Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Kontynuacja Florentyny od kwiatów i Nadziei od zwierząt, zwieńczenie„serii sokołowskiej”.
Sokołów wciąż nie jest sielskim miejscem. W tajemniczych okolicznościach znika córka sołtysa, do pałacu wprowadzają się dziwni lokatorzy. W okolicy aż kipi od domysłów i pytań. Odpowiedzi na nie pojawiają się w męczących snach Jaśminy, kobieta gubi się między majakami a jawą. Czy traci zmysły, czy to ktoś z przeszłości próbuje wedrzeć się w jej sny? Co przyjdzie wraz z wielką wodą, która nawiedzi kraj w 1997 roku? Czego boją się nowi mieszkańcy pałacu? Jaki mrok widzi w ludziach babka Grzebielucha odczyniająca uroki w domku na skraju lasu?
W gawędzie osadzonej w realiach polskiej wsi wszechobecna tajemnica splata się z mrocznymi wątkami, tworząc oniryczną opowieść o przemijaniu i magii, która istnieje tuż pod powierzchnią rzeczywistości.
Jaśmina od snów łączy w sobie elementy baśni, fantastyki i kryminału. Eksploruje metaforyczne wymiary ludzkiego życia, przeplata doświadczenia codzienności z nadnaturalnymi elementami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Come closer and see
See into the trees
Find the girl while you can
Come closer and see
See into the dark
Just follow your eyes (...)[1]
Robert Smith, The Cure
Czasami przychodzi do mnie z głębi jaskiń, znad białej rzeki, przy której rosną maki. Słyszę, jak łopoczą jego czarne skrzydła. Czasami jest tylko światłem księżyca, a czasami pędzi po niebie, zostawiając po sobie rosę, którą rano czuję między palcami stóp. Bywa, że jest tak mały, iż przeciska się przez okienne szpary. Czuję piasek pod powiekami, wtedy wiem, że tu był. Kiedy rano przecieram oczy, moje palce są złote od gwiezdnego pyłu.
I
O domach, duchach i snach
Córka sołtysa czasami jadła ziemię albo korę z drzew i wtedy sołtys, choć trochę się tego wstydził, zawoził ją poza wieś, żeby zajęła się nią stara Grzebielucha. Kiedyś woził ją do Florentyny Dziubowej, bo zarówno jej nalewki, jak i niebieskie kwiaty z ogrodu pomagały na wszystko, ale ostatnimi czasy było im nie po drodze. Powaśnili się o składki na renowację kościoła, o psy zagryzające sąsiadom kury, a przede wszystkim o poletko, na którym od lat Florentyna sadziła bób i kapustę, a które sołtys sobie upatrzył, aby to na nim wybudować z gminnych funduszy boisko.
Niech sołtys na państwowym buduje! Mało to ziemi? A jemu właśnie tam się uwidziało, bo i przy drodze do Szunowa, i do przystanku blisko, a może i był jeszcze jakiś powód wiadomy tylko jemu? Sołtys krępował się chodzić do Grzebieluchy, bo to prawie tak, jakby do wiedźmy chodzić. Stara mieszkała za Sokołowem w drewnianej chałupie pod lasem, której nie było widać z drogi, kiedy jechało się w stronę Krasnej, bo przycupnęła między wysokimi trawami i stuletnimi jaworami, tuż przy bezimiennym strumyku. Chałupa była dwuizbowa, cztery okienka, dach i komin. Nie było u Grzebieluchy elektryczności ani bieżącej wody. Stara żyła na uboczu z tego, co przynosili jej ludzie, którym pomagała. Sekretnie opiekowało się nią kilka kobiet z Krasnej, które niby przychodząc po poradę czy cokolwiek innego, zawsze zostawiały jej bochen chleba, pęto kiełbasy, twaróg, jajka, kankę mleka – wszystko z ich ziemi, wszystko, czym mogły się podzielić.
Do Grzebieluchy niektórzy przychodzili, aby odczynić zły urok albo się poradzić, bo czasami w duszy coś tak uwierało, że ani lekarz, ani ksiądz, ani nikt inny nie potrafił temu zaradzić. Grzebielucha siadywała naprzeciwko i długo patrzyła w oczy takiemu, co przyszedł. Dopiero potem decydowała, co należy uczynić. Bo można odczynić urok jajkiem lub solą, można spalić włosy, czasami trzeba nawet brudnych majtek. A bywa i tak, że nic się nie da zrobić.
