Jedwab i porcelana, tom 2. Niebieski smok - Dawid Juraszek - ebook

Jedwab i porcelana, tom 2. Niebieski smok ebook

Dawid Juraszek

4,0

Opis

Jedwab i porcelana

Powieść drogi – drogi wiodącej przez labirynty przeznaczenia i przypadku, przez mroczne tajemnice ludzi i bóstw, przez obce krainy rodem z mitów i annałów, przez zakamarki skrywanych namiętności i rwących się do urzeczywistnienia marzeń. Powieść orientalna – orientalna nie tylko w treści, ale i w formie. Jej bohatera, bakałarza Xiao Longa, czytelnicy mieli okazję poznać już w 2009 roku dzięki wydanej przez Fabrykę Słów powieści „Biały Tygrys”.

 

 

Tom IINiebieski Smok”

Groźne siły i obce strony znane z pierwszego tomu nie odpuszczają... Ale czy odpuści Xiao Long? Trudno byłoby mu się dziwić, bo wbrew jego wysiłkom – a może właśnie przez nie? – napięcie narasta.

Młody bakałarz wciąż pakuje się w kłopoty, grążące utratą pracy, honoru, zdrowia, a nawet życia. Co krok trafia na jakąś sprawę, w której mieszają siły z tego i nie z tego świata. W trakcie swej podróży po pięknym, groźny i fascynującym Państwie Środka otrzymuje od losu aż nadto błogosławieństw i kar. W kluczowych momentach coś nieustannie podstawia mu nogę – albo podaje pomocną dłoń...

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 271

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
3
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DAWID JURASZEK

JEDWAB I PORCELANA

Tom II

NIEBIESKI SMOK

Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2013

Redakcja i korekta zespół RW2010

Redakcja techniczna zespół RW2010

Copyright © Dawid Juraszek 2013

Okładka Copyright © Mateo 2014

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2013

e-wydanie I

ISBN 978-83-7949-022-6

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

Oficyna wydawnicza RW2010

Dział handlowy: [email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

Rozdział I

w którym Xiao Long walczy z oporem materii, żywiołami i własną słabością.

Unoszący się w wodzie chałat wyglądał jak kolejny trup. Xiao zacisnął zęby i postawiwszy mocno stopy na obmywanym nurtem rzeki głazie, pochylił się po sznur. Szarpnął nagle i ze stęknięciem poderwał chałat do góry. Ledwo zgojona skóra na ramieniu zapiekła krótko. Woda wybrzuszyła na chwilę materię, ale kiedy wypłynęła szwami i przetarciami, chałat nie obwisł, lecz żył własnym życiem, podrygując cały i machając zawiązanymi rękawami jakby w bezsilnej złości i daremnej rozpaczy. Xiao zarzucił roztrzepotany wór na ramię i przeszedł po głazach na brzeg.

Po opuszczeniu kanionu Rzeka Tuzina Zakrętów przestawała zasługiwać na to miano, prostowała się bowiem i rozlewała szeroko pośród bujnego gąszczu, walczącego o lepsze ze skalnymi zwaliskami. Dzika okolica nie pozwalała mieć nadziei na ludzką pomoc, ale i obaw przed człowieczą niegodziwością. Dla uciekiniera, jakim był Xiao, odludzie stanowiło bezpieczną przystań.

Tratwa wciąż miała postać stosu zrąbanych mieczem bambusów, leżących w płytkiej wodzie, ale Xiao musiał wpierw zadbać o strawę. Od brzasku zasypywał rzecznym żwirem kilka ciał, które pochował w zaimprowizowanym grobie między skałami pośród gęstwiny. Tylko tak mógł ustrzec się zemsty wodnych upiorów, w które obdarci przezeń z odzienia i dobytku zmarli zmieniliby się niechybnie, gdyby powierzył ich ciała rzece. Teraz miał zapas sukna porżniętego na pasy, trochę sznura oraz parę lepszych lub gorszych noży, ale i omdlałe mięśnie, pod powiekami zaś martwe twarze i bezwładne ciała.

Wysypał na brzeg połów, złapany na znalezioną wcześniej śniętą rybę, wypatroszył, jak umiał, a potem rozłożył na rozgrzanej skale. Miał nadzieję, że do wieczora słońce wysuszy mięso dość, by nadawało się do jedzenia. Od rana miał w ustach tylko wodę, tęsknił więc do jadła. Tymczasem siadł przy stercie bambusów i jął wiązać je niemrawo, leniwie krążąc myślami wokół prażących się rybich tusz. Wspinające się na nieboskłon słońce biło niemiłosiernie; Xiao czuł, że powinien schronić się w cieniu, lecz nie mając siły wstać, zwilżał tylko wodą rozpuszczone włosy. Wreszcie, kiedy umysł zaczął mu się mącić, zebrał się w sobie i przeniósł pod drzewa, nie zważając na cierniste pnącza oraz uprzykrzone owady.

Kiedy się ocknął, słońce zniżało się już ku zachodowi. Walcząc z zawrotami głowy, poszedł po ryby i odgoniwszy ważki, wgryzł się w cuchnące mułem mięso. Kęsy rychło zaczęły rosnąć mu w ustach, ale zjadł wszystkie oprócz jednej, którą chciał wykorzystać na nową przynętę. Potem, odpędzając rozleniwienie, wrócił do tratwy i podjął wiązanie bambusów najszybciej, jak potrafił. Nie uśmiechała mu się kolejna noc na tym brzegu. Nocny spływ po nieznanych wodach był niebezpieczny, ale i tak lepszy od noclegu na kamieniach obok zarośli, które w ciemności ożywały, rozbrzmiewając nie tylko krzykiem nocnych ptaków, żabimi rechotami czy cykaniem świerszczy, ale i stąpaniem niewiadomych bestii. Jeszcze jako dziecko nasłuchał się opowieści o taotie, owłosionych człekopodobnych stworach ze zwierzęcymi mordami, które wedle jednej z legend mieszkają na południu i napadają na samotnych podróżnych. Teraz przekonywał się, że z takich strachów nigdy się nie wyrasta.

