Nadzieja od zwierząt - Kuchmister A.J. - ebook + książka

Nadzieja od zwierząt ebook

Kuchmister A.J.

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powrót do świata tajemnic i głosów przeszłości. Kontynuacja "Florentyny od kwiatów" – historia naznaczona śmiercią, miłością i szaleństwem.

Jest rok 1968, w radiu rozbrzmiewa głos Niemena, a kraj wrze od niepokojów. Również w Sokołowie zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Coś złowieszczego budzi się w lasach, nad drzewami unosi się magiczna melodia cygańskich skrzypiec.

Obdarzona niezwykłymi zdolnościami Nadzieja właśnie rozpoczyna studia na wydziale weterynarii. Dziewczyna widzi i czuje więcej, rozumie mowę zwierząt, a jej życie to historia o tym, co ukryte i niezwykłe. Ścieżki życia rudowłosej Dziubówny prowadzą od rodzinnego Sokołowa, przez Poznań, aż do mrocznej Puszczy Białowieskiej. To tam, w szeleście liści i wśród drżenia ćmich skrzydeł, Nadzieja próbuje odnaleźć szczęście.

Nowa powieść Agnieszki Kuchmister to pełna empatii gawęda o upływającym czasie, przemijaniu i naszym miejscu w świecie, który dzielimy z innymi czującymi istotami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 334

Oceny
4,6 (99 ocen)
73
20
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aristeia

Nie oderwiesz się od lektury

Książka przedstawia dalsze losy Florentyny, jej córki Nadziei oraz starzejących się już mieszkańcow zapomnianego przez świat Sokołowa. Idealna powieść dla wielbicieli realizmu magicznego. Jest w tej książce jakaś romantyczność, tajemniczość i magia. Jakby wymieszać Noc Świętojańską, piosenkę Hijo de la Luna i ilustracje z gry Dixit, a potem dorzucić garść ziół i polskich kwiatów. Można zanurzyć się w tym magicznym świecie i zapomnieć o wszystkim innym. Warto.
30
MissKorolla

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam obydwie części Florentynę i zaraz potem Nadzieję, jest coś tak magicznego w tych książkach, że zapragnęłam wynieść się do jakiejś pustelni, głuszy, odkryć pierwotny kontakt z naturą... Jednocześnie po żadnej innej książce tak nie popłakałam się jak po Nadzieji, jest to cudowna, pełna magii opowieść o tym, co nam umyka na codzień, o związku człowieka z naturą, o przemijaniu, o naszych pierwotnych korzeniach... cudowne książki, polecam przeczytać jedna po drugiej; lekkie pióro, pięknie napisana, czułam zapach lasu, smak różanego wina, dotych psiego nosa podczas lektury książki, POLECAM z całego serca
30
Eosia

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna, chociaż bardzo trudna lektura.
00
redginger1987

Nie oderwiesz się od lektury

piękna baśniowa historia
00
nataliaj8

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia, piękny język. autorka przenosi nas na polską wieś, pokazuje jej zwyczaje, tajemnice...
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt okładki i stron tytułowycANNA SLOTORSZ / ARTNOVO.PL
Ilustracje © oublebubble_rus/Adobe Stock © Erica Guilane-Nachez/Adobe Stock © Turaev/Adobe Stock © anitapol/Adobe Stock © unorobus/Adobe Stock © Hein Nouwens/Adobe Stock Domena publiczna
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
RedakcjaADRIANNA MICHALEWSKA
KorektaBEATA KARPIŃSKA
SkładLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Polish edition © Agnieszka Kuchmister, Publicat S.A. MMXXII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved.
ISBN 978-83-271-6256-4
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Dla Ozziego, Lemmiego, Saryi reszty nieczłowieczych stworzeń

Wszystko jest poezją

Edward Stachura

I

O cygańskich skrzypkach, kwiatach, gwiazdach, czarnych psachi sercu, które ma pęknąć

I

Nadzieja kuca przy płocie między pokrzywami, tam gdzie stary klon rzuca cień na drogę. Pokrzywy parzą, jednak ona stara się nie poruszyć, nie drapać swędzących bąbli. W cieniu drzewa przycupnął lis i Nadzieja nie chce go spłoszyć. Lis jest rudy, tak samo jak ona. Jego futro z białym żabotem pokrył kurz z drogi, która ciągnie się od Lisiego Lasu aż do Sokołowa. Jasna, usiana piegami twarz dziewczynki też jest brudna. Nadzieja podpełza coraz bliżej, na czworaka, wkłada rękę między sztachety rozklekotanego płotu. W dłoni trzyma smakołyk dla lisa, podwędzony z kuchni kawałek ciasta drożdżowego z rabarbarem. Nadzieja nie jest pewna, czy lisy jedzą ciasto, ale myśli, że drożdżowiec cioci Hanuli musi smakować każdemu.

