które kończą zdania oznajmujące. To myślenie jest wskazywaniem szczelin pomiędzy teorią a praktyką, pomiędzy wartościami a konkretem rzeczywistości. Ale to też wskazanie wyraźnie powodów, dla których doraźne kroki polityczne nie działają, gdyż cały system pęka w szwach.
Faktem są zarówno potężne fale migracyjne, jak i opór części ludzi zamieszkujących globalną Północ przed tymi falami. Te dwa fakty w zderzeniu rodzą napięcie i prowadzą do konfliktu. Zadaniem filozofii jest chyba zbadać, dlaczego dochodzi do konfliktu. Dlaczego społeczności, w których DNA powinien być wpisany szacunek dla słabych i pokrzywdzonych, tracą swoją wrażliwość, gdy tylko Inny ma odmienny odcień skóry?
Coś, co może wyglądać na wyszukany eksperyment intelektualny, jest pracą wykonaną na pojęciach i metaforach, które rządzą naszymi zbiorowymi zachowaniami. Nie ma złudzeń, że ten głos zostanie wysłuchany. Jedyne, na co można liczyć, to że podobne głosy uruchomią jakieś przemiany myślenia, otworzą nowe horyzonty, w ramach których – nie dziś, lecz w przyszłości – będziemy wszyscy mogli zobaczyć całą tę splątaną rzeczywistość inaczej niż dotychczas.
Dlaczego społeczności, w których DNA powinien być wpisany szacunek dla słabych i pokrzywdzonych, tracą swoją wrażliwość, gdy tylko Inny ma odmienny odcień skóry?
Benhabib pisze o iteracjach – kolejnych powtórzeniach, które dokonują się w procesie demokratycznej debaty, z których każde jest nieco inne i w ten drobny sposób, krok po kroku, przemienia nasze rozumienie państwa i obywatelstwa. Te korekty mogą wydawać się niedostrzegalne i na pewno zbyt powolne. Ale z drugiej strony Europa w ciągu ostatnich dwóch stuleci dokonała potężnej zmiany, której zapewne nikt się nie spodziewał. Dzięki ruchom emancypacyjnym żyjemy w obszarze o wiele bardziej przyjaznym jednostce i mniejszościom niż nasi pradziadkowie i prababcie. Czy ta nadzieja wystarczy? Nie wiem.
GrabiasW takim razie pójdźmy w głąb tego eksperymentu. Nad którym z pojęć, jakimi się posługujemy – migranta, kryzysu, zadomowienia, obywatelstwa, granicy, a może jakimś innym – czeka nas największa praca? A może potrzebujemy zupełnie nowych kategorii i metafor, by nauczyć się opowiadać o Europie i jej wartościach w dobie migracji?
KotWydaje mi się, że każde z tych pojęć czeka długa droga. Każde bowiem otwiera pewien kontekst skojarzeń i ukrytych założeń, często o podłożu emocjonalnym. Jeśli np.nazwiemy nasze państwo domem, przenosząc na wielką powierzchnię nieznanej nam ziemi, zamieszkałej przez miliony nieznanych nam ludzi wszystkie nasze uczucia związane z bliskością rodzinnego domostwa, to oczywiste jest, że wizja tych, którzy bez zaproszenia wkraczają do tego domu i zajmują jedno z pomieszczeń, będzie nas napawać lękiem.
Czy jednak naprawdę ktoś zajmuje nasz dom? Czy trzeba uruchamiać wszystkie te intymne metafory, sięgające dzieciństwa i tego, co człowiekowi najbliższe? Tu bezpieczniejszym słowem jest sąsiadowanie, w które wpisany jest pewien dystans. Jeśli ludzie zgodzą się przyjąć, że nikt nie zajmuje ich domu, tylko osiedla się w sąsiedztwie, otworzą tym samym nowe pola semantyczne.
Inny problem dotyczy pojęć powiązanych z tym, co publiczne, jak państwo, granice i obywatelstwo. One, choć również mogą grać na uczuciach, odwołują się do kategorii urzędowych i prawnych. Dlatego praca nad nimi dokonuje się w innej przestrzeni. Być może pod pewnymi względami jest ona prostsza, gdyż czasem wymaga tylko korekty konkretnych zapisów.
Niezależnie od tego potrzebujemy nowego języka i nowych metafor, w których będziemy myśleć społeczeństwa przyszłości. Te dzisiejsze, łącznie z centralnym pojęciem narodu, pochodzą jeszcze z czasów przednowoczesnych, lub też: wytworzone u progu nowoczesności odwołują się do swojskości świata przednowoczesnego.
Pojęcie narodu (nacji) powiązane jest z narodzinami i związanym z nim pochodzeniem. Tworzy to niemożliwe do utrzymania dziś przekonanie, że to, co stanowi specyfikę narodu, to jakieś na poły magiczne więzy krwi, które łączą ludzi w podobny sposób jak w rodzinach czy rodach. Zrozumiałe jest, że to wytwarza szczególny wymiar więzi z osobami należącymi do tego samego narodu, choć w istocie mówimy o obcych ludziach, którzy nigdy się nie spotkają. Ta więź ma charakter magiczny, co może najlepiej widać w fenomenie kibicowania narodowym reprezentacjom i reprezentantom.
GrabiasOkreślenie narodu jako „wspólnoty wyobrażonej” zrobiło dużą karierę wśród badaczy zjawiska nacjonalizmu. Zastanawiam się nad jego znaczeniem w naszej nowej sytuacji. Czy według Pana samo pojęcie narodu może nam jeszcze coś ważnego opowiedzieć, czy raczej byłby Pan skłonny odstawić je do intelektualnego lamusa?
KotPojęcie to jeszcze zapewne długo nie trafi do lamusa, gdyż nadal nazywa i konotuje sprawy ważne dla wielu osób. Widać, że nie tylko nie znika z debaty, lecz powraca, konsolidując pewne grupy. Nie sądzę też, żeby filozofia miała moc unieważniania pojęć, które żyją i działają w społeczeństwach. Warto jednak zapytać, co pojęcie to mówi ważnego poza tym kontekstem magicznego nad-rodu, fantazmatycznego pokrewieństwa.
Wydaje się, że odwołuje się ono do wspólnego losu w wymiarze dziejowym, a więc dziedziczonych traum i triumfów. I to może być nadal żywa podstawa jakiejś tożsamości i wspólnoty. Paradoksalnie bowiem to ekskluzywne pojęcie może stać się inkluzywne: chyba właśnie to się dokonało w spontanicznym i bezprecedensowym otwarciu na uchodźców z Ukrainy po 24 lutego 2022 r.
Nagle Polacy zobaczyli w ofiarach rosyjskiej agresji swoich współbraci: pamięć rosyjskiego imperializmu to właśnie ten narodowotwórczy wspólny los. Podobnie życzliwie i chyba z tego samego powodu Polacy wspierali w latach dziewięćdziesiątych Czeczenów i ich niepodległościowe, a więc zarazem antyrosyjskie aspiracje.
W każdym z tych przypadków dokonało się coś podobnego: zobaczenie w Innym Swojego. To jednak tylko szczeliny, które warto dostrzec, ale chyba nie należy żywić wielkiej nadziei, że się rozszczelnią zupełnie, otwierając się na wszystkich pokrzywdzonych.
GrabiasW procesie szukania szczelin i wykuwania nowych metafor dla świata, w którym migracja kwestionuje nasze skamieniałe pojęcia, powraca Pan do wielkich opowieści. Mówi Pan między innymi o historii Abrahama i Odysa. W jaki sposób nasze leciwe narracje mogą nam pomóc odnaleźć się w tym chaosie?