Kiedy jednak zepchnął tratwę na wodę i wszedł na nią, zaklął, a potem z najwyższym trudem powstrzymał łzy. Pod jego ciężarem wiązania rozstąpiły się, a środek tratwy zanurzył na szerokość dłoni pod powierzchnię. Bez wzmocnienia konstrukcji jakakolwiek myśl o spływie była szaleństwem.

Słońce już zachodziło, las mroczniał. Xiao wypatrzył grupę głazów wystających z toni kilkadziesiąt kroków od brzegu i zanurzając się do pasa, zawlókł tam rozlazłą tratwę, a potem cały dobytek spakowany do wora-chałatu. Umocowawszy tratwę na skałach, zastawił nieopodal kolejną pułapkę na ryby i położył się, drżąc z zimna.

Całą noc nie zmrużył oka, nasłuchując, czy któraś z przemierzających gęstwinę bestii nie zmierza doń przez wodę. Ledwo brzask rozjaśnił niebo, wrócił na brzeg, by podjąć pracę, z najwyższym trudem powstrzymując się od drapania puchnących miejsc po ukłuciach moskitów. Koło południa tratwa ze związanych na krzyż bambusów spoczęła na wodzie i nie załamała się już, kiedy na nią wsiadł. Zjadł suszące się od rana ryby, załadował na tratwę wór z całym dobytkiem i odpychając się długą żerdzią, zakończoną kawałem rozpłatanego wzdłuż grubego bambusa, dał się złapać głównemu nurtowi.

Rzeka rozlewała się szeroko, usypiająco kołysząc tratwą. Xiao stał długo z żerdzią w dłoni i pilnował sytuacji. Kiedy jednak oswoił się z otoczeniem i poznał, że pod wodą nie kryją się groźne skały, zmęczenie wzięło górę nad obawą. Krótko obserwował okolicę na siedząco, potem zwiesił strudzoną głowę, wreszcie przechylił się i złożył skroń na wilgotnych bambusach.

Tratwa zadygotała nagle. Zdławiony zgrzyt przejął bakałarza dreszczem. Poderwał się i dźgnął toń żerdzią; zanurzywszy się ledwo na dwie piędzi, uderzyła w skałę. Kolejny dygot i chrobot, tratwa zakołysała się, zakręciła. Xiao sapnął nerwowo. Dno rzeki podchodziło pod powierzchnię, i nie było to dno piaszczyste i przyjazne, lecz skalne i srogie.

Jął rozglądać się za najłatwiejszym miejscem na lądowanie, ale tratwa sunęła dalej gładko, nieniepokojona już zdradzieckimi skałami. Brzegi były dzikie, a rozciągający się za nimi kraj niezamieszkały. Xiao nie czuł się na siłach podjąć pieszej wędrówki, póki nie zmusi go do tego sama rzeka.

Usiadł na powrót, dając mdlejącym nogom odpocząć. Zaczerpnął dłonią wody i zwilżył usta. Czuć ją było mułem, ale gasiła pragnienie. Zmoczył włosy, które słońce zdążyło już wysuszyć, i położył się na wznak, zgiętym ramieniem osłaniając się przed słońcem – i światem.

Musiał znów się zdrzemnąć, bo kiedy tratwą podrzuciło ponownie, chrobot nie rozległ się jak poprzednio w kojącej ciszy. Xiao poderwał się i spojrzał przed siebie, ku źródłom przyprawiającego o dreszcz szumu.

Spomiędzy wzgórz na północnym brzegu wypływała oto szeroka rzeka. Trudno było orzec, co tu było czyim dopływem; dość, że nowe wody nie miały czasu uleżeć się we wspólnym nurcie. W dali bowiem na całą szerokość rzeki rozciągał się niewróżący nic dobrego opar. Mroczna toń przybierała tam białą barwę, rodząc złowrogi szum.

Kolejny dygot i chrobot. Tratwa okręciła się wokół własnej osi tak gwałtownie, że Xiao stracił równowagę i upadł. Wór ześlizgnąwszy się, z pluskiem zniknął w odmętach, zimna fala zalała tratwę, w jednej chwili do szczętu mocząc odzienie bakałarza. Zatrząsł się, ale wstał, kurczowo dzierżąc żerdź, i klnąc, rozejrzał się po rzece. Nurt wciąż był spokojny, lecz delikatnie rozfalowaną toń pstrzyły coraz częściej białe plamy rozbryzgów, zwiastując rychłe przejście w rwącą kipiel i bezlitosne wiry. Nie tracąc czasu, Xiao zanurzył żerdź w wodzie i to wiosłując, to odpychając się od wypiętrzonych niemal pod samą powierzchnię skał, jął zdążać ku południowemu brzegowi.

Ręce omdlewały mu już, a wiązania tratwy rozchodziły się pod rosnącą siłą nurtu, kiedy wreszcie bambus uderzył o skałę tak płytko położoną, że niemożliwą do pokonania. Xiao nie szukał drogi wokół, od razu przeskoczył na głaz. Od nadbrzeżnych zarośli dzieliło go już tylko kilkadziesiąt kroków przez labirynt omszałych głazów. Brzęczenie cykad prawie zagłuszało tu szum bliskiej kaskady. Xiao z najwyższym wysileniem wyciągnął tratwę na głazy i padł na nią wyczerpany.

