Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedwab i porcelana
Powieść drogi – drogi wiodącej przez labirynty przeznaczenia i przypadku, przez mroczne tajemnice ludzi i bóstw, przez obce krainy rodem z mitów i annałów, przez zakamarki skrywanych namiętności i rwących się do urzeczywistnienia marzeń. Powieść orientalna – orientalna nie tylko w treści, ale i w formie. Jej bohatera, bakałarza Xiao Longa, czytelnicy mieli okazję poznać już w 2009 roku dzięki wydanej przez Fabrykę Słów powieści „Biały Tygrys”.
Tom I
„Biały Tygrys”
Czasem człowiek chce dobrze, a wychodzi mu jak zwykle... Ale w przypadku Xiao Longa owo „jak zwykle” bynajmniej zwykłe nie jest, bo oznacza spotkanie z nieznanymi a groźnymi siłami i podróż w obce a niebezpieczne strony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 236
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DAWID JURASZEK
JEDWAB I PORCELANA
Tom I
BIAŁY TYGRYS
Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2013
Redakcja i korekta zespół RW2010
Redakcja techniczna zespół RW2010
Copyright © Dawid Juraszek 2013
Okładka Copyright © Mateo 2014
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2013
e-wydanie I
ISBN 978-83-7949-013-4
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Oficyna wydawnicza RW2010
Dział handlowy: [email protected]
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
w którym świeżo upieczony bakałarz Xiao Long ulega własnym namiętnościom i pakuje się w cudze kłopoty.
Ciszę jesiennego popołudnia zburzył podejrzany dźwięk. Xiao zatrzymał konia i zaczął nasłuchiwać. Po chwili nie miał wątpliwości – działo się coś niedobrego.
Młodzieńca od miasta dzieliło już tylko kilka li, ale okolica wciąż pozostawała odludna. Na prawo od wijącej się pośród łagodnych wzniesień drogi rosły kamforowce, na lewo ciągnęły się pola ryżowe, zrudziałe już o tej porze roku. Dalej sterczały zwichrowane szczyty Gór Szczęścia. Bakałarz marzył właśnie o kulinarnych i cielesnych uciechach czekających go w Yangzhou, kiedy tuż przed zakrętem wierzchowiec jął strzyc uszami.
Xiao, gdyby potrafił, też zastrzygłby swoimi. Gniewne posapywania, trzaski i świsty nie ustawały. Przełknął ślinę i zeskoczył w czerwony pył drogi. Nie miał broni, a jedynie nadzieję, że w razie czego zdąży dopaść konia i czmychnąć z powrotem.
Odziany w biel chłopak nie zauważył bakałarza. Dysząc i złorzecząc, siekł wąskim a cienkim mieczem gałęzie kamforowców. Szło mu tym łatwiej, że przewyższał Xiao o dwie głowy. Był za to o połowę chudszy. Sił miał jednak pod dostatkiem, o czym świadczyły rozmiary spustoszenia, jakie zdążył poczynić w lesie.
Widząc, że sprawca zamieszania jest odeń młodszy, Xiao poczuł przypływ śmiałości. Poprawił bakalarski czepiec, zapiął rozchełstany od upału chałat i zdecydowanym krokiem postąpił naprzód.
– A cóż to wyrabiasz, hultaju? – zawołał gromko. – Twój to las? Godzi się dobra cesarza, oby żył dziesięć tysięcy lat, ciąć niczym polne chwasty? Uchodź stąd, ale już!
Zwymyślany opuścił na chwilę oręż i ciężko sapiąc, spojrzał samozwańczemu strażnikowi cesarskich lasów w oczy. Bakałarzowi zrzedła mina. Wyrazu twarzy chudzielca nie podjąłby się ująć w słowa.
– Zaniechaj, chłopcze, tego dzieła zniszczenia – zdołał wydukać, zbity z tropu. – Jeśli zobaczy cię jakiś uczony na urzędzie, postąpi srożej niźli ja...
Wysoki chłopak nie odpowiedział, tylko wzniósłszy broń, ponowił strącanie gałęzi. Xiao zmełł w ustach przekleństwo i zawrócił po konia.
Dopiero kiedy zza któregoś kolejnego zakrętu wyłoniły się mury Yangzhou, przestał myśleć o oszalałych oczach nieznajomego.
*
Zapytany o dom uciech przechodzień nie wahał się ani chwili. Podziwiając połyskujące w pożegnalnym blasku dnia zielone dachówki, zdobiące okapy wrót wystawnej siedziby kurtyzan, Xiao w duchu jeszcze raz podziękował opasłemu mężczyźnie za wskazówki. Przybytek kwiatów i wierzb musiał być najlepszy w całym Yangzhou.
Poczerniała ze starości gęba stręczycielki rozjaśniła się, kiedy bakałarz dobył z rękawa pierwszą sztukę srebra. Posadzony w Hibiskusowej Altanie o wielobarwnych filarach, otoczonej donicami z wonnym kwieciem, mógł wreszcie odpocząć.
– Długo jesteś, mój panie, w podróży? – zagadnęła stręczycielka Wang, jednocześnie bijąc służkę po ciemieniu za uronienie kilku kropel jaśminowej herbaty. – Widzę, żeś utrudzony.