KotTe i inne stare opowieści, docierające do nas z dwóch tradycji współtworzących tożsamość Europy, nazywanych symbolicznie Atenami i Jerozolimą, pokazują nam przede wszystkim stałą obecność problematyki uchodźczej w naszym myśleniu. To również Mojżesz i Dedal – i wielu innych. Historie naszych przodków – raczej kulturowych niż genetycznych – naznaczone są świadomością tułaczki i bezdomności. O tych źródłach pamiętają stare opowieści. To zaś pozwala umiejscowić problematykę migracji w nowym kontekście: uchodzenie jest naszą trwałą tożsamością, choćby zasypaną przez lata, a może nawet stulecia osiadłości.
Zatrzaskując drzwi, zapewne skażemy kogoś na niedolę i być może śmierć; otwierając je na oścież, ryzykujemy, że przybysz okaże się nie przyjacielem, lecz wrogiem.
Myślę, że w krajach Europy niewiele jest rodzin, które nie byłyby dotknięte w jakimś stopniu uchodzeniem. Dotyczy to XIX- i XX-wiecznych migracji za ocean, ale też migracji wojennych czy, w naszej części Europy, przemieszczeń za żelazną kurtynę, choćby w celach zarobkowych. Ten inny, lepszy świat, który może nas ocalić, jeśli tylko do niego dotrzemy, był obecny w marzeniach przodków sporej części nas, współczesnych. Dojście do głosu tych opowieści i pokazanie ich kontinuum ze starymi historiami, które Pan wspomina, pozwala spojrzeć na tę problematykę z innej, już nie tak wyniosłej perspektywy.
GrabiasJednak istotą losu Abrahama i Odysa jest poszukiwanie drogi, która prowadzi do własnego kawałka ziemi na świecie. Ich opowieści – tak jak historie naszych tułaczek – pełne są epizodów trudu, biedy czy morderczej walki. Kondycja tułacza wydaje się czymś, przed czym z natury chcemy się obronić: zapomnieć, wyprzeć, zanegować. Czy ostatecznie nie jest to narracja, którą jesteśmy zdolni zaakceptować tylko przejściowo?
KotJak wszystkie mity te opowieści zbudowane są na aporii, na doświadczeniu jakiegoś pęknięcia w rzeczywistości. To można dziś czytać na kilka sposobów. Pierwszy, że każde zamieszkiwanie jest zagrożone: mimo, że pragniemy, by trwało na zawsze, zapewniając nam bezpieczeństwo (czyż poczucie bezpieczeństwa nie jest jednym z fundamentów domu?), wiemy, że jest być może tymczasowe. Opowieść ujawnia tę podstawową trwogę. Tu można byłoby wejść w te teksty głębiej, pokazując różnice, ale też konkretne wyzwania, np.Odys musi pokonać zalotników, a potomkowie Abrahama stoczą niejedną bitwę z lokalną ludnością, zanim osiądą w ziemi obiecanej.
Drugi sposób to zobaczenie w tych historiach jakichś śladów pamięci nomadycznej lub tego, że każdy skądś przybył, że u swego zarania pojawiło się poczucie: nie jesteśmy u siebie, jesteśmy na cudzej ziemi. Myślę, że to doświadczenie towarzyszyło białym osadnikom ruszającym w głąb amerykańskiego kontynentu. Obok rodzącej się tożsamości amerykańskiej zachowali tradycje przywiezione z Europy i pamięć o starym kraju.
Obydwa odczytania wydają mi się istotne w kontekście migracji, bo przemyślane do głębi pozwalają zrobić miejsce dla uchodźcy. Gdyż obydwa kruszą przekonanie o naszej odwiecznej przynależności do ziemi, na której mieszkamy. A być może, co jest trzecim sposobem, pomagają zobaczyć w uchodźcy człowieka takiego samego jak my: który po prostu chce znaleźć dla siebie i swej rodziny bezpieczne miejsce w obcym świecie. Pytanie, które sobie stawiam w tym kontekście, brzmi: czy mamy jeszcze dostęp do tych rejestrów mitu, czy potrafi on uruchomić w nas pracę intelektualną – ale też etyczną – wokół tych spraw?
GrabiasTrudno nie odnieść wrażenia, że coś takiego stało się w wyobraźni Polaków po wybuchu wojny za naszą wschodnią granicą. Jednak co potem? Co wydarza się między gospodarzem a gościem po wykonaniu gestu otwarcia drzwi, gdy wiemy już, że przybysz nie ma innego domu? Czy nasze stare opowieści uczą nas, jak uniknąć narodzin pogardy?
KotTo trudne pytanie, gdyż odpowiedzi rozpryskują się na dziesiątki indywidualnych doświadczeń. Ostatecznie na progu spotykają się nie figury gospodarza i gościa, lecz konkretni ludzie, ze swoimi nastawieniami i uprzedzeniami, z ludzkimi ograniczeniami.
Przyjmowanie uchodźcy do własnego domu – rozumianego dosłownie, nie metaforycznie – jest doświadczeniem trudnym. To obca osoba w przestrzeni, która dostępna jest tylko najbliższym. Okoliczności sprawiają, że zamieszkuje z nami nie przyjaciel, krewny, zaproszony znajomy, tylko ktoś przychodzący zupełnie z zewnątrz. I doskonale rozumiem, że to, zwłaszcza na dłuższą metę, może rodzić wiele napięć, które mają charakter zwyczajny, ludzki, niezależny już od nastawienia względem uchodźców. Pogarda może być jednym z zagrożeń, ale innym może być zwykłe ludzkie zmęczenie i irytacja; poczucie, że nagle przestało się być u siebie, gdyż w pokoju obok zamieszkali obcy ludzie.
O ile jednak te reakcje są zrozumiałe, o tyle czasem trudno przyjąć, że nawet przy najlepszym nastawieniu gospodarzy gość nie czuje się komfortowo. Szczodrze okazywana pomoc jest dla gościa krępująca, w pewien sposób ubezwłasnowolnia go i tym samym odbiera mu jakiś zakres podmiotowości: staje się przedmiotem troski, jak małe dziecko lub zniedołężniała osoba starsza czy chora. A przecież ten gość jeszcze nie tak dawno zapewne dobrze radził sobie z własnym życiem: miał dom, pracę, znajomych, sam płacił rachunki i załatwiał sprawy w urzędach. Nagle zderza się ze ścianą dobroci, która uświadamia mu własną bezradność.
Nie wiem, czy na to przygotowują stare opowieści. Jeśli miałbym szukać, to przychodzi mi do głowy jedna z początkowych scen Odysei, gdzie Odys czuje się na wspaniałej wyspie Kalipso jak w potrzasku. Nieśmiertelność i brak trosk u boku pięknej nimfy wydają mu się więzieniem. Ostatecznie chce już tylko powrotu do swego zwykłego życia, co jednak w praktyce oznacza powrót do egzystencji, jakiej nigdy nie miał: Itakę opuszczał jako heros, wraca jako śmiertelnik, do zwykłej żony, którą jednak przedkłada nad niebiańską urodę Kalipso. Być może to podpowiedź, jak można zrozumieć migrantów, zanim zaczniemy zarzucać im niewdzięczność.
GrabiasNa sam koniec chciałbym zapytać, czy pośród historii zapisanych w zachodniej pamięci mamy choćby jedną, w której odnajdziemy coś z naszego dzisiejszego napięcia i konfliktu? Tego pomiędzy przykazaniem otwartości i gościnności a lękiem o kształt znanego nam świata. Takiej opowieści bardzo dziś potrzebujemy.