Dopiero gdy nieco odzyskał siły, podniósł się znów i rozejrzał. O dalszym spływie nie mogło być mowy; rozhukane kaskady ciągnęły się od brzegu do brzegu, spowijając całą okolicę duszną mgiełką. Pobrzeżne skały porastał gąszcz tak zbity, że Xiao porzucił jakąkolwiek myśl o przeciągnięciu tratwy lądem w dół rzeki. Pozostawało mu iść piechotą, a kiedy kaskady się skończą, wybudować nową tratwę. Chyba że po drodze natknie się na jakąś ludzką osadę. Rozglądając się wszakże po niegościnnej okolicy, czuł nie tylko zwątpienie, ale i nadzieję, że tak się nie stanie. Nie miał pojęcia, kogóż może tu spotkać. Chciał jedynie płynąć, byle dalej, aż trafi na jakieś większe miasto.

Sięgnął po miecz i poprzecinał zdobyte z takim trudem wiązadła tratwy. Stos bambusów pozostawił między głazami, zaś kłąb szmat oplótł sznurem i założył sobie na plecy. Związawszy włosy, ruszył z mieczem w zarośla.

Otoczyły go nieznośna duchota, lepka wilgoć i ogłuszający szmer cykad. Wokół jego głowy nieustannie unosiła się chmara owadów wszelkich gatunków i rozmiarów. Wzdrygnął się cały, widząc podskakujące na wysokość dorosłego mężczyzny olbrzymie pająki. Raz nieopatrznie potrącił mrowisko, zwisające z gałęzi na kształt długiego sopla. Długo musiał wytrzepywać spod chałatu wielkie, kąśliwe mrówki.

Zrazu ciął zieleń zagradzającą mu drogę, lecz wkrótce przekonał się, że ostre kikuty czynią mu większą szkodę. Przeciskał się zatem przez zarośla, trzymając się brzegu na tyle, na ile było to możliwe. Kiedy jednak gąszcz zmusił go do oddalenia się od bezpośredniej bliskości rzeki, stwierdził, że las rzednie, przechodząc miejscami w długie polanki, zarosłe sięgającą barków trzciną. Ruszył raźniej przed siebie.

Szum przeszedł w łoskot, a potem w grzmot. Xiao czuł pod stopami wibrowanie skalnego podłoża. Ciekaw był kaskady i rad by ją zobaczyć, ale gąszcz stanowił nieprzeniknioną zaporę. Tylko kłęby oparu unoszącego się nad koronami drzew świadczyły o kotłującej się nieopodal topieli.

Polanka skończyła się i Xiao musiał znów wstąpić w las. Przez zarośla widział następny prześwit, wędrował więc ochoczo. A kiedy wreszcie wyszedł na kolejną polankę, aż jęknął.

Nad korony drzew dźwigało się nieforemne zwalisko skalne. Strome z jednej strony, z drugiej wznosiło się łagodnie, dając nadzieję, że można się wdrapać na sam szczyt i stamtąd podziwiać kaskadę. Xiao przyspieszył i wkrótce wspinał się już, wydatnie pomagając sobie rękoma. Skała była pokryta gruzłami i porosła mocnym pnączem. Ze sterczących wokół gałęzi zwieszały się brzoskwiniopodobne owoce. Narwał ich kilka, a potem zdjął szmaty z pleców, rzucił je na wierzchołek skały i podźwignął się w ślad za nimi.

Straszliwy, fascynujący widok uderzył go w oczy:

siedem skalistych grobel staje na drodze Rzeki Tuzina Zakrętów

sterczą czarne, oślizgłe, zębate, poszarpane

między nimi samotne skały porosłe najwytrwalszymi z pnączy rzucają posępne cienie

rozszalała, rozwścieczona, rozbita na białą miazgę rzeka tłucze o przeszkody całym swym ciężarem

usiłuje pokonać je karkołomnym skokiem

i pryska, zmuszona do odwrotu

lecz niezrażona wgryza się w skały

skręca w potworne wiry

wybucha słupami w górę

wrze jak ukrop

zieje ze zmęczenia

i ostatnim gniewnym wysiłkiem może wreszcie lunąć przez wyżarte przejścia

lecz znów rozlega się grzmot i szum przeraźliwy

bo przy każdej grobli powtarza się zażarta walka i szaleńczy zamęt

z wyciem dzikiej kipieli miesza się paniczny wrzask ptactwa

niżej zaś, daleko za najdzikszym rozhukaniem żywiołów, w rozkrętach fal, gałęzie, pniaki i wszelki śmieć wodny podrygują jakby przerażone tym, co napotkały w rozryczanej gardzieli i uciekają w popłochu ku pokorniejszym wodom.

Xiao długo nie mógł nasycić się widokiem tej nienasyconej otchłani, lecz wreszcie ssanie w żołądku odwróciło jego uwagę. Zresztą i strach jakiś zabobonny go zdjął, jakby zbyt długie spoglądanie na to dziwowisko natury mogło sprowadzić nań pomieszanie zmysłów. Wgryzł się w chrupki miąższ owoców i rozejrzał po okolicy.

Kanion Rzeki Tuzina Zakrętów majaczył na wschodzie, obramowany fantazyjnymi postaciami gór i kłębowiskami wyniosłych chmur. Na południu szczyty ciągnęły się bez końca, ku niknącym we mgle i tajemnicy krainom. Na zachód dżungle walczyły o lepsze z łańcuchami wzgórz, których mroczno zielone zbocza przywodziły na myśl cielska leżących bawołów.

Wtem Xiao zamarł. Jego wzrok ześlizgnął się po lasach i górach i pomknął w dół, gdzie na jednej z otaczających skałę polanek mignęły ludzkie sylwetki.

Słodki sok spłynął bakałarzowi kącikiem ust. Taotie? – przemknęło mu przez głowę, ale z miejsca skarcił się za ten straszny pomysł. Czyżby armia cesarska dotarła aż tutaj? Postaci znajdowały się między kaskadami a skałą, na której stał. Zaraz powinny ukazać się znowu na kolejnej polance. Drżąc, bacznie przepatrywał las. I nie na darmo. W prześwicie sylwetki znów się pojawiły. Tym razem na dłużej.