– Z egzaminów wracam – wyjaśnił Xiao, wymownym gestem poprawiając czepiec. Stara pojęła w lot:
– Najszczersze gratulacje! Wielki to zaszczyt gościć cesarskiego urzędnika w skromnych progach Domu Wiosennej Świeżości. Zaraz każę podgrzać dzban chryzantemowego wina.
– To zbyteczne – żachnął się bakałarz. – Do wysokich stanowisk daleka jeszcze droga przede mną. Dopiero postawiłem pierwszy krok. Wprawdzie duży, niemniej pierwszy.
– A gdzie dom rodzinny? Chyba nie w Yangzhou, bo o tak znakomitym młodzieńcu musiałabym usłyszeć – przymilała się Wang.
– Pochodzę z prowincji Liaodong, w której stolicy zdawałem egzaminy.
– Cóż zatem sprowadza aż tutaj? – zdumiała się stręczycielka. – Chyba, panie, nie zbłądziłeś?
– Nadłożyłem trochę drogi, to prawda. – Xiao uśmiechnął się i siorbnął herbaty. – Ale tylko o kilka dni opóźni to mój powrót do rodzinnego Hengshanu. Sława prowincji Jiangbei sięga daleko poza jej granice i domaga się świadectwa własnych oczu. I rąk – dodał, zerkając na służkę. Apetyczne to było dziewczę, o twarzy w kształcie pestki arbuza i cudnie wykrojonych brwiach. Jedynie ślady po ospie cokolwiek ujmowały jej urody.
Łakomy wzrok gościa nie uszedł uwagi Wang.
– Poczekaj, panie, aż ujrzysz Nefrytową Wazę – rzekła poufale. – Ta tutaj to kuchenne ścierwo, kurtyzaną nie zostanie, chyba że we łbie poprzestawia mi się na starość dokumentnie i zapomnę, jak się interes prowadzi. Poczekaj, a nie rozczarujesz się.
Do altany weszły trzy następne służki, niosąc strawę i wino. Na stole wylądowały miseczki z gotowaną wieprzową głowizną, pieczoną baraniną, duszonym kurczakiem i rybą na parze. Nadto przegryzki do wina, suszone mątwy i krewetki, marynowane pędy bambusa oraz kluseczki z prosa. Xiao nawet nie opłukał pałeczek w herbacie, tylko od razu jął pochłaniać jadło.
Wang klasnęła dwukrotnie. Wnet zjawiła się śpiewaczka z księżycową lutnią w oprawie z wężowej skóry. Odziana w niebieski kubrak i zieloną spódnicę wyszywaną w ptaki wyglądała jeszcze powabniej niż ospowata służka. Rozbrzmiała delikatna muzyka. Stręczycielka zabawiała Xiao rozmową, a on odpowiadał półsłówkami między jednym kęsem a drugim.
Nie spałaszował nawet połowy rarytasów, gdy zza muru dobiegły głośne pokrzykiwania i tętent kopyt. Harmider zagłuszył słowa Wang. Bakałarz nasrożył się na tak obcesowe zakłócanie wieczerzy. Widząc, jak marszczy brwi, stara czym prędzej dolała mu wina.
– To gwardia gubernatora. Im wolno mącić spokój na ulicach choćby głuchą nocą, ale biada komu zwykłemu hałasować pod siedzibą Czerwonego Tygrysa...
– A po cóż tak gromadnie tu zjechali? – zainteresował się Xiao. – Ze słuchu wnoszę, że było ich dobre ćwierć setki!
– Nic nie wiesz, panie, boś przyjezdny, lecz całe miasto huczy. – Stara wbrew własnym słowom nachyliła się i konfidencjonalnie ściszyła głos. – Płatnerz tutejszy, najlepszy w prowincji, mistrz Zhao Quan, dostał był zlecenie na miecz od samego gubernatora. Zadatek wziął, ale potem z robotą cokolwiek zwłóczył. Rok ognia w kuźni nie rozniecał...
– Rok?! Toż ten płatnerz o łamanie palców się prosi!
– Gorzej, mój panie. Gubernator długo o zleceniu nie pamiętał, kiedy jednak sobie w końcu przypomniał, posłał gońca do mistrza Zhao. Ten wziął się wreszcie do pracy, ale coś nieskoro mu szło. Drugiego gońca Czerwony Tygrys posłał...
– Czy temu Zhao życie niemiłe?
– Mistrz wreszcie pracę skończył i pojechał z mieczem do Beizhou, stolicy prowincji. Wczoraj tylko jego pachołek wrócił.
– Czyżby...
– Tak, panie. Gubernator w gniew wpadł, że tyle musiał czekać, i miecz próbując, zdjął mistrzowi Zhao głowę jednym cięciem.
– Nie do wiary!
– Oby skolopendra długa jak kij od szczotki ugryzła mnie w zadek, jeśli kłamię! Biedna dusza Zhao Quana pęta się teraz po zaświatach, nie mogąc znaleźć drogi. Na domiar złego gubernator, czy to z niepamięci, czy złośliwości ogłosił, że zadatek wniósł był za dwa miecze, i od rodziny zwrotu chce żądać. Wieści te przyniósł pachołek. Wymknął się z pałacu Czerwonego Tygrysa i wrócił, by ostrzec rodzinę. Wierny sługa! Powiadają, że uciekł tej nocy.
