Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Polska całkowicie przechodzi na energię atomową. Rząd na czele z premierem Tomaszem Futurą, chcąc zadośćuczynić pracownikom Ogólnopolskiego Zakładu Produkcji Pojazdów Spalinowych, których dotknie redukcja etatów, tworzy Blask Futury, czyli niemal całkowicie samowystarczalne, z pozoru idealne miasteczko.
Grupa wylosowanych pracowników OZPPS-u ma tam przez rok godnie żyć, a pod koniec każdego miesiąca pobierać wysoką pensję. Jest tylko jeden warunek: cokolwiek by się nie działo, nikomu nie wolno opuścić miasteczka.
Jednym ze szczęśliwców jest Julian Wajgel, malarz karoserii samochodowych. Zależy mu na pobycie w Blasku Futury, ponieważ chce uzbierać pieniądze na leczenie matki, którą dotknęła tajemnicza choroba zwana jemiolcem.
Inni wybrani nie mają tak szlachetnych intencji. W zamkniętym społeczeństwie zakładowe koleżanki i koledzy szybko pokażą prawdziwe twarze. Wkrótce w miasteczku dochodzi też do zdarzeń paranormalnych, a dobre intencje rządu zostają podane w wątpliwość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jemiolec
Kajetan Szokalski
Wydawnictwo: Pulp Books
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Włoka
Redaktorka: Marta Sobiecka
Korektorka: Joanna Kłos, Karina Bednarska-Markot
Grafika okładkowa: Piotr Sokołowski
Projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Sokołowski
Projekt i pracowanie ebooka: Katarzyna Rek
ISBN 978-83-968161-7-7
PULPBOOKS SP. Z O.O.
ul. Łagiewnicka 121
91-863 Łódź
www.pulpbooks.pl
ŁÓDŹ 2023
WYDANIE PIERWSZE
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i Autora.
Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcja literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.
COPYRIGHT © by Kajetan Szokalski
COPYRIGHT © BY WYDAWNICTWO PULP BOOKS ŁÓDŹ 2024
Mojej żonie Halynie.
Jeśli czujesz, że warto pozostać człowiekiem, to wygrałeś. Nawet jeśli to nic nie zmienia..
George Orwell,
Losowanie
Jemiolca się nie wybiera. Pewnego dnia budzisz się, stajesz przed lustrem i stwierdzasz, że na ciele wyrasta ci zielona gałązka. Tylko że wtedy jest już zwyczajnie za późno. Gdy moja matka odkryła, że za jej lewym uchem pojawiła się dorodna narośl, głęboko westchnęła i rzekła:
– Bóg dał, Bóg zabrał.
Badania nad tą chorobą są w stadium początkowym, a wszystko nie dość, że eksperymentalne, to i drogie. W historii ludzkości zawsze znajdzie się jakieś paskudztwo, na którym koncerny będą chciały zarobić. Więc gdy ty zbierasz grosz do grosza, jemiolec pożera cię kawałek po kawałku. Najpierw odbiera ci skórę, włosy, paznokcie, oczy, powieki i rzęsy. Zżera od zewnątrz, a kiedy już nie zostaje nic, dobiera się do miękkich, smakowitych wnętrzności. Tłumaczyłem to matce, starając się zachować spokój, ale gestykulowałem przy tym tak, jakbym opędzał się od stada szerszeni.
– Odpuść, Julek – powiedziała. – Będzie, co ma być.
Tylko dla świętego spokoju zgodziła się poddać leczeniu. Dopiero później usłyszała, ile to ma kosztować. Westchnęła, podrapała się za uchem, po swoim jemiolcu, i rzekła:
– Jak chcesz ratować taką starą babę jak ja, to proszę bardzo.