KotOpowieści pozwalają dostrzec i nazwać napięcia. Dają też coś więcej: odziedziczone pokazują, że podobne aporie i tarcia między wartościami nie są jedynie naszym udziałem, lecz były doświadczane przez ludzi z przeszłości. To może z jednej strony napawać nadzieją, lecz z drugiej rodzi niepokój: skoro przez tyle stuleci trwają nie tylko te opowieści, ale też same napięcia, to być może są one nierozwiązywalne?
Byłbym ostrożny w szukaniu odpowiedzi na nasze problemy w dawnych historiach. Chyba nie takie jest ich zadanie, lecz raczej: wydobyć na jaw konflikt i pokazać, dlaczego potrafi on być tak dotkliwy i bolesny. Dedal ucieka z Krety, ale wyzwolenie ma swoją cenę: traci syna. Mity odsłaniają aporetyczną tkankę rzeczywistości. Nie oczekujmy od nich tego, czego nie mogą nam dać: rozwiązania problemów.
Podobnie jest z myśleniem filozoficznym, które ujawnia problematyczność naszego świata i naszej egzystencji, odsłania dramatyczność życia. W tym sensie obydwie te drogi prowadzą nas równolegle, czasem splatając się ze sobą. Chyba dlatego Arystoteles dostrzegł pokrewieństwo między filozofem, miłośnikiem mądrości, a filomitem, miłośnikiem mitu. Obydwaj stają w zadziwieniu wobec świata, przeżywając czasem podziw, a czasem przerażenie.
Opowieść, która rozwiązywałaby nasze wszystkie problemy – lub tylko niektóre z nich – byłaby po prostu nieprawdziwa. Oszukiwałaby nas, dając iluzję neutralizacji napięć. Takie próby w historii kończyły się na ogół tragicznie, choć wierzę, że gdzieś u źródeł byli uczciwi ludzie chcący rozwiązać problemy świata. To jednak zawsze ma swoją cenę, być może wyższą niż możliwe zyski.
Czego zatem uczą nas mity i filozofia? Być może tylko oddzielenia problemów, na które mamy lekarstwo, od tych, które pozostaną nierozwiązane. Postępy medycyny przedłużają nam życie. Ale wiemy też, że ostatecznie i tak musi się ono zakończyć śmiercią.
W tej perspektywie warto zobaczyć dramat i paradoks gościnności: zatrzaskując drzwi, zapewne skażemy kogoś na niedolę i być może śmierć; otwierając je na oścież, ryzykujemy, że przybysz okaże się nie przyjacielem, lecz wrogiem. O tym pisze Derrida, przyglądając się gościnności bezwarunkowej: tu nigdy nie zyskamy pewności. Inny może być dla nas szansą lub zagrożeniem. I niekoniecznie musi chodzić o Innego jako konkretną osobę.
W pytaniu wspomniał Pan o lęku przed zmianą kształtu świata. I te obawy są w wielu ludziach obecne. Nie da się ich zneutralizować żadnymi argumentami ani opowieściami. Być może na tym polega aporetyczność zamieszkiwania: w domu zbudowanym na poczuciu i nadziei bezpieczeństwa traktuje się Innego jako zagrożenie tego bezpieczeństwa, gdyż każda zmiana przynosi niepewność. A przecież Innemu zapewne najczęściej chodzi o to samo: o bezpieczne zamieszkiwanie. W trosce o dom odmawiamy domu. W takim podejściu ujawnia się lęk przed stratą, jakby spełnienie czyjejś nadziei musiałoby być z konieczności okupione naszą ofiarą.
W opowieściach o gościnności powraca motyw biedaków przyjmujących przybysza pod swój dach. Sami nie mają wiele, a mimo to mniej w nich lęku niż w bogaczach. W Biblii najgościnniejsi są ubodzy, Odysa najwspanialej, bo bezwarunkowo, przyjmuje Eumajos, pasterz świń. Może źródłem wielu problemów jest nasze poczucie sytości? Ono jest, znów paradoksalnie, związane z ciągłym nienasyceniem.
W tej grze Inny jawi się nie tylko jako zagrożenie dla dobrostanu – szyfrowane na rozmaite sposoby – ale również jako wyrzut sumienia: w gruncie rzeczy Inny zadowoliłby się naprawdę niewielką cząstką tego, czym my dysponujemy jako mieszkańcy globalnej Północy. Przemyślenie tego jest jakąś ścieżką. Czy nie za wąską? Tego nie wiem. Tu jednak i filozof, i filomit powinni zgodnie zamilknąć, zamiast bawić się w zbawców świata. ■
Dobrosław Kot – doktor habilitowany filozofii, eseista. Pracuje jako profesor w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Stale współpracuje ze „Znakiem” i „Ethosem”. Od lat krąży pomiędzy logosem a mitem, szukając pytań, które pojawiają się na pograniczu myślenia i opowieści. Ostatnio wydał książki Myślenie dramatyczne (2016), Filomit. Esej o słowie, którego nie było (2016) i Tratwa Odysa. Esej o uchodźcach (2020). Pod nazwiskiem Wit Szostak publikuje utwory prozatorskie, ostatnio powieść Rumowiska (2023).
polecamy
Rafał Cekiera
Uchodźcy, migranci i Kościół katolickiPolska debata migracyjna po 2015 roku w kontekście nauczania Kościoła katolickiego
Książka Rafała Cekiery to opowieść o demonie polskiej niegościnności. Socjolog analizuje polityczną i medialną instrumentalizację kryzysu uchodźczego roku 2015. Nie ucieka od kwestii moralnych. Pyta, jak możliwe staje się wywołanie wielkiego strachu w fantomowym przebiegu kryzysu oraz jak dają się łączyć ostentacyjne chrześcijańskie deklaracje ideowe i jawna (lub ukryta) relatywizacja nauczania Kościoła katolickiego na temat uchodźców(ks.prof.dr hab.Alfred Wierzbicki)
338 s., cena 59 zł
W naszej księgarni internetowej 20% taniej!
https://www.wydawnictwo.wiez.pl
Wierzymy, że Bóg nie jest metaforą. Wiara jest definiowana jako osobista relacja. Ale co to znaczy? W jakich kategoriach opisać relację z Ty, którego nie widać? Czy pomocna w tym może być filozofia spotkania? Skoro Bóg jest jak powietrze, to czy oddychamy Nim wszyscy – wierzący i niewierzący?
Tośka Szewczyk
Patrząc na Wojtka, widzę człowieka, który – będąc pokochanym – uczył się kochać siebie. Ciekawe, ilu Dąbrów Górniczych moglibyśmy uniknąć, gdyby całe pokolenia księży były wychowane do rozumienia własnej seksualności zamiast do jej wypierania?
Skrzydła zatrzepotały niecierpliwie. Mały gołąbek nie czekał na potwierdzenie – szybko wzbił się w powietrze ku wolności. Kiedy przelatywał niedaleko nas, zobaczyłam plamy na jego piórach. Kropla po kropli kapała na nas krew, która wcześniej ocaliła ptasie życie. Gołąbek wzbijał się wyżej i wyżej, wirując w powietrzu, aż w końcu zupełnie zniknął nam z oczu.
Tego dnia zamieszkał wśród nas Wojtek.
Jeżeli kapłan stwierdzi, że trędowaty został uzdrowiony z choroby trądu, to kapłan każe, żeby ten, który ma być oczyszczony, przyniósł dwa ptaki żywe, czyste, kawałek drzewa cedrowego, nitki karmazynowe i hizop. Potem kapłan każe zabić jednego ptaka nad naczyniem glinianym napełnionym żywą wodą. Następnie weźmie drugiego ptaka, żywego, wraz z kawałkiem drzewa cedrowego, z nitkami karmazynowymi i z hizopem i zanurzy to wszystko razem z żywym ptakiem we krwi ptaka zabitego nad wodą żywą. Potem pokropi siedem razy tego, który ma być oczyszczony z trądu i w ten sposób oczyści go. A ptaka żywego wypuści na pole (Kpł 14,3b–7).