– Więc ci gwardziści...
– Dziś rano przyjechali po rodzinę płatnerza. Syn jego, co go Wybujałym Bambusem zwą, pono zemstę...
Bakałarz uciszył stręczycielkę ruchem ręki.
– Czy ten chłopak – zapytał powoli – nie jest aby wysoki a chudy i mieczem sprawnie nie robi?
– A tak, wysoki jest, panie, nie po ojcu jednak. Mistrz Zhao kurdupel był pokraczny.
– Chyba widziałem go dziś za miastem – mruknął Xiao. Kiedy Wang wytrzeszczyła oczy, pokrótce opowiedział jej o spotkaniu na drodze.
– To musiał być on, nikt inny! – Pokiwała głową. – Zniknął wczoraj bez śladu, tylko broń z warsztatu ojca wziął. Jak go jeźdźcy Czerwonego Tygrysa uzbrojonego znajdą, żywy nie ujdzie.
– Trzeba mu przysiąść nad księgami, zdać egzaminy cesarskie, a nie myśleć o płochej zemście, bo życia szkoda – westchnął sentencjonalnie Xiao i odstawił miseczkę. Wang klasnęła trzykrotnie. Jak spod ziemi wyskoczył kolejny sługa i łącząc dłonie w geście szacunku, pokłonił się bakałarzowi.
– Zaprowadź gościa do komnat Nefrytowej Wazy i dopilnuj, by wszystko stało się po jego myśli.
Pożegnawszy się z Wang, młodzieniec ruszył przez wypielęgnowany ogród, teraz spowity wieczornymi cieniami i rozbrzmiewający owadzim rozhoworem. Kurtyzana mieszkała w pawilonie otoczonym rabatkami róż i piwonii. Zostawiwszy sługę pod drzwiami, wszedł do środka. W świetle olejnych lampek ukazały mu się stojące wzdłuż ścian jedwabne parawany, malowane w cztery piękności wyobrażające pory roku.
Nie czekał długo. Szelest bambusowej zasłony ogłosił przybycie Nefrytowej Wazy. Oto, co ujrzał Xiao:
złote szpile wpięte w gęste pukle
biały kaftanik na gibkim niczym wierzbina ciele
kwietny wzór na fioletowej spódnicy okrywającej krągłe biodra
maleńkie stopy w czerwonych pantofelkach haftowanych w kaczuszki
umalowane oblicze, które chyba i bez makijażu zdolne byłoby zachwycić.
Rozsiewając wokół woń piżma, dziewczyna złożyła ukłon i kryjąc twarz za wachlarzem, poprosiła gościa, by spoczął na krześle. Potem, ująwszy smukłymi palcami porcelanową czarkę z wonną herbatą, nachyliła się ku Xiao.
Jej bliskość przyprawiła bakałarza o słodki dreszcz.
Jak powiada poeta:
Gdy zbiorą się chmury brzemienne,
Błyskawic blask niebo rozjuszy,
Dudniący grom rozgrzmi potężnie,
Rzęsisty deszcz wtenczas spaść musi.
*
– Nie omieszkaj, panie, wspomnieć o przymiotach mych kurtyzan swym krewnym i przyjaciołom. – Stara Wang zgięła się w ukłonie. Siedzący w siodle Xiao uśmiechnął się i już miał odpowiedzieć, kiedy ich uszu dobiegł zgiełk. Spojrzeli oboje w głąb ulicy.
Uliczni handlarze w pośpiechu zwijali stoiska, kolejki porannych klientów jadłodajni rozpierzchały się, lektyki skręcały pod ściany, bo oto całą szerokością drogi sunęli gwardziści gubernatora. Szyszaki z pióropuszami, długie lance i płytkowe zbroje połyskiwały w słońcu, kopyta ciężkich rumaków wzbijały kurz, wiatr przywiewał odór potu. Bakałarz cofnął konia w cień bramy, Wang schroniła się za skrzydłem wrót.
Xiao zmrużył oczy, gdy wraz z parskającymi wierzchowcami nadciągnął rój much. Wreszcie nawała jeźdźców przerzedziła się. Nie zdążył odetchnąć z ulgą, bo wtem ujrzał przerzucone przez grzbiet jednego z pędzonych na końcu luzaków ciało.
Młodzieńcze, chude, w zakrwawionym białym chałacie. I bezgłowe.
– O! Nieba... – wybełkotał. Odwrócił się do stręczycielki. Przytaknęła smętnie.
– Mówiłam, że nie ujdzie żywy.
Nie tylko oni dojrzeli trupa. Wielu przechodniów i przekupniów już pędziło ile sił w nogach, by nadążyć za oddalającą się kawalkadą. Xiao skinął starej Wang na pożegnanie i powodowany niewiadomym impulsem popędził w ślad za gwardzistami.
Niebawem jeźdźcy zatrzymali się pod okazałym domem. U bramy wartował gubernatorski żołnierz. Jeden z konnych wszedł do wnętrza, inny zdjął ciało z wierzchowca i zawlókł pod wrota.
Po chwili z domu wypadła kobieta, a za nią trzy dziewczęta. Widząc zwłoki, rzuciły się na kolana i bijąc się po twarzy, podniosły lament. Tłum gapiów gęstniał z każdą chwilą. Z wysokiego siodła bakałarz miał dobry widok na rozdzierającą scenę.