Podjąłem taką próbę. W końcu to moja matka, a poza mną nie został jej nikt inny. Będąc zupełnie szczerym: mi też nie pozostał nikt inny. Rozpocząłem więc papierologię, ten okrutny i bezduszny proces, podczas którego zastępy ponurych urzędników jedynie zniechęcają petenta do dalszego wypełniania dokumentów. Największa wygrana systemu jest wtedy, gdy wnioskodawca sam się poddaje, łamiąc sobie zęby na urzędowej maszynerii.
O dziwo, tym razem szło mi jak z płatka. Wnioski przechodziły przez kolejne ręce i kolejne instancje, aż dotarłem do punktu, z którego nie było odwrotu. Dostałem dofinansowanie, a jedynym warunkiem było utrzymanie stałego dochodu.
Jestem pewien, że już wiecie, jak to się skończyło. W innym przypadku nigdy bym tej historii nie opowiedział.
Następnego dnia w OZPPS-ie – Ogólnopolskim Zakładzie Produkcji Pojazdów Spalinowych – gruchnęła wiadomość, że dojdzie do redukcji etatów. Poczułem, jak grunt osuwa mi się spod nóg. Czując niemoc oraz potrzebę podzielenia się swoim nieszczęściem z drugim człowiekiem, zwróciłem się do inżyniera Bartłomieja Stopki, kierownika zmiany.
Stopka był wysokim mężczyzną o nienagannej postawie i wielkim wąsie, posklejanym zupą pomidorową, którą jadł codziennie w kantynie. Jego kombinezon zawsze był schludny i wyprasowany, a paznokcie u lewej dłoni pożółkły od papierosów. Lekko seplenił, ale w chwilach wielkiego uniesienia ta wada wymowy znikała.
– To wszystko jest bardzo proste, Julek – rzekł inżynier. – Po pierwsze: automatyzacja. Dziewięćdziesiąt procent zadań przejdzie na maszyny. Ludzie stają się absolutnie zbędni. Automaty są tańsze, mogą pracować bez przerwy, są wydajniejsze… No, wszystko przemawia za nimi. A po drugie: pojazdy spalinowe to przeżytek. Zobaczysz, Julek, rok albo dwa i zakład pójdzie w diabły. Jak dla mnie, próbują odwlec nieuniknione i nachapać się jak najwięcej, zanim tę budę szlag trafi.
Dla inżyniera Bartłomieja Stopki wszystko zawsze było bardzo proste. Dla mnie nie, a już na pewno nie teraz. Nie dość, że moja matka odejdzie przez jakiegoś cholernego, zmutowanego grzyba, który wypełzł z klimatyzacji, to jeszcze ja – Julian Wajgel, jej pierworodny – nie będę miał nawet możliwości podjęcia próby ratunku.
Jak to się mówi – nadzieja umiera ostatnia. Po zakładzie rozeszły się plotki, jakoby rząd miał przygotowany plan ratunkowy. Chcieli wspomóc te osoby, które dotknie nieszczęście redukcji etatów. Od jednej z gadatliwych członkiń rady nadzorczej OZPPS-u usłyszałem, że ten plan ma ponoć nazwę – Blask Futury. Pomyślałem wtedy, że to bardzo logiczne, że premier Tomasz Futura bierze na swoje barki ciężar tych przemian. Jednakże znałem życie i nie napawało mnie to optymizmem. W duszy już nawet żegnałem się z matulą. Nie byłem tylko pewien, jakich kwiatów życzyłaby sobie na grobie. Miałem spytać, lecz tego dnia wszystko się zmieniło. Rada nadzorcza zwołała nadzwyczajne zebranie pracowników zakładu.
W głównej hali produkcyjnej ustawiono drewniany podest, na nim mównicę, a za nią stanął dyrektor. Mimo że była to największa hala, to i tak nie wszyscy się pomieścili. Zazwyczaj nie pchałbym się do przodu, ale cóż, zazwyczaj nie ma się umierającej matuli. Przepychałem się więc przez tłum brzęczący niczym pszczoły w ulu, aż dotarłem na jedno z podwyższeń obok linii produkcyjnej. Miałem stąd świetny widok na mównicę. Chociaż Zdzisława Rabata, grubego dyrektora o niezdrowej cerze oraz wiecznie tłustych włosach, wolałbym nie oglądać wcale.