Wiara Wojtka w to, że jego homoseksualizm jest ohydnym trądem, wyrosła, jak sam twierdzi, z „tradycyjnego” nauczania Kościoła – z nauczania mającego więcej wspólnego z teologią ludową niż z faktycznym magisterium. W małej miejscowości, z której pochodził, przekaz zawsze był jasny: homoseksualizm to zło, które należy odrzucić, skreślić i potępić.
Nawet kiedy Wojtek zaczął odkrywać swoją orientację, nie przyszło mu do głowy, żeby z kimkolwiek o tym porozmawiać – ani w domu, ani w Kościele nie było nikogo, kto mógłby mu wówczas powiedzieć, że wcale trędowaty nie jest. Przeciwnie – był przeświadczony o tym, że spowiednik wyrzuci go z konfesjonału i że nigdy więcej nie będzie chciał z nim normalnie rozmawiać.
Mogę się tylko domyślać, jak to jest: dorastać z poczuciem, że ma się w sobie coś obrzydliwego. Nie domyślę się jednak nigdy, jak to jest z takim przekonaniem przetrwać seminarium.
Nie napisałam tego wcześniej? Mój błąd. Wojtek to dla wielu ks.Wojciech. Cichy bohater w walce o prawdziwy obraz Boga i samego siebie... wbrew wszelkim trądom, którymi próbowano go określić.
Dla Wojtka kluczem do przetrwania seminarium było wyparcie. Tak bardzo się na siebie nie zgodził, że przez długi czas udało mu się nie myśleć o własnej orientacji. Kiedy jednak zdarzały się sytuacje uruchamiające myślenie, natychmiast w jego głowie pojawiała się radosna karuzela oskarżeń: „musisz natychmiast odejść, jesteś niegodny, nie wolno ci...”.
Jednocześnie towarzyszyła mu ciągle wielka potrzeba odkupienia swojej „winy” – być może właśnie seminarium było na to szansą? Może poświęcenie całego życia wystarczy, żeby zadośćuczynić za te kawałki siebie, do których w żaden sposób nie był w stanie się przyznać?
Czujesz już, ile to waży? Pamiętam, jak pierwszy raz słuchałam tej historii. Gdybym żyła w kreskówce, natychmiast przybrałabym kolor buraka, a z uszu poleciałaby mi para. Jak można tworzyć środowisko, w którym młody człowiek dorasta z myślą, że u podstaw swojego istnienia jest ohydny i obrzydliwy? Jak można prowadzić go do myślenia, że musi „odkupić winy”, na które zupełnie nie ma wpływu, składając w ofierze całe swoje życie? Nie obchodzi mnie, że nikt nie mówił tego Wojtkowi wprost. Nie odpowiadamy jedynie za bezpośrednie komunikaty, które wypowiadamy do siebie nawzajem w Kościele, ale również za całokształt narracji panującej w naszych wspólnotach. Również za to, czy upomnimy braci pieprzących głupoty.
W seminarium nie rozmawiało się o „takich sprawach”. Wojtek nigdy nie spotkał tam osoby, która zadeklarowałaby się jako homoseksualna. Sam otwarcie poruszył ten wątek raz – na czwartym roku, przy okazji rozmowy z ojcem duchownym o przemocy seksualnej, jakiej doświadczył w domu rodzinnym. Z tej rozmowy wspomina dziś dwie rzeczy – współczucie ze względu na jego krzywdę i surowe ostrzeżenie, żeby nie ważył się kogokolwiek skrzywdzić w podobny sposób.
To drugie, niestety, stanowiło pożywkę dla mieszkającego w Wojtku wewnętrznego krytyka. Powoli stawał się mistrzem samokontroli – za żadne skarby nie mógł doprowadzić do sytuacji, które wskazywałyby na to, że powiela przemocowy schemat. Zamiast uczyć się akceptować całego siebie i z takim sobą się przyjaźnić, Wojtek kończył seminarium z głębokim przeświadczeniem o konieczności dochowania tajemnicy. Z przeświadczeniem, które coraz bardziej izolowało go od siebie i innych.
Mieszkał poza miastem. W zasadzie przyzwyczaił się już do samotności. W końcu był nieczysty – tak powiedzieli mu kapłani, kiedy zachorował. Tak mówili o nim ludzie, odsuwając się gwałtownie, kiedy tylko znaleźli się w jego towarzystwie. Tak krzyczał sam o sobie, zgodnie z tym, co nakazywało Prawo. Nie miał już nikogo. „Będzie mieszkał w odosobnieniu. Jego mieszkanie będzie poza obozem”. Znał na pamięć te słowa z Tory. Kiedy uczył się ich jako dziecko, nie pomyślał nawet, że tak boleśnie ich doświadczy. Zapomniał już nawet, jak miał na imię. Trędowaty – tylko to z całej jego istoty miało znaczenie... aż do dnia, w którym wyszedł mu naprzeciw Rabbi z Nazaretu.
Pamiętam ścisk żołądka, jaki poczułam, kiedy Wojtek opowiedział mi o swoich kolegach, księżach, którzy – nie będąc zupełnie świadomi walki, jaką on toczy – jak gdyby nigdy nic żartowali przy nim z „pedałów”. To taka dziwna reguła, że najczęściej mówimy o „nich” (o osobach innej orientacji, o osobach chorujących, skrzywdzonych czy po prostu innych niż my), nie biorąc zupełnie pod uwagę, że „oni” mogą siedzieć między nami. Tak jakby w głowie nam się nie mieściło, że środowisko, w którym żyjemy, mogłoby być różnorodne. To zresztą skuteczna taktyka – jeśli za pomocą rozmów o „nich” damy wszem wobec do zrozumienia, że inność nie jest mile widziana, pozostanie ona nieujawniona. Ot, prosty sposób na spokojne życie bez udziwnień.
Lęk i potrzeba utrzymania tajemnicy sprawiły, że Wojtek zaczął wtórować swoim kolegom. W pewnym momencie i w środowisku parafialnym, i w pracy z młodzieżą stał się motorem napędowym obraźliwych rozmów i komentarzy. Z jednej strony zapewniało mu to pewne poczucie satysfakcji – w końcu był ostatnim człowiekiem, którego można by podejrzewać o orientację homoseksualną. Z drugiej jednak strony liczba ran – i tych zadanych z zewnątrz, i tych związanych z ciosami wewnętrznymi – rosła z dnia na dzień.
Skandale, które wybuchały w Kościele w związku z przemocą seksualną, tylko utrudniły sprawę. Łatwo stawiany znak równości między homoseksualizmem a pedofilią sprawiał, że nie raz, nie dwa podczas obiadów odpustowych Wojtek słyszał o „pedałach i zwyrodnialcach, którzy są poukrywani w kręgach kapłańskich, czekając tylko, żeby kogoś skrzywdzić”. Nie miało znaczenia, że żył w czystości, bo zdecydował się na wierność Bogu niezależnie od swojej orientacji. Jako gej byłby od razu uznany za potencjalnego przestępcę.
Jeszcze ciekawiej zrobiło się, kiedy Wojtek zainteresował się psychologią. To właśnie wtedy koledzy zaczęli zadawać mu pytania: „Jak to leczyć? Gdzie wysyłać takichludzi?”. Tłumaczenia, że to nie choroba, nie pomagały – kwitowane były najwyżej pogardliwym prychnięciem.
Być może myślisz w tym momencie o drugiej stronie medalu. Skoro „Dąbrowa Górnicza nie zaczęła się wczoraj”1, skoro nawet świeccy słyszą wyjątkowo często o seksualnych ekscesach księży – również tych o orientacji homoseksualnej – czy to możliwe, że Wojtek naprawdę nie widział wokół siebie środowiska, które (w chory sposób, ale jednak) wspierałoby jego homoseksualizm?