Wreszcie z wnętrza wolnym krokiem wytoczył się dostojny mandaryn we wzorzystej jedwabnej sukni, czepcu ze skrzydełkami i ze złoconym wachlarzem w dłoni. W ślad za nim dreptał sługa z parasolem. Ujrzawszy zwłoki chłopaka, gubernatorski urzędnik gromkim głosem nakazał wprowadzenie rodziny z powrotem do domu. Potem przywołał dowódcę oddziału. Ten chwacko zeskoczył z konia i pokłonił się nisko:
– Czcigodny, zwiad nasz po okolicy nie przyniósł rezultatu w postaci ujęcia zbiegłego sługi. Znaleźliśmy jednak ciało Zhao młodszego, którego rozpoznaliśmy z opisu. Trafność naszych spostrzeżeń potwierdziły łzy jego krewnych.
– Nie wy go zatem ścięliście? – surowo spytał mandaryn.
– Nie, czcigodny. Znaleźliśmy jego ciało przy drodze, sześć li za miastem. W straszliwej walce musiał polec, bowiem drzewa wokół były bardzo pokaleczone. Głowy mimo usilnych starań...
– Czcigodny! – niespodziewanie dla samego siebie wtrącił się Xiao. Na samą myśl, że jego wiedza może okazać się przydatna w istotnym śledztwie na wysokim szczeblu, aż drżał podekscytowany. – Nie było żadnej walki.
Kiedy spoczął na nim groźny wzrok urzędnika, o mało nie pożałował swej gorliwości. Przywołany skinieniem palca zakończonego długim paznokciem poprowadził konia przez tłum. Gdy tylko tłok wokół zelżał, zeskoczył na ziemię i zgiął się w pokłonie.
– Nazwisko moje brzmi Cheng, imię osobiste Chang, społeczne zaś Xiao Long. Jestem nędznym bakałarzem z Hengshanu, o czcigodny.
– Mów – oschle rzucił mandaryn.
– Tego dziś już martwego człowieka spotkałem wczoraj na drodze do Yangzhou. Ścinał gałęzie kamforowców i mimo mych usilnych namów nie poniechał swej szkodliwej działalności.
– Czy byłeś obecny przy śmierci Zhao młodszego?
– Nie, czcigodny.
– Skąd zatem wiesz, że walka nie miała miejsca już po twym odejściu?
Xiao poczuł, że traci grunt pod nogami.
– Nie wiem, o czcigodny, gdyż mój umysł słaby jest i mętny, wiem jeno, że ścinał on gałęzie własnoręcznie...
– Wystarczy. Pojedziesz z nami do gubernatora.
Xiao otworzył usta, by zaprotestować, lecz jeden z gwardzistów już stanowczo nakazał mu wracać na siodło, a drugi do wędzidła jego wierzchowca przywiązał sznur i zaczepił sobie o łęk. Widząc, że słowa ważą tu mało, bakałarz zagryzł wargi i pogrążył się w ponurym milczeniu.
Tymczasem z wnętrza domu dochodziły rozpaczliwe biadania i lamenty. Wreszcie na ulicę wypchnięto matkę z córkami. Za nimi wybiegły służące, żołnierze jednak kopniakami zagnali je z powrotem do środka. Opierające się kobiety wsadzono przemocą na konie i związano. Xiao współczuł im, ale nie mógł nadziwić się tym protestom. Zamiast okazać władzy posłuszeństwo i wszystko spokojnie wyjaśnić, tylko pogarszają sytuację, pomyślał z dezaprobatą.
Owinięte w płótno ciało chłopaka przełożono przez koński grzbiet. Orszak z krytym powozem mandaryna w środku wreszcie ruszył. Do samej północnej bramy towarzyszył im pochód mieszkańców. We wrzawie setek głosów dało się słyszeć wyrazy współczucia, ale też złorzeczenia. Rodzina płatnerza miała widać tyle samo przyjaciół, co wrogów.
Jeśli chcecie się dowiedzieć, co czekało bakałarza u celu podróży, przeczytajcie następny rozdział!
o tym, jak Xiao Long stanął przed obliczem gubernatora Czerwonego Tygrysa i za co został sprzed tego oblicza usunięty.
Kiedy po południu trzeciego dnia na równinie zamajaczył samotny stożek Błogosławionej Góry, a pod nim plama stolicy prowincji Jiangbei, Beizhou, Xiao miał już serdecznie dość całej tej awantury. Wychowany w cieniu Świętej Góry Heng, podróżując po nizinach, czuł się nieswojo. Jego niezadowolenie potęgowały jeszcze noclegi w podłych zajazdach, wszechobecne muchy, wojskowe maniery, takiż smród oraz lament udręczonej rodziny płatnerza. Siedziba gubernatora, choćby miał nim być furiat nadużywający miecza, wydawała się przy tym niebiańską krainą.
