Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W połowie lat dwudziestych Robert Walser, jeden z wielkich samotników literatury minionego stulecia, doświadczył niemocy twórczej, którą w liście nazwał „zmęczeniem ręki”. Spróbował wtedy odmiany – przy użyciu ołówka zapełniał miniaturowym pismem skrawki papieru (bilety, rachunki), które, nazwane mikrogramami, zostały po śmierci Walsera odszyfrowane. Najdłuższym z tych utworów jest powieść Zbój, której pierwszy polski przekład to nie lada literacka uczta.
Nie znać już tutaj „zmęczenia ręki”. „Pióro woli raczej powiedzieć coś niestosownego, niż choćby przez chwilę odpoczywać” (jak powiada narrator Zbója). Gdzieś między jego „ja” i rozpychającym się „on” bohatera powstaje hybryda opowieści miłosnej, farsy i tragedii, urągająca regułom sztuki powieściowej, pełna dygresji, złożona z setek małych historii. „W pisaniu musi być jakaś impulsywność”: tego się trzyma narrator, temu był wierny Robert Walser.
Niepowtarzalność tej prozy, jedność w jej nieposkładaniu, ostrość, z jaką prześwietla człowieka, sprawiają, że chciałoby się Zbója zestawiać z wielkimi osiągnięciami prozy dwudziestego wieku. Może jednak lepiej powiedzieć, że hipnotyzuje w Zbóju to, co z niczym nieporównywalne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 218
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Edith go kocha. Więcej o tym potem. Może nie powinna była nigdy nawiązywać stosunków z tym nicponiem bez grosza przy duszy. Wydaje się, że rozsyła za nim emisariuszki, umyślne, czy jak to nazwać. On wszędzie ma takie tam przyjaciółki, ale to nic nie znaczy, a przede wszystkim nic nie znaczy owe, by tak rzec, sławetne sto franków. Kiedyś z czystej uległości, z altruizmu zostawił w obcych rękach sto tysięcy marek. Gdy się z niego naśmiewają, do towarzystwa też się śmieje. Już samo to mogłoby nasuwać podejrzenia. Nie ma ani jednego przyjaciela. Przez „cały ten czas”, spędzony tu między nami, nie zdołał, ku swej uciesze, zaskarbić sobie uznania wyższych sfer. Czyż nie dowodzi to najgorszego beztalencia, jakie sobie można wyobrazić? Niektórym jego dworne maniery od dawna działają na „nerwy”. I ta biedna Edith kocha go, a on tymczasem, bo już robi się bardzo ciepło, nocą o wpół do dziesiątej idzie się kąpać. Proszę bardzo, ale w takim razie niech się nie uskarża. Dokładano niebywałych starań, by go wyedukować. A ten Peruwiańczyk, czy kim w końcu jest, myśli może, że sam by potrafił? Czego tam? Tymi słowy zwracają się do niego dziewczęta z ludu, a ten baran, bo na miły Bóg wydaje się baranem, uważa, że to zachwycający sposób pytania, czego sobie życzy. Tu i ówdzie od dawna traktują go jak człowieka z kretesem przegranego, a ten jeszcze się cieszy. Patrzą na niego, jak gdyby chcieli zakrzyknąć: „Znowu dla odmiany ten nieznośny facet. Co za nuda!”. Bawią go nieprzychylne spojrzenia. Dziś trochę padało, a Edith, jak powiedziano, go kocha. Niejako od pierwszego wejrzenia powzięła do niego serdeczną sympatię, on jednak uważał, że to niemożliwe. A jeszcze ta wdowa, co zmarła w jego okolicy. Z pewnością wrócimy do tej stosunkowo porządnej kobiety, która miała sklep przy jednej z naszych ulic. Nasze miasto[1] przypomina wielki dwór, poszczególne jego części tak ładnie łączą się ze sobą. O tym też przyjdzie powiedzieć coś więcej. Będę się jednak streszczał. Upewniam Państwa, że przekazuję wyłącznie to, co wypada. Mam się mianowicie za wykwintnego autora, choć może to całkiem niemądre z mojej strony. Może zresztą trafi się tu też jedna czy druga niewykwintność. Te sto franków zatem nie ma żadnego znaczenia. Czy podobna być tak prozaicznym jak ten niepoprawny typek w najlepszym humorze, na którego widok dziewczęta w ładnych fartuszkach nie mogą się powstrzymać od uwagi: „Jeszcze i to na dokładkę. Tego tylko brakowało”. Takie słowa naturalnie przyprawiają go o lekki dygot, ale zawsze o wszystkim zapomina. Tylko taki nicpoń jak on gotów pozwolić, by wciąż wylatywało mu z głowy tyle ważnych, pięknych, pożytecznych rzeczy. Na nic się nie zda nigdy nie mieć pieniędzy. Pewnego razu siedział na ławce w lesie. Kiedy to było? Kobiety z wyższych stanów oceniają go łagodniej. Czy to dlatego, że posądzają go o swawolność? A dyrektorzy podają mu rękę. Czy to nie osobliwe? Takiemu zbójowi?