– No nic nie poradzę. – Grzebielucha z sykiem wypuściła powietrze. – Ciemno w tobie.
– To złe oko, ktoś urok rzucił albo jakie złe mnie opętało, nerw jaki – upierał się mężczyzna. – Zdejmie babka, co?
– A czy ja wiem, czy to urok?
– A co innego? – Franciszek Kukła, kościelny organista, podniósł głos, zatrząsł się, aż zsunęły mu się z nosa okulary.
– Czasem w człowieku siedzi coś jakby gula, co ze smutku albo i ze złości się rodzi. Ale taką to człowiek sam musi wykrztusić. Bo co, jak ja dzisiaj odczynię, a ty za tydzień przyleziesz, bo ci nowa wyrośnie?
– No niech b-b-babka odczyni – zająknął się. – Na wszelki wypadek.
– Tyś kościelny, a zawsze do mnie przychodzisz. – Staruszka wlepiła oczy w mężczyznę, który trochę się speszył. – Stary ksiądz to by cię przegonił, bo on z tych był, co to nie wierzą w odczynianie uroków. A ten nowy, młody, to nic nie powie, niezainteresowany wcale. On to w ogóle niby ksiądz, a jak nie ksiądz.
– Mleko pod nosem! – prychnął mężczyzna. – Nowoczesny.
– A wodę święconą toś mi przyniósł?
– P-p-przyniosłem, przyniosłem. – Kukła wyjął z torby plastikową butelkę.
– Na pewno święcona?
– Na pewno. Zanim ksiądz się zjawił, nabrałem.
– Dobrze. Ale dzisiaj to ci jajkiem zrobię. Koszulinę zdejm.
Staruszka przyłożyła czubek jajka do głowy mężczyzny, po czym zaczęła je przesuwać, szepcząc przy tym modlitwy. Płomień świecy migotał nieprzyjaźnie i Franciszek Kukła nie mógł oderwać od niego wzroku, chociaż stara kazała, żeby nie patrzył. Ale on się bał tego, że jak zamknie oczy, to naskoczy na niego jaki czort. Ciemności bał się od dziecka, a ostatnio coraz bardziej, bo bardzo dziwnie się czuł sokołowski organista, jakby coś go opętało.
– Baby ci trza. – Grzebielucha załamała ręce po tym, jak w rozbitym jajku znowu nic nie wypatrzyła. – Gdzie to taki chłop i bez baby? Toż masz już ze czterdzieści lat. A to z tego bolączki się biorą. Jakby baba była przy boku, a może dziecka też jakie, to inaczej byś na świat patrzał, nie miałbyś czasu się zamartwiać byle czym.
– Łatwo babce mówić. Baby! A skąd ja babę wezmę? Toż przecie one na drzewach nie rosną – odparł lekko urażony Kukła. – Z-zresztą wcale mi nie trza baby.
– Aj, stary i głupi! – Grzebielucha podała mężczyźnie szklankę z parującym napojem. – Do dna wypij, to się lepiej spać będzie, a na zaś też coś dam. Do dna, mówię!
Kukła skrzywił się, dopił wywar, podziękował i poszedł w noc. Księżyc akurat wisiał wielgachny i tłusty, więc raźniej było wracać pustą wiejską drogą. Kiedy taka cisza wokół, to nie wiadomo, co człowieka może spotkać. A jak do tego i cicho, i ciemno, to pewne, że taka noc to noc diabła. A Franciszek Kukła bardzo się bał piekła i diabła, nawet myślał nieraz, że jaki szatan w duszę mu zagląda i podpowiada różne rzeczy, bo czasami takie myśli przychodziły mu do głowy... Aż nie mógł uwierzyć, że to były jego myśli.
Szedł ze spuszczoną głową, jeszcze długo odbijało mu się gorzkimi ziołami. Dopiero gdy zaszedł pod swoją chałupę i usłyszał gruchanie gołębi, zrobiło mu się jakoś lepiej. Chwilę posiedział pod gołębnikiem, zapalił papierosa, a potem tak jak stał, walnął się do łóżka. Przed snem przeżegnał się do wiszącej nad łóżkiem ikony ze Świętym Drogo, łypnął jeszcze za okno w ciemność nocy, czy nic pod ścianą nie stoi, i zamknąwszy oczy, pomyślał z zadowoleniem, że nazajutrz w kościele mają się zjawić dziewuchy ze wsi, żeby ćwiczyć śpiewanie. Zawsze to przyjemniej czas leci w ich towarzystwie. Czasami Franciszek Kukła myślał sobie, że chciałby być jak te dziewczęta, beztroskie, młode i ładne, a nie jąkająca się pokraka, jak za plecami mówili o nim ministranci.