Okazuje się, że zaczął je dostrzegać dość późno. Do tego stopnia, że dopiero kiedy jego dobry przyjaciel z seminarium zadeklarował się jako aktywna seksualnie osoba homoseksualna i zaczął pokazywać mu innych znajomych duchownych pozostających w związkach, Wojtek dostrzegł, że te kropki da się połączyć. Dziś mówi o tym jak o interwencji Boga – jeśli wcześniej trafiłby w środowisko księży nieradzących sobie z własną seksualnością, prawdopodobnie sam wybrałby taką drogę. To przecież naturalne, kiedy niepoukładane cierpienie spotka się z okazją.
Ciekawe, ilu Dąbrów Górniczych moglibyśmy uniknąć, gdyby całe pokolenia księży były wychowane do rozumienia własnej seksualności zamiast do jej wypierania?
Czuł uścisk ludzkich rąk. Trzymały go mocno, tak że nie mógł poruszyć skrzydłami. Nie dało się odlecieć. Przed sobą widział człowieka w rozerwanych szatach. Miał włosy w nieładzie i zasłoniętą brodę. Płakał. Ze smutku? Ze szczęścia? On... śmiał się. Dziwne. Gdyby ptaki były zdolne do śmiechu, gołąbek z pewnością nie skorzystałby teraz z tej możliwości. Nie miał pojęcia, dlaczego ich zabijają. Ich – bo przed chwilą zginął ten pierwszy, złapany w podobnym czasie. Wszystko wskazywało na to, że też jego kolej. Coś jednak nie pasowało do tej układanki. Zanurzono go we krwi, a potem uścisk zelżał... Dlaczego? Dlaczego wypuszczają go na wolność? Dlaczego ten człowiek się śmieje? Czy krew jednego naprawdę im wystarczyła?
Wojtek to pierwsza poznana przeze mnie osoba, która traktuje przedsionek w kategorii postępu. To prawda, zawsze lepiej jest siedzieć w dobrym towarzystwie, chroniąc się przed deszczem i wiatrem, ale przecież temu miejscu daleko do ideału. A jednak to właśnie wśród przedsionkowiczów Wojtek po raz pierwszy poczuł się w Kościele bezpiecznie. Poznał tu osoby, które, jak twierdzi, „na co dzień nie tylko mówiły, ale też pokazywały, że ich stado jest nieźle pokręcone” (w zasadzie nie wiem, czy niektórzy nie powinni się obrazić) i że Wojtek jest „w tym stadzie przyjęty i chciany”.
Dziś z uśmiechem wspominam nasze ożywione dyskusje poprzedzające każdy kolejny Wojtkowy coming out. Pamiętam jego dylematy, czy lepiej wykrzyknąć radośnie: „Jestem gejem!” czy raczej spokojnie powiedzieć: „Jestem osobą homoseksualną” (z jakiegoś powodu wyjątkowo dużo śmiechu powodował w nim ten pierwszy wariant). Widziałam wiele wyciągniętych ramion, uścisków, łez wzruszenia, wiele podziękowań za zaufanie.
Pamiętam człowieka, który – będąc pokochanym – uczył się kochać siebie.
Wszystkie Wojtkowe wyjścia z szafy toczyły się równolegle z innym procesem – odkrywania naszego przedsionkowego Boga. Pana, którego nie trzeba za nic przebłagać. Ojca, który kocha nas bezgranicznie. To w Jego bliskości Wojtek zobaczył, że jego orientacja nie jest trądem. Że może wejść do miasta – do przedsionka – bo ma godność, którą Jezus przypieczętował na krzyżu. Że jego życie ma wartość przelanej za niego krwi Chrystusa.
W Wojtku widzę gołębia, który odleciał na wolność, bo umarł ten drugi. Widzę człowieka, który w końcu bez obaw może wejść w mury miasta, bo wie, że jest czysty.
Wojtek to mój Kościół – tak jak wszyscy inni kolorowi, szarzy, głośni i cisi mieszkańcy przedsionka. Jego życie sprawia, że kiedy słyszę narrację o zalewającej nas tęczowej zarazie, uruchamia się we mnie cały wachlarz łaciny podwórkowej. Zastanawiam się czasem nad tymi, którzy tę narrację tworzą – hej, ilu „Wojtków” macie na sumieniu?
Wojtek nie jest ideologią, której się boję, ani mafią w jakimkolwiek kolorze świata. Nie jest też pedofilem ani potencjalnym sprawcą przemocy seksualnej. To mój przedsionkowy sąsiad i bliski brat.
Dziś razem marzymy o Kościele.
„Chcę, bądź oczyszczony” – pamiętał te słowa, jakby usłyszał je wczoraj. Pamiętał, jak wbiegł do miasta, złożył ofiarę, a potem opowiadał ludziom, co się stało. Pamiętał, jak zastanawiał się, czy Jezus musiał przebywać na pustyni przez jego gadulstwo. Przecież nie o to mu chodziło – żeby on mógł wejść do miasta, a Rabbi musiał przebywać poza nim.
Zresztą nie miało to już większego znaczenia. Teraz obaj byli na odludziu. Teraz patrzył z daleka na śmierć Nauczyciela. Patrzył na zmianę na krew kapiącą z Jezusowej skroni i na swoje własne blizny po trądzie.
Pamiętał. Pamiętał z tamtego dnia dwa gołębie. Pamiętał, że jeden został zabity, dzięki czemu drugi, zanurzony w krwi, odzyskał wolność. Pamiętał trzepot skrzydeł i ptasi taniec w powietrzu.
Kiedy ziemia zaczęła się trząść, stał bez ruchu. Zamknął tylko oczy. Jego łzy wsiąkały w ziemię tak jak krople krwi Zbawiciela.
Był wolny. Wykonało się. ■
Tośka Szewczyk – pseudonim osoby wykorzystanej seksualnie przez duchownego, prawdziwe imię i nazwisko znane jest redakcji. W 2023 r. nakładem Wydawnictwa „Więź” ukazała się jej książka Nie umarłam. Od krzywdy do wolności.
1Hasło protestujących pod kurią sosnowiecką po aferze w Dąbrowie Górniczej.
Dziś wypada zachwycać się filmem czy książką z uwagi na ich społeczne znaczenie. Sztuka jednak ma różnić się od publicystyki. Może raczej powinna być nauczycielką empatii i otwierać na to, co uniwersalne? Czy w świecie pełnym konfliktów sztuka może pokonywać dzielące nas różnice?
Paweł Maślona w rozmowie z Damianem Jankowskim
Funkcjonuje powiedzenie, że to „role wybierają aktorów”. Mam poczucie, że z opowieściami bywa podobnie. Są tematy, które domagają się wyartykułowania. Znajdują więc osoby gotowe pomóc im ujrzeć światło dzienne.
Damian JankowskiTwój najnowszy film, Kos, wygrał w tym roku festiwal w Gdyni. Czujesz artystyczne spełnienie?
Paweł MaślonaZ jednej strony tak. Przed gdyńską premierą złapałem się na tym, że chciałbym już być w punkcie, w którym producenci ufają mi i bez problemu dają pieniądze na następne projekty, zaś widzowie czekają na „kolejny film Pawła Maślony”. Sukces Kosa pewnie znacząco mnie do tego miejsca przybliżył.
Z drugiej strony odczuwam pewien niedosyt związany z tym filmem...
JankowskiNiedosyt?
