Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W cieniu wielkiej polityki, wojen, fortun zdobywanych z dnia na dzień, z daleka od obiektywów kamer i świateł reflektorów jest inna Rosja. To kraj, w którym w opuszczonym moskiewskim szpitalu koczuje grupa nastolatków – stalkerów, diggerów, samobójców, strażników i upiorów. W walącym się hotelu robotniczym mieszka kilkanaście rodzin, które od lat czekają na lokale zastępcze – pisali w tej sprawie już nawet do papieża. W przydrożnym baraku kilkanaście kobiet zaspokaja potrzeby kierowców, policjantów, polityków…
Jelena Kostiuczenko nie pisze zza biurka, nie boi się zabrudzić rąk, nie waha się stawiać trudnych pytań. Odwiedza ćpuńską melinę, w której żyje małżeństwo uzależnione od dezomorfiny, czyli popularnego w Rosji „krokodyla”. Udając stażystkę, jeździ na patrole z drogówką i obserwuje, jak inspektorzy wyciągają od kierowców łapówki. W Biesłanie pyta, o czym śnią rodzice dzieci, które zginęły podczas akcji antyterrorystów. Pisze o tym wprost i bez stylistycznych ozdobników. Jej książka jest nie tylko o Rosji. To diagnoza źle działającego świata, w którym zanikają więzi międzyludzkie, solidarność i mechanizmy wzajemnego wsparcia. W którym państwo nie chroni słabych. W którym zamiast prawa, jest pięść. Świata, w którym „przyszło nam żyć”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
W serii ukazały się ostatnio:
David I. Kertzer Porwanie Edgarda Mortary. Skandal, który pogrążyłPaństwo Kościelne
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu (wyd. 2)
Paweł Smoleński Królowe Mogadiszu
Rob Schmitz Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci
Marcin Michalski, Maciej Wasielewski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Lud. Z grenlandzkiej wyspy
Remigiusz Ryziński Dziwniejsza historia
Maria Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji
Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 2 zmienione)
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 3)
Wojciech Górecki Buran. Kirgiz wraca na koń
Piotr Lipiński, Michał Matys Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.
Grzegorz Szymanik, Julia Wizowska Długi taniec za kurtyną. Pół wieku Armii Radzieckiej w Polsce
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 2)
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego
Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 3)
Dionisios Sturis, Ewa Winnicka Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey
Marta Madejska Aleja Włókniarek (wyd. 2)
Grzegorz Stern Borderline. Dwanaście podróży do Birmy
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader Biała gorączka (wyd. 4)
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 3 zmienione)
Liao Yiwu Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych (wyd. 2)
Renata Radłowska Nowohucka telenowela (wyd. 2 zmienione)
Aleksandra Boćkowska Można wybierać. 4 czerwca 1989
Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 3)
Marta Sapała Na marne
Piotr Lipiński Gomułka. Władzy nie oddamy
Karolina Przewrocka-Aderet Polanim. Z Polski do Izraela
Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć (wyd. 3)
Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzim zoo
Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi, pod red. Małgorzaty Nocuń
W serii ukażą się m.in.:
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Na książkę składają się reportaże z tomu Nam zdiesʹ żytʹ, Moskwa 2015 oraz reportaże prasowe Autorki
Wybór reportaży Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Anna Artemeva / Novaya Gazeta
Copyright © by Elena Kostyuchenko, 2018
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2020
Copyright © for the Polish translation and Rosyjska szkoła reportażu według Jeleny Kostiuczenko by Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz, 2020
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Tomasz Zając
Korekta Elżbieta Krok / d2d.pl, Magdalena Jakubowska / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Mapa d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-965-2
„Wszystko zrobiłem, jak trzeba! Mówię mu: »Chłopie, dziesięć procent twoje«, on na to: »Prawo jazdy proszę«. I po prostu mi je zabrał! Co to za bezprawie? Co się teraz na drogach wyprawia?”
Kierowca czarnego lexusa był autentycznie oburzony – milicjant, na którego trafił, zamiast najzwyczajniej w świecie wziąć łapówkę i przymknąć oczy na łamanie przepisów, zastosował się do kodeksu drogowego. Tym samym złamał niepisane zasady.
A te są proste:
„Wszyscy wiedzą, że bierzemy pieniądze. I kierowcy sami nam dają. Każdy to akceptuje, bo tak naprawdę każdy kradnie po trochu. I nikomu się nie chce przestrzegać prawa. To jest prawdziwy świat. A my po prostu przestrzegamy tej… tej… umowy społecznej”.
To mówił Jura. Uczył stażystkę Lenę, z którą patrolował nocną Moskwę, „etyki” pracy w służbie publicznej. Lena wszystko skrzętnie zapisała. Tak powstał reportaż Chłopcy z drogówki.
To nie była pierwsza wcieleniówka Jeleny Kostiuczenko. Rok wcześniej pracowała – tym razem jako stażystka kryminalistyki – w jednym z moskiewskich komisariatów. Wszystko po to, by przyjrzeć się od środka jednej z najbardziej kontrowersyjnych struktur w Rosji – milicji (od 2012 roku – policji).
Jelena Kostiuczenko wejdzie w każdą szczelinę rzeczywistości. Sprzątała moskiewskie ulice razem z gastarbeiterami z Azji Centralnej, których mieszkańcy Moskwy starają się omijać wzrokiem (Dziękujemy, że zabieracie nam pracę). Dotarła tam, gdzie nie był jeszcze żaden dziennikarz (Pół roku wojny na ulicy Pokoju). Pokazała historie, którymi żyła cała Rosja, w zupełnie nowym świetle (Kroniki miejskie Kolczugina).
Miała piętnaście lat, gdy w kupionej przypadkiem „Nowej gaziecie” natknęła się na reportaż Anny Politowskiej o dzieciach z Czeczenii. I klamka zapadła: dwa lata później przyjechała z Jarosławia do Moskwy studiować dziennikarstwo i od razu skierowała się do redakcji „Nowej”. Od tej chwili opowiada „ludziom o ludziach, maksymalnie uczciwie i interesująco, by dać głos każdemu, kto tego potrzebuje”. Skraca dystans między sobą a bohaterami, nawet jeśli ci nie budzą sympatii, jak skorumpowani „chłopcy z drogówki”.
– Dziennikarz nie ma prawa do moralnej oceny. Moralność jest jak religia, im więcej o niej mówisz, tym mniej jej zostaje.
Jelena nie ocenia. Nie patrzy z góry. Współodczuwa. Współistnieje. Pisze tak, byśmy sami wyciągali wnioski. Każdy swoje. Jest niemal transparentna.
– Autor to najmniej interesujący bohater reportażu – tłumaczy.
Kostiuczenko uprawia dziennikarstwo bezkompromisowe.
– Dyktafony powinny być dwa, jeden na stole, drugi w kieszeni. To wszystko, co mam do powiedzenia o etyce dziennikarskiej – powtarza.
Szukała przemycanych pod osłoną nocy z Donbasu ciał rosyjskich poległych na wojnie, do której Rosja uparcie nie chce się przyznać (Pani mąż dobrowolnie poszedł pod obstrzał). Badała historię jednej z najbardziej brutalnych rosyjskich mafii (Przyszło nam tu żyć). Za reportaże i artykuły śledcze była wielokrotnie wyróżniana. W 2013 roku zdobyła Nagrodę im. Gerda Buceriusa „Wolna Prasa Europy Wschodniej”.