Lis przechyla pyszczek i przygląda się tej dziwnej, umorusanej dziewczynce. Nie boi się. Zaciekawiony, podchodzi coraz bliżej, jednak zrywa się na dźwięk głosu dobiegającego zza rozłożystych krzaków porzeczki. „Nadka, wyłaź!” To Hanula woła, rozglądając się po ogrodzie. „Ja ci dam znowu ciasto podkradać przed obiadem!”

Lis wróci nazajutrz, a potem będzie przychodził coraz częściej, aż w końcu stanie się stałym gościem w niebieskim ogrodzie Dziubów. Dopiero po wielu latach, kiedy Nadzieja dorośnie na tyle, by rozumieć więcej, skojarzy, że nie zwabiało go tutaj Hanulowe ciasto z rabarbarem, lecz ona sama. W końcu mówili o niej Nadzieja od zwierząt.

Lisy często przemierzały zakurzone drogi wśród lasów, między którymi rozciągała się wieś. Lisi Las i Czarny Las, teraz rozdzielone polami i niskimi chałupami Sokołowa, kiedyś były jednym ogromnym lasem. To było, zanim ludzie nauczyli się odmierzać czas.

Dla lisów liczyła się przestrzeń i zmienność natury, rodzenie się i umieranie. Lisy nie zawracały sobie głów czasem, bo wiedziały, że ten jest umowny. Dla ludzi mijał rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy. Nadeszło lato, w którego upałach roztapiały się myśli. Wydawało się, że powietrze zastygło od tego gorąca i tylko Cyganie, którzy przyjechali do Sokołowa z końcem czerwca, wyglądali tak, jakby nie przeszkadzało im nic, nawet ta pogoda, że można by się ugotować żywcem, gdyby stać długo na otwartym słońcu.

Oni uśmiechali się do tego słońca, które pożerało mieszkańców wsi, wystawiali do niego swoje śniade twarze i szczerzyli białe zęby. Z daleka wyglądali jak barwne ptaki. Mienili się barwami egzotycznych owoców, dojrzewającej jesieni, pobłyskiwali złotem kopuł wschodnich kościołów. Nadzieja z ukrycia podglądała, jak krzątają się wokół kolorowych wozów. Coraz rzadziej widywało się wędrujące tabory.

Po sześćdziesiątym czwartym władza ludowa nasiliła egzekwowanie przepisów meldunkowych. To może być ostatni taki tabor na świecie, myślała Nadzieja i z fascynacją przyglądała się długim czarnym warkoczom i pstrokatym kieckom. Wszyscy byli ciekawi tych kilku wozów, które stanęły na łąkach pod Czarnym Lasem.

– Pamiętam, jak Cyganie przyjechali tu przed wojną. – Hanula siedziała zgarbiona na taborecie przy piecu, popijając kawę zaparzoną w szklance. – Z cyrkiem przyjechali. Sztuczki różne wyprawiali, niedźwiedzia tresowanego mieli. Dziwolągi, mówię wam. Pamiętasz, Florcia?

– Cyrk? – Florentyna przyzwyczaiła się już do tego, że czas Hanuli zaczął płynąć inaczej, często zawracał, zapętlał się, warzył się w jej całkiem już siwej głowie. – Ja pamiętam tylko teatrzyk z czarną kozą, cyrku nie pamiętam.

– To chyba musiało być jeszcze przed tamtą wojną... – Hanula przymknęła oczy, próbując przyjrzeć się temu, co się wewnątrz niej kotłowało.

Czasami nie rozpoznawała już wspomnień, które unosiły się jak wyblakłe obrazy gdzieś między oczami, tam gdzie rodzą się wszystkie myśli. Zdarzało się, że rozglądała się po domu, szukając małej Florci, i nagle jej wzrok trafiał na tę kobietę ucierającą zioła w moździerzu. Obok siedziała chuda, ruda dziewczyna. Przez ułamek sekundy umysł Hanuli był przekonany, że to Jodełka i Martuchna z Lisiej Nory, jednak rzeczywistość szybko się klarowała. Przecież ta prawie przejrzała kobieta to Florentyna, a rudzielec to jej córka.