A Grzebielucha stała w oknie jeszcze długo po tym, jak organista wyszedł. Stała i dumała, jaki to dziwny świat, że niby każdy taki sam się rodzi, a potem ludzie tak różni wyrastają. Bo jeden będzie żył i cieszył się tym życiem, robił, co do niego należy, a drugi będzie jak ten Kukła, że tylko spojrzeć na takiego i już człowieka jakaś litość bierze, że takie to chodzi po ziemi.
Tej samej nocy, kiedy Grzebielucha dumała, Kukła chował się przed diabłem pod pierzyną, a księżyc świecił tak mocno, jakby płynne srebro skapywało z niego na ziemię, Jaśmina spała głęboko i śniła. Każdy w Sokołowie wiedział, że sny Jaśminy od Dziubów nie są zwyczajnymi snami.
Sen o Nadziei, której stopy nie dotykają ziemi
Dom był pusty, pełen powietrza, wszystkie okna otwarte. Wzdęte brzuchy firanek łapały wiatr wlatujący z ogrodu. Z wiatrem wpływało łaskoczące światło księżyca, od którego mrowiła skóra na ramionach. Pachniało ozdobnym groszkiem i świeżo rozkopaną ziemią.
Jaśmina szła korytarzem i choć wiedziała, że jest to ten sam korytarz, po którym zawsze chodzi, to teraz akurat nie miał początku ani końca. Gdyby tak iść przed siebie, można by dojść do jakichś tajemnych miejsc: może ukrytych pod piwnicą jam, a może wróciłoby się do punktu, z którego się wyszło? W snach nigdy nic nie wiadomo. Stanęła więc i podeszła do okna. Ujęła w ręce wzburzoną biel firanek.
Tam, na zewnątrz, w głębokiej nocy błękitniał ogród. Lekko kołysały się rzędy malw przy płocie, drżały płatki porcelanek. Jaśmina widziała między cieniami jakąś postać i dopiero po chwili zrozumiała, że to jej siostra Nadzieja. Stała tam otoczona psami i lisami, odwrócona tyłem tak, że było widać tylko jej miedziane włosy i długą sukienkę w kolorach jesieni.
Jaśmina wychylała się i wołała, ale kiedy Nadzieja się odwracała, wydawało się, że nie widzi siostry, że jej oczy wpatrzone są w jakiś punkt tuż nad oknem. Zaczęła się zbliżać, za nią ruszały zwierzęta. Jakiś niepokój, którego początkowo nie rozumiała, rozdzierał ją od środka. Kobieta sunęła przez nocny ogród, zbliżała się do otwartego okna, skrawek jej sukienki ledwie muskał czubki traw, a stopy unosiły się tuż nad ziemią. Kiedy była na tyle blisko, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, aby jej dotknąć, Jaśmina się budziła.
W cichym ciemnym pokoju słyszała bicie własnego serca. Niezrozumiały lęk rozlewał się po zaspanym ciele, a ona leżała bez ruchu. Rano tylko zmieniała poszewkę poduszki, wycisnąwszy ją najpierw z łez. Minęło już tyle czasu od śmierci siostry, a ona wciąż miewała te sny. Prócz tego były jeszcze sny o gnijących owocach, zepsutych zegarach i muchach uwięzionych między szybami okien. I te najgorsze – sny o brudnej wodzie.
Czasami zastanawiała się, czy jej siostra jest duchem, który zamieszkał w jednej ze starych jabłoni. To tam, między sadem a starą akacją przy płocie, widywała kiedyś tańczące białe cienie, ale być może to też był tylko sen. Mara. W duchy wierzyła, jak wierzy się w coś, gdy ma się nadzieję, że to naprawdę istnieje. Róża śmiała się z niej, wykpiwała jej nocne czuwanie przy zapalonych świecach.
Jaśmina szukała duchów wszędzie i tak było od zawsze, a właściwie od momentu, w którym po raz pierwszy przyśnił jej się wąsaty dziadek. Potem widywała go, jak przechodził zgarbiony między skarlałymi gruszami albo tam, gdzie kiedyś była studnia. Słyszała, jak skrzypią schody, chociaż nikt po nich nie chodził, jak pod piecem strzela ogień, choć jeszcze nikt w nim nie rozpalił.