Nie byli to cesarscy żołnierze. Ale i nie pobratymcy mieszkańców skalnych twierdz, ani też taotie. Ci ludzie byli nadzy, jeśli nie liczyć przepasek na biodrach, obwieszonych nożami i innymi przedmiotami. Ciała mieli wymalowane w wielobarwne wzory. W rękach dzierżyli włócznie i łuki.

Dzicy!

Xiao przypadł do skały, wciskając się w szczelinę. Serce waliło mu jak młotem. Sam nie wiedział, czego bardziej się bać: żołnierzy, którzy mogli doprowadzić go przed oblicze cesarskiej sprawiedliwości, mieszkańców fortów, którzy mogli pałać chęcią zemsty, czy wreszcie dzikusów, którzy mogli zgotować mu straszną śmierć. Zamknął oczy, nasłuchując. Poza hukiem kaskady nie słyszał jednak nic. Widział za to kikuty gałęzi, stratowane zarośla, powyrywane pnącza. Śladów zostawił aż nadto, by zaalarmować mieszczucha, a co dopiero dzikusa wychowanego w dżungli. A wtedy...

Zacisnął zęby i czekał.

Jeśli ciekawi Was, czego Xiao się doczekał i czy warto było czekać, nie czekajcie, tylko czytajcie dalej!

Rozdział II

w którym pojawia się jedna jedyna iskierka radości, lecz nie dla Xiao Longa.

Rozkołatane serce Xiao zaczęło się uspokajać. W szum kaskady nie wkradał się żaden podejrzany dźwięk. Bakałarz nie wiedział, dokąd zmierzali tubylcy, ale nawet jeśli ich droga prowadziła u podnóża skały, powinni byli już ją minąć. I chyba minęli, skoro Xiao nie słyszał odgłosów pogoni.

Otworzył oczy i podniósł się nieco, by rozeznać sytuację. Rozum mówił mu, że niepotrzebnie ryzykuje, wystawiając głowę ponad skałę, lecz ciekawość przemogła. Szybko i bacznie obrzucił spojrzeniem okolicę. Las był pusty, jednak kiedy wzrok Xiao powędrował w górę rzeki, z ust bakałarza wyrwało się przekleństwo.

Kilkanaście wąskich, długich czółen przemierzało w poprzek rzekę. Jeśli dobrze oceniał prędkość, z jaką nurt spychał dzikusów ku kaskadom, miejsce lądowania znajdowało się nieopodal skały.

Zapadł znów w skalną rozpadlinę i zadumał się ponuro. Jeżeli dzicy rozłożą się tu obozem, lub chociaż przejdą większą grupą, niebezpiecznie będzie schodzić z powrotem w las. A przecież prędzej czy później musi zejść na brzeg i zbudować kolejną tratwę.

A jeśli... jeśli zechcą rozejrzeć się po okolicy z najdogodniejszego punktu widokowego?

Zdjął go strach jeszcze większy. Że też akurat tutaj musiał trafić na kaskady! Inaczej spłynąłby już daleko w dół rzeki, z dala od dzikusów, bliżej miast na zachodzie. Co robić, myślał gorączkowo. I poza przeczekaniem nic nie przychodziło mu do głowy.

Przekręcił się na drugi bok, osłonił twarz dłonią. Słońce przypiekało, a on nie miał wody. Na szczęście zaszumiały gałęzie, zapowiadając chłodny podmuch. Bakałarz sięgał po owoce, kiedy uświadomił sobie nagle, że szumowi listowia nie towarzyszy wiatr. Powietrze stało nieruchomo jak przedtem. Fala nieprzyjemnego ciepła rozlała mu się po brzuchu.

Znów szelest.

Sięgnął za plecy, po miecz. Nim zdążył dobyć broni, padł nań cień kilku odzianych tylko w przepaski biodrowe dzikusów, którzy wskoczyli na skałę jakby znikąd. Wytatuowane w różne zwierzęta ciała sprężały się do ataku, włócznie mierzyły w bakałarza, a spomiędzy czarnych, spiłowanych zębów dobywały się groźne dźwięki obcej mowy.

Xiao znieruchomiał. Paraliżujący strach szedł w parze z nakazami rozumu – jeden ruch mógł wyzwolić zabójczy cios. Najbliżej stojący dzikus szturchnął bakałarza włócznią; Xiao zagryzł zęby, ale ani drgnął. Napastnicy wymienili bełkotliwe uwagi. Naraz dwóch schwyciło niestawiającego oporu młodzieńca i cała grupa jęła schodzić ze skały.

Dopiero na dole Xiao przekonał się, w jakie tarapaty wpadł. Dżungla roiła się wprost od dzikusów, zbrojnych we włócznie i łuki. Niektórzy nieśli na drągach pojemne plecione kosze. Widok ich zawartości przejął zgrozą jestestwo bakałarza.

Oto znad krawędzi patrzyły ku niemu martwym wzrokiem poobijane, zdeformowane, okrwawione czerepy cesarskich żołnierzy.

Wzdrygnął się, jęknął, przystanął. Tubylcy szarpnęli nim ostro raz i drugi, wbijając w ramiona zaostrzone w szpic paznokcie, ryknęli coś groźnie nad uchem, wreszcie podstawili pod twarz groty włóczni. Dopiero wtedy zwiesił głowę na pierś i na wpół przymknąwszy oczy, pozwolił się prowadzić dokądkolwiek.

Jeszcze przed chwilą siedział w słońcu, patrząc na oszałamiający krajobraz, z perspektywą trudnej, ale możliwej do zrealizowania ucieczki. Teraz w oczy zajrzała mu śmierć, i to śmierć straszliwa, śmierć skazująca na wieczną tułaczkę po bezdrożach na krawędzi tego i następnego życia, śmierć niezawiniona i niepotrzebna. Bo przecież gdyby to odeń zależało, żaden Człowiek Środka nie ruszałby z mieczem na Dalekie Południe.