Pokazuje Rosję od trzewi. Chyba jeszcze nikt nie opisał rosyjskiego systemu z tak bliskiej perspektywy. Z takim talentem i wyrozumiałością dla ludzi, trybików tej machiny. Milicjanci preparują dowody, wymuszają fałszywe zeznania, przetrzymują w areszcie („Nie myśl o tym, nawet się nie zastanawiaj. Bo zwariujesz” – radzi Lenie starszy stopniem kolega). Jednocześnie nałogowo oglądają seriale o naginających zasady, lecz sprawiedliwych glinach, którzy z oddaniem służą swojemu społeczeństwu. Takimi bowiem chcieliby się widzieć (Od świtu do świtu).
Bohaterowie reportaży Jeleny Kostiuczenko tęsknią za porządkiem świata, lecz otacza ich chaos, trwoga, gęsty jak smoła bezsens. Niektórzy z nich są gotowi wstrzykiwać w ciało dezomorfinę pomieszaną z kretem do toalet dla dwudziestu minut nieistnienia, gdy „pozostaje tylko poczucie, że wszystko na świecie jest tak, jak powinno” (Życie w gnieździe).
Opisywani przez Jelenę ludzie wierzą, że światem rządzą potężniejsze od człowieka siły (Trasa). Że greckie Mojry plotą ich los z tego, co akurat mają pod ręką (Życie obok pędzącego sapsana). Walczą o lepszą przyszłość dla siebie i bliskich, ponoszą klęskę za klęską, ale znowu wstają (W Kamyszynie czekają na świętą inkwizycję). Przemoc jest jak chleb powszedni. Cierpią z jej powodu wszyscy, prawie wszyscy są również jej sprawcami.
Jelena Kostiuczenko jest także aktywistką LGBT. W pierwszym reportażu w tej książce oddaje głos homoseksualiście z Czeczenii, któremu cudem udało się uciec przed śmiercią (Zabijecie go sami albo my to zrobimy. Decyzja należy do was). Z jego słów można wyczytać, do czego prowadzą nienawistne słowa o „tęczowej zarazie”.
Książka Jeleny Kostiuczenko jest nie tylko o Rosji. To diagnoza źle działającego świata, gdzie zanikają społeczne więzi, ludzka solidarność i mechanizmy wzajemnego wsparcia. Gdzie państwo nie chroni słabych. Gdzie zamiast prawa jest prawo pięści. Świata, w którym „przyszło nam żyć”.
Serdecznie dziękuję doktor Natallii Yaumen za konsultacje językowe.
Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz
Rosyjska Sieć LGBT niesie pomoc homoseksualistom prześladowanym w Czeczenii. Pracownicy organizacji uruchomili gorącą linię i starają się wywozić ofiary za granicę lub przynajmniej poza Republikę Czeczeńską. O antygejowskiej kampanii pisała „Nowaja gazieta”. Według jej dziennikarzy w Czeczenii zatrzymano ponad sto osób. Trzy z nich zostały zamordowane. Ludzie są przetrzymywani w tajnych więzieniach, gdzie torturami wydobywa się od nich informacje o innych homoseksualistach.
13 kwietnia „Nowaja gazieta” wydała oświadczenie, że „po publikacji o prześladowaniach gejów redakcja ma poważne obawy o bezpieczeństwo nie tylko konkretnych dziennikarzy, ale wszystkich swoich pracowników bez wyjątku”.
Oto monolog homoseksualisty, który uciekł z Czeczenii. Na prośbę mojego bohatera nie podaję imienia ani szczegółów, które pozwoliłyby odkryć jego tożsamość i miejsce aktualnego pobytu.
Jestem gejem. Ale nie takim, że zaraz muszę o tym wrzeszczeć na prawo i lewo. Nawet żona nie wie. Czwarte dziecko w drodze. Tylu krewnych i żaden nie ma pojęcia. Żyję normalnym życiem. Ale jeśli nadarzy się okazja, oczywiście nie odmówię. Potrzebuję tego. Nie sądzę, by to była moja wina. Może natura, może choroba.
W naszej republice nikt nie chodzi w piercingu czy z długimi włosami. Ludzie nie pokazują swojej orientacji. Powiedziałabyś, że jestem gejem? U nas każdy tak wygląda. Wielu gejów założyło rodziny. Właściwie to rodziny mają wszyscy. Nikt się z tymi sprawami nie afiszuje. Nie publikujemy swoich zdjęć na portalach randkowych. Nie znamy swoich imion, nie wiemy, gdzie ten drugi mieszka ani gdzie pracuje. Używamy pseudonimów, co stwarza duże trudności. Szuka cię ktoś, ale dla niego jesteś Mus, a w rzeczywistości masz na imię Said. Tak to u nas jest.
Miałem dobrą pracę, nieźle zarabiałem, czułem się pewnie. Miałem przyjaciela, też był gejem. Widywaliśmy się bardzo rzadko. Mieliśmy jeszcze jednego wspólnego znajomego. Nie wiem, czy tych dwóch coś łączyło. Inni ludzie widzieli, jak oni do mnie podchodzą, że rozmawiamy. A później ten nasz wspólny znajomy poznał mnie ze swoim kuzynem. Tego kuzyna wkrótce zatrzymano, już nie pamiętam za co. Najwyraźniej przy tej okazji przejrzeli jego telefon. Po zapisanych kontaktach domyślili się, że jest nietradycyjnej orientacji. W ten sposób doszli i do mnie.
Zadzwonił policjant: „Gdzie jesteś? Ubieraj się w try miga, jedziemy po ciebie”. Schowałem telefon, wziąłem ze sobą inny, na którym nie było podejrzanych numerów. Wyszedłem, a oni już stali pod drzwiami.
W samochodzie musiałem siedzieć zgięty wpół, by nie widzieć, dokąd jedziemy. Natychmiast pomyślałem, że wzięli mnie za TO [homoseksualizm][1]. Przejrzeli mój telefon, ale niczego podejrzanego nie znaleźli.
Zabrali mnie do piwnicy. Tam za grubymi drzwiami panowała straszna wilgoć. Było mi bardzo ciężko. W środku siedział aresztowany wcześniej chłopiec – krewny mojego znajomego. A tego znajomego już wypuścili – za to, że nas zakapował.
Przez pierwsze kilka godzin bili. Zrobił mi się od tego krwiak, o tutaj. Połamali mi żebra. Potem razili mnie prądem. Mieli taką specjalną zwojnicę ze spinaczami na uszy albo dłonie. I zaczęło się. Wytrzymałem fizycznie. Ale psychicznie wytrzymać było znacznie trudniej. Mówią, że rana od uderzenia nożem w końcu się zagoi, ale od uderzenia słowem – nigdy. Zniszczyli mi psychikę. Szukali numeru mojego przyjaciela, ale w komórce, którą miałem przy sobie, niczego nie znaleźli. Tłumaczyłem, że wszyscy, do których mam telefon, to moi krewni, sąsiedzi, znajomi. „Przecież mam rodzinę!” – powtarzałem. Mówiłem im: „Jeśli naprawdę jestem gejem, przyprowadźcie człowieka, który twierdzi, że był ze mną. Przysięgnę wówczas na wszystko, że to nieprawda”.
I przysiągłbym.
Chłopak, z którym siedziałem, był atletą. Przystojny, fajny facet. Też się nie poddał, nic im nie powiedział. Ale krzyczał tak strasznie [gdy go bili]. Radziłem mu więc: „Wymyśl coś, powiedz im coś na odczepnego”. Bo tak bardzo go bolało.