Nonszalancja, tumiwisizm pieszych na ulicy irytują automobilistów. Szybko dodam jeszcze i to: jest pewien przedstawiciel, który mnie nie słucha. Co tam, niech sobie trwa w uporze. Najwielkoduszniej o nim zapomnę. Tymczasem pewien miernota osiągnął sukces u Edith. W każdym razie nosi jeden z tych twarzowych kapeluszy, które wszystkim nosicielom nadają wygląd na czasie. Sam jestem miernotą i cieszę się z tego, ale zbój na ławce w lesie nie był miernotą, inaczej nie mógłby mruczeć pod nosem: „Kiedyś hasałem po ulicach jasnego miasta jako drobny urzędnik i patriota fantasta. Jeśli pamięć mnie nie myli, nabyłem na polecenie mej pani klosz do lampy czy co to tam było. Opiekowałem się wtedy pewnym starcem i opowiadałem młodej dziewczynie, czym byłem, zanim znalazłem się w jej pobliżu. Teraz utknąłem w bezczynności, a odpowiedzialność za ten stan rzeczy dla uproszczenia zrzucam na zagranicę. Za granicą w zamian za obietnicę, że dowiodę talentu, dostawałem miesięczną pensję[2]. A potem zamiast robić w kulturze, w dziedzinie ducha itd. uganiałem się za rozrywkami. Pewnego dnia mój protektor zwrócił mi uwagę na niestosowność, jego zdaniem drzemiącą w tym, że nadal wspiera mnie finansowo. Na ten komunikat ze zdumienia prawie oniemiałem. Siadłem przy swoim zgrabnym biureczku, tj. na sofie. Moja gospodyni znalazła mnie we łzach. «Nie martw się – rzekła. – Jeśli co wieczór uradujesz mnie piękną prelekcją, będziesz u mnie w kuchni dostawał za darmo najsoczystsze kotlety. Nie wszyscy są z natury powołani do tego, by przynosić pożytek. Ty jesteś wyjątkiem». Te słowa stworzyły mi możliwość dalszej egzystencji, bez konieczności robienia czegokolwiek. Potem kolej przywiozła mnie tutaj, gdzie poraziła mnie twarz Edith. Ból z jej powodu przypomina belkę nośną, na której huśtają się radości”. Tak to rozmawiał sam ze sobą pod dachem listowia, po czym w kilku susach dopadł biednego pijaka, który akurat chował w zanadrzu flaszkę wódki. „Stój, ty tam – zakrzyknął – gadaj mi zaraz, co to za sekret ukrywasz przed otoczeniem”. Tamten stał nieruchomo jak słup, nie bez uśmiechu. Spoglądali wzajem na siebie, po czym biedak, potrząsając głową, ruszył dalej, nie szczędząc wszelkiego rodzaju cichych frazesów na temat ducha epoki. Zbój starannie zebrał wszystkie te komentarze. Nastała noc, a nasz znawca okolic Pontarlier[3] powędrował do domu, dokąd zaszedł bardzo śpiący. Co się tyczy miasta Pontarlier, to poznał je ze znanej książki. Jest tam między innymi twierdza, gdzie jakiś czas spędzili przyjemnie pewien poeta oraz pewien czarnoskóry generał. Zanim nasz czytający dużo i często po francusku bohater ułożył się w gniazdku albo łóżku, wyrzekł: „Dawno już powinienem jej oddać tę bransoletkę”. Kogo miał na myśli? Dziwne słowa wypowiedziane do samego siebie i zapewne jeszcze do nich wrócimy. Buty czyścił sobie zawsze własnoręcznie, o jedenastej przed południem. O wpół do dwunastej zbiegał po schodach. Na obiad zwykle było spaghetti, ach tak, i zawsze chętnie je spożywał. Jakże się niekiedy dziwił, że spaghetti nieodmiennie mu smakuje. Wczoraj uciąłem sobie pręt. Proszę sobie wyobrazić: oto autor przechadza się po letniej okolicy, zaopatruje się w pręt, uważa, że świetnie się z nim prezentuje, zjada bułkę z szynką, a pochłaniając ową bułkę z szynką, uznaje, że kelnerka, która cudowną smukłością przypomina pręt, jest odpowiednią osobą, by zwrócić się do niej z pytaniem: „Panienko, nie uderzyłaby mnie pani tym prętem po ręce?”