Xiao szedł pośród dzikusów jak pijany. Pod powiekami przewijały mu się tysiące obrazów. Widział pod sobą przepaście Świętej Góry Heng, przed sobą rozłożyste dachy siedziby Czerwonego Tygrysa, nad sobą majestat Podniebnego Fortu. A zewsząd otaczała go duszna puszcza, spalona słońcem trawa polan, błotniste rzeczułki i wydeptane przez lata głębokie koleiny ścieżek. I dziesiątki, setki dzikusów, w których wytatuowanych rękach leżało teraz jego życie.

Widoczne i niewidoczne owady napełniały gąszcz kakofonią dźwięków, ptaki zrywały się z gałęzi, małpy nawoływały ostrzegawczo. Ta swoista muzyka dżungli zlewała się w jedno z dziwnie ostrą mową dzikusów. Tylko on, bakałarz z dalekiego Hengshanu, nie pasował do tego świata.

Wtem spoza ściany gąszczu dobiegły perliste śmiechy. Xiao podniósł głowę. Czy to złudzenie? Czy to wysunięci na czoło pochodu dzicy wojownicy tak radośnie dawali wyraz zwycięstwu nad intruzami? Bakałarz przebiegł wzrokiem po obliczach kroczących nieopodal mężczyzn, ale zanim rozszyfrował ich wyraz, polana zakręciła łagodnie, a oczom Xiao ukazała się wioska nad brzegiem rzeczki. Oto jak wyglądała:

drogę rzeczułce zagradza tama ze zmurszałych głazów i pni

w strugach tryskających z przebijających ją rur bambusowych uwija się kłębowisko nagich brązowych postaci

starsi mężczyźni z oszczepami w dłoniach polują na ryby

kobiety piorą szmaty

nagie dzieci baraszkują wesoło

za nimi, na zboczu, pośród bananowców, stoją długie i wąskie, pozbawione okien chaty bambusowe o spadzistych trzcinowych dachach

największa z chat, długa na sto kroków, odstrasza nieproszonych gości rogatymi czaszkami bawołów

nad kilkoma ogniskami unoszą się słupy dymów

na glinianych klepiskach pod ścianami kobiety ubijają coś drągami w kamiennych moździerzach

nie baczą na prosięta, kury, psy i małpy uwijające się wokół

na jednym skraju wioski kryje się w cieniu kilka słoni ze spętanymi przednimi nogami

na drugim stoją bambusowe klatki

cienie w ich środku zalegają ciemniej niż w pobliskiej dżungli

na widok wynurzających się z dżungli wojowników rozlegają się krzyki i piski radości

kilkanaścioro dzieci puszcza się biegiem, by powitać przybyszów

kobiety prostują się, zasłaniając oczy dłońmi

mężczyźni wznoszą w górę włócznie i wymachują nimi na powitanie.

Xiao znów spojrzał na otaczających go dzikusów. Ciemne twarze rozjaśniało wewnętrzne światło.

Większość grupy szła prosto ku rzece, ale eskorta Xiao pchnęła go w bok, ku bambusowym klatkom. Posłusznie wchodząc w mętny nurt rzeki, obejrzał się. Za nimi szło kilka par dzikusów niosących kosze z okropną zawartością. Strach, na chwilę przyćmiony widokiem wioski, znów przeszył bakałarza. Lecz nie szarpał się już; zagryzł tylko wargi i skupił się na stąpaniu przez nierówne koryto rzeki.

Najpierw wzmożony brzęk much, a potem mdlący odór kazały jeńcowi wreszcie podnieść wzrok. Zbliżali się do klatek z bambusowych żerdzi i lian. Xiao widział na razie jedynie ich zarysy, ale kiedy tylko ze słońca rozświetlającego rzekę i jej brzegi wstąpili w bambusowy las, a źrenice przywykły do wilgotnego cienia, Xiao, nie zważając na żelazny uścisk dzikich, szarpnął się znowu.

W klatkach leżeli martwi już lub dogorywający żołnierze. Obok, w rozgrzebanych stosach, spoczywały odcięte głowy.

Wojownicy przełamali opór bakałarza i przemocą wepchnęli go do najbliższej klatki. Ledwo powstrzymując krzyk, stanął na palcach wyprężony jak struna, by nie dotknąć obsiadłych przez muchy i cuchnących nieznośnie ciał. Drżąc, wystawił pobladłą twarz przez kraty i próbował łapać świeższe powietrze.

Tymczasem na miejsce dotarli też tragarze. Kosze przechylono i z ohydnym rumorem na ziemię wysypały się dziesiątki nowych głów. Xiao zgiął się wpół i jęknął, a potem zwymiotował pod nogi.

Jeszcze długo po opróżnieniu żołądka walczył z torsjami. Kiedy nie miał już więcej żółci, dzicy odeszli ku wiosce. Przy klatkach zostało tylko dwóch strażników, cicho gwarzących ze sobą, siedząc w kucki, i leniwie oganiających się od much. Ale zaraz od strony wioski dobiegły głosy. Xiao spojrzał przekrwionymi oczami w tamtym kierunku.

Oto ku klatkom kierował się kilkunastoosobowy orszak. Na jego czele kroczyła stara kobieta o długich na pół łokcia uszach, obciążonych okrągłymi, metalowymi kolczykami. Podobnie obwisłe nagie piersi zwieszały się jej aż do pasa, gdzie zaczynała się ciemna spódnica. W dłoni trzymała rzeźbioną włócznię. Za nią zdążali zbrojni w dzidy postawni wojownicy z przepaskami na biodrach. Gdy się zbliżyli, Xiao dojrzał na twarzy kobiety tatuaże przedstawiające węże. Takie same tatuaże pokrywały całe ciała muskularnych wojowników.