Rabat odchrząknął, a dźwięk ten przetoczył się ze zwielokrotnioną głośnością po całej hali. Wszyscy pracownicy zamilkli, wyczekując na to, co powie ich szef.
– Nie zostawimy was z tym samych! – wydarł się Rabat, aż zaskrzeczały głośniki. – Wiem, że przed nami trudny okres. Przygotowaliśmy nowe oferty szkoleniowe, każdy z was będzie miał okazję się przebranżowić i wejść na nową, może nawet lepszą ścieżkę zawodową. Rada nadzorcza i ja robimy to wszystko dla was, aby wspomóc start w tym trudnym, ale pełnym możliwości świecie. Pamiętajcie! – Wzniósł palec ku niebu, a kropelki śliny wystrzeliły mu spomiędzy warg. – Trzeba płynąć z nurtem przemian! Poddajmy się postępowi i korzystajmy z jego dobrodziejstw!
Rozległy się nieśmiałe brawa, a ja poczułem, że ktoś wskoczył na moje podwyższenie. Nim zdążyłem się obejrzeć, usłyszałem znajomy głos:
– Z nurtem płyną tylko martwe ryby – szepnął mi na ucho Gienek Kolasa, niski i krępy blacharz. Potężne ramiona splótł na piersi. Z nieskrywaną niechęcią wpatrywał się w Rabata.
– To jednak nie wszystko! – rzekł Zdzisław Rabat, wymachując palcem. – Z pomocną dłonią do was, pracowników naszego narodowego zakładu patriotów, wyszedł premier Tomasz Futura ze swoim rewolucyjnym projektem! Ze wszystkich trzech tysięcy robotników, których dopadła redukcja etatów…
Dopadła, pomyślałem, spluwając flegmą na popękany beton. Jakby to przeziębienie było.
– …wylosowanych zostanie stu pięćdziesięciu szczęśliwców, których obejmie nowy program rządowy pod nazwą Blask Futury! Zakończyła się właśnie budowa autonomicznej wioski z ekologicznym domem dla każdego. Przez rok specjalni delegaci rządu będą w niej obserwować, jak przebiega przystosowanie klasy robotniczej do zupełnie nowych warunków bytowych. Przyczynicie się tym samym do rozwoju nauki, a wynagrodzeni zostaniecie pensją o stałej wysokości ośmiu tysięcy złotych przez cały okres trwania eksperymentu. Wszystko to w pięknych okolicznościach górskiej przyrody!
Wśród robotników rozszedł się szmer. Po raz pierwszy Rabat powiedział coś, co miało sens. Każdy słuchał go teraz z uwagą.
– Losowanie odbędzie się wkrótce, przez niezależny system rządowy, a zaproszenie do wzięcia udziału w tej inicjatywie zostanie dostarczone do waszych domów listownie. Życzę wszystkim szczęścia!
Zdzisław Rabat ulotnił się z podestu błyskawicznie, co przy jego gabarytach można uznać za niezwykłe osiągnięcie. W towarzystwie Kolasy wróciłem na swoje stanowisko, aby dokończyć zmianę. Podczas ostatnich godzin pracy malowałem drzwi srebrną farbą tak automatycznie, że nie powstydziłyby się tego żadne maszyny. Rozmyślałem o Blasku Futury. Rozmyślałem o matce i jej kosztownym leczeniu. Nasiona złudnej nadziei zakiełkowały z tyłu głowy. Nigdy nie miałem szczęścia do losowań, nawet w szkole – gdy losowaliśmy siebie nawzajem na mikołajki, ja zawsze trafiałem na wychowawczynię. Przez całą podstawówkę. Osiem lat! Pani Czesława Rysik była surową kobietą, nosiła swetry śmierdzące stęchlizną i okulary ze szkłami tak grubymi, że wyglądały jak denka od butelek. Uczyła nas matematyki i nie rozstawała się z drewnianą linijką, której twardy kant znał każdy z nas. Jedynym prezentem od niej było dodatkowe odpytywanie przed tablicą.
