37,00 zł
Opublikowane w 1904 roku krótkie prozy, a lepiej rzec wypracowania Fritza Kochera, stały się zaczynem literackiej drogi Roberta Walsera. Wyznaje autor: „Chłopiec, który pisał te wypracowania, zmarł wkrótce po opuszczeniu szkolnych murów. Z niejakim trudem udało mi się skłonić jego matkę, czcigodną i zacną damę, by przekazała mi te prace do publikacji. Nic dziwnego, że przywiązywała dużą wagę do tych kartek, stanowiących wszak boleśnie słodką pamiątkę po synu. Dostałem je na koniec po zapewnieniach, że zamierzam opublikować wypracowania bez żadnych zmian, tak jak napisał je Fritz. Wielu ludziom mogą wydać się w wielu miejscach zgoła nie dziecinne, w wielu innych – nazbyt dziecinne. Proszę jednak pamiętać, że niczego tu na własną rękę nie zmieniłem. Dziecko potrafi przemawiać niemal w tej samej chwili bardzo rozumnie i bardzo niemądrze: tak też rzecz ma się z tymi wypracowaniami”.
Po raz pierwszy po polsku w kongenialnym przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz.
Projekt okładki i obwoluty: Frycz i Wicha.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 124
Podstawa przekładu Robert Walser, Fritz Kochers Aufsätze,
Suhrkamp Verlag, wyd. 8 Zürich–Frankfurt am Main 2018
(Sämtliche Werke in Einzelausgaben, t. 1, red. Jochen Greven)
Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych
Frycz i Wicha
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Redakcja
Piotr Paziński
Korekta
Maciej Korbasiński, Małgorzata Denys, Ryszarda Krzeska
License edition with permission of the owner of rights,
the Robert Walser-Zentrum, Bern
© of this edition Suhrkamp Verlag Zürich 1978 und 1985
© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023
© for the Polish translation by Małgorzata Łukasiewicz, 2023
Wydanie 1
Warszawa 2023
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowawww.piw.pl
Polub PIW na Facebooku!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-581-1
Chłopiec, który pisał te wypracowania, zmarł wkrótce po opuszczeniu szkolnych murów. Z niejakim trudem udało mi się skłonić jego matkę, czcigodną i zacną damę, by przekazała mi te prace do publikacji. Nic dziwnego, że przywiązywała dużą wagę do tych kartek, stanowiących wszak boleśnie słodką pamiątkę po synu. Dostałem je na koniec po zapewnieniach, że zamierzam opublikować wypracowania bez żadnych zmian, tak jak napisał je Fritz. Wielu ludziom mogą wydać się w wielu miejscach zgoła nie dziecinne, w wielu innych – nazbyt dziecinne. Proszę jednak pamiętać, że niczego tu na własną rękę nie zmieniłem. Dziecko potrafi przemawiać niemal w tej samej chwili bardzo rozumnie i bardzo niemądrze: tak też rzecz ma się z tymi wypracowaniami. Pożegnałem matkę chłopca z tak uprzejmym podziękowaniem, na jakie tylko było mnie stać. Opowiedziała mi rozmaite szczegóły z życia synka, wdzięcznie harmonizujące ze szczegółami prac, które tu przedstawiam. Ten wesoły i poważny śmieszek musiał umrzeć wcześnie. Jego oczy, z całą pewnością duże i błyszczące, nie miały niczego ujrzeć z szerokiego świata, do którego się rwał. Za to dane mu było jasne rozeznanie we własnym małym światku, co czytelnik tych wypracowań zapewne potwierdzi. Żegnaj, mój chłopcze! Żegnaj, czytelniku!