Orszak zatrzymał się przy stercie najświeższych czerepów. Kobieta grotem włóczni przebierała w stosie, co jakiś czas donośnym „E!” wskazując którąś z nich. Najbliżej stojący wojownik natychmiast nabijał ją na dzidę i szedł na tył orszaku. Wybrawszy kilkanaście obrzydliwych trofeów, kobieta bez słowa odwróciła się i poprowadziła wojowników z powrotem do wioski.

– Będą je wędzić przy swych ogniskach... – mruknął ktoś niewyraźnie.

Xiao zrazu nie zrozumiał. Nie tylko dlatego, że głos był słaby, lecz także dlatego, że nieznajomy mówił z silnym północnym akcentem. Bakałarz rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu mówcy.

– Tutaj...

W sąsiedniej klatce coś się poruszyło. Bakałarz chwiejnie przestąpił trupy dzielące go od drugiej strony więzienia i wystawił twarz przez otwór.

Na szczycie ciał leżał mężczyzna. Żył, choć na pierwszy rzut oka zdawał się martwy. Czarne od skrzepłej krwi oblicze i takaż kolczuga upodobniały go do ofiary jakiejś straszliwej masakry. I pewnie był nią w istocie.

– Kim jesteś? – wyjąkał Xiao.

– Poddanym cesarskim – wyszeptał mężczyzna. – Schwytali mnie podczas rekonesansu. Tylko ja uszedłem żywy z całego oddziału. A ty?

– Ja też – odpowiedział krótko bakałarz. Wargi mu drżały, gdy dodał zaraz: – Co z nami zrobią?

– Zabiją.

Zapadło milczenie. Jedynie owady brzęczały i dżungla nie przestawała pulsować odgłosami wszelkiego stworzenia.

– Jak? – zdobył się wreszcie na pytanie bakałarz.

Mężczyzna niezgrabnym gestem wskazał otoczenie.

– Ot tak. Zamorzą nas głodem i pragnieniem. Błagaj o deszcz, bo tylko wtedy napełnimy żołądki...

– To po co nas więżą? Dlaczego od razu nie zabiją? – Xiao walczył z łamiącym się głosem.

– A kto ich tam wie. Ale z oddziału, co go ogarnęli wcześniej, jednego rozstrzelali z łuku. Tak mówił mi ten – skinął w kierunku leżącego obok trupa – zanim sczezł. Podobno dlatego, że miał włosy na twarzy, a oni na takich polują w dwójnasób. Patrz! – Wydął otoczone niezdrowo czerwoną obwódką usta. – Też miałem wąsy, ale wydarłem je sobie co do włosa. I dlatego wciąż żyję.

Znów umilkli. Przez głowę Xiao galopowały tabuny myśli. Nie chciał, nie chciał, nie chciał umierać! Nie tutaj! Nie tak! A gdyby położyć się, udać zmarłego, czekać... Ale jak przetrwać pośród trupów? I na co czekać? Na odsiecz? Przecież jest dezerterem, od swoich też czeka go śmierć, i to wcale nie lżejsza. Jęknął, łykając łzy.

– Na imię mi Feng Jian – przerwał milczenie mężczyzna. – Pochodzę z Północnej Stolicy. Przez wiele miesięcy pełniłem służbę na naszym brzegu rzeki, ale potem zostałem wysłany na zwiad na drugą stronę. Napadli nas w Wąwozie Świerszcza i wybili do nogi. Kiedy mnie tu przywiedli, żyli jeszcze żołnierze z innego oddziału. Ich pojmali połowę i zamknęli tutaj, a resztę ścięli. Ostatni z tamtych zmarł dwa dni temu. Ukąsił go pająk. Ta stara to chyba królowa dzikusów. Widziałem, jak wybrała jednego z moich towarzyszy z klatki. Potem słyszałem krzyki, ale nie wiem, co się z nim stało. Najgorzej jest w nocy. Nie można spać. Wszystko się rusza. Lepiej połóż się na kilku ciałach, to mniej gadzin do ciebie dojdzie. Ale uważaj. Z góry spuszczają się węże. Jak spadnie deszcz, to aż roi się tu od żab. Zjedz, ile zdołasz pomieścić. Na zapas nie zabijesz, bo na drugi dzień zgniją. Inaczej zostanie ci tylko...

– Dosyć!

Straszny szept Xiao zamknął Fengowi usta. I znów zapadło milczenie. Xiao usiadł ciężko pod kratą i ukrył twarz w dłoniach.

Aby się przekonać, jaki los spotkał uwięzionego Xiao, trzeba przeczytać następny rozdział.

Rozdział III

w którym po strasznej nocy nadchodzi straszny dzień.

Szelest. Daleko. Szelest. Blisko. Ryk. Daleko. Krzyk – ptaka? Blisko. Skrzekot. Daleko. Cykanie. Wszędzie, coraz głośniejsze. Stukot – coś spadło? Gdzie? Szelest. Blisko. Szelest. Szelest. Szelest.

Kucający w kącie klatki Xiao nie wiedział, czy ma się bać tych szelestów. Feng pewnie wiedział, ale bakałarz nie chciał pytać, zwłaszcza teraz, w środku czarnej nocy. Zresztą i tak przepełniało go zbyt wiele strachu, by chciał wysłuchiwać opowieści Fenga. Nie mógł już mocniej zaciskać dłoni na rękojeści miecza. Był gotów go użyć. Choć wolał nie musieć. Bo sam nie wiedział, czy nie wymierzy ostrza we własne gardło.

Szelest ustał o kilka kroków od Xiao. Bakałarz wstrzymał oddech i wytężył słuch. Jakieś robactwo zaczęło go obłazić, jednak ani drgnął. Coś czaiło się w ciemności, nasłuchując tak samo jak człowiek w klatce. A potem ozwał się głuchy stukot, mlaśnięcie i przeraźliwy trzask. Jeden. Drugi. Trzeci. W klatkę coś uderzyło, bambusy zaskrzypiały.

Drapieżnik ucztował na stosie głów.