Czasami wydawało jej się, że w środku nocy ktoś się krząta po kuchni, ale kiedy wstawała, żeby to sprawdzić, nie było tam nikogo, tylko radio trzeszczało. „Musiało samo się włączyć, to stary grat”, mówiła potem Róża. Twarz siostry tężała, kiedy Jaśmina dodawała, że może racja, ale akurat się włączyło, gdy Niemen leciał albo Mala Luna, więc dlatego nie wyłączyła od razu, tylko siedziała w ciemności przy kuchennym stole, wysłuchując melodii do końca. Mala Luna, słynna skrzypaczka, zaprzyjaźniła się przed laty z Nadzieją, dlatego jej melodie wszystkim kojarzyły się ze zmarłą siostrą. „Dzielimy dom z duchami, to pewne”, mawiała potem przy śniadaniu, a Róża posyłała jej karcące spojrzenie.
– Znowu straszysz dzieci. – Kręciła głową i zwracała się do siedzących przy stole dziewczynek i nieco młodszego od nich chłopca, który jeszcze nic nie rozumiał z ich rozmowy. – Duchów nie ma.
– A co z tą panią z pnia? – pytała Hania wpatrzona w matkę, a Róża zagryzała wargi i naprędce wymyślała jakąś odpowiedź.
– Tam nie było żadnego ducha. – Róża zacisnęła wargi, przypominając sobie o tym, jak przed laty, kiedy jeszcze żyła Nadzieja, w pustym pniu ściętego orzecha znaleźli zasuszone ciało Halszki, co wpadła tam, próbując uciec ze strychu. Halszki, która nigdy nie pogodziła się z tym, że Sławek wybrał Nadzieję, i która według Nadziei mieszkała potem na strychu jako szeleszczący duch.
– Ale ciocia Nadzieja opowiadała, że był. – Mała nie dawała za wygraną.
– A czy ciocia Nadzieja jest duchem? – wtrąciła się Malwa, córka Jaśminy, tak bardzo podobna do Hani, że wszyscy brali je za rodzone siostry.
– Nie, ciocia Nadzieja nie jest duchem – ucinała twardo Róża, zła, że dziewczynki opowiadają takie rzeczy przy babci Florentynie, która wprawdzie wcale się nie odzywała, ale jej oczy się zaszkliły. – Jedzcie i zmykajcie na dwór! – Róża znów nachyliła się nad swoimi ulubionymi grzankami z marmoladą. – Wszystko w porządku, mamo?
– Ja nawet wolałabym, żeby ona była duchem, Różyczko – odpowiedziała Florentyna. – Czy to byłoby coś dziwnego?
Jaśmina przysunęła się bliżej matki i oparła głowę na jej ramieniu. Całkiem siwe włosy Florentyny pachniały maciejką i starością.
– Wszyscy jesteśmy duchami. – Jaśmina przymknęła oczy i wdychała zapach, o którym wiedziała, że za jakiś czas stanie się bolesną tęsknotą.
– Wiecie, ona skończyłaby w tym roku czterdzieści osiem lat. – W głosie Florentyny było więcej zdziwienia niż smutku.
Coś kłębiło się między nimi po tych słowach, jakby kożuch goryczy zawisł w powietrzu gęstym od śmiechów i podniesionych głosów. Wszyscy tęsknili za Nadzieją, której pękło serce, tak jak to przewidziała stara Cyganka. To nieprawda, że czas leczy rany, czas pokrywa je tylko kurzem zapomnienia.
Jaśmina patrzyła na rodziców i wzbierało w niej coś strasznego, jakaś fala ni to miłości, ni to rozpaczy. Siwiutka Florentyna ze skórą białą jak porcelanowa filiżanka wydawała jej się delikatna i krucha jak lalka. Kiedy siedziała za stołem, wyglądała jak mała dziewczynka, której ktoś przez przypadek dał twarz staruszki. Jaśmina obawiała się, że silniejszy powiew wiatru zmiecie ją z krzesła, porwie w stronę rozczochranych lip i jesionów, uniesie z sobą daleko, za horyzont, tam gdzie wieczorami tańczą światła nad Czarnym Lasem.
Ojciec wydawał się młodszy, choć w rzeczywistości był od Florentyny starszy o dwa lata. Z wiekiem może tylko trochę posmutniał. Zawsze nosił w sobie ten smutek i tęsknotę do gwiazd, do odkrywania nieznanego.
