Jakob von Gunten. Dziennik - Robert Walser - ebook + książka

Jakob von Gunten. Dziennik ebook

Robert Walser

4,1
34,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W połowie 1905 roku dwudziestosiedmioletni Robert Walser ukończył w Berlinie kurs dla lokajów. Nabyte umiejętności miał okazję wypróbować w czasie służby na zamku rodziny von Hochberg w Dąbrowie Niemodlińskiej. Podobna instytucja stała się scenerią Jakoba von Guntena, może najbardziej fantasmagorycznej powieści Walsera.

Instytut Benjamenty kształtuje lokajów doskonałych. Bezmyślnych i niezdolnych do buntu, zgodnie z zasadą „Odzwyczaić się od własnej natury”. „W gruncie rzeczy wcale nie jest jasne, czy Instytut, ów «przedsionek pokojów mieszkalnych i paradnych sal życia», wciąż żyje – pisze w posłowiu Piotr Paziński. − Wszystko jest tu przejściowe, nietrwałe, zawieszone w powietrzu: czuwanie, jedzenie, spanie i nauka. Wszystko pogrążone we śnie: «panowie wychowawcy i nauczyciele śpią albo pomarli, albo są w letargu, albo zamienili się w kamienie». Nic dziwnego, że pewnego dnia szkoła skojarzy się Jakobowi z domem umarłych. A polskim czytelnikom zmierzch i upadek Instytutu Benjamenty, a wcześniej ów osobliwy stan zawieszenia między jawą a snem oraz życiem i nieżyciem, tudzież sekrety wychowawców, starannie poukrywane w niedostępnych dla uczniów pomieszczeniach budynku, może przypominać dwie książki, których Walser znać nie mógł, ale mógł je wyśnić: Sanatorium pod Klepsydrą i Akademię pana Kleksa”.

Na kanwie powieści Walsera oniryczny film nakręcili bracia Quay.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 196

Oceny
4,1 (18 ocen)
8
5
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TvaF03-CLr

Nie oderwiesz się od lektury

to jest styl i humor. to wiecznie będzie smakować.
00
Wikann

Całkiem niezła

całkiem niezła, choć dziwna w klimacie i treści, trochę jak opowiesc ze snu
00
EdytaDubicka

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna, piękna, przedziwny styl. Inna. Do wielokrotnego czytania.
00

Popularność




Tytuł oryginału

Jakob von Gunten. Ein Tagebuch

Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych

Frycz i Wicha

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Korekta

Ryszarda Krzeska, Maciej Korbasiński,

Piotr Królak, Renata Kuk

Licence edition by permission of the owner of rights, the Robert Walser-Stiftung Bern

© Suhrkamp Verlag Frankfurt am Main 1978 and 1985

© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021

© for the Polish translation by Małgorzata Łukasiewicz, 2021

Wydanie 2 (pierwsze PIW)

Warszawa 2021

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01, e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku! www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN  978-83-8196-202-5

Nauczyć się tu można niewiele, brak sił pedagogicznych i my, chłopcy z Instytutu Benjamenty, nigdy do niczego nie dojdziemy, to znaczy w przyszłości będziemy wszyscy czymś małym i podrzędnym. Nauka, którą pobieramy, polega głównie na tym, by wpoić nam cierpliwość i posłuszeństwo, dwie właściwości, które obiecują raczej mizerne sukcesy lub zgoła żadnych. Owszem, wewnętrzne sukcesy. Ale co komu po tym? Czy wewnętrzne osiągnięcia dadzą człowiekowi kawałek chleba? Bardzo chciałbym być bogaty, jeździć dorożkami i trwonić pieniądze. Rozmawiałem o tym z Krausem, moim kolegą, ale wzruszył tylko pogardliwie ramionami i nie zaszczycił mnie ani jednym słowem. Kraus posiada zasady, mocno siedzi w siodle, jedzie na zadowoleniu, a to wierzchowiec, który nie nadaje się do jazdy galopem. Odkąd jestem w Instytucie Benjamenty, doszedłem do tego, że stałem się dla siebie zagadką. Mnie też ogarnęło osobliwe, przedtem nieznane zadowolenie. Umiem całkiem nieźle słuchać, choć nie dorównuję pod tym względem Krausowi, który jak nikt potrafi rzucać się w te pędy na usługi rozkazów. W jednym punkcie jesteśmy wszyscy, Kraus, Schilinski, Fuchs, długi Peter, ja i tak dalej, do siebie podobni, mianowicie co się tyczy całkowitego ubóstwa i zależności. Jesteśmy mali, maleńcy aż do nikczemności. Jeśli ktoś ma markę kieszonkowego, uchodzi za uprzywilejowane książątko. Kto, tak jak ja, pali papierosy, wzbudza zatroskanie z powodu swej rozrzutności. Nosimy mundury. Wyglądamy jak ludzie zależni i być może przynosi nam to ujmę, ale zarazem wyglądamy w tych mundurkach bardzo ładnie, i to odsuwa od nas głęboką hańbę, będącą udziałem tych, co chodzą we własnych, najwłaśniejszych, ale podartych i brudnych ubraniach. Ja na przykład bardzo chętnie noszę mundur, bo inaczej nigdy bym nie wiedział, co na siebie włożyć. Ale i pod tym względem jestem na razie dla siebie zagadką. Może tkwi we mnie człowiek na wskroś pospolity. Ale może w moich żyłach płynie krew arystokratyczna. Nie wiem. Jedno tylko wiem z całą pewnością: będę w przyszłości rozkosznym, okrągłym zerem. Na starość będę obsługiwał młodych, pewnych siebie, źle wychowanych prostaków, albo będę żebrał, albo zginę marnie.