. Ta, zakłopotana, cofa się przed petentem. O coś podobnego nigdy dotąd jej nie proszono. Zaszedłem do miasta i trąciłem swoim kijkiem pewnego studenta. Wielu studentów siedziało w kawiarni wokół stałego stolika. Potrącony popatrzył na mnie, jakby patrzył na coś nigdy przedtem niewidzianego, a wszyscy inni studenci też tak na mnie popatrzyli. Wyglądało na to, że nagle wielu, wielu rzeczy jeszcze nie pojmują. Co ja gadam, w każdym razie dla przyzwoitości wszyscy udawali bardzo zdumionych, a teraz mój bohater albo ten, który nim będzie, naciąga kołdrę po nos i myśli o czymś. Miał zwyczaj zawsze o czymś myśleć, niejako roić, choć nic od nikogo w zamian nie dostawał. Od stryja, który spędził życie w Batawii[4], otrzymał sumę ilu franków? Nie wiemy dokładnie. W niewiedzy jest zawsze coś bardzo finezyjnego. Czasem nasz Petrukio zamiast zwykłego, tj. porządnego, obiadu jadał tylko kawałek sernika, do czego kazał podawać sobie kawę. Nie mógłbym wam tego wszystkiego opowiadać, gdyby nie wspomógł go stryj z Batawii. On skutkiem tej pomocy wiódł dalej swą osobliwą egzystencję, ja skutkiem tej niecodziennej, acz znowu codziennej egzystencji układam tutaj roztropną książkę, z której nie można się absolutnie niczego nauczyć. Są mianowicie ludzie, którzy w książkach poszukują podpór dla życia. Ku memu bezmiernemu ubolewaniu nie piszę więc dla tego rodzaju wielce szanownych ludzi. Szkoda? O tak. Tymczasem, o najbardziej oschły, najsolidniejszy, najdzielniejszy, najbardziej mieszczański, najmilszy, najcichszy ze wszystkich poszukiwaczy przygód, śpij dobrze. To ci głupiec, zadowala się mansardą, zamiast wołać donośnie: „Dawać mi tu wspaniały apartament, który macie obowiązek trzymać do mojej dyspozycji”. Po prostu nie rozumie się na takich sprawach.
Nie wiem, czy jestem uprawniony, by jak ów książę Wroński[5] z książki Skrzywdzeni i poniżeni Rosjanina Dostojewskiego powiedzieć, że potrzeba mi pieniędzy i stosunków. Możliwe, że w najbliższym czasie zamieszczę w jednej z tutejszych gazet ogłoszenie matrymonialne. Ten łajdak pewnego wieczoru po skończonej kolacji, złożonej głównie z kury i sałaty, rzucił tej drogiej, ślicznej osóbce napiwek, coś podobnego! Domyślacie się, przyjaciele, że mówię o zbóju i o jego Edith, która przez jakiś czas była kelnerką w najwytworniejszej restauracji. Diabeł nie potraktowałby obiektu swego uwielbienia bardziej grubiańsko, szorstko, bezwzględnie. Nie wyobrażacie sobie, jakie mnóstwo rzeczy mam wam do powiedzenia. Konieczny, tj. ważny, byłby dla mnie ewentualnie dzielny przyjaciel, choć nie wierzę w możliwość przyjaźni, bo wydaje mi się, że to za trudne zadanie. Zwłaszcza w tej mierze byłoby wiele do przemyślenia, mój mały paluszek nakazuje mi jednak unikać wdawania się w dygresje. Wpatrywałem się dziś w cudowną zawieruchę, zachwycony jej hałaśliwą siłą. Już dobrze, już dobrze. Już się boję, że potwornie znudziłem czytelnika. Gdzie te wszystkie „kapitalne koncepty”, jak np. koncept z mieszkaniem zbója u kobiety o wielkim wolu. Mąż tej kobiety był kolejarzem, rezydowali na poddaszu. Na parterze znajdował się sklep muzyczny, a w lesie ponad miastem przemieszkiwała pewna powsinoga, której wargi bynajmniej nie pachniały wykwintnie, on jednak wycałował je zuchwale, udając się od kobiety z wolem bezpośrednio do Monachium, aby się tam ewentualnie urządzić w charakterze geniusza. Przy świetle księżyca jechał przez Jezioro Bodeńskie. Podróż do Monachium i kobieta z wolem należą do wcześniejszych przeżyć. W Monachium sprawił sobie przynajmniej rękawiczki glacé. Od tamtej pory nigdy już takich nie nosił. Ogród Angielski niemal nadmiernie go rozrzewnił. Nawykł raczej do zarośli niż do strzyżonych trawników. Wole to dziś rzecz publicznie prawie niespotykana. Pod tym względem zaszły widoczne zmiany. Dawno temu widziałem raz, na spacerze z rodzicami, żebraka siedzącego na ziemi. Potężna ręka podtykała spacerującym kapelusz na datki. Ta ręka była istną sinoczerwoną bryłą. Dziś takiej rażącej ręce nie pozwolono by się pokazywać. Przez ten czas medycyna też zrobiła postępy, tak więc deformacje w rodzaju wola i cyklopiej ręki można zawczasu wyeliminować. Owa kobieta z wolem życzyła odjeżdżającemu poszukiwaczowi przeżyć pomyślnej kariery. Miała nawet łzy w oczach. Doprawdy miło z jej strony, że w chwili przypadkowego pożegnania zachowała się po macierzyńsku, a teraz jak rzeczony rosyjski książę w powieści sławnego powieściopisarza szukam wszystkiego, co by mi sprawiło przyjemność, mój zbójaszek zaś będzie musiał przeprosić swoją ukochaną za to, że w jej i innych gości obecności zakrzyknął na głos: „Niech żyje komunizm!”