Nadzieja przyjechała na całe lato, bo już od dwóch lat studiowała w dalekim Poznaniu – ze zdziwieniem odkrywała Hanula, zastanawiając się, gdzie podział się ten czas, który zmienił wszystko tak bardzo. Wtedy też zaczynała tęsknić za Katarzyną, która odwiedzała ją zbyt rzadko, myślała o Macieju i smutnym bliźniaczym grobie na cmentarnej górce. Nadzieja przypatrywała się Hanuli i nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ta robi się coraz mniejsza, że nie przypomina już tej tęgiej, rumianej ciotki, która twardą ręką rządziła całym domem.

Dzień już mroczniał, kiedy Nadzieja wraz z Alinką Juchówną wyszły z domów i ruszyły wąską ścieżyną, tą zarośniętą zielskiem, która ciągnie się za polami Grzywaków aż pod lasy. Za nimi majaczyły mdłe światła okien, przy których ludzie siedzący w domach żegnali się z odchodzącym dniem, wypełniając wieczorne rytuały. Nad sokołowskimi dachami unosiły się szepty ich modlitw, strzępki dziewczęcych marzeń, chowanych skrzętnie pod puchowymi poduchami. Gonił je zapach maciejki, którą Florentyna siała pod oknami. Za plecami miały księżyc, który wspinał się po szarzejącym niebie, i gromadę zwierząt biegnących za Nadzieją.

– Musisz coś z tym zrobić. – Alinka obejrzała się za siebie, w jej włosy zaplątało się księżycowe światło. – Wszędzie łażą za tobą, spokoju nie ma przez ten zwierzyniec.

– A co ci przeszkadzają? – Nadzieja wzruszyła ramionami i ogarnęła wzrokiem zgraję podwórkowych kotów, kudłatego Borówkę, potomka psa, którego Florentyna przygarnęła tuż po wojnie i od tego czasu wszystkie psy u Dziubów przejmowały jego imię, bo wszystkie wyglądały tak samo jak on. Była też Mariola, której długowieczności dziwili się wszyscy w Sokołowie. Świnia, uratowana przez Nadzieję przed laty, stała się jej ulubienicą i nie odstępowała dziewczyny na krok. Teraz też szła na przodzie zgrai, pochrumkując cicho, przebierając szybko tłustymi nóżkami.

– Ja nie wiem, ale to nie jest normalne. – Alinka obejrzała się raz jeszcze, marszcząc brwi.

– I co z tego? – Nadzieja fuknęła i przyspieszyła kroku.

Alinka była jej najlepszą przyjaciółką, właściwie jedyną przyjaciółką, ale czasami drażniła ją, jak cała reszta ludzi w Sokołowie. Ludzie zawsze musieli wszystko nazywać, określać, rozgraniczać i wartościować. Dzielić na normalne i nienormalne, jakby nie mogli po prostu się skupić na byciu. Jak zwierzęta.

Zatrzymały się, kiedy przed ich oczami zapłonęły światła. To Cyganie rozpalili ogniska. Z oddali niosły się ich stłumione głosy, echa muzyki i drżącego w powietrzu śpiewu.

– Naprawdę chcesz tam iść? – zapytała Alinka.

– Dlaczego nie?

– Ja się trochę boję. W końcu to Cyganie.

– I co ci zrobią? – Nadzieja zaśmiała się, rozbawiona strachem Alinki. – Zjedzą cię? Chodźmy sobie powróżyć. Słyszałam, że Maryśka Tadlowa była na wróżbach.

– Masz pieniądze? Za wróżenie trzeba zapłacić.

– Mam. – Nadzieja poklepała się po kieszeni i odwróciła się do zwierząt. – A wy tu czekajcie.

Posłuchały, tylko Borówka wydał jęk niezadowolenia, ale posłusznie położył się w wysokiej trawie i znudzony zaczął zaczepiać jednookiego kocura, który przypałętał się tutaj aż z Krasnej. Reszta kotów rozpierzchła się wśród bzów i czeremchy, aby zająć się swoimi kocimi sprawami.