My, elewowie czy też wychowankowie, mamy właściwie bardzo mało do roboty, nie zadają nam prawie żadnych lekcji. Uczymy się na pamięć przepisów, które tu panują. Albo też czytamy książkę Jaki jest cel szkoły dla chłopców Benjamenty? Kraus studiuje prócz tego jeszcze francuski, sam dla siebie, bo obce języki czy podobne rzeczy nie figurują wcale w programie. Jest tylko jedna lekcja, i ta lekcja wciąż się powtarza. „Jak winien zachowywać się chłopiec?” Wokół tej kwestii kręci się w gruncie rzeczy cała nauka. O to, byśmy posiedli jakąś wiedzę, nikt się nie troszczy. Jak już mówiłem, brak sił pedagogicznych, to znowu panowie wychowawcy i nauczyciele śpią albo pomarli, albo są w letargu, albo zamienili się w kamienie, tak czy inaczej nie ma z nich żadnego pożytku. Zamiast nauczycieli, którzy dla jakichś osobliwych powodów faktycznie leżą jak nieżywi i drzemią, uczy nas i sprawuje rządy pewna młoda dama, siostra pana przełożonego, panna Lisa Benjamenta. Przychodzi do klasy na lekcję z małą białą pałeczką w ręku. Na jej widok wszyscy wstajemy. Gdy nauczycielka zajmuje miejsce, nam też wolno usiąść. Stuka trzy razy krótko i władczo pałeczką o stół i nauka się zaczyna. Cóż to za nauka! Ale skłamałbym, gdybym uznał ją za dziwaczną. Nie, uważam, że panna Benjamenta uczy nas rzeczy godnych uwagi. Niewiele tego, i wciąż powtarzamy w kółko to samo, ale może za tymi wszystkimi głupstwami i śmiesznostkami kryje się jakaś tajemnica. Śmieszne? Nam, chłopcom z Instytutu Benjamenty, nigdy nie jest do śmiechu. Nasze oblicza i maniery tchną zawsze powagą. Nawet Schilinski, który przecież jest jeszcze zupełnym dzieckiem, bardzo rzadko się śmieje. Kraus nie śmieje się nigdy, a jak już sobie pozwoli, to tylko na króciutko i potem zawsze jest zły, że pozwolił sobie na takie sprzeczne z regułami dźwięki. My, uczniowie, na ogół nie lubimy się śmiać, to znaczy właściwie już nie potrafimy. Brak nam niezbędnej po temu wesołości i beztroski. Czyżbym się mylił? Bóg świadkiem, że czasem cały mój pobyt tutaj zdaje mi się jakimś niezrozumiałym snem.