Beizhou przenosiło Yangzhou rozmiarami co najmniej trzykrotnie. Kiedy orszak podjechał bliżej, Xiao musiał uznać, że nawet jego rodzinny Hengshan nie dorównuje tej metropolii potęgą. Przedsmak tego, co zastaną na miejscu, otrzymali już, przebijając się przez rozległe i ludne przedmieścia. A oto, co ukazało się oczom bakałarza, kiedy podjechali pod mury Beizhou:
potężne kamienne bloki przewyższają człowieka
gliniane cegły zdają się sięgać pod samo niebo
na bastionach i między nimi kręcą się straże
utworzona z ujarzmionych wód rzeki fosa opływa mury, dokąd sięgnąć okiem
sama rzeka, szumiąc, wpływa zakratowanym otworem do miasta
obok zionie graniasta brama, zwieńczona basztą o blankowanym szczycie
ogromne, wzmacniane żelazem wrota zdobią płaskorzeźby bezszponnych smoków
z klateczek rozwieszonych ku przestrodze nad bramą wyzierają opuchłe głowy skazańców
w obie strony długiego na kilkanaście kroków przejścia prą hałaśliwe tłumy handlarzy, kupujących i zwykłych przechodniów
za bramą zaczyna się ruchliwa arteria, prosta jak z kuszy strzelił i ujęta w dwa rzędy chodników
wzdłuż niej ciągną się parterowe domy, drewniane lub z suszonej cegły
w perspektywie drogi widać jeden za drugim ceremonialne łuki, pod którymi tłumy zdają się jeszcze gęstnieć
i domy, i łuki wieńczą połyskujące porcelanowe dachy o zakrzywionych ku górze krawędziach
z podcieni dobiegają nawoływania kupców i straganiarzy, niedowierzających chyba skuteczności samych szyldów ani woni i widokowi towarów
w oddali, na wskroś chmar owadów i oparów ludzkiej ciżby, widać rozłożyste, wywinięte na krawędziach niczym skrzydła bażanta w locie, niebieskie dachy pałacu naczelnika prowincji.
Gubernatorskie znaki i buta rozpychających się bezceremonialnie żołnierzy sprawiły, że palankiny i lektyki, których po głównej arterii sunęło chyba więcej niż w całym Yangzhou, z wyprzedzeniem ustępowały im z drogi. U bram pałacu, których prócz warty strzegły dwa olbrzymie kamienne lwy, orszak się rozdzielił. Do gubernatorskich ogrodów wszedł tylko mandaryn w towarzystwie kilku oficerów oraz jeńcy.
Brukowana alejka wiła się pośród kwiatów i krzewów niczym smok, którego wyobrażała. Tam, gdzie wydłużone cielsko przechodziło w rozdziawioną paszczę, zaczynały się schody prowadzące do ociekającego przepychem Pawilonu Wiecznej Mądrości, jednego z licznych budynków tworzących siedzibę władz prowincji.
Wewnątrz panował błogi chłód. Podtrzymujące dach drewniane filary pokryte były symbolami szczęśliwości i długowieczności, zwoje zwisające ze ścian przedstawiały wytwory sztuki kaligraficznej poprzednich gubernatorów, jaśniały wspaniałe lampiony, na swe zadania czekali słudzy z bronią. Xiao poczuł ulgę, widząc, że nakryty tygrysią skórą tron gubernatora jest pusty. Nie zdążył się jednak tym faktem nacieszyć, kiedy rozbrzmiał gong i w towarzystwie urzędników do sali wszedł Czerwony Tygrys.
Odziany w purpurową, haftowaną szatę z nefrytowym pasem i czepiec z połyskliwym guzem, gubernator był już posunięty w latach, lecz ruchy wciąż miał energiczne i pewne. Dłoń o długich na pół piędzi, zakrzywionych paznokciach wspierał na inkrustowanej klejnotami głowicy miecza w lśniąco czarnej lakowanej pochwie – ani chybi roboty mistrza Zhao. Wieloletnia posada rządowa nie zmiękczyła zaprawionego w bojach ciała; znać było, że ten dziś pochylony, a niegdyś słusznego wzrostu mężczyzna zasłużenie cieszy się sławą pogromcy, który gołymi rękoma ubił był tygrysa-ludojada na przełęczy Jingyang.
Zasiadłszy na tronie, długo i z lubością patrzył, jak przybyli, klęcząc, biją mu pokłony. Wreszcie przestał gładzić posiwiałą bródkę i władczym gestem zakończył część ceremonialną.
Mandaryn postąpił naprzód.
– Czcigodny gubernatorze, obyś żył tysiąc lat! Oto rodzina tego psa, płatnerza Zhao. Niecny syn jego nie dożył niestety sprawiedliwej kary z twej ręki. Przywieźliśmy ciało oraz świadka, który rzucić może światło na okoliczności tej niefortunnej śmierci. Osądź w swej mądrości, czy twoi nędzni poddani dobrze wywiązali się z zadania.
Wzrok władcy spoczął na jeńcach. Cała czwórka przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Kobieta ledwo nie mdlała, dziewczęta wypłakały już wszystkie łzy.
Czerwony Tygrys skinął palcem na brzuchatego sługę o eunuszej aparycji i wyszeptał do nachylonego skwapliwie ucha kilka słów.
– Czcigodny gubernator pyta, gdzie jest drugi miecz. – Grubas wyprostował się.
Odpowiedzą było milczenie. Żona Zhao Quana pokręciła ze zdziwieniem głową; strach, a może płacz, zatkał jej gardło. Padło drugie pytanie:
– Co macie na swe usprawiedliwienie?