Człowiek jest stworzeniem delikatnym. Ma tylko dwie nogi, ale za to serce jak stworzone na siedlisko całego roju myśli i odczuć. Człowieka można by przyrównać do pięknie urządzonego ogrodu rozkoszy, gdyby nasz nauczyciel pozwalał na podobne aluzje. Niekiedy człowiek układa wiersze, a w tym najwyższym, najszlachetniejszym stanie nazywa się go poetą. Gdybyśmy wszyscy byli tacy, jak powinniśmy, mianowicie tacy, jak Bóg przykazuje, bylibyśmy nieskończenie szczęśliwi. Niestety, zaprzątają nas niepotrzebne namiętności, które aż nadto prędko podkopują nasze dobre samopoczucie i kładą kres naszemu szczęściu. Człowiek powinien we wszystkich sprawach stać ponad swoim kolegą zwierzęciem. Tymczasem nawet nierozgarnięty uczeń może codziennie obserwować ludzi, którzy zachowują się tak, jakby byli bezrozumnymi zwierzętami. Pijaństwo jest obrzydliwą rzeczą – czemuż człowiek mu ulega? Najwyraźniej dlatego, że niekiedy czuje potrzebę utopienia rozumu w marzeniach, które pływają w każdym rodzaju alkoholu. Jest to tchórzostwo akurat na miarę tak niedoskonałego stworzenia, jakim jest człowiek. Jesteśmy pod każdym względem niedoskonali. Nasza nieudolność rozciąga się na wszystkie przedsięwzięcia, do których się zabieramy i które byłyby wspaniałe, gdyby nie wynikały ze zwykłej żądzy posiadania. Dlaczego musimy być tacy? Raz wypiłem szklankę piwa, ale już nigdy więcej tego nie uczynię. Do czego to prowadzi? Na pewno nie do szlachetnych aspiracji. Składam tu przyrzeczenie: chcę być dzielnym, godnym zaufania człowiekiem. Wszystko, co wielkie i piękne, niech znajdzie we mnie zarazem żarliwego naśladowcę i strażnika. Potajemnie marzę o sztuce. Ale od teraz już nie robię tego potajemnie, bo oto w swej naiwności właśnie się wygadałem. Niech mnie za to przykładnie ukarzą. Cóż powstrzyma szlachetną umysłowość od szczerych wyznań? Na pewno nie perspektywa batów. To głupstwo. Batów boją się najwyżej niewolnicy i psy. Mnie przeraża tylko jeden upiór: niskość. Ach, chciałbym wznieść się tak wysoko, jak tylko człowiek zdoła. Chcę być sławny. Chcę poznawać piękne kobiety, kochać je i być przez nie kochany i pieszczony. Nie stracę przez to nic z elementarnej siły (twórczej), przeciwnie, z każdym dniem będę silniejszy, bogatszy, sławniejszy, coraz bardziej wolny, śmiały i odważny do szaleństwa. Za taki styl należy mi się dwója. Ale oświadczam, że to jest najlepsze wypracowanie, jakie kiedykolwiek napisałem. Każde słowo płynie z serca. Pięknie jest przecież mieć niespokojne, wrażliwe, wybredne serce. To najpiękniejsza rzecz w człowieku. Człowiek, który nie potrafi strzec swojego serca, jest nieroztropny, bo pozbawia się niewyczerpanego źródła słodkiej, niezwyciężonej mocy, pozbawia się skarbu, który wyróżnia go spośród ziemskich stworzeń: bogactwa, żaru, którego – jeśli chce pozostać człowiekiem – nic mu nie zastąpi. Człowiek, który ma serce, jest nie tylko najlepszy, ale także najroztropniejszy, posiada bowiem coś, czego nie da mu cała skrzętna roztropność. Powtarzam jeszcze raz: nie chcę się nigdy upijać; nie chcę się cieszyć na jedzenie, bo to brzydko; chcę się modlić, a jeszcze bardziej pracować, bo zdaje mi się, że praca już jest modlitwą; chcę być pilny i słuchać tych, którzy zasługują, by ich słuchano. Rodzice i nauczyciele zasługują na to, bez wątpienia. Oto moje wypracowanie.
Kiedy nadchodzi jesień, liście z drzew opadają na ziemię. Właściwie powinienem powiedzieć tak: Kiedy liście opadają, jest jesień. Muszę koniecznie poprawić styl. Ostatnim razem dostałem notę: styl żałosny. Gryzie mnie to, ale nie mogę tego zmienić. Lubię jesień. Powietrze staje się rzeźwiejsze, rzeczy dookoła naraz wyglądają zupełnie inaczej, poranki są roziskrzone i promienne, a noce są tak cudownie chłodne. Mimo to spacerujemy aż do późna. Góra nad miastem lśni pięknymi barwami i smutno się robi na myśl, że te barwy zapowiadają powszechną bezbarwność. Niedługo poprószy śnieg. Śnieg też lubię, choć nieprzyjemnie jest długo po nim brnąć zmarzniętymi, mokrymi nogami. Ale od czego są potem ciepłe filcowe bambosze i ogrzana izba? Żal mi tylko biednych dzieci, bo wiem, że u nich w domu jest zimno. Okropnie musi być tak wciąż marznąć i marznąć. Nie odrabiałbym lekcji, umarłbym, tak, na złość umarłbym, gdybym był biedny. Jak teraz wyglądają drzewa! Ich gałęzie tną szare powietrze jak cienkie ostre szpady, widać kruki, których kiedy indziej się nie widuje. Nie słychać śpiewu ptaków. Tak, tak, natura jest wspaniała. Zmienia kolory, przebiera się, zakłada maski i znowu je zdejmuje! To cudowne. Gdybym był malarzem, a niewykluczone, że kiedyś będę, przecież człowiek nie zna swego przeznaczenia, namiętnie malowałbym jesień. Obawiam