Jak wielkie więc było moje zdziwienie, kiedy tydzień po zamknięciu OZPPS-u wracałem obładowany zakupami z bazaru i na polecenie matki sprawdziłem skrzynkę pocztową. Pamiętam jeszcze, jak administracja je montowała; wisiały dumnie na długości całej ściany naszej klatki schodowej. Zielone, błyszczące, z pięknymi złotymi numerami lokali. Wraz z pozostałą dzieciarnią zamieszkującą w kamienicy wysyłaliśmy sobie codziennie liściki bądź rysunki. Praktykę ukróciła Karasiowa spod trzydziestki trójki, kiedy znalazła w swojej skrzynce nieprzyzwoity liścik miłosny, bynajmniej nie adresowany do niej. Teraz zaś Karasiowej już nie było, tak jak i przynajmniej osiemdziesięciu innych lokatorów kamienicy. Skrzynka zardzewiała, większość drzwiczek powyrywano. Pozostałych lokatorów przy ulicy Atomowej 22, łącznie ze mną i matką, można było policzyć na palcach jednej ręki, no, może na palcach półtorej ręki. Listy były archaizmem, wszystko zostało przeniesione do sieci. Tak jest ekologicznie, mówiono. Lepiej. Jak na moje, to ulice miasta podupadały wprost proporcjonalnie do wpływu ekologii na nasze życie. Ale co ja się na tym znam.
Obdrapane drzwiczki z naszym numerem, czyli sto, skrzypnęły, a w zakurzonym wnętrzu zaskoczyła mnie biel koperty. Zamrugałem, czy aby przypadkiem nie mam majaków, ale koperta wciąż tkwiła w środku. Byłem całkowicie pewien, że ktoś się pomylił lub stroi sobie żarty, wyciągnąłem więc kopertę ostrożnie za rożek, tak aby jej nie pobrudzić. Ależ delikatna! – pomyślałem. Taki papier musi kosztować fortunę.
Sz.P. Julian Wajgel
ul. Atomowa 22 m 100
41–955 Nowa Elektryczka
Przeczytałem dane adresata po raz drugi, wciąż będąc w szoku. Gapiłem się na pięknie wykaligrafowane litery, wchodząc na piąte piętro kamienicy, otwierając drzwi do mieszkania i siadając na kanapie w salonie.
Nie do wiary. Czyżby to było to, co myślę…?
Zwabiona nienaturalną ciszą, matula przyczłapała z kuchni. Zerknęła na mnie podejrzliwie. Jemiolec zafalował tuż nad jej uchem.
– Co to, Julek? – spytała, polerując trzymane w dłoniach sztućce. – Rachunki?
– Nie – odparłem. – To do mnie.
– Do ciebie? – zdziwiła się, by zaraz spochmurnieć. – Coś nawywijałeś, co? Przyznaj się, mało to kłopotów mamy? Otwieraj, ale już, a ja ci kaszy z grzybami nałożę.
Nim zdążyłem odpowiedzieć, matka zniknęła za kuchennymi drzwiami, skąd wydobywała się para i rozlewała pod sufitem w korytarzu. Na niegdyś białych panelach rozrastał się już sporej wielkości grzyb, który wręcz uwielbiał takie warunki: ciepło i wilgotno. Niestety nie było nas stać na jego usunięcie ani choćby na kuchenny okap.