Trzymali nas w wielkiej piwnicy podzielonej na wiele pomieszczeń. Słyszeliśmy wszystko, ale nic nie widzieliśmy. Spędziliśmy tam tydzień. Nie karmili nas. Głodowaliśmy. Nawet wody nie dawali. Na szczęście pozwolili się modlić. Dzięki temu mogłem chodzić do toalety, by się obmyć, a wtedy szybko piłem wodę z kranu.
W Groznym był taki jeden facet, ikona stylu wśród miejscowych gejów. Pięknie się ubierał. Oczywiście wszyscy hetero, którzy go widzieli, domyślali się [że jest gejem], ale pewności nie mieli. Wojskowy, który mnie przesłuchiwał, najwyraźniej już od dłuższego czasu zbierał o nim informacje. Ale brakowało dowodów. Znaleźli tego faceta, przyprowadzili na moje przesłuchanie. „Znasz go?” – spytali. Dobrze, że pokazali nas sobie. Odpowiedziałem: „Nie znam”. Ten facet to usłyszał i zdał sobie sprawę, że go nie wydam. Powiedział, że też mnie nie zna. Zaczęli go okłamywać, że niby zdradziłem im, że jest [gejem]. Ale on na to: „A skąd mam to wiedzieć, ani on mnie brat, ani swat, nigdy go nie widziałem”. Nic na niego nie mieli, puścili go wolno. Wyjechał, mieszka za granicą. Wszyscy nasi mieli szczęście, że udało mu się uciec. Nie ma dzieci, żyje sam dla siebie i nie zniósłby takich tortur.
Kiedy byłem w piwnicy, wojskowi znaleźli adres mojego przyjaciela. Przyszli do niego do domu, ale jego rodzice powiedzieli, że wyjechał do Rostowa. Zaraz też zadzwonili do niego z ostrzeżeniem. Ten natychmiast sprzedał dom za pół ceny i wyleciał za granicę. To nas wszystkich uratowało. Wkrótce zostaliśmy zwolnieni.
Powiedzieli mi, żebym nigdzie nie wyjeżdżał, bo muszę być dostępny w każdej chwili: „Siedź w domu i nikomu ani słowa”. Już dawno planowaliśmy z rodziną przeprowadzkę. I oczywiście gdy tylko wyszedłem, natychmiast zmieniliśmy mieszkanie. Wróciłem do pracy, starałem się żyć normalnie, powoli wszystko wracało do normy, uspokoiłem się. Tylko cały posiwiałem, ludzie nie poznawali mnie na ulicy.
Gdyby moi krewni dowiedzieli się, kim jestem, nie pozwoliliby mnie zabić. Sami by to zrobili. Nie mogliby ścierpieć takiej hańby. Wiedzieli, że mnie zatrzymano, ale nie mieli pojęcia za co. Wypytywali policjanta[2], który mnie zatrzymał. On odpowiedział: „Kazali go przywieźć, ale nie wiem dlaczego”. Krewni lamentowali: „Przecież nie pali, nie pije, nie rozrabia, nic złego nie robi”. W końcu jeden z policjantów powiedział: „Było podejrzenie, że jest gejem”. Krewni na to: „Co z niego za gej, skoro ma rodzinę, to nie może być prawda”.
Ale więcej już mnie nie szukali. Postanowili poczekać, aż sprawa się wyjaśni. Wróciłem do domu i mówię: „Szukali pewnego człowieka, traf chciał, że to mój przyjaciel, więc chcieli przeze mnie do niego dotrzeć”. Wtedy jeden z krewnych wziął mnie na bok i powiedział: „Słyszałem plotkę o tobie, o mało ze wstydu nie umarłem”. Ja na to: „To nieprawda, no jaki tam ze mnie gej? Przecież tak dobrze mnie znasz, to jakiś nonsens”.
Wkrótce potem nastąpiła w Czeczenii fala aresztowań homoseksualistów. Jak do tego doszło? W naszej republice panuje obsesja, już sam nie wiem, jak to inaczej nazwać: zakazano pić wódki. Alkoholu praktycznie nie można kupić – są dwa, trzy miejsca, gdzie być może coś dostaniesz, ale tylko w określonych godzinach. Wszyscy przeszli na tabletki – „liryki”, czyli leki psychotropowe. Wielu się uzależniło. W końcu jednego z naszych zatrzymali z powodu tych pigułek. Zabrali mu telefon, a tam, proszę bardzo – Hornet[3]. Znaleźli zdjęcia. I tak, po łańcuszku, odszukali nas wszystkich. Taka straszna bieda z nieszczęśliwego przypadku.
W miejscowości Cocyn-Jurt trzymali ludzi w starym pułku [to budynek na ulicy Kadyrowa, w pobliżu mostu samochodowego nad rzeką Chułchułau]. Wiem to na pewno. Mój krewny tam pracuje. Oczywiście nie miał o mnie pojęcia. Po prostu zadzwonił do mnie i mówi: „Ty sobie nawet nie wyobrażasz, ilu mamy gejów w Czeczenii!”. Odpowiedziałem: „Geje? Ale jacy geje? W Czeczenii? O czym ty mówisz”. On na to: „Dwieście osób do nas przywieźli. Jest wśród nich nawet taki a taki” – i podaje nazwisko lokalnego celebryty. „Nie może być!” – dziwię się. „No mówię ci. Kazali nam wszystkich wyłapać”. „Ale po co?” – pytam. „Żeby ich zhańbić. Wzywamy potem krewnych, włączamy kamerę i zaczyna się: »Wasz człowiek jest właśnie taki, zróbcie coś z tym albo my to zrobimy. Zabijecie go sami albo my to zrobimy, decyzja należy do was«”. Nagrywa się po to, by został dowód.
Złapali wtedy człowieka, którego znałem. Pozwolono mu wrócić do domu. Następnego dnia był już martwy. Znam imiona zabitych przez krewnych. Był jeszcze jeden chłopak, z Polski czy z Niemiec, mógł swobodnie podróżować, to przyjeżdżał, to wracał. Pozytywny człowiek. Kiedy znowu do nas przyjechał, też go zgarnęli. Trzymali czterdzieści dni. Kiedy wyszedł, nogi miał całe czarne od siniaków.
Dlaczego zdecydowałem się uciec z Czeczenii? Zadzwoniła moja dawna sąsiadka: „Wojskowi cię szukali!”. Okłamała ich, że nie ma pojęcia, dokąd się przeprowadziliśmy. Tego samego dnia zabrali mojego znajomego. Zaraz potem wypuścili – okazało się, że nie jego szukają. Usłyszał, jak rozmawiali między sobą, kto następny w kolejce. I padło moje imię. Zadzwonił do mnie, jak tylko wyszedł: „Chowaj się, zniknij, idą po ciebie…”.
Przeraziłem się, zacząłem biegać po znajomych, pytałem, co robić, miotałem się. Nikomu nie wierzyłem. Aż jeden przyjaciel przekonał mnie, że jest takie jedno miejsce, gdzie mogą mi pomóc [infolinia Rosyjskiej Sieci LGBT]. Słyszałem o tym też od innych ludzi, ale bałem się zaufać. Wszyscy są przekupni, a ja mam rodzinę. Muszę żyć – nie ze względu na siebie, ale dzieci, nie mogę ryzykować. W końcu jednak posłuchałem, zaufałem przyjacielowi i tak oto znalazłem się tutaj. Moi rodzice nie wiedzą, gdzie przebywam. Nawet żonie nie powiedziałem. Okłamałem ją, że znajomy zaoferował mi pracę. Powiedziała mi: „Jeśli będzie ci tam tak dobrze, jak mówisz, jedź”.