. Ułatwię mu spełnienie tego obowiązku, do którego się poczuwa, dotrzymując mu towarzystwa, bo biedak jest nieśmiały. Wielu arogantom brak odwagi, wielu dumnym dumy, a wielu słabym siły ducha, by przyznawać się do swoich słabości. Przeto słabeusze często demonstrują siłę, zafrasowani radość, poniżeni dumę, próżni skromność, i tak np. ja z czystej próżności nigdy nie spoglądam w lustro, lustro bowiem wydaje mi się bezwstydne i nieuprzejme. Niewykluczone, że zwrócę się listownie do którejś przedstawicielki naszych pań z zapewnieniem, że jestem pełen dobrej woli, chociaż może lepiej nie składać żadnych zapewnień. Jeszcze by kto pomyślał, że uważam się za złego człowieka. Na moim stole leżą czasopisma. Czy ktoś, kogo uznano za honorowego abonenta, może być miernotą? Często dostaję całe stosy listów, co niezbicie dowodzi, że tu i tam żywo o mnie myślą. Idąc gdzieś z wizytą, tam, gdzie przykłada się wagę do wizyt, szykuję się zrobić to z całą swobodą, z uszanowaniem i tak, jakbym jedną rękę trzymał w kieszeni, czyli odrobinę niezgrabnie. Trochę nieporadny wygląd mianowicie sprawia uciechę, tj. podoba się jak piękno. Biedny zbóju, całkiem cię zaniedbuję. Mówią, że zbój lubi grysik, a temu, kto przygotuje mu dobre rösti, odpłaca miłością. Oczerniam go wprawdzie, ale w wypadku takiego zbója nikt nie będzie w to szczegółowo wglądał. Teraz o zmarłej wdowie. Naprzeciwko mnie stoi dom, którego fasada to czysty poemat. Już francuskie wojska, które w 1798 roku wkroczyły do naszego miasta, widziały tę fasadę, jeśli zadały sobie trud albo miały czas, by obdarzyć ją uwagą.
Jaki ja jestem zapominalski, doprawdy, to nieodpowiedzialne. Kiedyś, w bladym listopadowym lasku, zbój, zaszczyciwszy swoim widokiem pewną drukarnię i przegawędziwszy godzinkę z właścicielem tejże, natknął się na kobietę Celnika Rousseau[6], całą ubraną na brązowo. Zatrzymał się przed nią osłupiały. Przez głowę przemknęła mu myśl, że w minionych latach, przy okazji podróży pociągiem, w środku nocy powiedział niejako ekspresowo do współpasażerki: „Jadę do Mediolanu”. Teraz zaś błyskawicznie pomyślał o cukierkach, które kupuje się w sklepach z delikatesami. Dzieci je lubią, a pan zbój też jeszcze chętnie je jadał od czasu do czasu, jak gdyby zamiłowanie do cukierków itp. było obowiązkiem stanu zbójeckiego. Dama w brązach otworzyła teraz swoje urocze usteczka: „Nie kłam!”. Te urocze usteczka są interesujące, nieprawdaż, a dama ciągnęła dalej: „Wszystkich, którzy chcieliby zrobić z ciebie coś użytecznego, starasz się zawsze przekonać, że brak ci tego, co jest ważne dla życia i jego komfortu. Naprawdę brak ci czegoś tak istotnego? Nie. Przecież to masz. Tylko nie dbasz o to, wolisz to uważać za obciążenie. Do tej pory przez całe życie ignorowałeś coś, co masz w swoim posiadaniu”. „Nie mam nic – odrzekłem – z czego nie chciałbym zrobić użytku”. „Owszem, masz, ale jesteś okropnie wygodny. Ciągną się za tobą setki oskarżeń, niesłusznych czy rozumnych, jak długi wąż albo bardzo poważny tren. Ale ty nic nie czujesz”. „Wielce szanowna, droga kobieto Celnika Rousseau, myli się pani, jestem tylko tym, czym jestem, mam tylko to, co mam. A co mam i czego nie mam, to sam chyba wiem najlepiej. Może kaprys przypadku miał zrobić ze mnie kowboja, w każdym razie jestem niebywale lekki”. Dama odparła: „Jesteś zbyt leniwy, by zdobyć się na myśl, że mógłbyś kogoś uszczęśliwić sobą i swoimi talentami”. On jednak zaprotestował: „Nie, nie jestem na to zbyt leniwy, ale nie mam smykałki do obdarzania szczęściem”, i