Znów zapadła cisza, tylko jedna z córek łkała cicho.
Eunuch jeszcze raz nachylił się do gubernatora.
– Jeśli nie wyjawicie miejsca ukrycia drugiego miecza – ogłosił po chwili – wasz majątek zostanie skonfiskowany. Jeśli nie wytłumaczycie się ze swego niecnego zamiaru uśmiercenia gubernatora, czeka was zgon w męczarniach.
Sala rozbrzmiała rozdzierającym szlochem nieszczęsnych kobiet. Xiao najchętniej zakryłby uszy dłońmi, gdyby nie dworska etykieta. Czerwony Tygrys dłuższą chwilę beznamiętnie obserwował wijące się na podłodze kobiety. Wreszcie skinął dłonią. Słudzy w okamgnieniu wyprowadzili je na zewnątrz.
Gubernator spojrzał teraz na Xiao. Mandaryn w krótkich słowach zreferował okoliczności śmierci Zhao młodszego i informacje od bakałarza. Pod badawczym wzrokiem Czerwonego Tygrysa młodzieniec czuł się jak tłusta cyweta na straganie. Próbował opanować drżenie rąk, ale na próżno.
– Przywołać mnicha – rozległ się ochrypły głos, naznaczony ciężkim południowym akcentem. Zaskoczony bakałarz podniósł oczy. Oto przemówił władca. Sam.
Do sali wszedł odziany w czarną opończę mężczyzna. Długie, lśniące włosy, upięte wysoko na czubku głowy za pomocą czarnej zapinki w kształcie dłoni, gładka twarz i gibki krok znamionowały młody wiek. Znowu odezwał się eunuch:
– Mnich Gan Bao z Klasztoru Wiekuistej Sprawiedliwości przybył tu wczoraj, zajeździwszy konia na śmierć, z głową młodszego Zhao, który wedle jego słów nastawał na życie czcigodnego gubernatora. Głowę zbrodniarzowi ściął po długiej walce w lesie kamforowym, w trakcie której poczynili w przyrodzie wielkie spustoszenie. – Mnich skłonił się, potwierdzając słowa grubasa. – Swym poświęceniem dał dowód najwyższej wierności cesarzowi i gubernatorowi, oby przeżyli nas wszystkich.
Xiao wyczuł na skroni kroplę potu. Wpadł niczym krab we wrzątek. Na znak od Czerwonego Tygrysa przełknął ślinę i odpowiedział najostrożniej, jak umiał:
– Czcigodny gubernatorze! Zechciej nie zamykać czcigodnego ucha na słowa swego nędznego sługi. Prawdą jest, że spotkałem na drodze do Yangzhou syna płatnerza Zhao, oby się był nigdy nie narodził, jak strącał gałęzie drzew kamforowych. Nie zareagował na moje połajanki, a ja odjechałem do miasta, by na drugi dzień ujrzeć jego martwe ciało. Nie twierdzę, jakoby do walki nie doszło; twierdzę jedynie, że wiele z owych gałęzi strącił samodzielnie. Osądź w swej niezmierzonej mądrości prawdziwość słów niegodnego człowieka, jakim jestem, i wydaj sprawiedliwy werdykt.
To rzekłszy, przycisnął czoło do kamiennej posadzki i czekał.
Usłyszał kroki, a potem poczuł ciężkie dłonie na ramionach. Serce stanęło mu w piersiach, czas stanął w miejscu. Xiao poczuł, jak unoszą go silne ręce. Nie stawiał oporu – bo i na cóż by się to zdało?
Kiedy bezwolnego jeńca postawiło na nogi dwóch oficerów, w sali nie było już Czerwonego Tygrysa, mandaryna ani mnicha. Oficerowie ustąpili miejsca sługom gubernatora i również wyszli. Pozbawionego nagle towarzystwa znajomych osób bakałarza poprowadzono w głąb rezydencji. Szedł jak poruszana sznurkami kukła.
Minęli kilka pawilonów i kilkanaście altan, bajecznie wkomponowanych w przecudnej urody ogrody, klomby, stawy i kaskady, by wstąpić na koniec do pawilonu ukrytego za gęstym zagajnikiem cyprysowym. W czerwonym świetle Xiao dostrzegł gubernatora i mnicha w otoczeniu sług oraz rzuconą na ziemię rodzinę Zhao Quana. Ciałami kobiet wstrząsał bezgłośny szloch. Wnętrze pomieszczenia rozświetlały płomienie buzujące pod stojącym w centrum kotłem z brązu. Naczynie rzeźbione w osiem trygramów miało średnicę długości ramienia mężczyzny. W środku bulgotała ciemna, spieniona woda. Bakałarz, który po cichu liczył na symboliczną chłostę i wypędzenie, struchlał na myśl o mękach, które najpewniej szykował pojmanym gubernator.
Widząc, że są w komplecie, Czerwony Tygrys skinął na grubego sługę. Ten zniknął na chwilę, by wrócić z pudłem z malowanego drewna. Gubernator rzekł:
– Zdradziecki pies Zhao i jego niegodny syn w skrytości zamierzali ugodzić poprzez moją osobę w Syna Niebios, oby żył wiecznie, i w jego błogosławione panowanie nad Cesarstwem Środka. Ale Niebiosa pokierowały moją ręką i ręką mnicha Gana Bao. Dziś zadbam o to, by dusze zbrodniarzy nigdy nie zaznały spokoju.