Dopiero zaczynam odzyskiwać jako taką równowagę, łykam proszki przeciwbólowe i inne pigułki. Bili mnie, ale Bóg z nimi, i tak nic nie powiedziałem. Duchowo… Duchowo oni mnie tam zabili. Powiesiłbym się, ale to grzech. Śpię i się wzdrygam ze strachu. Wychodzę na ulicę i ciągle mi się wydaje, że idą za mną. Boję się dzwonka telefonu. Samochód się zatrzymuje, a ja uciekam jak najdalej. Nie chcę mieszkać nawet w ogromnej Moskwie. Bo oni są wszędzie.
Nie ma dla mnie drogi powrotnej. Wyjeżdżam w nieznanym kierunku i sam nie wiem, co dalej ze mną będzie. Wiem jedno: jeśli się już przeprowadzę, jakoś urządzę, zabiorę do siebie rodzinę. I moje dzieci, a nawet moje wnuki nigdy nie pojadą do Czeczenii. Nie puszczę ich tam, póki będę żył. Tak się o nich boję.
Dzieci są do mnie bardzo przywiązane. Córeczka nie zaśnie, jeśli nie ma mnie w pobliżu. Ona za mną płacze, rozumie pani? A ja nie mogę wrócić do domu.
I za co to wszystko? Chcę spokojnie żyć, jak inni ludzie. Pracować. Jeść, pić. Płacić podatki. Nikogo nie skrzywdziłem. Nikogo o nic nie prosiłem. Całe życie ciężko pracuję, są ze mnie same korzyści. To nie moja wina, że jestem gejem. Nie organizuję parad, nie drażnię tych, którzy sobie tego nie życzą. Nie należy się z tym afiszować. Ale jeśli ktoś już się taki urodził, sądzę, że nie powinno się go zabijać, tylko mu jakoś pomóc. Umieścić w szpitalu. Może jest na to jakieś lekarstwo. Albo po prostu – zaakceptować.
Czyli dwadzieścia cztery godziny na komisariacie milicji.
Komisariat Wydziału Spraw Wewnętrznych, dokąd trafiłam na praktykę jako stażystka kryminalistyki, mieści się w typowym dwupiętrowym budynku w oddalonej dzielnicy Moskwy (to praktycznie już podmoskowje). Na parterze jest dyżurka, gdzie odbiera się telefony, pokój GSR, czyli grupy szybkiego reagowania, gabinety przesłuchań. Na pierwszym piętrze znajduje się najtajniejsza część wydziału: biuro oficerów operacyjnych, a także archiwum i kryminalistycy. Na drugim są gabinety dochodzeniówki.
O dziewiątej rano zaczyna się odprawa. Oficer dyżurny sprawdza broń i jej stan w obecności szefa wydziału. Odnoszę wrażenie, że ten drugi jest tu jedynie figurantem. Zaraz udaje się do swojego gabinetu i więcej już się nie pojawia. A zaspany patrol wyjeżdża na wyznaczony teren.
Nie mogę z nimi pojechać.
– Mają swoją specyfikę pracy.
SPP, czyli Służba Patrolowo-Posterunkowa, zbiera haracz od przyjezdnych, wymusza łapówki, fałszuje protokoły. Mogą z nimi jeździć wyłącznie zaufani stażyści.
Dyżurka to centrum każdego komisariatu. Mieści się w dużym pokoju z okratowanym oknem na pół ściany. Oprócz tego w budynku jest także niewielka kuchnia (w niej lodówka, stół, mikrofala), mały pokój z dwiema kanapami – tam dyżurni odsypiają na zmianę – oraz zbrojownia. W dyżurce bez przerwy dzwonią telefony, wisi papierosowy dym i ciągle słychać krzyki. Akurat wydziera się Sasza, ma dziś dyżur. Rano, aż do pierwszego piwa, wszystko go wkurza.
Saszę uważa się tu za nieudacznika. Kiedyś służył w specnazie GRU, a potem znalazł się w milicji. Na dodatek Sasza jest fanem Władcy pierścieni. Lubi dyskutować o nieuchronnym zwycięstwie dobra nad złem. Co jednak nie przeszkadza mu spokojnie patrzeć, jak biją „jeńców”.
„Jeńcami” nazywają zatrzymanych.
Przychodzą wezwania, dyżurni wywołują przez głośniki tych, którzy mają się szykować „na wyjazd”: dochodzeniówkę, operacyjnych, czasem kryminalistyków. Wyjeżdżający pyta:
– Jasne przestępstwo?
– Ciemne.
– No to dzięki za wisielca.
„Jasne” przestępstwa są wtedy, gdy poszkodowany widział sprawcę. „Ciemne” – gdy nie ma świadków. „Wisielec” to nierozwiązana sprawa.
Milicjanci mówią o sobie „współpracownicy”. Współpracownik dla współpracownika zrobi wszystko: zasłoni przed kulą, wybieli przed szefostwem, podpisze fałszywy protokół, pomoże załatwić studia synowi.
Świat poza oddziałem dzieli się na „złoczyńców”, czyli podejrzanych o popełnienie przestępstwa, i „słaboszczaków”, czyli poszkodowanych. I jedni, i drudzy są wrogo nastawieni do milicji. Współpracownicy odwdzięczają im się pięknym za nadobne.
Między wyjazdami milicjanci dla zabicia czasu oglądają niekończące się seriale o dzielnej rosyjskiej milicji.
W tym zamiłowaniu funkcjonariuszy do seriali o glinach jest jakaś niezdrowa sublimacja – seriale utrzymują w przekonaniu, że ludzie naprawdę potrzebują milicji. Na dodatek dobrzy bohaterowie notorycznie łamią prawo, co zgodnie z logiką tych filmów jest nieuniknione i jak najbardziej prawidłowe.
Z moim kierownikiem praktyk – kryminalistykiem Jegorem – oglądamy już czwarty z rzędu odcinek Glin[4]. Bohater serialu jest bardzo podobny do Jegora: wstąpił do milicji, żeby uniknąć poboru do wojska, spodobało mu się, zafascynował się, został, potem przyszło rozczarowanie, ale nie może odejść, bo „chłopaki” nie puszczą.
Z kryminalistykami, którzy ukrywają wszystkie przestępstwa funkcjonariuszy i pomagają wsadzić podejrzanych, fałszując dowody winy, zwierzchnicy nie lubią się żegnać.
– Nie myśl tylko, że się boję. Nie boję się chłopaków. Po prostu jestem im bardzo, bardzo potrzebny.
Dzwonią z dyżurki:
– Słaboszczak się stawił. Idźcie, trzeba obfotografować jego wóz.
– Film oglądamy. Niech poczeka.
– Dwie godziny już czeka. Wkurza się.
– No to niech się wkurza! – wybucha Jegor, ale wstaje z krzesła.
„Człowiek potrzebny ludziom” może od czasu do czasu pokazać, kto tu rządzi.
Idziemy zrobić zdjęcia samochodowi, którym przyjechał słaboszczak. Samochód jest cały w gównie – wymazany dokładnie aż po sam dach. Poszkodowany, młody chłopak w drogim garniturze, wygląda niewątpliwie na zszokowanego. Żali się funkcjonariuszom:
– No, u nas często coś takiego się dzieje! Obok jest szkoła, gnoje idą na lekcje i tak się zabawiają. Ale zawsze mazali jakieś stare graty, łady albo coś. A mój przecież to DROGI samochód!
– Czy pana ubezpieczenie uwzględnia przypadki zabrudzenia samochodu fekaliami? – oficer operacyjny Żenia lubi stroić sobie żarty.