MaślonaWydaje mi się, że zrobiłem, co mogłem w okolicznościach, jakie miałem: z takim, a nie innym budżetem, z określoną liczbą dni zdjęciowych. Kusiło mnie jednak, by użyć narracyjnie bardziej radykalnego języka do zobrazowania przemocy, by na przykład finał zamienić w jeszcze większe szaleństwo. Nie starczyło na to miejsca i energii, ale jestem zadowolony. Myślę, że ostatecznie wyszła nam kompletna opowieść.
Z każdym filmem jest tak, że dopóki nie spotka się go z widownią, nie zna się efektu. Dopiero po takim spotkaniu film zaczyna żyć prawdziwym życiem.
JankowskiW Gdyni Kos zrobił furorę: chwalili go zarówno krytycy, jak i festiwalowa publiczność.
MaślonaReakcje przekroczyły moje oczekiwania. Chyba najbardziej ucieszyło mnie to, że nasz film dobrze rezonuje na poziomie polskiej tożsamości, to znaczy, że widzowie żywo reagują na pewne kody kulturowe, które zawarliśmy w tej historii, że są one dla nich czytelne. Ogromna w tym zasługa scenarzysty Michała Zielińskiego, który napisał dialogi iskrzące się energią, nierzadko trafiające w punkt – udało mu się stworzyć mieszankę staropolskiego z mową współczesną.
JankowskiJasne, bo Kos to jednocześnie wciągające kino gatunkowe i bolesna historia o Polsce. Wszedłeś zresztą tym filmem do ogródka, w którym w ostatniej dekadzie nic ciekawego nie rosło. Powstawało co prawda sporo produkcji o „ważnej historii” i „naszych bohaterach”, jednak niewiele z tego broniło się artystycznie...
MaślonaKino to opowieść i bohaterowie, a nie jedynie temat, sam temat stanowi dopiero grunt pod znalezienie pomysłu na film, nigdy gotowy pomysł. Mamy bohatera narodowego? W porządku, ale o czym opowiemy? O tym, że już jako kilkulatek wiedział, że Polska jest najważniejsza? Wyjdzie straszny banał podlany patosem.
W Kosie nie zależało nam na tym, by pokazać, „jak było naprawdę”, by „szczegółowo oddać realia epoki” – temu służą publikacje historyczne. Kino natomiast ma swój własny język, może między innymi za pomocą kamery odseparować wycinek rzeczywistości, nie musi pokazywać wszystkiego, najważniejsze okazuje się czasem właśnie to, czego nie widać.
W kinie szukam kina, a ono pozostaje głównie przygodą, która ma nas wciągnąć.
JankowskiNa antypodach takiego myślenia jest kino artystyczne, czy nawet lepiej – artystowskie. Widziałem w tym roku w Gdyni kilka takich filmów. Niby są ciekawe formalnie, ale w głowie kołatało mi pytanie: kto je będzie oglądał?
MaślonaNieraz ludzie mnie pytają: „Robisz filmy dla siebie czy dla innych?”. Odpowiadam, że zawsze dla innych. Po co miałbym robić filmy dla siebie? To rzeczywiście problem, jeśli twórcy zapominają, że kino stanowi dialog z widownią, komunikat. Warto przynajmniej próbować sprawić, by stał się zrozumiały. Można eksperymentować, zmuszać widzów do wysiłku, warto jednak pamiętać, że finalnie ktoś to będzie weryfikował.
Robię filmy, które sam lubię oglądać. Jestem swoim pierwszym widzem. Wychowałem się na kinie amerykańskim, pochłaniałem filmy Scorsesego, Coppoli i Lumeta, czyli takie, w których liczy się nie tyle eksperyment formalny, ile snucie opowieści. Fascynuje mnie zresztą fakt, że kino wykształciło narzędzie także w postaci filmów gatunkowych, w Polsce wciąż niedocenianych. Można czerpać z tego języka, bawić się nim, za jego pomocą komponować własną rzeczywistość.
JankowskiPrzypomina mi się anegdota o tym, jak Marcin Wrona uczył Cię, że sam gatunek nie wystarczy.
MaślonaZgadza się, po Demonie pisaliśmy jeszcze jeden wspólny scenariusz, miał to być kryminał pod tytułem Mord. Mówiłem Marcinowi: „Słuchaj, wystarczy, jeśli uda nam się zrobić dobry film gatunkowy”. A on: „Nie, nie, to się musi metaforyzować”. Wtedy go nie rozumiałem, dziś wiem, że absolutnie miał rację. Szkoda czasu na historyjkę o tym, że ktoś kogoś zabił i potem został złapany. OK, można takie filmy robić, ale kino potrafi znacznie więcej – i powinniśmy szukać tego „więcej”.
Inna sprawa, że nigdy do końca nie wiemy, czemu dany pomysł nas pociąga, a inny nie...
JankowskiFilm wybiera Ciebie, a nie Ty film?
MaślonaA wiesz, że chyba naprawdę tak jest? Funkcjonuje powiedzenie, że to „role wybierają aktorów”. Mam poczucie, że z opowieściami bywa podobnie. Są po prostu tematy, które domagają się wyartykułowania. Znajdują więc osoby z różnych względów gotowe pomóc im ujrzeć światło dzienne. Zwróć uwagę, ile w ostatnim czasie powstało w Polsce książek o pańszczyźnie. To czysty przypadek czy raczej świadectwo, że dochodzą do głosu procesy znacznie większe od nas? Myślę, że to drugie...
JankowskiZ nurtu, o którym wspomniałeś, najbardziej podobała mi się Baśń o wężowym sercu Radka Raka – chyba z racji tego, że to wspaniale napisana powieść, zacierająca granicę między realnym a niemożliwym.
MaślonaBaśń... uważam za arcydzieło, a jej autora za jedno z największych objawień literackich ostatnich lat. Wielką sztuką jest opowiedzieć o czymś ważnym społecznie poprzez fikcję i fantazję, a Rakowi to się udaje.
JankowskiFikcja może być prawdziwsza niż rzeczywistość?
MaślonaJasne. Nie przepadam w kinie – w literaturze też – za nadmiernym realizmem, dokładnie dokumentującym widok za oknem, bo znam ten widok aż za dobrze. Wyzwanie polega na tym, by wykreować fikcyjny świat, wejść w niego i przeżyć coś prawdziwego. Poprzez fikcję, również przejaskrawioną, można zbliżyć się do sedna rzeczywistości. Weźmy filmy Marka Koterskiego: w Adasiu Miauczyńskim widzimy nas samych, nasze fobie i lęki. Albo wróćmy do Kosa: chcieliśmy dotknąć esencji tego, kim był Tadeusz Kościuszko. Wybierając na głównego bohatera chłopa, upodmiotowiliśmy go, a więc zrobiliśmy dokładnie to, na czym zależało przywódcy insurekcji. Uchwyciliśmy nie literę, a ducha tej historii.
JankowskiPokazanie bitwy pod Racławicami okazało się niepotrzebne.
MaślonaTylko pozornie ją omijamy. Metaforą bitwy pozostaje finał. Zresztą dworek, w którym rozgrywa się znaczna część filmu, symbolizuje Polskę – nasz wspólny dom, w którym wszyscy ze wszystkimi walczą. Chcieliśmy ukazać nasze „tu i teraz” przepełnione polaryzacją i przemocą. Przemocą, która co jakiś czas drastycznie wybucha, jak w Ukrainie czy Izraelu, ale też ciągle pulsuje w naszym życiu społecznym, czeka na erupcję. Niepokoi mnie na przykład rosnąca w siłę na Zachodzie kultura woke. Ma ona szczytne ideały na sztandarach – otwartość, inkluzywność. Ale w praktyce okazuje się autorytarna, tłamsząca wszelką dyskusję i rozrywająca wspólnotę.