Dziewczęta stanęły na uboczu, przyglądając się feerii barw, które płonący ogień wyłuskiwał z ciemności. Kilka młodych kobiet tańczyło, wymachując rękami, kręcąc falbanami pstrych spódnic. Grupa mężczyzn siedziała nieopodal, popijając coś ze szklanek. Między nimi biegały bose, rozwrzeszczane dzieci.

– Panienki podejdą. Bliżej, bliżej. – Kobieta w pstrokatej spódnicy wyłoniła się nie wiadomo skąd, zupełnie jakby wyszła z tej ciemności, która zaczynała kłaść się zmierzchem po świecie. – Powróżyć mogę. Cyganka prawdę ci powie. – Uśmiechała się, jednak jej oczy pozostały nieruchome.

Kobieta zakręciła się wokół własnej osi, zaszeleściła spódnicą i już mknęła ku wozom przez wilgotną wieczorną trawę. Nadzieja i Alinka poszły za nią. Coś poruszyło się między konarami, jakiś cień przemknął ledwie dostrzeżony kątem oka. Przebiegło coś pod nogami, jakieś nocne zwierzę albo zjawa. Zaskrzypiał jaworowy starodrzew. W oddali żałośnie zahukał puszczyk. W wozie, do którego zabrała je Cyganka, okazało się, że kryształowa kula wygląda tak, jakby była zrobiona ze szkła, a karty, które kobieta zaczęła rozkładać przed sobą, są tłuste i poplamione.

– Mogłaś lepiej wydać te pięćdziesiąt złotych – powiedziała Alinka, kiedy zawiedzione oddalały się od taboru. – Co za bzdury!

– Mogłam – odparła Nadzieja i zanim zdążyła dodać, co myśli o naciąganych przepowiedniach, stanęła i gestem nakazała uciszyć się psu i Alince. – Słyszysz? – zapytała. – Jakby ktoś płakał.

W harmidrze cygańskiej zabawy, której echa niosły się przez łąki, trudno było usłyszeć szloch, jaki dobiegał gdzieś z czarnego kłębowiska przydrożnych krzewów.

– Tam ktoś jest. – Nadzieja spojrzała w stronę dzikich jeżyn i czeremchy. – Borówka, szukaj. – Nachyliła się do psa, który od razu zrozumiał, co ma robić. Wbiegł między chaszcze, torując dziewczętom drogę.

Zarośla kryły niewielki skrawek porośniętej zawilcami polany, nad którą pochylały się ciężkie głowy jesionów. To tu, w samym środku tej leśnej prawie głuszy, siedziała mała dziewczynka. Siedziała i płakała, a w łzach na jej policzkach odbijał się księżyc. Dziewczynka trzymała coś w złożonych dłoniach. Coś, co się poruszało.

– Wszystko w porządku? – zapytała Nadzieja, kucając przy małej, która odwróciła się przestraszona.

Dziewczynka wbiła swoje wielkie ciemne oczy w Nadzieję i Alinkę, nic nie mówiąc. Dopiero po chwili odezwała się, kierując wzrok na swoje dłonie.

– Ptaszek – załkała. – Coś mu się stało.

– Jest chory? – Nadzieja nachyliła się nad dziewczynką. – Mogę zobaczyć?

W drobnych rączkach leżał maleńki wróbel ze zwichniętym skrzydłem. Nieborak próbował nim ruszać, ale zwisało bezwładnie.

– To mój ptaszek – płakała dziewczynka. – Mam go już długo. A teraz powiedzieli, że trzeba go zabić. Żeby nie cierpiał. Więc uciekłam i schowałam się tutaj. Nie powiecie?

– Nie powiemy. – Nadzieja wyjęła wróbelka z rąk dziewczynki i przyjrzała mu się. W tym samym momencie ptak uspokoił się, a Nadzieja poczuła lekkie ukłucie w okolicach serca. – Przyjechałaś z nimi? – Wskazała głową na odległe wozy, choć pytanie było niepotrzebne. Kolorowa spódnica i czarny warkocz mówiły za siebie.

Dziewczynka skinęła głową.

– Jak masz na imię?

– Mala.

– Ja jestem Nadzieja, a to Alinka. Mogę spróbować wyleczyć twojego ptaszka.

– Naprawdę? Pomożesz Misztimusowi? – Oczy małej Cyganki się zaświeciły.

– Naprawdę. Uczę się leczyć zwierzęta.