– Nie chodzi o pieniądze. Chcę dać tym gnojom nauczkę. Znajdziecie ich, prawda? Zadzwońcie do szkoły…
– Powiem ci szczerze – Żenia z lekkością przechodzi na ty – nie będziemy ich szukać. I do szkoły też nie będziemy dzwonić. Trudno tu cokolwiek udowodnić, a nawet jeśli, maksimum, co dostaną, to mandat. Auto wyczyść i postaw przy bramie szkoły. I sam je poobserwuj. Zobaczysz, kto to zrobił, wetknij mu to gówno w gębę, aż się udławi.
Z faksu wychodzi wydruk. Dyżurny czyta i siarczyście klnie. Wpycha mi pod nos:
– Patrz!
Z wydruku wynika, że podczas majówki w Moskwie dojdzie do aktu terrorystycznego. Dwóch Inguszów (podane są ich imiona i nazwiska oraz dane paszportowe), poruszając się samochodem (marka, kolor, numer rejestracyjny), wwiozą do stolicy materiał wybuchowy i wysadzą go „w miejscach publicznych”.
Przestraszona pytam:
– Zatrzymacie ich?
W odpowiedzi dostaję wiązankę przekleństw. Oficerowie operacyjni mówią, że podobne wiadomości dostają przed każdym świętem. Z góry wiadomo, że dane są fałszywe, bo prawdziwych terrorystów, o których jest tyle informacji, po cichu zgarnęłaby FSB. Ale w święta na ulicach musi być więcej sił mundurowych niż zwykle. Za taką pracę funkcjonariusze powinni dostawać dopłatę. Centrala jednak skąpi forsy, wysyła więc takie oto faksy. Spodziewany akt terrorystyczny to sytuacja nadzwyczajna, za którą milicjantom nie trzeba dopłacać.
Wezwanie. Pierwszy trup na dziś. Nie ma podejrzenia przestępstwa, więc obecność kryminalistyka nie jest obowiązkowa. Ale operacyjni nalegają, bym pojechała. Jedzie z nami jeszcze nieznajomy mężczyzna w czarnym garniturze.
– Funkcjonariusz?
– Kontraktowy, powiedzmy.
Okazuje się, że młody facet jest pracownikiem zakładu pogrzebowego. To wieloletnia praktyka: dyżurny milicjant nieoficjalnie informuje o każdych zwłokach biuro pogrzebowe i na oględziny wysyła ich agenta. Za każdy taki wyjazd dostaje trzy i pół tysiąca rubli[5].
W drzwiach mijamy się z lekarzami pogotowia. Mieszkanie jest nieźle urządzone. Kobieta, lat czterdzieści, przykryta kołdrą, leży na kanapie.
Jej syn, dwudziestolatek, w towarzystwie kolegów. Wszyscy są nieźle wstawieni. Kiedy matka umierała, pili piwo w kuchni. Chłopak spokojnie opowiada:
– Słyszę, jak woła. Pomyślałem, że znowu się zesrała. Robiła pod siebie już od kilku dni. Ale ona mówi: „Rzygać mi się chce”. Przyniosłem miskę, stoi tam. A potem jakoś tak zachrypła i umarła.
Dokładnie czterdzieści dni temu chłopak pochował ojca. I ojciec, i matka ostro pili.
– No, pomóż ją przewrócić!
Oficer operacyjny bezceremonialnie ogląda ciało. Niedbale narzuca kołdrę. Ręce i nogi zwisają z kanapy. Koleżanka syna wybiega z pokoju. Notujemy: brak śladów gwałtownej śmierci. Wpisujemy do protokołu cechy zmarłej.
– Złe światło. Stażystka, zobacz, jakiego koloru ma włosy.
Podchodzę. Wpatruję się.
– Kasztanowe, farbowane.
– Oczy?
– Szaroniebieskie. Źrenica rozszerzona prawie do granic tęczówki.
– A pachy ma wydepilowane?
– Nie ma takiego punktu w protokole.
Milicjanci śmieją się.
– A ty, okazuje się, jesteś w porządku, nie odpadłaś. Zuch.
Na korytarzu, gdzie już wyległ tłum ciekawskich sąsiadów, kręci się agent z biura pogrzebowego. Ocenił sytuację i zrozumiał, że syn nie ma pieniędzy na opłatę jego pracy. Nagabuje sąsiadów.
– Tyle lat się znaliście. Musicie zrozumieć, że jeśli ją teraz wywiozą do rejonowej kostnicy, przeleży tam minimum parę tygodni do sekcji zwłok. A sekcja zwłok… Szwy robią grube, rzadkie, a na pogrzebach potem dzieją się różne przypadki. Żeby dusza mogła odejść w spokoju, musimy zaopiekować się ciałem…
Dołączamy do protokołu ekspertyzę medyczną. Kobietę wypisali ze szpitala dwa dni przed śmiercią, z zapaleniem płuc i obrzękiem mózgu. Wypisali właśnie na umieranie, by nie psuć sobie statystyk. Za to w dokumentach wszystko wygląda pięknie: „Pacjentka w stanie zadowalającym”.
Nie zdążyliśmy wrócić na komisariat, a już nowe wezwanie. Oficer operacyjny klnie jak szewc do słuchawki.
– Rowerek dziecięcy? Jaki, kurwa, rowerek?! Ochujeliście tam zupełnie?
Potem słucha w milczeniu. Odkłada słuchawkę.
– Jedziemy. Słaboszczakowa to żona funkcjonariusza.
Po drodze wysadzamy zadowolonego agenta zakładu pogrzebowego. Udało mu się podpisać umowę.
Rozmowa przeskakuje na „ciapatych”, których „tylu się porobiło” w milicji. Ciapaty to zło, a współpracownik dobro, bo „swój”. Więc jak się do nich odnosić? Nie wiadomo!
W końcu dojeżdżamy na miejsce. Przy klatce czeka już zmartwiona żona funkcjonariusza.
– Rower synkowi ukradli. Chłopiec ma cztery lata, to był prezent na urodziny! Na korytarzu stał. Sąsiadki mówią, że zabrał pijak z sąsiedniej klatki.
Zarośnięte brudem mieszkanie. Prawie niechodzący, siwy staruszek. Dziecięcy rower leży u niego.
– I po co ci taki rower, dziadku?
– А?
– Rower ci po co? Do jeżdżenia? Na sprzedaż? Babie na prezent?
– Nie wiem. Zobaczyłem, to wziąłem.
W sąsiednim pokoju jeden z naszych przeszukuje szafki. Szuka pieniędzy na piwo dla nas. Nie znalazł, klnie.
Długo sprowadzamy dziadka na dół. On, zdaje się, nie rozumie, dokąd go prowadzą, i zaczyna krzyczeć. Jeden z milicjantów wali go pięścią w brzuch. Stary milknie. Z trudem wsadzamy go do samochodu. Po przyjeździe wrzucamy do aresztu.
Około dziewiętnastej idziemy na zakupy. Kupujemy coś do jedzenia i alkohol: piwo, wódkę, koniak. Dziewczyny z dochodzeniówki biorą wino. Na milicyjnym korytarzu butelki głośno brzęczą w reklamówkach. Ale dyżurny też prosił o parę piw. Rozliczamy się i spokojnie przechodzimy.
Dochodzeniówka już zrobiła sałatkę. Rozlewamy wino do kubków.
– Tylko szybciutko – proszą dziewczyny. – Mamy takie urwanie głowy!