Sługa odemknął wieko. Nawet z odległości kilkunastu kroków Xiao poczuł smród gnijącego mięsa. Przerażony śledził, jak władca teatralnym gestem sięga do pudła.
Kobiety wydały z siebie piskliwy jęk. Wstrząśnięty bakałarz pojął, że widzi zniekształconą twarz płatnerza Zhao. Chciał zamknąć oczy, ale nie potrafił. Nie umiał.
Czerwony Tygrys podniósł głowę wysoko w górę, a następnie cisnął do kotła. Wrzątek prysł na boki. Głowa na chwilę zniknęła pod powierzchnią, by wyskoczyć z powrotem i wirując w pianie, wpatrzyć się martwym wzrokiem w belki sufitu.
– Oddzielę ciało od kości, zetrę w pył i każę zakopać na czterech krańcach prowincji – wychrypiał gubernator, znów sięgając do pudła. W straszliwym olśnieniu Xiao zrozumiał na jedno uderzenie serca wcześniej, co zobaczy.
Oczy chłopaka wciąż miały tamten szalony wyraz.
Kolejny rozbryzg zrosił podłogę. Żona mistrza Zhao zemdlała, bakałarz zmusił się do zaciśnięcia powiek. Taniec dwóch głów w bulgoczącej cieczy odstręczał, ale i niezdrowo fascynował.
– Jeśli nie zdradzicie miejsca ukrycia miecza, planów zamachu na gubernatora oraz nazwisk członków spisku, czeka was ten sam los – beznamiętnie powiedział gruby sługa. Jedna z córek rzuciła się do nóg władcy, ale poza szlochem nie potrafiła nic z siebie wydusić.
– Bambusowe kije rozwiążą wam języki – prychnął Czerwony Tygrys. Lamenty wyprowadzanych kobiet wnet ucichły w oddali.
Xiao oddałby swój bakalarski czepiec za łyk niebiańskiego eliksiru niewidzialności. Wzrok gubernatora spoczął na nim po raz kolejny.
– No i co teraz powiesz, bakałarzu z Hengshanu? Przykład tych głupich i nikczemnych żółwic nie skłania cię do przemyślenia swych zeznań?
Powiedzieć, że Xiao struchlał, byłoby policzkiem zadanym prawdzie. Młodzieniec zmoczył chałat.
– Czcigodny – rzekł trzęsącym się głosem – jestem nic nieznaczącym człowiekiem, ale wiernym poddanym cesarza, powiedziałem prawdę i nie wiem, czym zasłużyłem sobie na nieufność.
Czerwony Tygrys dłuższą chwilę trawił te słowa.
– Jak wyglądał miecz Zhao młodszego? – zapytał wreszcie.
Bakałarz o mało nie zemdlał ze szczęścia. Podziękował w duchu Niebiosom za możność wykazania się użytecznością i odpowiedział gorliwie:
– O czcigodny, miecz był niepozorny, pozbawiony ozdób i niezbyt długi, lecz bardzo ostry. Niewielki ruch wystarczał, by na ziemię spadały konary dorodnych kamforowców. Wielka to szkoda dla przyrody...
– Ganie Bao, co się stało z mieczem? – przerwał mu gubernator, zwracając się do mnicha.
Ten wyszedł z cienia i pokłonił się nisko.
– Czcigodny, w ferworze walki nie poświęciłem oględzinom miecza należytego czasu – rzekł miękkim, głębokim głosem. – Z wprawnym, choć młodym szermierzem miałem do czynienia. Przed ostatnim ciosem, którym śmierć spiskowcowi zadałem, oręż wytrąciłem rywalowi z ręki i nie mogłem go potem odnaleźć pośród bujnej roślinności.
Nastała długa cisza, wypełniona tylko bulgotaniem warzącej się w kotle ohydnej kipieli. Ważyły się i losy Xiao. Po raz setny wyrzucał sobie, że wyjawił mandarynowi spotkanie przy drodze. Po co mieszałem się w cudze sprawy? – pytał swojego wcielenia sprzed kilku dni. Bakalarski czepiec miast mądrości przyniósł mi jeno zgubną pewność siebie. Trzeba było siedzieć cicho.
– Posłać oddział do odnalezienia miecza. Bakałarza zamknąć w Pawilonie Leżących Chmur. Mnicha w Pawilonie Szumiących Wierzb – ogłosił Czerwony Tygrys i opuścił pomieszczenie.
Wyprowadzany Xiao skrzyżował spojrzenie z Ganem Bao. We wzroku mnicha, o dziwo, nie było niechęci. Siedząc w ascetycznej, ciasnej komnacie z wąskim okienkiem wychodzącym na mrok dziedzińca, bakałarz jeszcze długo próbował zrozumieć znaczenie tego smutnego, lecz życzliwego spojrzenia.
Aby dowiedzieć się, co kryło się za tym spojrzeniem, czytajcie dalej!
o tym, co ukazało się Xiao Longowi w tajemniczym śnie i w straszliwym kotle.