Dziewczynka drgnęła. Kiedy stała, sięgała Nadziei zaledwie do pasa, nie mogła mieć więcej niż dziesięć lat. Ruszyła za Nadzieją, Alinką i Borówką poprzez gęstwinę. W trawie przy drodze spała Mariola, która podniosła się na dźwięk głosów. Wokół niej siedziało kilka kotów i sowa z wielkimi oczami. Borówka podbiegł do Marioli i zaczął lizać jej ryjek.

– Widzisz? One wszystkie przyszły ze mną.

– Cyrk normalny – przytaknęła Alinka i puściła oko do dziewczynki.

– Jeśli boisz się, że zabiorę ci twojego ptaszka, to zrobimy tak: ja na kilka dni wezmę Misztimusa i nastawię mu skrzydełko. Przez ten czas zostanie z tobą sowa.

– Zgoda! – wykrzyknęła dziewczynka, a Alinka podejrzliwie spojrzała na Nadzieję.

– Zostanie z nią sowa? Jak to zrobisz, że zostanie z nią sowa? – zapytała szeptem.

– Zostanie – odpowiedziała z przekonaniem Nadzieja, uniosła małą sówkę i ucałowała ją. – Zostaniesz, prawda?

Sowa zahukała i podniosła się do lotu. Kilka razy okrążyła dziewczęta i leżące w trawie zwierzęta, po czym wylądowała tuż przy uradowanej Mali.

– Palikeripe[1] – wyszeptała dziewczynka, patrząc na oddalające się kobiety, otoczone zgrają zwierząt.

Florentyna wolno przechadzała się pomiędzy niebieskimi kwiatami ogrodu, który teraz, w zimnym świetle księżyca, wyglądał nierealnie, jak wyjęty ze snu. Skarlałe jabłonie rzucały niepokojące cienie, między ich konarami szemrały jakieś nocne stworzenia. Gałęzie kostropatych drzewek, na których kiedyś rosły gruszki słodkie jak miód, przypominały powyginane ręce starców. Nocą wszystko wygląda inaczej.

Od wsi niósł się głuchy pogłos. Szczekały psy spuszczone z łańcuchów, zawodziło coś nad lasami. Nocne drapieżniki przemykały cienistymi, tylko sobie znanymi drogami. Niebo czerniało między punktami pulsujących gwiazd. Coś przebiegło po dachu i schowało się za kominem. Florentyna obejrzała się, ale widziała tylko światło w okienku na poddaszu, gdzie Siemił ślęczał nad swoimi książkami. Uspokojona ziemia parowała od upałów. Pachniało wiesiołkiem i wilcem, księżycowym kwiatem, który gęsto piął się po pochylonym płocie. Florentyna znała tajemnice tej niebiańskiej rośliny, która pod hipnotyzującym błękitem skrywa halucynogenne nasiona. Pnącza wilca uciekały z płotu, pięły się po przydrożnych drzewach, zachodziły drogę wszystkim, którzy skracali sobie tędy trasę na łąki i pola.

Wydeptana ścieżka za ogrodem Florentyny buzowała od roślinności, ogród pochłaniał ją, wdzierał się za nią w dzikie połacie buczynowych lasów. Nikogo nie dziwiło już, że lasy pełne są niebieskich kwiatów, i to takich, które rosną tylko w ogrodach. Poświata księżyca ścieliła się srebrem na czubkach drzew Czarnego Lasu. Na horyzoncie zapłonęła łuna, zamigotały w przestrzeni światła dalekiego Szunowa. Florentyna patrzyła w noc i dziwiła się, że cały świat był tak odległy i tylko skąpany w księżycu ogród był tutaj, prawdziwy, namacalny. Jakby nic innego nie istniało.

Trzasnęła furtka przy tylnym wyjściu z ogrodu. To Nadzieja wracała do domu, choć nad światem wisiała już późna noc. Szła powoli, niosąc coś w złożonych dłoniach. Wpuściła Mariolę i Borówkę, reszta zwierząt rozpierzchła się w granatowej ciemnicy. Wybujałe pnącza wilca zaczepiły się o jej włosy, jakby chciały ją opleść i nie puścić dalej, ale to tylko wiatr, który przyszedł od lasów, bawił się gałązkami. W twarzy Nadziei było coś dziwnego, coś, co przywodzi na myśl nocne motyle i księżycowe światło. Minęła Florentynę, nie zauważając jej, bo kobietę skrywały przerosłe krzewy prusznika.