Szykują raporty. Norma w dochodzeniówce to czterdzieści spraw karnych miesięcznie przekazanych do sądu. Jeśli się nie uda, nie będzie premii. Dziewczyny mówią, że z siedmiorga pracowników wydziału tak naprawdę pracuje troje. I ta trójka siedzi w robocie już od czterech dni, do domu wychodzą tylko po to, żeby się wykąpać i przebrać. Na parapecie stoją puszki po red bullu.
– Omówmy marcową sprawę, dopóki wszyscy są, co?
„Marcowa sprawa” przyprawia o ból głowy cały komisariat. 8 marca do jednej dziewczyny przyszło z życzeniami dwóch mężczyzn. Pokłócili się o nią, a kłótnia zmieniła się w bójkę. Skutek: rany kłute. Ranny twierdzi, że rywal rzucił się na niego z nożem. Rywal twierdzi, że wyjął nóż tylko po to, by przestraszyć awanturnika i tym sposobem zakończyć bójkę. Ale tamten zaczął się szarpać i sam się nadział.
Milicję wezwano dopiero 9 marca. Do tego czasu kochliwa dziewczyna zdążyła już umyć w mieszkaniu podłogę, stoły i ściany. Noża nie znaleziono. Świadków bójki nie było – przestraszona kobieta wybiegła z pokoju. Charakter rany kłutej pasuje do obu wariantów wydarzeń. Wydawałoby się, że to klasyczny „wisielec”. Ale pojawili się forsiaści krewni rannego. I sprawa nabrała tempa. Funkcjonariusze znaleźli odpowiedni nóż, który zastąpił narzędzie przestępstwa, sfalsyfikowali odciski palców. Wykombinowali świadka. Protokół oględzin miejsca zdarzenia przepisywali pięć razy. Jednocześnie operacyjni „pracowali” nad zatrzymanym. Ten jednak uparcie nie przyznaje się do winy.
„Marcowa sprawa” w slangu funkcjonariuszy nazywa się „zerową”, czyli całkowicie wyssaną z palca. Inne, niezerowe sprawy też najczęściej wymagają korekty przed przekazaniem do sądu. W mojej obecności kryminalistyk podpisuje stos czystych na razie protokołów oględzin miejsca zdarzenia.
– A teraz upijemy się, jak należy!
Oksana, farbowana blondynka obwieszona złotem, po raz kolejny opowiada, że najdalej za pół roku przeniosą ją do inspekcji podatkowej:
– Mój wujek, wiecie, awansował na zastępcę w Moskwie. Obiecał pomóc.
Wszyscy uważnie słuchają, nie przerywając. O pracy w służbie podatkowej marzy niemal każdy milicjant.
Wbiega współpracownik z wytrzeszczonymi ze strachu oczami:
– Szkłowski idzie!
Szkłowski to szef dochodzeniówki. Wyrobionym ruchem milicjanci chowają szklanki za nóżki krzeseł. Jeden z chłopaków wsuwa butelkę pod kurtkę. Wszyscy w pośpiechu odpalają papierosy. Zaczynają opowiadać dowcipy.
Szkłowski, niewysoki tęgi mężczyzna, wchodzi do pokoju:
– Bawimy się?
Stoi pośrodku i niemiło się uśmiecha. Wszyscy oprócz Oksany kierują się do wyjścia. Za drzwiami krzyk:
– Zawalasz normy! Całkiem! Zwolnię cię, zanim zdążysz się przenieść do tego swojego podatkowego raju!
Po paru minutach Oksana wybiega cała we łzach. Wkrótce wychodzi zadowolony z siebie Szkłowski:
– Co się tak patrzysz, stażystko? Szkoda ci jej?
– Szkoda.
– Ty się nad nią nie lituj. Zapierdziela niby bez snu i odpoczynku! Miesiąc, kurwa, nic nie robiła, tylko siedziała na dupie. Podatkowa służba, kurwa mać.
Wciąż wściekły Szkłowski wysyła mnie i oficera operacyjnego Żenię na przesłuchanie ulicznego dilera narkotyków. Praca konwojentów na przesłuchaniu nie należy do przyjemnych i Szkłowski dobrze o tym wie.
Przed pokojem przesłuchań bawi się towarzystwo, dwóch chłopaków i dziewczyna. Piją piwo i drinki w puszce, słuchają muzyki z telefonów.
– To nasi stali świadkowie – wyjaśnia Żenia.
Stali świadkowie to ci, których przyłapano na jakichś drobiazgach. Są jeszcze wolontariusze fanatycy, ale tych jest niewielu.
Na chwiejnych nogach podchodzi do nas pijany chłopak. Patrzy nam w oczy:
– Przecież ja się z tym dilerem znałem. Kumplowaliśmy się. Potem poszedł siedzieć za narkotyki. Skurwił się, na złą drogę wstąpił, rozumiesz? O kolegach zapomniał. A dziś przychodzę, a jego już wzięli. Widział mnie, kiedy gliny nad nim pracowały. Myśli teraz, że donoszę na niego.
– Przecież donosisz – leniwie rzuca Żenia. – Ty nam go wydałeś.
– A co mogłem zrobić? No co ja mogłem zrobić? Był moim kolegą. Wszyscy jesteście! Jesteście…
– Idź stąd. No już!
Donosiciel odchodzi.
Zmieniamy poprzedni konwój, zajmujemy pozycje przy drzwiach. W pokoju już trwa przesłuchanie. Diler, chłopak około trzydziestki, ma zaspane oczy. Ręce w kajdankach, kajdanki brzęczą, gdy bezskutecznie usiłuje rozmasować nadgarstki. Palce ma długie i szczupłe, całe w świeżych siniakach. Obok siedzi malutka brunetka z dochodzeniówki z puszką red bulla i niemłody, zmęczony adwokat. Adwokat jest z urzędu.
– Nacisk na mnie wywierali. Moralny – cicho mówi „złoczyńca”. – Milicjanci sami napisali zeznania. Powiedzieli: „Jak podpiszesz, będziesz odpowiadał z wolnej stopy”.
– To poważne naruszenie – komentuje adwokat.
– Ale czego pan go broni? – uśmiecha się śledcza. – Przecież wszystko już jest jasne: niewinny by nie podpisał.
– U was nie można nie podpisać – uśmiecha się adwokat w odpowiedzi.
– No ja bym, na przykład, nie podpisała – upiera się śledcza. I zwraca się do zatrzymanego: – Milicjanci mogą ci obiecać gruszki na wierzbie, ale i tak o wszystkim zadecyduje sąd. A poza tym skąd wiesz, że to rzeczywiście byli milicjanci? Znasz ich nazwiska?
– A w grudniu, swoją drogą, jednego z waszych wsadzili. Za wymuszanie zeznań – mówi zamyślony adwokat.
– A w styczniu zabili Markiełowa[6] – odparowuje śledcza. – Pracujemy czy pierdzielimy?
– Nie mogę mówić – zaczyna nieoczekiwanie słabym głosem „złoczyńca”.
– Odmawiamy, znaczy się?
– Nie. Dajcie mi wody.
Duszkiem wypija pół litra bonaquy.
– Ile nie piłeś? – pyta adwokat.
Okazuje się, że „złoczyńca” nie pił, nie jadł, nie korzystał z toalety, od kiedy go tu przywieziono, czyli od czternastej.
– Ochujeliście? – interesuje się spokojnie adwokat. – A jak coś mu pęknie?
Eskortujemy chłopaka do toalety. Nalewamy jeszcze wody do butelki. Mam w kieszeni ciastko, daję „złoczyńcy” w drodze powrotnej. Łapczywie zjada, oblizuje dłonie. Żenia jest w szoku:
– Pojebało cię, stażystko?