się tylko, że moje farby by na to nie wystarczyły. Może jeszcze za mało się na tym rozumiem. A w ogóle, po co mam się martwić o coś, co dopiero nastąpi? Przecież powinna i musi mnie do głębi zaprzątać tylko chwila. Gdzie ja słyszałem te słowa? Gdzieś musiałem to zasłyszeć, może od mojego starszego brata, który jest studentem. Niebawem nadejdzie zima, śnieg będzie wirował, ach, jak się na to cieszę! Kiedy wszystko jest białe, człowiekowi zaraz rozjaśnia się w głowie. Kolory nazbyt obciążają pamięć swoją pstrokacizną. Kolory to tylko przesłodzony zamęt. Co do mnie, lubię jednolitość, monotonię. Śnieg to taki iście monotonny śpiew. Dlaczego barwa nie miałaby robić wrażenia dźwięku! Biel to mamrotanie, szept, modlitwa. Ogniste kolory, na przykład jesienne, to krzyk. Zieleń pełni lata to wielogłosowy śpiew w najwyższej tonacji. Czy to prawda? Doprawdy nie wiem. Nauczyciel będzie tak uprzejmy i w razie czego poprawi. Że też na tym świecie wszystko się toczy! Wkrótce będzie Boże Narodzenie, stąd już tylko mały krok do Nowego Roku, do wiosny też niedaleko, i tak wszystko posuwa się krok po kroku naprzód. Głupcem byłby ten, kto chciałby liczyć kroki. Sam nie lubię liczyć. W rachunkach jestem kiepski, choć mam dość dobre stopnie. Nigdy nie będę kupcem, czuję to. Żeby tylko rodzice nie oddali mnie do kupca! Uciekłbym, i co by im z tego przyszło? Czy tylko na pewno dość powiedziałem o jesieni? Dużo nagadałem się o śniegu. Będzie dobra ocena na kwartalnym świadectwie. Oceny to głupi wynalazek. Ze śpiewu mam ocenę: bardzo dobry, a przecież nie śpiewam jak z nut. Skąd się to bierze? Powinni nam dawać jabłka zamiast ocen. Ale strasznie dużo jabłek by na to poszło. Ech!
W ciemną noc idzie łąką samotny wędrowiec. Za towarzystwo ma tylko gwiazdy, które nad nim świecą. Idzie zamyślony, wtem dostrzega nad głową ciemnoczerwoną łunę. Zatrzymuje się, zastanawia i zawraca tą samą drogą do miasta: wie, że wybuchł pożar. Przyspiesza kroku, ale do miasta jest za daleko, żeby mógł tam raz-dwa dotrzeć. Niechaj więc przebiera nogami, a my popatrzmy na postawę mieszkańców miasta względem pożaru, który sroży się w samym centrum. Jakiś mężczyzna popędził cichymi uliczkami i zbudził śpiących, raz po raz dmąc w róg. Każdy rozpoznaje przeraźliwy dźwięk tego sygnału. Kto tylko może się zerwać, zrywa się, odziewa, przeciera oczy, przytomnieje, staje na nogi, a potem uliczkami, które tymczasem ożyły, pędzi tam, gdzie się pali. Pali się mianowicie przy głównej ulicy, a płonie jeden z najważniejszych budynków gminy. Ogień rozprzestrzenia się gwałtownie. Tak jakby miał setkę śmigłych, prężnych ramion. Straż ogniowa jeszcze nie dojechała na miejsce. Straż wszędzie jest powolna, zwłaszcza w naszym mieście. A lepiej, żeby się pospieszyła, robi się niebezpiecznie. Ogień, któremu, jak wszystkim żywiołom, brak rozwagi, zachowuje się jak wariat. Dlaczego nie ma jeszcze w pobliżu ludzkich rąk, które by go poskromiły? Czy akurat w tak straszną noc ludzie nie mogą wyzbyć się opieszałości? Na placu stoi tłum. Naprawdę, ja i nauczyciel, i cała klasa, wszyscy tam są. Wszyscy się gapią, zdumieni. Teraz wreszcie przybywa straż ogniowa, zaspana, jak się zdaje, i podejmuje swoje czynności. Te polegają chwilowo na bezużytecznym bieganiu tam i z powrotem i nawoływaniu. Po co tyle wrzasku? Rozkaz i nieme posłuszeństwo zdałyby się o wiele bardziej. Ogień szaleje na całego. Czemu dano mu czas, żeby się rozszalał? Buzuje, wścieka się, miota, syczy w furii, jest jak rozjuszony do czerwoności pijak, który na oślep druzgocze i niszczy wszystko, co nawinie mu się pod rękę. Budynek w każdym razie się wali. Płoną wszystkie zgromadzone tam piękne, cenne przedmioty: nieważne, byle tylko nie zginęli ludzie. Ale wydaje się niemal, że dojdzie do najgorszego. Z dymu i płomieni słychać dziewczęcy głos. Biedaczka! Na ulicy matka pada zemdlona. Podtrzymuje ją jakiś komiwojażer. O, gdybym był duży i silny! Tak bym chciał stawić czoło płomieniom i poskoczyć jako zbawca do dziewczyny! Nie znajdzie się tu żaden bohater? Byłaby okazja, by wykazać się odwagą. Młody, smukły mężczyzna w ubogim odzieniu już wspiął się na szczeble wysokiej drabiny, wdrapuje się coraz wyżej, w gęstwę dymu i żaru, przez moment znów widać go przerażająco wyraźnie, znowu znika, a potem – o, co za chwila – wraca na drabinę z dziewczyną przerzuconą przez ramię, i ostrożnie przytrzymując się drugim, schodzi i oddaje dziewczę matce, która zdążyła tymczasem nieco ochłonąć i niemal dusi je w uścisku. O, gdybym to ja był tym dzielnym człowiekiem! O, być, stać się kimś takim! Budynek dopala się do fundamentów. Na ulicy matka i córka obejmują się, a zbawca znikł bez śladu.