Tylko ogród był niezmienny, wciąż kwitł niebieskimi kwiatami szafirków, ołownika i hortensji. Pod płotem od strony głównej drogi rozrosły się niezapominajki, które całkiem pokryły wypukłość po zakopanej studni. Grusze w sadzie od wschodniej strony domu już wydawały się usychać, poprzedniej jesieni nie obrodziły, ale tego roku ich gałęzie obsypało mrowie delikatnych białych kwiatów. Morwy prawie całkiem przysłaniały stary dom, w którym przed laty mieszkali Stasieńka i Paweł, jeden z bliźniaczych braci Florentyny, a potem Nadzieja i Sławek.
Ogród żył, rozrastał się. Tylko ten stary dom, od kilku lat zamknięty na cztery spusty, marniał tam między gęstą czeremchą i coraz wyższymi świerkami. Tamta część ogrodu była teraz jakby ciemniejsza. Czasami można było odnieść wrażenie, że jest tam chłodniej, że kiedy przechodzi się wąską ścieżyną za warzywnikiem, tam gdzie zaczynają się morwowe krzewy, jakiś zimny wiatr smaga plecy.
W gąszczu nieprzycinanych krzaków mieszkały małe zwierzęta i czasem późno w nocy słychać było szmery i chrobotanie. W ciemności przez ogród przebiegały kuny, jeże i popielice. Niekiedy wydawało się, że coś jeszcze, coś większego, jaśniejszego sunie między uśpionymi drzewami. Nikt o tym głośno nie mówił, ale każdy myślał w takich momentach o nieszczęsnej Alince Juchównie, która umarła w tym ogrodzie i której włosy rosły jeszcze długo po tym, jak jej białe ciało złożono w trumnie.
Florentyna czasami przyłapywała w swoim ogrodzie Marysię Miśtównę, sołtysową córkę. Dziewczyna nie robiła nic złego, po prostu siadała między rzędami kwiatów, obserwowała mrówki i biedronki, czasem jadła ziemię. Wtedy często się zdarzało, że gałki jej oczu się wywracały, a ona wstawała i zaczynała się śmiać albo tańczyć. Niekiedy też śpiewała, a śpiewała pięknie, najpiękniej w całym Sokołowie. Często chwalił ją organista, Franciszek Kukła, że z takim głosem to powinna zrobić karierę śpiewaczki, a nie siedzieć w Sokołowie i wyjadać ludziom ziemię z ogródków. Ale nie było na to rady, na Marysię, na tę ziemię, na tańcowanie w obcych ogrodach.
Marysia była inna. Zdarzało się, że znikała na kilka godzin i wtedy czerwony ze złości sołtys chodził po chałupach i jej szukał. Raz znalazł córkę śpiącą w stodole u Juchów, innym razem zasnęła w ostatniej ławce sokołowskiego kościółka, a kiedyś szwendała się daleko w Lisim Lesie, aż dzwonili do niego z gospody Na Rozstaju, że późno już, a ona tak chodzi sama bez celu, jeszcze coś jej się stanie.
Innym razem szukał jej długo, bo nie było jej ani w lesie, ani w kościele, ani w żadnej stodole. Dopiero późnym wieczorem Jaśmina zauważyła coś w oknie starego domu Nadziei i najpierw się przestraszyła, że to któryś z duchów jej się przygląda. Po chwili poznała, że to była ona, sołtysowa córa. Jak tam weszła, nie wiadomo, pewnie tak samo, jak czasem wchodziły tam po kryjomu Malwa i Hania. Sołtys podjechał swoim polonezem, przeprosił za kłopot i zapakował córkę do auta. Jaśmina odpowiedziała, że to żaden kłopot, stała jeszcze i patrzyła za nimi, trochę szkoda jej było dziewczyny, ale chyba jeszcze bardziej żal jej było sołtysa, wiecznie umartwionego, zbyt pobłażliwego. Cała wieś się z niego śmiała, że chłop jak dąb, a najmłodsza córa owinęła go sobie wokół palca.
– Córcia, nie możesz tak znikać. Na tak długo, przecież wiesz – wysapał sołtys, wsiadając za kierownicę. – I coś ty tam robiła tyle czasu, sama?
– Nie sama – odpowiedziała Marysia, a sołtys aż się odwrócił, bo córka odzywała się rzadko, bardzo rzadko.
Jaśminę, wciąż stojącą w oknie, przeszedł dreszcz.
Przypisy
[1] R. Smith, The Cure, A Forest, Seventeen Seconds, Fiction Records, 1980.