Kino to opowieść i bohaterowie, a nie jedynie temat, sam temat stanowi dopiero grunt pod znalezienie pomysłu na film, nigdy gotowy pomysł. Mamy bohatera narodowego? W porządku, ale o czym opowiemy?
Mam wrażenie, że o ile potrafimy dziś rozpoznawać radykalizm prawicowy, o tyle wobec lewicowego rozkładamy ręce. Często słyszę od znajomych, że „nie ma tematu”, że to jedynie „jakaś obsesja prawicowców”. Chciałbym, żeby tak było...
JankowskiDobrze, że o tym mówisz. W kulturze woke faktycznie jest coś purytańskiego. Dążenia – walka z rasizmem i wykluczeniem – są słuszne, ale oburzenie bywa nieskanalizowane, skierowane na oślep, dochodzi do absurdalnej przemocy w imię tolerancji.
MaślonaZobacz, co dzieje się na kampusach w Stanach Zjednoczonych. Przykład Evergreen College jest symptomatyczny. Mieli tam The Absence Day – jednego dnia w roku studenci mniejszości rasowych mogli nie przyjść na zajęcia. Idea, która za tym stała, miała na celu podkreślić, jak ważną część uniwersyteckiej społeczności stanowią mniejszości. Tradycja ta długo nikogo nie interesowała. Aż w 2017 r. grupa aktywistów wymyśliła, by obchodzić ją inaczej: tego dnia biali nie mają prawa pojawić się na kampusie. Jeden z profesorów, biolog Bret Weinstein, zaprotestował, tłumacząc, że czym innym jest dać komuś prawo do nieobecności, by podkreślić jego znaczenie, a czym innym zabronić przychodzenia do szkoły na podstawie koloru skóry, to po prostu rasizm i wykluczenie. Weinstein pojawił się na kampusie, próbował dyskutować, ale został przekrzyczany, a wkrótce władze uczelni rozwiązały z nim umowę.
Prawda jest taka, że woke próbuje stworzyć nową hierarchię społeczną w miejsce starej, ale nowa okazuje się równie niesprawiedliwa i wykluczająca. W dodatku ideologia ta pełni dziś funkcję quasi-religii...
JankowskiWskazującej kozła ofiarnego, by reszta poczuła się lepiej?
MaślonaTak. Poza tym nie ma w woke – w odróżnieniu od chrześcijaństwa – możliwości odkupienia. Jeśli ktoś choć raz postąpił źle, jest dokumentnie skończony, zadaje się mu lekką ręką śmierć cywilną, bez świadomości, co ona realnie oznacza, jak bardzo jest okrutna. Nawet skrucha niewiele tu pomoże.
Kultura woke okazuje się też niebezpieczna dla twórców co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze w jej optyce najważniejszy pozostaje komfort odbiorców. Niby piękna idea, ale co zrobić z tym, że sztuka ma poruszać, prowokować, wywoływać właśnie coś w rodzaju dyskomfortu?
Nie przepadam w kinie za nadmiernym realizmem, dokładnie dokumentującym widok za oknem, bo znam ten widok aż za dobrze. Wyzwanie polega na tym, by wykreować fikcyjny świat, wejść w niego i przeżyć coś prawdziwego.
Po drugie Martin Luther King powtarzał, że marzy o świecie, w którym kolor skóry będzie tak samo ważny jak kolor włosów, czyli wcale nieważny. Tymczasem dlawokeistów przynależność rasowa czy płciowa danej osoby lub jej orientacja seksualna okazuje się najważniejsza, nieprzekraczalna. Takie postawienie sprawy niebezpiecznie przypomina pogląd rasistów z Ku Klux Klanu, dla których kolor skóry był wszystkim. W praktyce oznacza również, że biały nie zrozumie czarnego, dlatego biały twórca nie powinien dotykać się filmów o czarnych. Podobnie heteryk opowieści o gejach. Przekonałem się o tym osobiście.
JankowskiPracując nad adaptacją Lubiewa Michała Witkowskiego?
MaślonaTak. Ostatecznie nic z tego projektu nie wyszło, ale wcześniej jeszcze zaczęły pojawiać się wokół mnie osoby, które kręciły nosem na moją „heteryckość” albo namawiały mnie na to, by film stał się „manifestem wykluczonych”, a żeby to osiągnąć – usłyszałem – powinienem obsadzić w nim tylko i wyłącznie gejów.
JankowskiJak zareagowałeś?
MaślonaIgnorowałem to. Pomyślałem: jak chcecie, sami zróbcie taki film, dla mnie orientacja seksualna wcale nie jest najważniejsza przy kompletowaniu obsady. Mamy stworzyć na ekranie iluzję, w którą widz uwierzy, a na to składa się cała masa najróżniejszych czynników, spośród których akurat orientacja seksualna aktora jest drugo- albo nawet trzeciorzędna. Liczy się osobowość konkretnego człowieka, talent, umiejętności, wrażliwość, a przede wszystkim twarz, która jest w pewnym sensie zwierciadłem duszy. Człowiek jest przecież znacznie bardziej złożonym i ciekawszym bytem niż grupowe tożsamości, które go współtworzą.
Wszystko to może wydawać się komuś absurdalne, ale uważam, że warto o tym mówić, zwłaszcza że założenia woke stoją w sprzeczności z fundamentalną ideą sztuki jako medium pokazującego, że to, co nas łączy, pozostaje nieporównywalnie potężniejsze od tego, co nas dzieli.
JankowskiTwoje filmy mogą być zrozumiałe, dajmy na to, w Teheranie. Niezależnie od szerokości geograficznej ludzie doświadczają przecież radości i smutku, płaczą, przegrywają z czasem.
MaślonaWiedzą, co to znaczy być ofiarą przemocy, jak to jest się zakochać albo stracić kogoś bliskiego. Ludzie na całym świecie rodzą się, żyją i umierają. Dlatego będę bronił uniwersalności kina. Poza tym mamy wyobraźnię, więc możemy wczuć się w daną sytuację – aktorzy mogą przeżywać w roli nie swoje życie, ale dzięki filmowi i widzowie mają szansę wzbogacić swoje doświadczenie o coś, co wcześniej było im niedostępne, odległe od nich, obce. Zobaczyć życie z perspektywy kogoś innego.
JankowskiLub stwierdzić: rozumiem tego bohatera. Wiesz, co w Kosie wydało mi się najbardziej poruszające? Gasnące oczy Kościuszki i jego coraz bardziej pochmurna twarz, kiedy zaczyna zdawać sobie sprawę, że ścieżka ku wyzwoleniu może się okazać zbyt kręta...
MaślonaZależało mi, by być z tym człowiekiem w jego przegranej, w niepewności. Kos dostał lekcję pokory, jego marzenie boleśnie zderzyło się z rzeczywistością. Interesował mnie właśnie ten moment: wiemy, że Kościuszko pewnie wkrótce się otrząśnie, że zostanie przywódcą zrywu, teraz jednak jest rozgoryczony i rozczarowany, czuje bezradność i niemoc.
JankowskiPrzy debiutanckim Ataku paniki powtarzałeś, że film ten pomógł Ci zmierzyć się z Twoimi własnymi lękami. Myślę, że podobną rolę mogły pełnić również Twoje przepełnione smutkiem krótkie metraże. Ale po premierze Kosa powiedziałeś w programie Piotra Jaconia w TVN24: „Nie pozbędziemy się cierpienia. Trzeba je przyjąć i celebrować życie”. Przeszedłeś pewną drogę.
MaślonaOj tak, musiałem w ostatnich latach dojrzeć do zrozumienia, że życie nie polega na ucieczce od cierpienia, bo to niemożliwe, tylko na przyjęciu go, na akceptacji. Dotarło do mnie, że do prawdziwego szczęścia paradoksalnie można dojść tylko poprzez cierpienie. Bez niego potrafimy czuć jedynie przyjemność, ale nie szczęście.