Wzywamy świadków na konfrontację. Śledcza klnie, ich zeznania są dosłownie takie same. Poprawia.
Świadkowie opuszczają wzrok i odpowiadają długo i mętnie na pytania. Teraz zeznania się nie zgadzają. Adwokat się ożywia:
– Widziałeś, jak się odbywał zakup kontrolowany? Na własne oczy widziałeś?
– Nie – cicho przyznaje świadek. – Nie widziałem.
– Nie widział!
– Co, co? – pyta ponownie śledcza i patrzy wprost na swojego stałego świadka. Tamten mamrocze coś niezrozumiałego.
– Nie widział. Przecież powiedział, że nie widział.
– Jak nie widział, jeśli widział? Po prostu wszyscy jesteśmy już zmęczeni. – Odczytuje zeznania spisane jak przez kalkę. – Potwierdzasz?
– Potwierdzam.
Eskortujemy „złoczyńcę” z powrotem do aresztu.
W dyżurce poprawiają statystyki dnia przed wysłaniem do okręgu, dopisują protokoły.
– Sań, daj mi świadków – prosi drugi dyżurny, Dima.
Z notesu z nazwiskami przepisują dane do raportów oględzin. W sądzie te martwe dusze potwierdzą potrzebną wersję śledztwa.
– A ten twój narkos ma rodzinę?
– Matkę, zdaje się.
– Przesłuchano go już? To zadzwoń do niej.
Dzwoni:
– Pani syn jest u nas. Zatrzymany. Może pani podejść, tylko szybko, bo już niedługo go zabierają.
I z miejsca wypełnia dokument: „W związku z brakiem krewnych w Moskwie zapewnienie zatrzymanemu bielizny i ubrań na zmianę odpowiednich do pory roku nie jest możliwe”.
– Przedzwońmy do matki – proponuję. – Powiemy, by przyniosła ciuchy na zmianę.
Milicjanci się śmieją.
– To standardowa procedura, stażystko – mówi porucznik Dima. Wypełnia się dla wszystkich. Półszeptem dodaje: – Nie myśl o tym, nawet się nie zastanawiaj. Bo zwariujesz.
Po kwadransie przybiegła matka. Konwojujemy ją do pokoju spotkań z rodziną.
Za pięć minut pojawia się „Szeherezada” – dyżurna z moskiewskiej milicji, odpowiadająca za przewóz „jeńców”. Wysoka, czarnowłosa, przepiękna dziewczyna w waciaku pali papierosy, skarży się na urwanie głowy: kwartalne raporty i że wszyscy jak zwariowani łapią „złoczyńców”. Zabiera „jeńca”.
Szykujemy kolację. Kroimy kiełbasę na stole, rozcieńczamy koniak colą.
Święta tuż-tuż i mundurowi z przejęciem opowiadają o swoich dodatkowych zajęciach zarobkowych. W milicji na niskim stanowisku nie wyżyjesz nawet z łapówek. Wasia z operacyjno-śledczego między dyżurami pracuje w kwiaciarni jako florystka. Opowiada, że najładniejsze duże bukiety komponuje się ze śmieci, czyli kwiatów, których osobno nikt by nie kupił. Najpopularniejszym sposobem na dorabianie jest praca w ochronie. Prawie każdy marzy o zmianie milicyjnej roboty. Największe, lecz nieosiągalne marzenie to służba podatkowa albo urząd celny. Dima, który służy w milicji już od siedmiu lat, dzieli się ciepłymi wspomnieniami:
– Na jednej budowie Tadżycy pracowali. I wyrywali torebki kobietom. Regularnie. Każdej nocy jedna, dwie do nas przychodziły. A my nie mogliśmy złapać tych wszystkich ciapatych. Przełożony truł dupę. Aż pewnego pięknego dnia po dyżurze przebraliśmy się w cywilne ciuchy, zawołaliśmy kolegów, wzięliśmy pałki i spuściliśmy im porządny wpierdol. Rozpełzli się po tej budowie jak karaluchy. I to był koniec, żadnego przestępstwa w tej okolicy już nie popełnili.
Koledzy rechoczą z aprobatą. Dima kontynuuje:
– To jeszcze nic. Dwa lata temu staliśmy na moście w kordonie. Wizytował nas jakiś pułkownik z okręgu. Ciągle to, śmo: jak źle wyglądamy, jakie barany jesteśmy. Listopad, śnieg wali, ale rzeka jeszcze nie zamarzła. I w tym momencie z mostu skoczyła dziewczyna. Jeszcze byłem w szoku, ale już w biegu zrzucałem z siebie ubrania. Ten dupek dowódca krzyczy coś. A ja z rozpędu do wody. Myślałem, że serce mi stanie. Płynę z całych sił, a jej już nie ma. Zanurkowałem, a zimno takie, że w oczy pali, prawie nic nie widać. Znalazłem ją jednak. Nie oddychała. Wywlokłem za włosy. Na asfalcie położyłem – i runąłem obok. Zawieźli nas do szpitala. Mówią, że przeżyła, ale pewności nie mam, bo do mnie ani razu nie przyszła na salę, może się krępowała. Dostałem naganę za to, że rzuciłem broń na ziemię i nie słuchałem poleceń starszego rangą. Premię zabrali.
Milczymy.
– To moje naj-najlepsze wspomnienie – mówi Dima.
Milicjanci, chichocząc, wyciągają woreczek z trawą. Wysyłają mnie do kryminalistyków, żebym wyżebrała folię. Z pustej butelki robią fajkę wodną.
– Nie boicie się?
– A dobra tam, wszyscy jesteśmy ludźmi.
Z pobliskimi dyżurkami jest umowa, by uprzedzać się wzajemnie o wyjeździe inspektorów. Funkcjonariusze przy telefonach coś do nas mówią, ale nie słyszymy. W końcu najbardziej trzeźwy z nas dociera do aparatu i zaczyna rechotać do słuchawki. Natychmiast mu wtórujemy.
– Znowu się tam naćpaliście, kurwy? – wrzeszczy głos w słuchawce. – Przyjmujcie zgłoszenie!
Szczerze staramy się zapisać nazwę ulicy. Nie wychodzi. Nikt nigdzie nie jedzie. Wleczemy się z Dimą do holu, gdzie wisi tablica. List ministra spraw wewnętrznych Raszyda Nurgalijewa do funkcjonariuszy milicji wydaje się niesamowicie, fantastycznie wręcz, zabawny. Konamy ze śmiechu.
Po paru godzinach nieprzerywanego ubawu kładziemy się spać w dyżurce na kanapach. Najtrzeźwiejszy ma czuwać przy telefonie. Budzą nas niemalże od razu. Przy okienku dyżurki stoi szykowna blondynka w eleganckim kostiumie. Właśnie została zaatakowana na swojej klatce schodowej. Skradziono jej torebkę. Jest niezwykle spokojna.
– Torebka to nic, phat, przepraszam, że tak się wyrażę. Ale tam jest mój paszport, a za dwa dni wylatuję. Czy na jutro zdołam wyrobić nowy?
– No chyba tylko jeśli zadzwoni pani do generała Pronina na komórkę.
– Do Władimira Wasiljewicza? Kończy naradę o dziesiątej, tak?
Okazuje się, że stoi przed nami menedżerka firmy córki Gazpromu. Porsche cayenne podwozi nas do miejsca przestępstwa. Gdy podjeżdżamy do bloku, milicjanci się krzywią:
– Eee… Przydałoby się pani mieszkanie zmienić.