Westchnąłem zrezygnowany i otworzyłem kopertę. List był napisany odręcznie; krągłe litery na kredowym papierze zlewały się w równiutkie linie, a z każdym kolejnym zdaniem czułem, jak na mojej twarzy pojawiają się rumieńce. Skończyłem, akurat gdy matka postawiła przede mną talerz z obiadem.
– Co tam przeczytałeś, synek? – spytała i usiadła na swoim ulubionym fotelu. Poręcze miał tak wytarte od jej ramion, że porobiły się w nich jasne wgłębienia. Nie zliczę, ile razy musiałem targać to bydlę (fotel, nie matkę) do tapicera, bo nie było mowy, żeby kupić nowy. Pieniędzy też nigdy w sumie nie było.
– To od Tomasza Futury.
– Kogo? Mów głośniej.
– Od Futury. Premiera.
Matka spojrzała na mnie i podrapała się za uchem. Gałązka zatańczyła pod jej palcami.
– A niby po co premier miałby do ciebie pisać? Likwidują naszą kamienicę, tak? Zupełnie jak na przedmieściach, gdzie wszystkich wysiedlili, żeby tę elektrownię postawić…
– Zostałem wylosowany do wzięcia udziału w programie Blask Futury.
– A będzie leciało na TVPol? Bo wiesz, że nic innego nie odbiera nam tutaj…
– Nie, mamo, to nie w telewizji. Konkurs był w pracy, z okazji zamknięcia zakładu.
– Rząd rozdaje bonusy na zamknięcie zakładu państwowego, hę? – Ściągnęła brwi, przez co wyglądała teraz jak pomarszczona śliwka. – I co wygrałeś?
– Wyjazd do nowego miasteczka. Każdy z wylosowanych otrzyma dom na własność, a także będą wypłacać dużą pensję przez rok. Mamo!
Ostatnie słowo wykrzyczałem tak, że matula aż podskoczyła. Fotel zaskrzypiał niebezpiecznie, a ja skarciłem się w duchu, by tak jej nie straszyć; nie mam zamiaru targać tego koszmaru stolarza do warsztatu. Odchrząknąłem i mówiłem dalej:
– Mamo, to taki eksperyment społeczny, za który płacą. Na minimum rok. Dziesięć miesięcy pobytu tam pozwoli mi opłacić twoje leczenie, rozumiesz?
– No nie wiem, synek. – Skrzywiła się. – Córka Stefki spod siedemdziesiątki, Marta, wyjechała w latach pięćdziesiątych do Londynu i wróciła nie dość, że bez pieniędzy, to jeszcze z brzuchem…
– Co też mama opowiada? – żachnąłem się.
– Tak, tak. I mam cię tak puścić, żebyś i ty z brzuchem wrócił?
– Przecież ja nie zajdę w ciążę!
– Ale piwska się możesz nażłopać, już ja cię znam.
Miała rację, ale nie dałem się zbić z tropu.
– Mamo, to jest nasza szansa, twoja szansa! Pozbędziemy się tego badyla.
– Mojego jemiolca?
– Nie nazywa go tak mama, prosiłem.
– Ale dlaczego, co w tym złego?
– Bo to pasożyt, choroba.
– Ty też jesteś jak ten pasożyt, żonę byś sobie znalazł, a nie mnie męczysz.
Rozzłoszczony wyrzuciłem ręce w powietrze. Taka to z nią rozmowa. Nieważne. Wiedziałem, co mam robić. Termin wyjazdu zaplanowano na następny tydzień, więc czasu na podjęcie decyzji było całkiem sporo. Postanowiłem zasięgnąć rady inżyniera Stopki, z którym jeszcze tego wieczora spotkałem się za murkiem.
„Murek” był tak naprawdę wysoką na sześć metrów ścianą z litego kamienia, odgradzającą część zakładów od skarpy, skąd rozpościerał się widok na torowisko. Dwadzieścia sześć torów, niegdyś wszystkie zastawiane przez wagony z węglem dostarczanym do zakładu, teraz pozostawało puste. Kilka porzuconych i nierozkradzionych wagonów z tej wysokości wyglądało jak zęby wyżarte przez próchnicę.