Kamforowce rozstępują się, podnosząc korzenie niczym suknie. Wpływa w powstały prześwit i podąża przed siebie. U kresu drzewnej alei widzi dwóch ludzi. Stoją na granicy lasu, za tło mając rozświetlone słońcem pole. Słyszy, jak rozmawiają, widzi, jak dłoń opada na ramię w pokrzepiającym geście.
Odgłos kroków wyrwał Xiao ze snu, ale zdążył dojrzeć twarze.
Gan Bao ściskał ramię młodszego Zhao.
Słudzy nakazali rozespanemu bakałarzowi natychmiast się ubrać. Gorączkowo narzucił chałat i wsunął stopy w satynowe pantofle. Zdążył jeszcze wcisnąć na głowę czepiec, nim wyprowadzono go na zewnątrz.
Kiedy zorientował się, że idą do pawilonu w cyprysowym zagajniku, pierzchły resztki senności. Zaczął się w duchu przygotowywać na wszystko złe, co mogło go tutaj i teraz spotkać – jeśli nie na najgorsze. Ale na cóż te przygotowania się zdadzą? Cóż mógł zdziałać?
Nic.
Wewnątrz czekał już mnich w otoczeniu pilnujących go sług. Xiao rozmyślał z lękiem o zmiennej łasce Czerwonego Tygrysa, gdy ten wręcz wbiegł do środka w towarzystwie eunucha.
– Co to ma znaczyć? – wychrypiał, zanim zdążyli się pokłonić. – Jeśli nikt mi tego nie wyjaśni, skończycie wszyscy w klatce z głodnymi szczurami!
Młodzieniec wtulił szyję w ramiona, patrząc nic nierozumiejącym wzrokiem w twarz gubernatora.
– Nie nasza to zasługa ani wina, czcigodny – rzekł mnich. – To jeden z tych fenomenów natury, które tylko Niebiosa potrafią objaśnić.
– Chcesz mi powiedzieć, że dowiem się dopiero po śmierci, od samego Nefrytowego Cesarza?
Czerwony Tygrys zadał pytanie spokojnie, ale w jego głosie brzmiały dziwne nuty. Gan Bao pochylił głowę.
– Przeniknięcie niektórych rzeczy nie leży w gestii ludzi nawet tak potężnych i czcigodnych jak ty, panie.
– Bakałarzu! – Władca nieoczekiwanie zwrócił się do Xiao. – Może ty udzielisz mi konkretnej odpowiedzi? – I widząc, że młodzieniec nadal nie rozumie, wskazał szponiastym palcem kocioł.
Xiao zmrużył oczy i postąpił kilka kroków ku dymiącemu naczyniu. Oczekując smrodu rozgotowanego ciała, wstrzymał oddech, ale opary czuć było tylko ziołami i minerałami. Rozwiał je dłonią i ostrożnie, by chałat nie zajął się ogniem, zajrzał w kipiącą toń.
W ukropie pływało sześć głów. Na twarzach kobiet Zhao zastygł grymas cierpienia. Wstrząśnięty bakałarz chciał odwrócić się ze wstrętem, gdy wtem zamarł.
Uświadomił sobie coś, co postawiło mu włosy dęba pod czepcem.
Twarze ojca i syna także były nienaruszone.
Mimo całej nocy gotowania w żrącym wywarze ich oblicza nie tylko nie doznały szwanku; jeszcze wczoraj zdeformowane postępującym rozkładem, teraz wyglądały jak żywe.
Jakiś głośny protest, jakieś straszne zaprzeczenie zaczęło wzbierać w Xiao, ale nie mógł nie wierzyć własnym oczom. Cofnął się gwałtownie i upadł na plecy. Odczołgującego się w panice bakałarza postawili na nogi i przytrzymali słudzy. Nie musieli zbytnio się wysilać – więzień zamarł, drżąc tylko i oddychając szybko.
Czerwony Tygrys długo badał wzrokiem skamieniałego ze strachu Xiao. Wreszcie zwrócił się do Gana:
– Mnichu, znasz przecież konieczne rytuały. Przywołaj duchy zmarłych i dowiedz się, cóż znaczy to zjawisko i jak mu przeciwdziałać!
– Czyż sam, czcigodny, nie kazałeś pozbawić ich głów, aby na wieczność błądzili w zaświatach na podobieństwo ślepców?
– Młodemu Zhao tyś odrąbał głowę – przerwał gubernator.
Gan Bao pokłonił się lekko.
– Wybacz, czcigodny, zuchwałość, lecz uczyniłem to w uczciwej walce, nie z zemsty.
– Dość! Czego potrzebujesz? Ofiary z barana? Byka? Zastępu mnichów do odśpiewania zaklęć? Byle te łby sczezły wreszcie! – warknął Czerwony Tygrys i chwycił za miecz. Paznokcie zaklekotały sucho o klejnoty rękojeści, wzbudzając w napiętym ciele bakałarza zimny dreszcz.
– Moja reguła nie obejmuje przywoływania duchów, czcigodny. A gdybym nawet znał tajemne zaklęcia, nie zdołałbym przywołać zagubionej bezgłowej duszy. Niewielu ma do tego prawo. – Mnich pokłonił się niżej, odsłaniając nagi kark pod ciasno upiętym kokiem, jak gdyby dopraszał się cięcia.