poszedł dalej. Las wydawał się zagniewany, że zbój wzbrania się uwierzyć zapewnieniom damy w brązach. „Chodzi o wiarę – mówiła posępna dama. – Jednym słowem, czy nie jest pan samolubem?” „Dlaczego upiera się pani, że mam coś, czego w moim odczuciu jako żywo mi nie dostaje?” „Przecież to się panu nie zapodziało. Przecież pan tego nie zgubił”. „Nie, skąd. Nie mogło mi przepaść coś, czego nigdy nie miałem. Nie mogłem też się tego wyzbyć, nie mogłem dać w prezencie, i nie mam w sobie nic takiego, co bym zaniedbywał. Moje talenty były pilnie wykorzystywane, proszę, niech mi pani uwierzy”. „Nigdy panu nie uwierzę!” Nadal zagłębiała się w subtelne detale. Wbiła sobie do głowy, że ma do czynienia z kimś, kto zapiera się części swych zdolności, i żadne zapewnienia, że się myli, nie mogły odwieść jej od przekonania, że zbój sam się zabija, że marnuje swoje najcenniejsze przymioty, że parszywie traktuje samego siebie. „Jestem ochmistrzynią hotelu”, oświadczyła na zakręcie drogi. Drzewa uśmiechnęły się na tę szczerą wypowiedź. Zbój rumieńcem przypominał różę, a kobieta sędzię, tak jak gdyby sędziom w zapale obstawania przy sądzeniu nie zdarzało się zejść na manowce. „Więc należysz do tych małych duszyczek, które nie umieją pogodzić się z myślą, że jakiś zakamarek uznać trzeba za społecznie niewykorzystany? Szkoda, że duch kramarski tak się upowszechnił. Widzisz, że jestem z siebie zadowolony. I z tego jesteś niezadowolona?” „Twoja skromność to nic innego, jak mozolnie uścibolone dzieło sztuki. Mówię ci prosto w oczy, że jesteś nieszczęśliwy. Tylko zawsze się troszczysz, żeby się wydawać szczęśliwym”. „Ta troska jest taka ładna, że mnie uszczęśliwia”. „Nie spełniasz swego obowiązku jako członek społeczeństwa”. Mówiąca te słowa miała oczy najczarniejsze z czarnych, nic dziwnego, że przemawiała tak surowo, tak mrocznie. „Czy pani jest doktorem?”, spytał uciekinier. Zbój uciekł przed kobietą w brązach jak dziewczyna. Było to w listopadzie. Cała okolica zastygła od chłodu. Trudno było uwierzyć w ciepłą izbę i amator cukierków, miłośnik tabliczek czekolady uciekł przed zarządczynią dobra publicznego, która wszelako myślała głównie o sobie. „Wysłuchałem kiedyś wielkiego koncertu Beethovena. Opłata za wstęp nikłością przypominała monumentalny gmach. Obok mnie w sali koncertowej siedziała pewna księżna”. „To wszystko było kiedyś”. „Ale za twoim łaskawym przyzwoleniem może przecież żyć we mnie dalej jako wspomnienie?” „Jesteś wrogiem ogółu. Mam prawo oczekiwać od ciebie czułości. W imię cywilizacji musisz bezwzględnie uwierzyć, że jesteś jak stworzony dla mnie. Widzę po tobie, że masz cnoty małżonka. Wydaje mi się, że masz krzepkie plecy. Twoje bary są szerokie”. Zaprotestował, zauważając cichym głosem: „Moje ramiona są najdelikatniejsze ze wszystkiego, co w tej mierze stworzono”. „Jesteś herkulesem”. „To się tylko tak wydaje”. I taki to oryginał chadzał w kostiumie zbója[7]. Za pasem nosił sztylet. Spodnie miał szerokie i matowoniebieskie. Smukłą talię opasywała szarfa. Kapelusz i włosy obrazowały zasadę nieustraszoności. Koszulę zdobiło koronkowe obszycie. Kurtka wprawdzie była nieco wytarta, ale bądź co bądź obramowana futrem. Ta część garderoby miała barwę nie nazbyt zielonej zieleni. Taka zieleń musiała się wspaniale odznaczać na tle śniegu. Z oczu wyzierał błękit. W tych oczach, które demonstrowały najściślejsze braterstwo z policzkami, było zarazem coś blond. Ten pogląd okazał się szczerą prawdą. Pistolet, trzymany w ręku, śmiał się ze swego właściciela. Prezentował się bardzo dekoracyjnie. Cała postać przypominała dzieło jakiegoś akwarelisty. „Oszczędź mnie”, poprosił agresorkę. Ta zakupiła w księgarni Ścieżkę kobiet[8] Schlatter i pilnie ją studiowała. Oraz kochała go, ale zbójowi pisana była Edith. Edith zawsze stała mu przed oczyma, górowała, była mu niebywale droga. Przejdźmy do Rathenaua[9].