Joanna Brach-Czaina w Szczelinach istnienia zwraca uwagę, że jako jednostki mamy dostęp do zaledwie małego wycinka rzeczywistości, zaś całość pozostaje dla nas niedostępna. Nie mamy więc prawa odrzucać pewnych elementów tej rzeczywistości, tego, co nam się nie podoba, co nieprzyjemne, bo robiąc to, BLUŹNIMY PRZECIWKO ISTNIENIU. Pięknie powiedziane, prawda? Myślę, że Brach-Czaina ma rację.
Żyjemy w kulturze, która nie chce mówić o cierpieniu, tak samo nie wspomina o śmierci, wypycha te tematy z pola widzenia, udaje, że nie istnieją. Tylko że jeśli nie zrobimy im przestrzeni, sprawimy, że się rozleją, staną się wszechobecne. Cierpienie wróci do nas w postaci chronicznych bóli czy chorób autoimmunologicznych. Tak samo jest ze śmiercią: jeśli pozostaje tabu, funkcjonujemy w potwornym lęku przed końcem...
Niedawno doświadczyłem pięknego odkrycia. Dawniej okropnie bałem się, co zrobię, gdy cierpienie dotknie moją żonę, czy to nas od siebie nie oddali. Teraz zrozumiałem, że przeciwnie: jeśli jestem z nią w jej cierpieniu, między nami rodzi się prawdziwa bliskość...
JankowskiOdnalazłeś w tym sens?
MaślonaOdkryłem, że był on na wyciągnięcie ręki, tylko go nie widziałem. Pojąłem, że życie jest jednocześnie przerażające i piękne, to niekończący się spektakl, którego nieodłącznymi elementami są ból i cierpienie, zaś jedynym ratunkiem pozostaje miłość, która ma siłę przezwyciężenia największego mroku. Wiem, że brzmi to trochę banalnie, ale naprawdę zrozumienie tego zupełnie przetasowało priorytety w mojej głowie, okazało się najgłębszą prawdą, do jakiej doszedłem. Staram się żyć z nią w zgodzie, choć to niełatwe. Ale kierunek już znam.
Mówiąc o miłości, nie mam oczywiście na myśli tylko relacji romantycznej, raczej postawę wobec świata, ludzi, stworzeń, sztuki. Rzecz w tym, by to, co robimy, było wypełnione energią Erosa, a więc czułością, autentycznością, pasją, odwagą, również – jeśli trzeba – gniewem. Nie złością czy nienawiścią, a twórczym gniewem.
JankowskiW książce Barbary Hollender Od Munka do Maślony pada takie Twoje zdanie: „Muszę robić filmy. Bez nich przestałbym istnieć”. Słucham Cię dziś i myślę, że takie postawienie sprawy to już dla Ciebie przeszłość.
MaślonaMówiłem i myślałem tak kilka lat temu, w czasie, gdy swoją wartość budowałem wyłącznie na pracy. Wyobrażałem sobie, że jeśli nie będę robił filmów, stanę się bezwartościowy. Teraz wiem, że to wierutna bzdura, że potrzeba uznania czy sukcesu jest trzeciorzędna wobec faktu, że żyjąc, uczestniczymy w jakiejś niepojętej niesamowitości, mamy do czynienia – każdego dnia – z Tajemnicą.
JankowskiJesteśmy – przywołując Gałczyńskiego – „małymi urzędnikami w wielkim biurze świata”. Ta świadomość uczy pokory...
MaślonaTo na pewno. Mamy stosunkowo niewielki wpływ na rzeczywistość, a zdarza nam się uważać za wielkich zdobywców czegokolwiek. To śmieszne. Z tej buty i arogancji wzięło się niestety dużo zła, choćby to, że traktujemy naturę jako coś do wyzyskania. Podobnie później postępujemy z ludźmi. A przecież każdy pojedynczy człowiek jest kosmosem. Wierzę, że wszyscy stanowimy emanację tego samego wielkiego Bytu.
JankowskiTo pocieszająca perspektywa – zakładająca chyba również to, że stanowimy pewną wspólnotę bezradności, nie możemy uciec od tego, co trudne, ale nie mierzymy się z nią w pojedynkę.
MaślonaŁadnie powiedziane... Tym bardziej że film sam w sobie jest chyba najbardziej wspólnotową ze wszystkich dziedzin sztuki – to za każdym razem owoc wspólnego wysiłku ogromnej liczby osób.
Wspomniałem Ci wcześniej, że filmów nie robi się dla samego siebie. Ale prawda jest też taka, że kręci się je po to, by czuć się mniej samotnym, by doświadczyć, że w zderzeniu z lękiem i bezsilnością nie jesteśmy sami, że być może podobnie mają widzowie i że się z nimi spotkamy.
Kino potrafi oswajać nas z tym, co nieuniknione, na przykład ze wspomnianą już śmiercią. Mam kilka takich filmów i scen, które zostały ze mną, które stały się wręcz częścią mojego doświadczenia, równie istotną jak zdarzenia z realnego życia. Pamiętasz Jaśniejszą od gwiazd Jane Campion? Jest tam scena, kiedy główna bohaterka, Fanny Brawne, dowiaduje się, że jej ukochany, John Keats, nie żyje. Odchodzi od towarzystwa, próbuje iść do swojego pokoju na piętrze, ale w drodze rozpacz dosłownie ją zatyka, dziewczyna klęka, nie może złapać oddechu. Reżyserce udało się uchwycić tak intymny moment...
Albo jeden z moich najbardziej formacyjnych seansów: Piknik pod Wiszącą Skałą – oglądany na DKF-ie w rodzinnym Kędzierzynie-Koźlu, gdy miałem piętnaście lat. Wtedy po raz pierwszy pojąłem, że film potrafi zbliżać się do tego, co nienazywalne i niepojmowalne.
JankowskiJa z kolei nigdy nie zapomnę sceny z Łowcy androidów Ridleya Scotta, kiedy Rutger Hauer mówi swój improwizowany monolog – o tym, że widział rzeczy, o jakich ludziom się nie śniło, i że „wszystkie te chwile rozpłyną się w czasie, jak łzy na deszczu”. Rozumiesz, czysta poezja, scena, która wraca w snach.
MaślonaSam widzisz, kino może stać się wręcz portalem do wieczności, czasem potrafimy w nim dotknąć czegoś, co nas wyraźnie przekracza. Dzięki Scottowi zwracamy uwagę na wspaniały fenomen, jakim jest ludzkie życie, a uzmysławia nam to android. Masz rację, to wielka scena! Podobnie zrobił w 2001: Odysei kosmicznej Kubrick, gdy kazał komputerowi prosić człowieka, by ten go nie wyłączał, czyli nie unicestwiał.
JankowskiW tym sensie kino staje się nauczycielką empatii.
MaślonaDlatego tak ważne jest, by pozostało wolne od wszelkich ideologii, niezależnie jak szlachetnych. By raczej mnożyło pytania, niż serwowało gotowe odpowiedzi, i by pozostawało w nim miejsce na to, co niedopowiedziane, w myśl zasady, której uczył mnie w szkole filmowej Filip Bajon: „«Nie wiem» jest zawsze ciekawsze niż «wiem»”. Staram się, by słowa te były moim twórczym credo. ■
Paweł Maślona – ur.1983, reżyser i scenarzysta filmowy. Ukończył politologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a następnie studia reżyserskie na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Dyplomowa Magma zdobyła wyróżnienia na festiwalach w Pradze, Cambridge, Palm Springs i Gdyni. Debiutował Atakiem paniki (2017). Najnowszy film, Kos