Xiao nigdy w życiu tak się nie bał. Nie raz i nie dwa groziła mu już śmierć, ale dotychczas stawiał czoło niebezpieczeństwom w świecie, który znał, wedle reguł, które nie były mu obce. Tu obce było wszystko, wszystko inne, dziwne, dzikie i straszne. Nie potrafił się w tym świecie poruszać, nie wiedział, gdzie szukać ucieczki, nie miał pomysłu na ratunek, nie czuł nawet, że jest on możliwy.

Pozostawała mu jedna droga ucieczki.

W śmierć zadaną własną ręką.

Ale pomimo ohydnego położenia, w którym się znalazł, pomimo koszmaru, jaki go otaczał, nie chciał umierać.

I teraz, gdy o kilka kroków odeń bestia ucztowała głośno na ludzkich głowach, a ostrze miecza zdawało się samo mierzyć w grdykę bakałarza, przyrzekł sobie, że zachowa to wyjście na najczarniejszą chwilę – chwilę, kiedy nie będzie miał dokąd uciec. Bo teraz, choć położenie było straszne, coś mówiło mu, że istnieje jeszcze nadzieja.

Gdzieś daleko, w drobnym prześwicie między koronami drzew, coś błysnęło. Hałas czyniony przez drapieżnika – tygrysa lub panterę – nie pozwalał dosłyszeć gromów, ale Xiao był prawie pewien, że oto nadciąga burza, jedna z tych potwornych, choć krótkotrwałych burz południowych, kiedy woda i wiatr przygniatają wszystko do ziemi, a huk grzmotów wstrząsa posadami gór. Może wtedy... A choćby tylko nałapać wody i ugasić pragnienie...

Drapieżca najadł się widać do syta, albo wyjadł co lepsze kąski, bo parsknął i jął oddalać się powoli. Szelest nie milkł jeszcze długo, lecz Xiao najgorsze miał już za sobą. Przetrwał walkę ze zwątpieniem w siebie – a może ze zwątpieniem w sobie – i mógł skupić się na zagrożeniach z zewnątrz.

Jeśli burza istotnie nadejdzie, to bakałarzowi nadarzy się jedyna szansa ucieczki. Wiedział doskonale, że dzicy znają dżunglę jak on czubek własnego palca. Gdyby nawet udało mu się teraz wydostać z klatki bez wywoływania hałasu, który zapewne przywabiłby śpiących w nieodległej chacie strażników, nie uciekłby daleko – tubylcy aż nazbyt łatwo trafiliby na jego ślad. Ale podczas burzy, kiedy deszcz i grad łomocze o ziemię, a pioruny obalają drzewa, wyrąbanie sobie drogi na wolność i ucieczka przez rozkołysany las były możliwe. Orientował się z grubsza, którędy dotrzeć do rzeki. Gdyby dzikusi zostawili tam choć jedno czółno! A choćby i nie, na kawale bambusa puściłby się z nurtem rzeki. Nic gorszego niż tu spotkać bakałarza nie może.

Byle nie zabili go przed nadejściem burzy. Ale dlaczego mieliby zabić? Tylu ludzi zdążyło pomrzeć tu z głodu. Niektórych wprawdzie zabierano żywcem na straszliwy los, większość jednak... Byle nie rzucać się w oczy, byle przeczekać...

Tylko co z Fengiem? Przecież nie mógł go tu tak zostawić. Lecz osłabiony Feng ledwo się ruszał. Może pomoc będzie musiała polegać na wymierzeniu mu ciosu łaski. Albo na zostawieniu miecza, by sam to uczynił. Jedynego miecza.

Jeszcze długo wiódł rozmyślania, ale kiedy jutrzenka wydobyła z nocnej ciemności pręty klatki, nie trzymał już kurczowo miecza. Miał plan. Póki było jeszcze ciemno, załatwił się w kącie klatki, a potem, powściągając obrzydzenie, wygospodarował trochę miejsca na klepisku i legł na podobieństwo trupa.

Nie potrafił jednak powstrzymać się przed podniesieniem na moment głowy, kiedy zaraz o poranku usłyszał kroki. Od wioski znów nadchodził orszak, tym razem bez królowej na czele. Wojownicy zatrzymali się przy stosie rozgrzebanym przez tygrysa i wymienili parę uwag. A potem zaczęli lustrację.

Xiao nie tyle widział, ile wyczuwał, że chodząc od klatki do klatki, dzicy przyglądają się leżącym w nich ciałom. Jeśli szukali żywych, to musieli uznać nieruchomego bakałarza za zmarłego, bo szybko przeszli do klatki obok. Tam stali dłużej, rozprawiając o czymś żywo. Wreszcie rozległo się skrzypienie bambusa. Przyszli po Fenga, pomyślał Xiao ze ściśniętym sercem. I cieszył się, że twarz ma zwróconą w drugą stronę, ponieważ malujące się na niej emocje od razu zdradziłyby, że żyje.

Feng jęczał coś, kiedy wywlekali go z klatki. Już poprzedniego dnia był osłabły, a kolejna noc bez jedzenia i picia tylko jeszcze bardziej mu zaszkodziła. Xiao starał się pojąć słowa mężczyzny, lecz bełkotliwy dialekt stał się już zupełnie niezrozumiały. Niebawem zanikł w oddaleniu.

Bakałarz długo jeszcze leżał bez ruchu. Może nie było to konieczne – wydawało mu się, że wokół klatek nikt się nie kręci – ale znów ogarnęła go rozpacz. Oto zabrano jedynego człowieka, z którym bakałarza łączyło więcej, niż dzieliło, choć przecież z nim nie rozmawiał, nie chciał rozmawiać. Teraz był już naprawdę sam pośród obcych. Zdany całkiem na siebie.