Jakaż różnica zachodzi między naszym chłopaczkiem a takim Rinaldinim[10], który wszak swego czasu setkom porządnych obywateli rozłupał głowę, bogatych oskubywał z bogactwa i oddawał je do dyspozycji biedzie. Musiał być idealistą, ani słowa. Ten nasz i tutejszy co najwyżej w Kawiarni Wiedeńskiej przy dźwiękach węgierskiej kapeli za pomocą kłujących promieni swych niewinnych oczu i usilnego transferu myśli uśmiercił spokój duszy pięknej dziewczyny pod oknem. Słuchając muzyki, potrafił po mistrzowsku być niewypowiedzianie nieszczęśliwy, a że dla ludzi czujących stanowiło to śmiertelne zagrożenie, zawsze dodawano mu dla nadzoru nauczyciela stopnia podstawowego, aby chodził za nim, póki go nie przyłapie. Taki to opiekun albo strażnik rzekł do Orlanda: „Z religią coś słabo” i uśmiechnął się przy tym zrezygnowany. Zbój miał wiele wad. O tym niewątpliwie później. Na razie przespacerujmy się z nim na Gurten[11], tak nazywa się okoliczna góra. Jeśli o mnie chodzi, możemy tam na świeżym powietrzu politykować do woli. O cesarzowych z jego fantazji z pewnością również będzie jeszcze mowa. Owa wdowa nieboszczka też nam nie umknie, razem ze swoim gospodarstwem. Stąd można się rozglądać na wszystkie strony. Niektórzy gotowi by myśleć, że to strasznie męczące, ale jest wręcz przeciwnie. Uważność ma w sobie coś niezwykle ożywczego. Nieuważność wycieńcza. Jest dziesiąta rano, zbój, schodząc z jasnozielonych błoni, ponownie wkracza do miasta, gdzie plakat informuje go o zamordowaniu Rathenaua, i co zrobił ten niesłychany, osobliwy drań – klasnął w dłonie, zamiast z przerażenia i smutku zemdleć na tak przygnębiającą wiadomość. Niech kto spróbuje wyjaśnić nam choćby to klaśnięcie. Owacja wiązała się może z łyżeczką. Szkoda zresztą, że nie mam już wstępu do bufetu drugiej klasy, gdzie mnie nie tolerują, odkąd kelnerowi oddałem słomkowy kapelusz do powieszenia – gest światowca, który cała sala odebrała nieprzychylnie. To boskie powietrze na górze, ćwiczenia oddechowe w jodłowym lesie, a na koniec ta ekstrafrajda, gdy się czyta, że kilku nic nieznaczących osobników pokonało wielkiego człowieka. Albowiem czy według Friedricha Nietzschego widok, doświadczenie tragedii nie jest w wyższym i subtelniejszym sensie radością, wzbogaceniem życia? „Brawo”, zakrzyknął jeszcze dodatkowo, a następnie udał się do kawiarni. Jak wytłumaczyć to szorstkie „brawo”? Twardy orzech do zgryzienia, ale spróbujmy. Zanim mianowicie zdecydował się wspiąć na Gurten – Boże dokładności, użycz mi siły, by wszystko odtworzyć co do joty – oblizał łyżeczkę wdowy, uważając się za jej pazia. Było to u niej w kuchni. Panowała w tej kuchni wielka, wspaniała samotność, letnia samotność, a poprzedniego dnia zbój widział może na wystawie księgarni reprodukcję obrazu Le baiser dérobé Fragonarda. Ten obraz najwidoczniej go urzekł. Faktycznie jest to jeden z najbardziej uroczych obrazów, jakie kiedykolwiek namalowano. Zatem w kuchni nie było prócz niego żywej duszy. Przy zlewie spoczywała w filiżance i lśniła łyżeczka, której wdowa użyła, pijąc kawę. „Wsunęła tę łyżeczkę do ust. Jej usta są prześliczne. Reszta jej osoby jest stokroć mniej śliczna niż jej usta, a ja miałbym się wahać przed oddaniem hołdu tej jej śliczności niejako przez pocałunek złożony na łyżeczce?” Tak brzmiały jego literackie wywody. Wygłosił jak gdyby pełny polotu esej, co naturalnie go ucieszyło. Każdy jest rad, gdy mu się zdaje, że ma lotny i bystry umysł. Pewnego razu natknął się na tę wdowę, akurat gdy zamierzała sobie umyć nogi. Do mycia nóg trzeba będzie stanowczo jeszcze wrócić. Choćby ze względu na sławę naszego tak drogiego i pięknego miasta i ze względu na owo umiłowanie prawdy. Chcemy się tu bowiem raz wreszcie jak należy rozliczyć. Ach, gdyby tak mógł zaraz