– To wszystko jest bardzo proste, Julek – oznajmił Stopka, podając mi ćwiartkę wyjętą zza pazuchy kożucha. – Zgadzasz się na ten eksperyment, jedziesz tam mieszkać przez rok, a oni ci płacą. Czego chcieć więcej?
– Ciebie nie wylosowali? – spytałem.
– Nie. – Wzruszył ramionami. – Ale żona ma dobrą robotę, a ja poszedłem na kursy, te, co zachwalał Rabat.
– Na kogo się przebranżowisz?
– Na stolarza. – Uśmiechnął się, odsłaniając niepełne uzębienie. – Szafki będę robić. I drzwi. I stoły, łóżka, krzesła, taborety. Co tylko sobie wymyślę.
Pokiwałem głową i napiłem się. Dłuższą chwilę się zastanawiałem: co takiego nie pasuje mi w dzisiejszym piciu za murkiem? Robiliśmy to wielokrotnie, aby się rozgrzać w przerwach od pracy. Wpierw myślałem, że to te puste wagony. Potem, że szarość chmur nad Nową Elektryczką i dalej, nad sąsiadującym Bytomiem, którego nasze miasteczko było przedłużeniem. W końcu dotarło do mnie, że to wszechobecna cisza. Zawsze zza murka dobiegały do nas głośne rozmowy, huk pracującej maszynerii oraz wibracje, które odczuwało się aż wewnątrz czaszki.
– Pojedziesz? – spytał Stopka, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Pojadę – odparłem. – Muszę zarobić na leczenie matki.
– Cholerny jemiolec – westchnął inżynier i zapatrzył się na bliźniacze kominy elektrowni, które na chwilę wyłoniły się zza gęstej chmury smogu. – To wszystko jest bardzo proste, atomizacja państwa nam te choróbska posprowadzała. Na początku dwudziestego pierwszego wieku tak nie było, wcale a wcale. A teraz zalęgło się tego paskudztwa. Zobacz, spójrz na drzewa, z nimi wcale nie jest lepiej.
Miał rację. Przyjrzałem się koronom drzew rosnącym tuż za torowiskiem. To, co w pierwszej chwili wziąłem za zielone gałęzie, było tak naprawdę jemiołą. Oblepiała każdy centymetr gałęzi, wysysając kropla po kropli życiodajne soki z dębów, brzóz, topoli i klonów. Nie wyglądało to dobrze; setki drzew dręczone tym samym choróbskiem. Nie mając liści, nie mogły produkować tlenu, a nie mając tlenu – jak mamy oddychać? Kiedyś w programie przyrodniczym, który matula oglądała do obiadu, prowadzący o przyjemnym głosie tłumaczył, że większość tlenu produkują nie drzewa, ale oceany. Więc niby nie ma się czym martwić, ale z drugiej strony – gdzie Nowa Elektryczka, a gdzie te oceany? I skoro z naszymi drzewami tak źle, to kto wie, może i z oceanami wcale nie jest lepiej?
I gdzie ta cholerna ekologia? Co nam z niej przyszło poza jemiolcem i redukcją etatów?
– Pamiętaj tylko, Julek – powiedział wtem inżynier Stopka.
– O czym?
– Eksperyment eksperymentem. Kasa kasą. Ale rodzina jest najważniejsza. To wszystko jest bardzo proste.
– Wiem – odparłem, wyrzucając dopitą małpkę. – Dlatego muszę jechać.