Słońce wspięło się na szczyt swej drogi po nieboskłonie i zaczęło schodzić. Xiao leżał w kałuży potu, jak nigdy łaknąc napitku. Przed oczyma przewijały mu się tysiące czarek z herbatą, które beztrosko wychylał, dzbanki z cienkim winem, których nie dopijał, misy z bezcenną wodą, w których mył się niegdyś co wieczór. Teraz gotów był wrócić do armii i narazić się na karę, byle znów poczuć w ustach wilgoć i chłód.

Z dali dobiegło przytłumione dudnienie. Grom? Xiao uczepił się tej nadziei jak tonący bambusa. Żeby tylko wytrzymać do nadejścia burzy, żeby doczekać ulewy...

Wtem dalekim grzmotom zawtórował krzyk. Słaby i oddalony, lecz bakałarz nie miał wątpliwości – to wrzeszczał Feng. Cóż dzicy musieli mu robić, że w tym znękanym ciele znalazło się dość siły na krzyk? Xiao zatrząsł się z trwogi oraz bezsilnej wściekłości i podniósł głowę.

Tylko po to, by znieruchomieć.

Rozmyślania zaabsorbowały go tak bardzo, że nie dosłyszał szelestu, jaki spowodować musiał wąż. A może nie. Bowiem wąż dopiero teraz opuścił w całości swe jaskrawozielone sploty z niskich gałęzi najbliższego drzewa. Gałąź zachwiała się, a reszta ciała gada opadła na ziemię z lekkim stukiem.

Szczupły łebek obracał się w obie strony, cienki język wysuwał z pyska jak zdradliwa igiełka z zatrutego pierścienia. Nie był to dusiciel, a wąż jadowity. I nie wiedzieć, czy szukał ofiary, czy tylko padliny.

Xiao powoli jął sięgać drżącą dłonią za plecy. Gdyby tak wyciągnąć miecz i uciąć gadowi łeb, zanim zaatakuje... Powstrzymał się jednak od szaleńczego czynu. Lepiej nie zwracać uwagi węża, niż go prowokować. Zagryzł zęby i obserwując gada spod oka, zmusił się do zachowania bezruchu. Choć wszystko w nim krzyczało, by rzucić się do ucieczki. Lub by rąbać ostrzem na oślep.

Znów rozległ się grom, ale tym razem towarzyszył mu powiew wiatru. Korony drzew zaszumiały i oddały naturze pokłon, najpierw niewielki, potem głębszy. Po ziemi jęły sunąć opadłe liście, po niebie ciężkie chmury. Kolejny grom. Na dżunglę spadła brzemienna ciemność.

Gad przez chwilę patrzył w kierunku skamieniałego bakałarza, a potem pochylił łebek i ruszył wolno ku najbliższemu stosowi głów. Jego długie na kilkanaście kroków ciało zniknęło pomiędzy krwawymi czuprynami. Xiao zamknął oczy i wsłuchał się w pogodę.

A ta zapowiadała się żywiołowo. Wiatr tarmosił już co słabszymi drzewami nad rzeką jak fala wodorostami, gromom zaczęły towarzyszyć błyski. Burza była tuż-tuż. Wreszcie do szumu wiatru dołączył inny szum, bardziej miękki, bardziej głęboki. Kiedy pierwsza kropla spadła na skórę bakałarza, zrozumiał, że to już.

I choć w ślad za nią poszły wkrótce następne, wciąż było ich zbyt mało. Xiao potrzebował ulewy, potrzebował kurtyny wodnej zasłaniającej świat na kilkanaście kroków, potrzebował wodospadu zacierającego wszelkie ślady, a nie zwykłego deszczu. I wciąż czekał.

Dopiero kiedy słońce mocno pochyliło się już ku zachodowi, szum kropel uderzających w dach lasu nabrał mocy. Nie minęło kilkadziesiąt oddechów, a bakałarz przemókł do suchej nitki. Nie zważał na to, z rozkoszą łapiąc w usta obfite krople. Wtem szum wzmógł się jeszcze, a na ziemię jęły spadać kule gradu wielkości bażancich jaj. Xiao osłonił głowę rękoma, ale grad wkrótce zanikł. Za to nad wioskę dotarły wreszcie gromy. Gdy najbliższa chata zniknęła za srebrzystą zasłoną, Xiao zerwał się na równe nogi.

Teraz albo nigdy.

Liany szybko ustąpiły pod ostrzem, trzask utonął w grzmotach. Ale kiedy Xiao miał już wypychać kratę na zewnątrz, kątem oka dojrzał ruch. Instynktownie padł plecami na ziemię, trzymając miecz przy boku.

Kilka, a potem kilkanaście postaci opadło klatki. W półmroku i strugach deszczu Xiao nie potrafił ich rozpoznać, lecz pierwsze słowa przybyszów zmroziły go do szpiku kości.

– To nasi!

– Widzisz te głowy?!

– Małpi pomiot!

– Zamordowali wszystkich!

– Zbydlęcone pokurcze, nie puścimy im tego płazem!

Postaci pobiegły dalej. Bakałarz słyszał nawoływania oficerów. Cesarscy żołnierze szykowali się do napaści na wioskę.

A Xiao musiał teraz strzec się dwóch niebezpieczeństw.

Nie ruszał się jeszcze długo, dopóki kurtyna deszczu na dobre nie odseparowała go od świata. Ale przygotowawszy się już do opuszczenia klatki, wciąż czekał, sam nie wiedział na co. I dopiero gdy przez szum i gromy od strony wioski doszedł jego uszu nagły harmider, poderwał się, pchnął kratę i wypadł na zewnątrz. Rozejrzawszy się błyskawicznie, puścił się biegiem w stronę rzeki. W ręce trzymał obnażony miecz. Był gotów siec każdego, kto stanie mu na drodze.

Ale nie musiał siec. Jeszcze nie.

Widział już rzeczkę, a za nią drogę ucieczki, gdy wtem zaroiło się w niej od cesarskich żołnierzy. Stanął jak wryty.

– Co z naszymi?! – ryknął ktoś w jego kierunku.