zabrać się do tego mycia nóg. Niestety trzeba to przesunąć. Popieściwszy łyżeczkę, musiał jeszcze co najmniej raz podskoczyć z radości. Ale by zrobiła oczy, gdyby to widziała. Czegoś podobnego nie można sobie przecież wyobrazić. W rzeczonej kuchni panował zresztą rodzaj półmroku, trwały poetyczny zmierzch, nieustająca noc, coś odmładzającego, i może właśnie tu i nie gdzie indziej zbój stał się młodzieńcem, i teraz dokonał nie lada wyczynu w dziedzinie erotycznej, on, który skądinąd w tej materii zawsze wypadał słabo albo niedostatecznie, potem zaś poskoczył na swoją górę, mając w głowie wyłącznie łyżeczkę, a w tym samym czasie w Rzeszy wielki umysł rozstał się z doczesnością, zastrzelony przez bardzo przyzwoicie myślących ludzi. Klaśnięcie w dłonie nadal pozostaje dla nas zagadką. Okrzyk „brawo” składamy na konto jego niebiańskiej bezczelności. Widać chodzi tu o najbardziej słoneczną bezmyślność. A może śmierć Rathenaua wydała mu się czymś pięknym, a przeto obiecującym na przyszłość? Trudno byłoby to zweryfikować. Niemal komicznie wygląda takie zestawianie obok siebie wdowich przedmiotów użytkowych i ważkich wydarzeń bieżących o historycznym znaczeniu. Po jednej stronie sprawa filiżanki do kawy, słodki sekret postępku pazia, a po drugiej gazetowe doniesienie, poruszające i wprawiające w dygot cały kulturalny świat. Dochodzi do tego jeszcze następujące wyznanie: Rathenau i zbój znali się osobiście. Znajomość datowała się z czasów, gdy późniejszy minister jeszcze nim nie był. Nasz tak skłonny do zakochiwania się zbójcio złożył wizytę bogatemu synowi przemysłowca w pewnej posiadłości w Brandenburgii. Poznali się mianowicie czystym przypadkiem, na placu Poczdamskim w Berlinie, pośród ruchliwej masy ludzi i pojazdów. Znamienity człowiek zaprosił wówczas człowieka raczej się nieliczącego, by ten go kiedyś odwiedził, i zaproszenie to nie pozostało bez następstw. Było to niemal samo przez się zrozumiałe. Potem zasiedli obaj do popołudniowej herbaty w saloniku herbacianym wybitym chińską tapetą. Do osobliwego pomieszczenia, o atmosferze zarazem niemieckiej i cudzoziemskiej, wszedł stary sługa, budzący prawie nabożną cześć, aby znów posłusznie się ulotnić, cicho jak cień, jak gdyby żywa była tylko jego usłużność, jak gdyby składał się wyłącznie z trafnej oceny okoliczności. Orzeźwiwszy się, ruszono na zwiedzanie parku. Podczas przechadzki rozmawiano o wyspach, o poetach itp., a teraz zbój miał przed oczyma to przerażające doniesienie i opatrzył je komentarzem: „Co za wspaniałe zakończenie kariery!”. Może naturalnie miał na myśli jeszcze coś innego. Ale przede wszystkim, gdy tak stał znieruchomiały wobec wysoce zaskakującej wiadomości, zawierającej niejako coś radosnego, greckiego, coś z żywotności odwiecznych legend, było w tym coś, co – powiedzielibyśmy – zachwycało. Już wtedy w Berlinie zbój zachował się któregoś dnia iście dziewczęco. Wydarzyło się to w męskim towarzystwie. Zbój był w tym momencie bardzo, bardzo urażony. Dziś przypomina sobie tę urazę z pewnego rodzaju uśmieszkiem, co dowodzi niejakiej rozwagi. Stopniowo coraz bardziej będzie się godził ze swoją naturą. W rzeczonym towarzystwie dopuścił się wybryku, pozwolił sobie na zbytek śmiałości, zawinił porywczą porywczością, czy jak zechcą Państwo to nazwać. Nadto śpieszny pośpiech musiał go zdradzić, tj. pośrednio poinformować o jego charakterze. Dwóch do trzech panów zapewne dość nieostrożnie, czyli poniekąd nieelegancko, podśmiewało się tam z postaci zbója. Podśmiewanki przypominały fontannę, która potężnie zrosiła nosek zbója. Na szczęście nie umarł od zmoczenia. Gdyby od byle uwagi się umierało, byłoby jeszcze piękniej. Teraz jednak za pozwoleniem o służącej i pocałunku w kolano oraz o książce oddanej w szałasie.