Najmłodszy i najmniejszy spośród wychowanków to Heinrich. Temu młodemu człowiekowi mimo woli okazuje się czułość, bez żadnych ukrytych myśli. Sterczy nieruchomo przed wystawami sklepów, całkowicie pochłonięty oglądaniem towarów i łakoci. Potem zazwyczaj wchodzi do środka i kupuje sobie coś słodkiego za szóstkę. Heinrich to jeszcze dzieciak, ale przemawia i zachowuje się jak dorosły kulturalny człowiek. Włosy ma zawsze nienagannie przygładzone i uczesane z przedziałkiem, co szczególnie doceniam, bo ja w tej dziedzinie nie mam się czym chwalić. Głos ma tak cienki jak delikatny świergot ptasi. Na spacerze albo w trakcie rozmowy człowiek całkiem nieświadomie obejmuje go za ramiona. Trzyma się jak wyższy oficer, a jest taki malutki. Nie ma charakteru, bo nie wie jeszcze w ogóle, co to takiego. Z pewnością nigdy jeszcze nie zastanawiał się nad życiem, bo i po co? Jest bardzo dobrze ułożony, usłużny i grzeczny, ale nieświadomie. Tak, Heinrich jest jak ptak. Ma serce na wierzchu. Gdy podaje komuś rękę, to jakby ptak podawał rękę, chodzi i stoi jak ptak. W Heinrichu wszystko jest niewinne, pogodne i szczęśliwe. Chce zostać paziem, powiada. Ale powiada to bez wulgarnego rozmarzenia i w istocie, zawód pazia to coś w sam raz dla niego. Subtelne maniery i uczucia mają jakiś cel i patrzcie, trafiają w sedno. Jakie doświadczenia go czekają? Czy doświadczenia i doznania w ogóle ośmielą się musnąć tego chłopca? Czy srogie rozczarowania nie zawahają się niepokoić arcydelikatnego Heinricha? Widzę zresztą, że jest nieco chłodny, nie ma w sobie nic impetycznego ani wyzywającego. Może wcale nie dostrzeże wielu, wielu rzeczy, które mogłyby go zmiażdżyć, i nie odczuje tego, co mogłoby zakłócić jego beztroskę. Bóg wie, czy mam rację! Ale w każdym razie bardzo, bardzo lubię snuć takie uwagi. Heinrich poniekąd nie ma żadnego rozeznania. To jego szczęście i wypada mu tego zazdrościć. Gdyby był księciem, pierwszy bym przed nim ukląkł i złożył hołd. Szkoda!

Nie do pojęcia, jak głupio się zachowywałem na początku mego pobytu w Instytucie! Przede wszystkim oburzył mnie nędzny wygląd klatki schodowej. Otóż jest to normalna klatka schodowa zwykłej oficyny w wielkim mieście. Zadzwoniłem i jakiś stwór podobny do małpy otworzył mi drzwi. Był to Kraus. Ale wtedy uznałem go po prostu za małpę, podczas gdy dziś cenię go wysoko ze względu na czysto osobiste przymioty, jakie go zdobią. Spytałem, czy można zobaczyć się z panem Benjamentą.

– Tak jest, proszę pana – rzekł Kraus i złożył przede mną głęboki, idiotyczny ukłon. Ten ukłon napędził mi niebywałego strachu, bo zaraz sobie pomyślałem, że coś tu musi być nie w porządku. I od tej chwili uznałem szkołę Benjamenty za jakiś nieczysty interes. Wszedłem do pokoju przełożonego. Śmiać mi się chce, kiedy pomyślę o scenie, jaka się wówczas rozegrała! Pan Benjamenta spytał, czego sobie życzę. Wyjaśniłem nieśmiało, że pragnę zostać jego uczniem. Nic na to nie odpowiedział i wziął się do czytania gazet. Biuro, pan przełożony, ta małpa, która wyszła mi otworzyć, sposób milczenia i studiowania gazet, wszystko to wydało mi się w najwyższym stopniu podejrzane i złowróżbne. Nagle padło pytanie, jak się nazywam i skąd pochodzę. Wtedy uznałem, że jestem zgubiony, bo naraz poczułem, że już się stąd nie wydostanę. Jąkając się, podałem żądane informacje, odważyłem się nawet podkreślić, że pochodzę z bardzo dobrego domu. Powiedziałem między innymi, że ojciec mój jest starszym radcą, ja zaś uciekłem od niego, bo obawiałem się, że zmiażdży mnie swoją doskonałością. Przełożony znowu milczał przez chwilę. Moje obawy, że padnę ofiarą oszustwa, spotęgowały się do maksimum, przychodziło mi już na myśl potajemne morderstwo, stopniowe uduszenie. Wtem przełożony spytał władczym głosem, czy mam przy sobie pieniądze, a ja potaknąłem.