Długo jeszcze świeciło się światło w oknie pokoju Nadziei, dłużej nawet niż u Siemiła na poddaszu. Dopiero kiedy zgasło i cały dom pogrążył się w ciemności, Florentyna ruszyła przez wilgotne od nocnej rosy trawy tam, gdzie rosły agrest i porzeczki. Zerknęła przez ramię, upewniając się, że nikt jej nie widzi, i zaczęła kopać. Księżyc zawisł nad jej głową i się przyglądał. Każdy wie, że księżyc jest ciekawski i nic się przed nim nie ukryje.

Minęło kilkanaście dni, podczas których wzięty przez Nadzieję pod opiekę wróbel dochodził do siebie. Leżał w ocieplonym pudełku w pokoju dziewczyny, do którego przez ten czas nie miały wstępu obrażone koty. Bliźniaczki Róża i Jaśmina, młodsze siostry Nadziei, nachylały się nad ptaszkiem, ciekawe wszystkiego.

– To jest ptak od Cyganów? – pytała Róża.

– Tak, cygańskiej dziewczynki. Mali.

– A czy możemy z tobą do nich pójść? – dopytywała Jaśmina. – Zobaczyć kryształową kulę i wróżkę?

– To nie jest prawdziwa wróżka – odpowiadała Nadzieja, a oczy dziewczynek zdawały się mówić, że wcale w to nie wierzą. Bo przecież wszystkie dzieci w Sokołowie mówiły tylko o Cyganach, o ich zaczarowanych wozach, o kobiecie, która wróży z ręki, z kart, a nawet z magicznej kuli. Dzieciaki zakradały się blisko łąk i obserwowały z odległości cygańskie życie. Nie podchodziły bliżej, wystraszone opowieściami rodziców o tym, jak to Cyganie porywają małe dzieci.

Kiedy Nadzieja udała się pod lasy wraz z Alinką i ozdrowiałym wróblem, siostry ruszyły za nimi, chowając się w przydrożnych krzewach i rowach. Pozostały niezauważone, bo za Nadzieją jak zawsze ciągnął pochód kocurów, człapała Mariola i skakał ucieszony ze spaceru Borówka. Dziewczynki podeszły prawie pod same wozy, gdzie przycupnęły w gęstwinie śnieguliczek.

Mala wdrapała się na stary dąb, na którego gałęzi wymościła sobie wygodne siedzisko. Tam, skryta za welonem młodych liści, przygrywała na skrzypkach smętną melodię. Wydawało się, jakby muzyka płynęła ze środka drzewa. Dębowe listki poruszały się w tańcu, smutny ton niósł się w zmierzchającym dniu. Skrzypce rwały, dusiły się i jęczały w rękach Mali.

– Kiedy gram, to tak, jakby to, co mnie boli, wyłaziło w tej melodii i rozpływało się w powietrzu – powiedziała, zeskakując z drzewa.

Za nią sfrunęła sowa i zeskoczył chłopiec, którego wcześniej Nadzieja nie zauważyła. Miał jasną czuprynę i usianą piegami twarz.

– To Niestek. – Mala skinęła na chłopca, żeby podszedł bliżej. – On mało mówi. Przyjechał z nami.

Nadzieja podała dziewczynce pudełko, w którym znajdował się ozdrowiały ptak. Mala ostrożnie uniosła wieczko. Na widok ptasiego przyjaciela z jej oczu popłynęły dwie łzy, które stoczyły się wprost na ziemię i tam zamieniły w okruchy chleba. Jeden połknęła sowa, drugi wyleczony wróbel. Mala na przemian dziękowała i śmiała się.

– Nie wiem, jak mogę się odwdzięczyć – trajkotała. – Taka jestem szczęśliwa!

– Nie musisz się odwdzięczać. – Nadzieja wzruszyła ramionami. – Cieszę się, że mogłam pomóc.

– Już wiem! – wykrzyknęła dziewczynka. – Zabiorę was do babki!

– Do kogo? – wtrąciła się Alina.

– Wtedy przyszłyście tu na wróżby, prawda? Zabiorę was do kogoś, kto naprawdę potrafi wróżyć. Chodźcie za mną.