– Dlaczego?
– Tu w sąsiedniej klatce ciapaci narkotykami handlują. Gdy potrzebne im są pieniądze, atakują okolicznych mieszkańców. Pani nie jest pierwsza. Trzeba zmienić mieszkanie.
– Indeed, będę musiała. Dziękuję za radę.
Nie pyta, dlaczego nie można po prostu aresztować handlarzy narkotyków.
Wracamy o siódmej rano.
Na podłodze aresztu leży chłopak z zakrwawioną głową i wytrzeszczonymi oczami wariata. Dwa tygodnie temu dostał dwa lata w zawieszeniu za rozbój. A dzisiaj się upił i doszczętnie rozbił pałką szyby w dziewięciu samochodach. Zgarnęli go podczas tłuczenia dziesiątego auta. Wyrywał się milicjantom, więc oberwał.
– Po co to zrobiłeś? – pyta nagle Dima, przykucnąwszy przy „klatce”. – No, Zwiejczik, po co to zrobiłeś?
– Po chuj.
– Przecież narzeczoną masz. Pójdziesz do więzienia, Zwiejczik. Zdechniesz tam.
– I chuj.
Dima biegnie do dyżurki po klucze i gorączkowo zaczyna otwierać „klatkę” – z widocznym zamiarem dołożenia Zwiejczikowi. Dyżurny go przyhamowuje:
– Procedury nieskończone. Jego i tak raczej nie wezmą… A w ogóle to co ci zależy? Krewny twój czy co? Co się tak wkurwiłeś? Czysta chuliganka, zuch. Zwiejczik, gościu, dawaj tak dalej, podnosisz nam wykrywalność!
Na twarzy Zwiejczika rozciąga się pijany uśmiech.
Za oknem robi się jasno.
Czyli na nocnym dyżurze w radiowozie.
21.38
Nocna zmiana jest najlepsza.
– Samochodów mało, dowództwo przyjeżdża rzadko, a potem należą się jeszcze dwa dni wolnego – mówi Sasza.
Sasza ma trzydzieści pięć lat, Jura – trzydzieści dwa. Obaj przyszli do drogówki prosto z wojska. Sasza pracuje na drodze piętnaście lat, Jura – trzynaście. Obaj uważają się za ludzi sukcesu.
Pułk policji drogowej, z którym jestem na służbie, kontroluje trasę specjalną, czyli zabezpiecza ruch VIP-ów po Moskwie.
– Odpowiadamy wyłącznie za konkretnych VIP-ów, jest ich około dwudziestu – wyjaśnia Jura. – Chociaż „kogutów” ci u nas dostatek. Na sygnale jeżdżą i urzędnicy, i biznesmeni, którzy dogadali się z naszym dowództwem. Tych drugich jest w sumie niewielu, najwięcej urzędników. Ale to nie nasi. My za nich nie odpowiadamy.
– Nas „koguty” w ogóle nie obchodzą – uściśla Sasza. – Interesują nas ci, którzy nie jeżdżą na sygnale. Przynoszą więcej korzyści finansowych, rozumiesz?
Obaj wydają się dumni ze swojej pracy.
– Obliczono, powtarzam, obliczono, że przy prędkości stu dwudziestu kilometrów na godzinę nie da rady strzelić w kolumnę samochodów. Dlatego pilnujemy trasy, by kolumna VIP-ów mogła utrzymać taką prędkość – peroruje Jura. – A w samochodzie amerykańskiego prezydenta to w ogóle mają specjalną lodówkę z przygotowaną krwią. To znaczy z krwią jego grupy. I jeśli coś, na miejscu mu robią transfuzję.
21.42
Jedziemy zatankować na specjalną stację dla milicyjnych radiowozów. Szeregowi pracownicy służby drogowej nie przepadają za swoim dowództwem. Po pierwsze, zwierzchnicy regularnie zmuszają ich do brania nadgodzin. Normalny grafik to dwie poranne zmiany, wolny dzień, dwie wieczorne, wolny dzień, nocna zmiana i dwa dni wolnego. Jednak na załodze często wymusza się, by wzięła dodatkowy dyżur. Wtedy zamiast wyczerpującego, ale możliwego do przyjęcia grafiku mają po dziesięć godzin przez pięć dni roboczych z rzędu.
– Kodeks pracy nie jest dla nas – rzuca melancholijnie Sasza. – Bo my przecież nie pracujemy za pensję.
Druga sprawa, której niżsi stopniem nie mogą wybaczyć dowództwu, to nielojalność. Dziewięciu na dziesięciu biorących łapówki funkcjonariuszy wewnętrzna służba bezpieczeństwa namierza dzięki wskazaniu przez ich zwierzchników.
22.03
Ustawiamy się na pozycji. Parkujemy na trasie, w miejscu wskazanym przez dowódcę pułku. Powinniśmy spędzić tu całą noc.
– Zimą dym z fajek idzie do góry, a latem w dół.
– Naszej krwi nie chcą w punktach krwiodawstwa.
– Można się przyzwyczaić do tego stania. I do trasy też można się przyzwyczaić. Tylko czasem chce się rzygać od tego wszystkiego.
22.23
Do pierwszej kolizji dochodzi dosłownie pięćset metrów od naszego postoju.
Dziewczyna z toyoty chciała wysadzić pasażerkę. Zatrzymała się zbyt blisko śmieciarki. Gdy kierowca śmieciarki zaczął cofać, zmiażdżył jej zderzak i zbił reflektor. Śmieciarka nie została uszkodzona.
Dziewczyna płacze w samochodzie. Jura idzie ją uspokoić.
– I czemu, głupia, tak blisko podjechałaś?
– Przecież dałam sygnał. Myślałam, że tamten go słyszy.
Kierowca śmieciarki, młody wąsaty chłopak w zaplamionym kombinezonie, stoi przy swoim samochodzie. Nawet nie próbuje niczego wyjaśniać.
– No co, Stanisławie Jewgienjewiczu, sytuacja jest jasna. Wyrobimy się w pół godziny, jak pan sądzi? – mówi Sasza do Jury. „Stanisław Jewgienjewicz” to jeden z forteli drogówki. Należy powtarzać te personalia jak najczęściej. Jeśli uczestnicy kolizji zdecydują się napisać skargę na funkcjonariuszy, zapamiętają „Stanisława Jewgienjewicza”. A taki w służbie drogowej rzecz jasna nie pracuje.
Ale w pół godziny nie udało się wyrobić. Dziewczyna zadzwoniła po swojego chłopaka, a kierowca śmieciarki do swojego kierownika.
Sasza i Jura rysują w radiowozie schemat kolizji. Oprócz jasno skonstruowanego schematu potrzebne jest jeszcze podpisane przez kierowcę śmieciarki przyznanie się do winy. Wtedy sprawę będzie można zamknąć. Problem w tym, że jeśli kierowca weźmie winę na siebie, straci robotę.
Dlatego Jura radzi chłopakowi właścicielki pechowej toyoty, by „wziął śmieciarza w obroty”. Oboje z Saszą biorą zaś w obroty jego szefa.
Sasza stara się, by emocje sięgnęły zenitu: najpierw ogłasza, że kierowcę śmieciarki należy wyprowadzić i rozstrzelać, potem dodaje:
– Z tobą i tak jeszcze po ludzku rozmawiają, jeśli we mnie byś wjechał, chybabym cię zabił.
Po godzinie wzmożonego nacisku kierowca się załamuje. Bierze na siebie winę. Odjeżdżamy.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I