– To dawaj je. Szybko! – rozkazał, a ja, o dziwo, posłuchałem od razu, choć targał mną żal. Nie wątpiłem już, że wpadłem w ręce zbója i oszusta, a mimo to potulnie wyjąłem pieniądze na czesne. Jak mnie śmieszą moje ówczesne odczucia! Wygładził banknoty i znowu zapadło milczenie. Wówczas zdobyłem się na heroiczny wyczyn i nieśmiało poprosiłem o pokwitowanie, ale za całą odpowiedź usłyszałem:

– Dranie takie jak ty nie dostają pokwitowania.

Byłem bliski omdlenia, przełożony zadzwonił. Natychmiast wpadł do pokoju ten głupkowaty małpiszon, Kraus. Głupkowaty małpiszon? O, przepraszam. Kraus to naprawdę przemiły człowiek. Tylko wtedy jeszcze tego dobrze nie rozumiałem.

– To jest Jakob, nowy uczeń. Zaprowadź go do klasy.

Przełożony ledwie skończył, jak Kraus złapał mnie i zaciągnął przed oblicze nauczycielki. Ze strachu człowiek robi się okropnie dziecinny. Podejrzliwość i ignorancja dyktują mu najgłupsze zachowania. W ten sposób stałem się wychowankiem.

Mój kolega Schacht to dziwne stworzenie. Marzy o tym, żeby zostać muzykiem. Opowiada mi, że w wyobraźni gra cudownie na skrzypcach, i kiedy patrzę na jego rękę, wierzę mu. Lubi się śmiać, ale nagle ni stąd, ni zowąd wpada w melancholijne rozmarzenie, co niesłychanie wręcz pasuje do jego twarzy i sylwetki. Schacht ma bladą cerę i długie, wąskie dłonie, które wyrażają nieokreślone cierpienia psychiczne. Drobnej budowy ciała, łatwo wpada w podniecenie, trudno mu ustać albo usiedzieć bez ruchu. Przypomina chorowitą, kapryśną pannę, lubi się też dąsać, co jeszcze zwiększa podobieństwo do młodej, trochę zepsutej kobiety. Często w mojej sypialni leżymy we dwóch na łóżku, w ubraniach, nie ściągając butów, i palimy papierosy, co jest sprzeczne z przepisami. Schacht chętnie udaje takiego, co to narusza przepisy, a prawdę rzekłszy, ja niestety także. Leżąc tak, opowiadamy sobie rozmaite historie, historyjki z życia, to znaczy prawdziwe, ale jeszcze więcej historii zmyślonych, gdzie fakty wzięte są z powietrza. Wtedy zdaje się, że wokół nas, z góry i z dołu, rozbrzmiewają ciche dźwięki. Wąska, ciemna sypialnia rozrasta się, pojawiają się ulice, sale, miasta, zamki, nieznajomi ludzie i krajobrazy, coś grzmi i szeleści, gada, płacze i tak dalej. Z Schachtem, którego owiewa marzycielska aura, bardzo miło jest rozmawiać. Robi wrażenie, że rozumie wszystko, co się do niego mówi, i sam powie od czasu do czasu coś ważnego. I często się skarży, a to lubię w rozmowie najbardziej. Lubię wysłuchiwać skarg. Można wtedy przyglądać się temu, kto mówi, i głęboko, serdecznie mu współczuć, a Schacht ma w sobie coś, co budzi współczucie, nawet jeśli nie mówi o rzeczach przykrych. Jeżeli kogokolwiek nawiedza subtelne niezadowolenie, to znaczy tęsknota za czymś pięknym i wzniosłym, to w Schachcie owo uczucie rozgościło się na dobre. Schacht ma duszę. Kto wie, może jest naturą artystyczną. Zwierzył mi się, że jest chory, a że chodzi tu o niezbyt przyzwoitą dolegliwość, błagał mnie usilnie o dochowanie sekretu, co mu oczywiście zaręczyłem słowem honoru, żeby go uspokoić. Poprosiłem, żeby mi pokazał dotknięte schorzeniem miejsce, ale na to zgniewał się trochę i odwrócił do ściany.

– Jesteś bezwstydny – powiedział.

Często leżymy tak, nie mówiąc ani słowa. Raz odważyłem się lekko przyciągnąć ku sobie jego rękę, ale wyrwał się i rzekł:

– Co to za głupstwa? Daj spokój.