Słońce schodziło coraz niżej. Złotawy poblask rozpraszał cienie, które kładły się przy ziemi i coraz bardziej wydłużały. Ostatni wóz, najmniejszy, stał na uboczu, gdzie odpoczywały konie, które zarżały, kiedy Nadzieja przechodziła obok nich. Stanęła i pogładziła każdy z miękkich końskich pysków. W świetle, które rozlało zachodzące słońce, włosy Nadziei były prawie czerwone. Mala przypatrywała się jej z zaciekawieniem.

– Czy ona z nimi rozmawia? – zapytała Alinkę.

– Na to wygląda.

Kobieta była stara, tak jak stare są drzewa w samym środku lasu. Siedziała bez ruchu i przez moment dziewczętom wydawało się, że jest to tylko kukła, nie żywy człowiek. Jednak starucha w końcu się odezwała i okazało się, że głos ma mocny i dźwięczny, niepasujący do wiekowego ciała.

– Mala, oda tu?[2]

– Me, baba[3].

Dziewczynka podeszła bliżej. Przez chwilę rozmawiały, po czym Mala się odwróciła.

– Babcia przyjmie was, ale tylko na chwilę. Jest zmęczona, księżyc nie daje jej spać. Chodźcie, chodźcie. – Wpuściła przed siebie Nadzieję i Alinkę, które usiadły na małych taboretach tuż obok staruszki. – Babcia nie mówi za dobrze po polsku. Będę tłumaczyć.

Wydawało się, jakby starucha wyłaniała się z licznych fałd, plis i falban. W jej siwych włosach połyskiwały srebrne monety. Siedziała otoczona lepionymi z wosku diabełkami bengoro, trupkami i kośćmi zwierząt. Miała oczy w kolorze mleka, całkiem białe.

– Czy babcia nas widzi? – Alinka zwróciła się do Mali.

– Babci oczy są chore, ale ona widzi więcej niż my.

Staruszka nalała naparu do czterech filiżanek. Zapachniało jesienią.

Alinka z obawą zbliżyła naczynie do ust. Ponure wnętrze wozu sprawiało, że po jej plecach przeszedł dreszcz. Przerażała ją ta stara Cyganicha z bielmem na oczach. Nagle kobieta się odezwała. Słowa wylatywały z jej ust jak ćmy. Cygańskie słowa o zapachu ziemi i wiatru mieszały się z polskimi wtrętami. „Podajcie dłonie – mówiła – połóżcie tu, na stole, laczo”. Alinka wsłuchiwała się w słowa tłumaczone przez Malę, czerwieniła się, kiedy ta mówiła o miłości i o głupocie. Obruszyła się na słowa, że głupota przyćmi kochanie, że w złych miejscach będzie szukać miłości. Stara, puszczając jej dłoń, zapytała po polsku:

– A te dziewczynki to z wami?

– Jakie dziewczynki, baba?

– Te, co podsłuchują.

Nadzieja wymieniła spojrzenia z Alinką i Malą, które nie wiedziały, o czym mówi stara, potem wstała i pomału wyszła przed wóz. Wiedziała, kto podsłuchuje, kto zawsze podsłuchuje, czy to na schodach, czy to chowając się za półprzymkniętymi drzwiami. W wysokiej trawie siedziały skulone Róża i Jaśmina.

– Co wy tu robicie?! – Nadzieja krzyknęła tak głośno, że aż poderwały się wróble siedzące na dachu wozu.

– My też chciałyśmy sobie powróżyć! – zaczęła się tłumaczyć Jaśmina.

– Miałaś nas ze sobą wziąć! – dodała obrażona Róża.

– Wcale nie! – Nadzieja była wzburzona. – To nie jest miejsce dla małych dziewczynek.

– A co z nią? – Róża wskazała głową na Malę, wychylającą się z wozu.

– To co innego.

– I nie jesteśmy małe – dodała Jaśmina. – Mamy prawie dwanaście lat.

Starsza siostra już szykowała się do reprymendy, kiedy Mala odezwała się półgłosem:

– Babcia mówi, że mogą wejść.

Nadzieja tylko pokiwała głową, dziewczynki zachichotały i ruszyły za nią do środka. Ponure wnętrze wozu nieco ostudziło ich ożywienie. Rozglądały się spłoszone, ich wzrok ślizgał się po dziwacznych figurkach i obrazkach. Kiedy zobaczyły starą Cygankę o białych oczach, zastygły.

– Babcia pyta, gdzie ta trzecia – odezwała się Mala z niepokojem.