Jakże drogocennym kwiatem jest przyjaźń. Nawet mocny człowiek długo bez niej nie pożyje. Serce musi mieć pokrewne, zaufane serce, taką leśną polankę, gdzie da się wypoczywać, leżeć i gawędzić. Prawdziwego przyjaciela nie sposób dość cenić, nie sposób też zmykać dość szybko, gdy jako przyjaciel nas zdradzi. O tak, istnieją fałszywi przyjaciele, którzy dążą tylko do tego, by ranić, sprawiać ból, niszczyć! Są ludzie, którzy usilnie starają się wydawać naszymi przyjaciółmi jedynie po to, by tym niefrasobliwiej i dotkliwiej nas urażać i krzywdzić. Osobiście nie znam takiego przyjaciela, ale znam ich z książek, które niewątpliwie mówią prawdę, ponieważ napisano je sercem i rozumem. Mam przyjaciela, nie wymienię jego nazwiska. Wystarczy mi wiedzieć, że na pewno jest moim, na wskroś moim przyjacielem. Gdzież szczęście, spokój, radość, które dałoby się z tym porównać? Nie widzę takowej ani takowego. Mianowicie spokoju. W tej chwili mój przyjaciel z pewnością myśli o mnie, z taką samą pewnością, z jaką ja wspominam i napomykam o nim. W jego wypracowaniu gram główną rolę, dokładnie tak samo, jak on, zacny druh, w tym tu moim. Taka wzajemność, komitywa, zgodność, porozumienie! Nie rozumiem tego, ale dopuszczam, by tak się działo, tym bardziej że dzieje się dobrze i miło. Jak miło i dobrze, tego moje niewprawne pióro nie umie wyrazić. Powinien to napisać jakiś zawodowy pisarz, ten by się do tego inaczej zabrał. Są różne rodzaje przyjaźni, tak jak różne rodzaje zdrady. Nie należy ich mylić. Należy się zastanowić. Jedni chcą nas oszukać i podejść, ale nie mogą, inni pragną na wieki dochować nam wierności, ale muszą nas zdradzać, na wpół świadomie, na wpół mimo woli. Jeszcze inni zdradzają nas, aby nam dowieść, żeśmy się łudzili, widząc w nich naszych przyjaciół. Lubię takich wrogów. Uczą nas czegoś, a jedyny kłopot, z jakim nas pozostawiają, to rozczarowanie. Bądź co bądź to niemały kłopot! Któż by nie chciał mieć przyjaciela, którego mógłby zarazem kochać i cenić! W prawdziwej przyjaźni oba te uczucia są niezbędne. Kochamy zabawkę, cenić jej nie musimy. Wszak bywa, że kocha się rzeczy, którymi się gardzi. Przyjaciela nie można kochać i zarazem mieć w pogardzie. Tak się nie da, przynajmniej według moich odczuć. Tak delikatna roślina może wyrosnąć tylko na glebie wzajemnego poszanowania. Wolę być znienawidzony niż pogardzany, wolę, żeby mnie nie kochano, niż kochano takim, jakim jestem, ale zarazem nie ceniono. Dla szlachetnego człowieka największą obrazą jest brak szacunku. Człowiek szlachetny ma za przyjaciół tylko szlachetnych ludzi, a szlachetni przyjaciele, jeśli tracą dla nas szacunek, mówią nam o tym. Prawdziwa przyjaźń to zatem szkoła pięknej i dystyngowanej postawy. A zaprawiać się w tej postawie to przyjemność dziesięcio-, ba – stokrotnie przewyższająca inne. O, do głębi jestem świadomy słodyczy szlachetnej przyjaźni. Jeszcze jedno: kpiarzom i żartownisiom trudno jest zdobyć przyjaciół. Nie ufa im się, a jeśli są szydercami, nie zasługują na zaufanie.