Schacht wyróżnia moje towarzystwo, nie dostrzegam tego wyraźnie, ale w tych sprawach wyraźność wcale nie jest konieczna. Właściwie ogromnie go lubię i widzę w nim jakby wzbogacenie własnej egzystencji. Oczywiście nigdy mu tego nie mówię. Gadamy o głupstwach, często także o rzeczach poważnych, ale unikając wielkich słów. Piękne słowa są strasznie nudne. Po spotkaniach z Schachtem w sypialni widzę, że my, wychowankowie Instytutu Benjamenty, jesteśmy skazani często przez całe pół dnia na osobliwe leniuchowanie. Zawsze gdzieś tkwimy, przesiadujemy, wystajemy albo leżymy. Ja i Schacht zapalamy dla przyjemności w sypialni świece, co jest surowo zabronione. Ale właśnie dlatego nas to bawi. Przepisy przepisami, a świece palą się tak pięknie, tak tajemniczo. A jak wygląda twarz mojego kolegi, podświetlona delikatnym czerwonawym blaskiem! Kiedy patrzę w płomień świecy, wydaje mi się, że jestem potężny. W chwilę potem pojawia się zawsze służący i podaje mi futro. To bzdura, ale ta bzdura ma miłą buzię i uśmiecha się.

Schacht ma właściwie prostackie rysy, ale bladość, która powleka mu twarz, wysubtelnia je. Nos jest za duży, uszy także. Usta ma zaciśnięte. Czasem, kiedy mu się przyglądam, zdaje mi się, że temu człowiekowi musiało się źle powodzić. Kocham ludzi, którzy sprawiają owo melancholijne wrażenie! Czy na tym polega braterska miłość? Tak, być może.

Pierwszego dnia zachowywałem się jak rozpieszczony maminsynek. Pokazano mi pokój, gdzie miałem spać razem z innymi, to znaczy z Krausem, Schachtem i Schilinskim. Poniekąd jako czwarty w sojuszniczym związku. Wszystko mnie raziło, koledzy, pan przełożony, który przyglądał mi się z wyrazem okrucieństwa w oczach, pani. I wtem po prostu padłem panience do stóp i zawołałem:

– Nie, ja nie mogę spać w tym pokoju. Uduszę się tu. Wolę już nocować na ulicy – i mówiąc to, mocno obejmowałem nogi młodej damy. Rozgniewała się chyba i rozkazała mi wstać. Powiedziałem:

– Nie wstanę, póki mi pani nie obieca, że wyznaczy mi pani jakieś ludzkie pomieszczenie do spania. Proszę panią, błagam, niech mnie pani przeniesie, choćby do lochu, byle nie tutaj. Tutaj nie mogę. Doprawdy, nie chciałbym urazić moich kolegów, a jeśli już to zrobiłem, to przykro mi, ale spać z trójką innych, na czwartego, i to w takim ciasnym pomieszczeniu? To niemożliwe. Ach, proszę pani! – Na jej twarzy pokazał się uśmiech, zauważyłem to i tuląc się do niej jeszcze mocniej, dorzuciłem prędko: – Będę grzeczny, przyrzekam. Będę spełniał na wyprzódki każde pani polecenie. Nigdy, przenigdy nie będzie się pani musiała uskarżać na moje zachowanie.

Panna Benjamenta spytała:

– Na pewno? Nie będę miała powodów do skarg?

– Nie, z pewnością nie, proszę pani – odrzekłem.

Wymieniła znaczące spojrzenie ze swoim bratem, panem przełożonym, i powiedziała do mnie:

– Przede wszystkim wstań z podłogi. Fuj. Jak można tak się płaszczyć i skamlać. A teraz chodź. Proszę bardzo, możesz spać gdzie indziej.

Poprowadziła mnie do pokoju, w którym teraz mieszkam, pokazała mi go i spytała:

– Podoba ci się?

Byłem na tyle bezczelny, by odrzec:

– Ciasno tu. W domu w oknach były firanki. I pokoje były słoneczne. Tu stoi tylko wąski tapczan i umywalka. W domu pokoje były kompletnie umeblowane. Ale proszę się nie gniewać. Podoba mi się i dziękuję pani. W domu było o wiele wytworniej, przyjemniej i bardziej elegancko, ale tu też jest całkiem miło. Proszę wybaczyć, że naprzykrzam się porównaniami z tym, co było w domu i czort wie czym jeszcze. Uważam, że ten pokój jest wprost uroczy. Co prawda to okno wysoko w murze trudno nazwać oknem. I całość przypomina zdecydowanie szczurzą lub psią norę. Ale podoba mi się. Jestem bezwstydny i niewdzięczny, że tak mówię, prawda? Najlepiej byłoby chyba zabrać mi ten pokój, który naprawdę wysoko sobie cenię, i wydać mi bezwzględny rozkaz spania razem z innymi. Moi koledzy czują się z pewnością urażeni. A pani się gniewa. Widzę to. Jestem niepocieszony.