– Trzecia? – Alinka powtórzyła zdziwiona, a bliźniaczki spojrzały na Nadzieję, nic nie mówiąc.

Alinka nie wiedziała, że przed dwunastoma laty w szunowskim szpitalu na świat przyszły trzy dziewczynki, ale tylko dwie wróciły z Florentyną do sokołowskiego domu z niebieskim ogrodem.

– Powiedz, że są tylko dwie. – Nadzieja usiadła i poczuła, jak czarna smoła rozlewa się w jej sercu.

Cyganka złapała maleńkie rączki bliźniaczek, które w tym momencie wstrzymały oddech. Szorstka, zgrubiała skóra jej dłoni była jak skóra zwierzęcia.

– Babcia mówi, żebyście zapisywały sny. – Mala spojrzała na bliźniaczki. – Szczególnie ty – zwróciła się do Jaśminy. – Masz czasami sny, prawda?

– Czasami śni mi się to, czego jeszcze nie było. Ale nie zawsze się sprawdza – odparła Jaśmina, jakby to była najpowszedniejsza rzecz pod słońcem.

Kobieta mówiła coś, ale słowa ulatywały, niezrozumiałe. Nadzieja zaplątała się we własnych myślach, w których przypomniała sobie, jak małe bliźniaczki bawiły się z wymyśloną koleżanką, Lilianą. Jakiś cierpki dreszcz przebiegł jej po plecach. Kiedy starucha złapała ją za rękę, niemal krzyknęła.

– Tu czohano![4] – Oczy Cyganki patrzyły na przestrzał. Nadziei wydawało się, że starucha przenika ją spojrzeniem na wskroś, że widzi wszystko, łącznie z jej myślami. Mala powtarzała niezrozumiałe słowa wypowiadane przez kobietę. – Masz w sobie magię, jakiej nie widziałam od dawna. Jak przyjdą wątpliwości, to wybierz drogę tam, gdzie czujesz, że jest twój dom. Masz w sobie więcej, niż myślisz, i możesz zrobić więcej, niż myślisz. Poświęcisz się i będzie to dobre i złe.

Nagle głos kobiety zadrżał, jakby coś jej przeszkodziło.

– Mogo pataninaw. – Świszczała ciężko jak mały ptaszek. – Doszta, idźcie już.

– Co to znaczy? – Nadzieja zwróciła twarz ku Mali.

– Że pęknie ci serce.

Kiedy odchodziły w mroczniejącej nocy, odprowadzała je melodia skrzypiec. Niosła się za nimi aż do pól, do rozczochranych wiatrem rozłogów, za którymi rozciągała się wieś. Nadzieja słuchała Alinki, która próbowała zrozumieć niejasne słowa Cyganki, ale zajmowały ją jej własne myśli. Bliźniaczki stąpały za nimi, razem z Mariolą, Borówką i kocurami. Tej nocy przyplątał się też lis, który szedł nieco z tyłu i który zawrócił dopiero wtedy, kiedy znaleźli się przy ogrodowej furtce. Było już późno. Wszystkie światła w domu pogaszone, tylko blady księżyc zawisł nad czarnym konturem dachu.

Cienie rozpełzły się, rozkwitły nocne kwiaty. W powietrzu zawisł duszący zapach lilii. Tym bardziej zdziwiła się Nadzieja, widząc Florentynę wychodzącą o tej porze z zarośli przy gruszanym sadzie. Florentyna zobaczyła córki i przystanęła. Róża i Jaśmina szykowały się na burę.

Nadzieja zaprowadziła Mariolę na jej posłanie w stodole. Noc była parna, więc zostawiła Borówkę na zewnątrz, choć psy zazwyczaj spały z nią w pokoju. Bliźniaczki wbiegły szybko do domu, zasmucone zbliżającą się karą. Florentyna przysiadła na ławce, czekając na Nadzieję.

– Stara Cyganka przepowiedziała, że pęknie mi serce – odezwała się dziewczyna, a matka delikatnie pogładziła ją po białym policzku.

W powietrzu wybuchła słodka woń maciejki, która już zawsze miała się Nadziei kojarzyć z matką.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1]Palikeripe (rom.) – Dziękuję.
[2]Mala, oda tu? (rom.) – Mala, to ty?
[3]Me, baba (rom.) – Ja, babciu.
[4]Tu czohano (rom). – Ty czarodziejka.