Blask Futury
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Kajetan Szokalski (ur. 1993) – autor powieści kryminalnej Klub Białych Zębów oraz kilkunastu krótkich form literackich (opowiadań, wierszy, drabbli), publikowanych w aplikacji PulpUp, tematycznych antologiach oraz miesięcznikach i kwartalnikach literackich. Jako tester oprogramowania uważa, że testowanie i pisanie świetnie się pokrywają – oba wymagają dociekliwości, efektywnego planowania i ciągłego zadawania pytania „a co by było, gdyby…?” przed naciśnięciem kolejnego klawisza. Prywatnie nałogowy czytelnik, konsolowy gracz i miłośnik sportu, a przede wszystkim piłki nożnej. Mieszka w Warszawie z żoną. W pisaniu pomagają mu (równie często, jak przeszkadzają) dwa koty.
Marta Sobiecka
Rocznik 1990. Absolwentka dziennikarstwa oraz filozofii na UKW w Bydgoszczy. Publikowała prozę i publicystykę na łamach m.in. „Nowej Fantastyki”, „Nieznanego Świata”, „Fenixa. Antologii”.
W 2019 roku wyróżniona w konkursie Pigmalion Fantastyki. W 2022 nominowana do nagrody Reflektor przyznawanej przez redakcję „Nowej Fantastyki”. W 2021 roku wydała cyberpunkowy zbiór opowiadań „Algorytm życia”, w którym po raz pierwszy pojawia się oficer Kaori Nakamura. „Chindōgu” to kontynuacja przygód japońskiej policjantki. Na co dzień pracuje jako redaktorka i korektorka.
Joanna Kłos
Redaktorka i korektorka. Wykonuje zlecenia dla wydawnictw i mediów, a także proofreading reklam i treści online. W pracy najbardziej cieszy ją różnorodność wyzwań. fb.com/loremipsumkorekty.
Piotr Sokołowski
Projektant graficzny, ilustrator. Autor okładek wielu książek, m.in. nowego wydania „Kłamcy”, czy książek autorstwa Marcina Mortki. Projektuje ilustracje do gier planszowych. Jest wielkim pasjonatem gier konsolowych. Dawniej dyrektor artystyczny magazynu technologicznego. CHIP.
Karina Bednarska-Markot
Z wykształcenia bibliotekarka. Realizuje zlecenia dla wydawnictw oraz self-publisherów. Każdą wolną chwilę – z gorącą herbatą i otwartym oknem poradni językowej w przeglądarce – poświęca pracy z tekstem.
Katarzyna Rek
Profesjonalnym przygotowaniem ebooków zajmuje się od 2015 roku. Publikacjami przez nią opracowanymi mogą cieszyć się nie tylko polscy czytelnicy, ale również regularnie goszczą one na wirtualnych półkach sklepów w Dani, Finlandii, Czechach, Holandii i Norwegii.
Mikołaj Krawczyk
Zadebiutował w 1994 roku w roli Johna w spektaklu Piotruś Pan, na deskach Teatru Wybrzeże w Gdańsku. W 2000 roku ukończył Państwową Szkołę Baletową, również w Gdańsku. W 2004 roku ukończył studia na Wydziale Aktorskim PWSFTviT w Łodzi. Występował w Teatrach im. Stefana Jaracza w Łodzi, w Teatrze Komedia we Wrocławiu oraz w Teatrze Kamienica. Obecnie występuje w stołecznych: Teatrze Capitol i Teatrze Komedia.
Wystąpił w filmach, m.in.: Nienasycenie, Jeszcze raz, 7 rzeczy, których nie wiecie o facetach, Sobibor. Można go było zobaczyć w licznych serialach. Ostatnio w: Misji Afganistan, Pensjonacie nad Rozlewiskiem, Przyjaciółkach, Ranczo, Komisarz mama. Jest założycielem, wokalistą, gitarzystą, autorem tekstów i muzyki zespołu Rockoholic, a obecnie zespołu Cartell.
Ma na koncie zrealizowanych około 100 audiobooków. Swój głos oddał licznym postaciom w dubbingowanych produkcjach i programom telewizyjnym.