– Głuptas z ciebie, a teraz zamilcz – powiedziała. Ale jednocześnie uśmiechała się. Tego pierwszego dnia wszystko wypadło strasznie głupio. Wstydziłem się i dziś jeszcze się wstydzę na myśl o tym, jak niewłaściwie się zachowywałem. Pierwszej nocy spałem bardzo niespokojnie. Śniła mi się nauczycielka. A co się tyczy własnego pokoju, to dziś byłbym bardzo rad, gdybym musiał dzielić go z jedną lub dwiema innymi osobami. Strach przed ludźmi świadczy zawsze o lekkim obłędzie.

Pan Benjamenta to olbrzym, a my, wychowankowie, jesteśmy karzełkami przy tym olbrzymie, zawsze nieco ponurym. Jako szef i władca gromadki tak nieważnych, nic nieznaczących stworzeń jak my jest właściwie siłą rzeczy zobowiązany do przykrego usposobienia, gdyż sprawowanie rządów nad nami to zadanie, które absolutnie nie odpowiada jego siłom. Nie, pana Benjamentę stać byłoby na coś innego. Wszak wobec sprawy tak bagatelnej jak nasza edukacja taki herkules może jedynie zapaść w sen, to znaczy markotnie i zrzędnie czytać swoje gazety. Co sobie właściwie ten człowiek myślał, gdy decydował się założyć Instytut? W pewnym sensie żal mi go, i to uczucie wzmaga dodatkowo respekt, jaki dla niego żywię. Na początku mojego pobytu w Instytucie, zdaje się rankiem drugiego dnia, rozegrała się zresztą między nami drobna, ale bardzo gwałtowna scena. Wszedłem do jego kantoru, ale nie zdążyłem nawet otworzyć ust, jak usłyszałem surowe słowa:

– Wyjdź. Spróbuj, czy uda ci się wejść do pokoju jak należy.

Wyszedłem i zapukałem do drzwi, o czym przedtem zupełnie zapomniałem. Usłyszałem „proszę”, wszedłem do środka i przystanąłem.

– A gdzie ukłon? I co się mówi, jak się do mnie przychodzi?

Ukłoniłem się i wyrzekłem żałosnym głosem:

– Dzień dobry, panie przełożony.

Dziś jestem już tak wytresowany, że rzucam to „dzień dobry, panie przełożony” ot, tak sobie, mimochodem. Wtedy nienawidziłem tej uniżonej grzeczności, po prostu na nic lepszego nie było mnie stać. To, co wtedy wydawało mi się śmieszne i głupie, dziś uważam za wytworne i piękne.

– Mów głośniej, łajdaku – krzyknął pan Benjamenta.

Pięć razy musiałem powtarzać „dzień dobry, panie przełożony”. Dopiero wtedy zapytał, czego chcę. Złość mnie wzięła i powiedziałem:

– Tu się nie można niczego nauczyć i nie mam ochoty tu zostać. Proszę mi oddać pieniądze i wynoszę się do diabła. Gdzie nauczyciele? Gdzie w ogóle jakiś plan, jakaś idea? Nic, kompletnie nic. Mam tego dość. Nikt na świecie nie przeszkodzi mi porzucić tego ponurego miejsca. Nie dam się zadręczać i ogłupiać pańskim więcej niż idiotycznym przepisom, na to pochodzę z o wiele zbyt dobrego domu. Nie zamierzam wprawdzie wracać do ojca i matki, za nic, ale wolę już iść na ulicę i sprzedać się jako niewolnik. Co mi tam.