Wydaje się, że na piciu wina zna się jak Sancho Pansa, którego rodzice byli winogrodnikami. W winie zawiera się coś na kształt prawa do wyższości. Kiedy piję wino, rozumiem wczesne stulecia, powiadam sobie, że też składały się z chwil teraźniejszych i z ochoty, by się w nie przenieść. Od wina człowiek staje się znawcą stanów duszy. Zważa na wszystko i znowu na nic nie zważa. W winie drzemie takt. Jeśli jesteś przyjacielem wina, to jesteś też przyjacielem kobiet i stoisz na straży tego, co one lubią. Stosunki, także te najbardziej rozgałęzione, między mężczyzną a kobietą, wyłaniają ci się z kieliszka wina jak kwiaty. Wszystkie pieśni o winie, jakie skomponowano, należy uznać za słuszne. „Trepowi to nie przystoi”, powiedziano mi jakiś czas temu w pewnym domu. Odtąd przyglądam się temu domowi tylko z daleka, nieśmiało i z uczuciem zadziwienia. Trepem nazywa się żołnierza. W wojsku byłem mianowicie tylko żołnierzem. Ta okoliczność naturalnie bardzo mi szkodzi. W epoce wnikliwości zwraca się uwagę na wszystko, więc czemu nie akurat na stopień wojskowy. Niech tam. Dom, do którego trepowi nie wolno tak po prostu wejść, ma ogród, gdzie mój zbój też już bywał, aby wypocząć od trudów zbójowania. Właśnie tam pewnego razu włosy spływały mu w cudnych kędziorach, jak Jezuskowi, przywodząc na myśl świątynię. Po rozwichrzonej głowie przesunęły się ręce miłosiernej kelnerki. Co do włosów, które zawsze pilnie mył, można mówić o kaskadach spadających w otchłań jego karku. Ot, runięcie w wąwozy świętych znużeń. Nawet jeśli akurat się tego nie rozumie, brzmi przecież całkiem sympatycznie. Zbój skarżył się tam na utratę skarg, a ponadto ćwiczył się w uprzejmości, jego zdaniem polegającej na tym, by zmuszać wargi do ładnego wyglądu. Jadł zawsze ze starannie zamkniętymi ustami; „przy żuciu – mawiał – zębów nie powinno być widać”. Zresztą ze wszystkich stron się o niego starano, może o wiele za bardzo. Ale gdy robimy za dużo dobrego, to przecież świadczy o miłości. Siedział w rzeczonym ogrodzie, zarośnięty lianami, zatrzepotany dźwiękami i zgałganiony od gałgaństw miłości do najpiękniejszej panny szlachetnego rodu, jaka kiedykolwiek z nieba rodzicielskiej opieki dała susa w życie publiczne, aby swymi wdziękami na śmierć porazić zbójeckie serce. Ukatrupiła go, ale żaden trup dotychczas nie był tak żywy. Wieczorem przed położeniem się do łóżka klękał na podłodze w swojej nieregularnie zbudowanej mansardzie, aby modlić się do Boga za nią i za siebie, a wczesnym rankiem zasypywał ją najgorętszymi wyrazami wdzięczności i stokrotnymi albo raczej niezliczonymi pochlebstwami. Nocą widzem jego miłosnych poczynań był księżyc. Pozwól, o cudzie, byśmy cię nazywali Wanda, chociaż akurat tak nazywa się też pewna służąca, której zresztą od najdawniejszych czasów nie widziałem. Podobno wyszła za mąż. Nasz zbój podczas jednej z naszych przechadzek zawarł znajomość z międzynarodowym chłopaczkiem, który miał tę wadę, że mrużył oczy i mrugał. Wady nas rozczulają. Zapytał chłopca: „Czy mogę być twoją służką? To by mi sprawiło przyjemność”. Chłopak dał mu odprawę, przypominając o konieczności zachowania rozsądku. Gdy się zerwał, zbój zerwał się za nim, a gdy znów usiadł, zbój też już siedział. Ten bywały w świecie chłopiec prócz ładnej twarzy, w której błyszczały zielonkawe oczy, miał krótkie spodenki odsłaniające kolana i zbójecka służka ucałowała kolana chłopca. Pewne racje każą nam ujawnić ów postępek, nawet gdyby miało to zbója obciążyć. Ja bym tego nie zrobił. Od godziny drugiej po południu do siódmej wieczorem zbój pozostał poddanym obcego chłopca. Ludzie chodzili tam i z powrotem. Nie było tu żadnych sekretów. Na widok zachowania właściwego służce oraz pańskości chłopca pielęgniarki krzywiły usta w świadomym rzeczy, a przeto wybaczającym uśmiechu. Ze zwrotem książki było tak: pewna siwowłosa dama, która w duchu czuła się bardzo młodzieńczo, pożyczyła zbójowi książkę. Dlaczego teraz przychodzi mi na myśl mnóstwo damskich płaszczy? Skąd się wzięły? Światełka rozbłyskują przede mną i zaraz zamierają. A że zbój niekiedy wydawał się sobie kimś w rodzaju Fabrycego del Dongo[12]