W te słowa przemawiałem. Dziś po prostu skręcam się ze śmiechu, jak sobie przypomnę to głupie zachowanie. Ale wtedy byłem śmiertelnie poważny. Pan przełożony jednakże milczał. Szykowałem się już cisnąć mu w twarz jakąś ciężką obelgę. Wtem odezwał się spokojnie:

– Raz wpłacone pieniądze nie ulegają zwrotowi. Co się tyczy twojej niemądrej opinii, że nie można się tu niczego nauczyć, to jesteś w błędzie, ponieważ można. Poznaj przede wszystkim swoje otoczenie. Twoi koledzy zasługują, by przynajmniej spróbować zawrzeć z nimi znajomość. Porozmawiaj z nimi. Radzę ci, uspokój się. Przede wszystkim spokój – te ostatnie słowa wymówił jakby pogrążony w głębokiej, wcale mnie nie dotyczącej zadumie. Przymknął oczy, jak gdyby dając mi do zrozumienia, z jaką dobrocią, jak łagodnie mnie traktuje. Dawał mi wyraźne dowody duchowej nieobecności i znowu milczał. Co miałem robić? Pan Benjamenta wrócił do lektury gazety. Czułem się tak, jakbym słyszał z daleka pomruki groźnej burzy. Głęboko, prawie do ziemi skłoniłem się przed tym człowiekiem, który nie zwracał już na mnie uwagi, powiedziałem, zgodnie z przepisami, „adieu, panie przełożony”, stuknąłem obcasami, wyprężyłem się na baczność, zrobiłem w tył zwrot, to znaczy nie, nie zrobiłem, starałem się wymacać ręką klamkę, nie spuszczałem oczu z twarzy przełożonego i nie odwracając się, wysunąłem się tyłem za drzwi. Tak skończyła się próba dokonania rewolucji. Od tej pory nie doszło już do żadnych niemądrych incydentów. Mój Boże, zdarzało mi się obrywać. Od pana przełożonego, człowieka, w którym odgaduję prawdziwie wielkie serce, i nie drgnąłem, nie mrugnąłem powieką i nie czułem się wcale urażony. Było mi tylko przykro, nie ze względu na siebie, tylko ze względu na pana przełożonego. Właściwie wciąż o nim myślę, o nich obojgu, o nim i o pani, że tak muszą się z nami męczyć. Co oni robią u siebie w mieszkaniu? Czym są zajęci? Czy są biedni? Czy Benjamentowie są biedni? Są tu jakieś „wewnętrzne apartamenty”. Do tej pory nigdy tam nie byłem. Kraus był. Kraus korzysta z przywilejów, bo jest taki wierny. Ale nie chce nic powiedzieć o tym, jak wygląda mieszkanie przełożonych. Gapi się na mnie, gdy zagaduję na ten temat, i milczy. Kraus potrafi milczeć, co to to tak. Gdybym był panem, zaraz bym przyjął Krausa na służbę. Ale może kiedyś uda mi się dostać do tych wewnętrznych apartamentów. Co wtedy ujrzą moje oczy? Może nic szczególnego? Och, nie, na pewno nie. Wiem, że gdzieś tu są jakieś cudowne rzeczy.

Jedno nie ulega wątpliwości, brak tu natury. Cóż, żyjemy w wielkim mieście. W domu wszędzie można było podziwiać widoki, z bliska i z daleka. Wydaje mi się, że zawsze słyszałem z ulicy głosy śpiewających ptaków. Szemrały źródełka. Okryta lasem góra spoglądała majestatycznie na czyściutkie miasto u swoich stóp. Wieczorami pływało się gondolą po pobliskim jeziorze. Skały i lasy, wzgórza i pola były o krok. Pełno było głosów i zapachów. A ulice miasta rysowały się tak miękko i czysto jak ścieżki w ogrodzie. Białe, schludne domki wyglądały filuternie z zielonych ogródków. Widywało się znajome damy, na przykład panią Haag, jak spaceruje po ogrodzonym sztachetami parku. Właściwie to głupie, ale miało się pod nosem naturę, góry, jezioro, rzekę, szumiący wodospad, zieleń i najrozmaitsze odgłosy. Gdy się szło, szło się jak gdyby spacerkiem po niebie, bo wszędzie było widać błękit nieba. Gdy się stało, można się było zaraz położyć i spokojnie pomarzyć, bo pod stopami miałeś trawę albo mech. I świerki, które wydzielały ten cudowny, mocny zapach. Czy nigdy już nie zobaczę górskiego świerka? Zresztą nie byłoby nieszczęścia. Poczucie braku też ma swój zapach i moc. Nasz radcowski dom nie stał w ogrodzie, ale całe otoczenie było jednym wielkim ogrodem – ślicznym, czyściutkim i słodkim. Mam nadzieję, że nie tęsknię. Nonsens. Tu też jest pięknie.

Chociaż na dobrą sprawę nie mam jeszcze poważnego zarostu, od czasu do czasu zachodzę do fryzjera, wyłącznie ze względu na związaną z tym wyprawę do miasta, i każę się ogolić. Fryzjerczyk pyta mnie, czy jestem Szwedem? Amerykaninem? Także nie. Rosjaninem? No więc kim? Na takie nacjonalistycznie zabarwione pytania lubię odpowiadać kamiennym milczeniem i pozostawiać ludzi, którzy zapytują o moje uczucia patriotyczne, w niepewności. Albo też kłamię i mówię, że jestem Duńczykiem. Szczerość w pewnych sprawach może jedynie sprawiać przykrość i nudzić. Na tych ruchliwych ulicach słońce świeci czasem jak szalone. Albo też wszystko pogrążone jest w deszczu i we mgle, co także bardzo lubię. Ludzie są uprzejmi, choć niekiedy zachowują się wyjątkowo bezczelnie. Często w porze obiadowej przesiaduję leniwie na ławce. Drzewa w parku są zupełnie bezbarwne. Liście zwisają nienaturalnie ciężko, jak z ołowiu. Jest tak, jakby czasem wszystko tu było z blachy i cienko walcowanego żelaza. Potem znowu spada ulewa i wszystko jest mokre. Otwierają się parasole, po asfalcie mkną dorożki, ludzie przyśpieszają kroku, dziewczęta unoszą spódnice. Widok nóg wystających spod sukni ma w sobie coś szczególnie miłego. Taka kobieca nóżka, obciągnięta pończochą – nigdy jej nie widać, a tu nagle widać. Buciki ślicznie otulają kształt ślicznej, delikatnej stopy. Potem znów świeci słońce. Trochę wiatru, i wtedy człowiek myśli o domu. Tak, myślę o mamie. Na pewno płacze. Dlaczego nigdy do niej nie napiszę? Niepojęta sprawa, po prostu nie mieści się to w głowie, a jednak nie mogę się zdecydować, żeby napisać. Rzecz w tym, że nie lubię udzielać informacji. Wydaje mi się to zbyt głupie. Szkoda, nie powinienem mieć kochających rodziców. W ogóle nie chcę, żeby mnie kochano i pożądano. Powinni się przyzwyczaić do tego, że nie mają już syna.

Wyświadczyć przysługę komuś, kogo nie znamy i kto nas nic nie obchodzi, to wspaniała rzecz, w takich chwilach spoza boskiej mgły wychyla się raj. Skoro tak, to w gruncie rzeczy wszyscy albo przynajmniej prawie wszyscy ludzie trochę nas obchodzą. Ci, co przechodzą obok mnie, trochę mnie obchodzą, to oczywiste. Zresztą w końcu to prywatna sprawa. Idę sobie, słońce świeci, nagle widzę, że jakiś piesek skamle u moich stóp. Natychmiast dostrzegam, że luksusowy zwierzak zaplątał się małymi nóżkami w kaganiec. Nie może się poruszyć. Pochylam się i już udało się zapobiec wielkiemu nieszczęściu. Na to przychodzi właścicielka pieska. Widzi, co się dzieje, i dziękuje mi. Uchylam szybko kapelusza i idę swoją drogą. Ach, ona tam teraz, za moimi plecami, myśli sobie, że są jeszcze na świecie uprzejmi młodzi ludzie. Dobrze, w takim razie wyświadczyłem przysługę wszystkim młodym ludziom w ogólności. A jak ta zresztą nieładna kobieta się uśmiechnęła.

– Dziękuję panu.

Potraktowała mnie jak pana. Tak, jeśli człowiek umie się zachować, to jest panem. A komu się dziękuje, tego się szanuje. Kto się uśmiecha, jest ładny. Wszystkie kobiety zasługują na to, by świadczyć im uprzejmości. Każda jest na swój sposób prawdziwą damą. Widywałem praczki, które poruszały się jak królowe. Wszystko to jest takie komiczne, komiczne, że nie wiem. Ale jak wtedy zabłysło słońce, i jak ja stamtąd wyrywałem! Mianowicie do domu towarowego. Poszedłem się sfotografować, pan Benjamenta chce mieć moją fotografię. A potem mam napisać zwięzły i zgodny z prawdą życiorys. Do tego potrzebny jest papier. Więc czeka mnie jeszcze przyjemność wstąpienia dodatkowo do sklepu papierniczego.