Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli tylko Ty, pierwszy tom nowej serii Nieobojętność autorstwa Klaudii Bianek, to historia, która nie wydarzyła się naprawdę. I całe szczęście. To byłby potworny skandal.
Agata Targosz, młoda dziennikarka pracująca w gazecie swojego męża, dostaje ważne zlecenie. Ma napisać książkę o człowieku, którego nazwisko nie schodzi z pierwszych stron gazet. Po warunkowym opuszczeniu aresztu Kamil Przybora jest na językach wszystkich. Jego sprawa wciąż czeka na wyjaśnienie, a każdy dziennikarz marzy o tym, by z nim porozmawiać i opisać jego wersję wydarzeń. Ale Kamil nie chce rozmawiać z nikim. Z nikim, oprócz Agaty.
Tylko jej pozwoli poznać prawdę o tym, co przeszedł. Może z demonami przeszłości można walczyć jedynie we dwoje?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej Córeczce. Mojemu Mężowi.
ZWami na koniec świata, wogień, wszędzie izawsze.
Obojętnie nie możesz teraz przejść,
pozytywnie myśl, by nie zatracić się.
Już nigdy nie rzucaj słów na wiatr.
Zobaczysz, ile jesteś wart.
Jak zburzyć mur, który nie miał stanąć?
Kochamy pół na pół, ato za mało.
Ile potrzeba czasu, by każdy zaczął cenić słowa?
Ile goryczy ma mieć owoc, który przestanie smakować?
Obojętnie nie możesz teraz przejść,
pozytywnie myśl, by nie zatracić się.
Już nigdy nie rzucaj słów na wiatr.
Zobaczysz, ile jesteś wart.
Nie, nie rzucaj słów na wiatr,
Bo jedno słowo może zmienić świat.
Zamknij oczy, pomyśl ile, ile nas łączy, anie dzieli…
Tadeusz Seibert, Nie!obojętność
Muzyka: Tadeusz Seibert, Andrzej Granat, Adam Lemańczyk, Przemysław Puk
Agata
Lubiłam wieczory, gdy w mieszkaniu nie było Roberta. Co piątek brał udział w spotkaniach z innymi biznesmenami i wracał późno, a ja nigdy nie zadawałam pytań. Jego nieobecność sprawiała, że przestawałam udawać i mogłam być sobą. Brałam na spacer mojego psa, sprzątałam, słuchałam muzyki i tańczyłam po salonie w dresach, mając w głębokim poważaniu to, że nie wyglądam idealnie.
Precel był dziesięcioletnim, przeuroczym psiakiem, sięgającym mi do połowy łydek. Czarny, z oklapniętymi uszami i białym krawatem pod szyją. Wzięłam go kilka lat temu ze schroniska, ku oburzeniu mojego męża. On uważał, że do kobiety takiej jak ja bardziej pasowałby jakiś rasowy, torebkowy piesek, a nie byle jaki mieszaniec. To tylko dowodziło tego, że w ogóle mnie nie znał. Kochałam Precla najszczerszym rodzajem miłości i tylko on jeden wiedział, jak bardzo mi w życiu źle.
Związek z Robertem od początku był dla mnie układem. Dałam radę się przy nim ustawić na tyle, by moja mama nie musiała już nigdy więcej klepać biedy takiej jak wtedy, gdy byłam dzieckiem, a mój ojciec regularnie robił sobie z nas worki treningowe. Dzieliło nas z mężem piętnaście lat różnicy. Teoretycznie wiek to tylko liczby, lecz w naszym przypadku te liczby miały ogromne znaczenie, bo mieliśmy zupełnie inne priorytety życiowe.
– Precel! – zawołałam rozbawiona, gdy weszłam do łazienki i zastałam mojego pupila wtulającego się w stos brudnych ubrań, które właśnie zamierzałam wpakować do pralki. – Musisz to robić?
Zamachał ogonem. Musiał, a jakże. Przykucnęłam, a psiak od razu zerwał się i podszedł do mnie, prosząc o pieszczoty. Oboje byliśmy spokojniejsi bez Roberta w pobliżu. Przy mężu czułam zawsze presję bycia kimś innym, by znowu się nie czepiał i nie narzekał. Precel natomiast, doznając konsekwentnej niechęci z jego strony, unikał go jak ognia i kulił się za każdym razem, gdy Robert znalazł się zbyt blisko.
Zaczęłam segregować ubrania wedle koloru: białe na jedną kupkę, a kolorowe na drugą. Nuciłam pod nosem zasłyszaną dziś w radiu piosenkę, a mój czworonożny przyjaciel leżał obok, obserwując, co robię, i wszystko zdawało się być w porządku.
Chwilę później w moje ręce trafiła jedna z białych koszul Roberta. Miał ją na sobie w tym tygodniu. I można by pomyśleć, że to koszula jak wszystkie inne, lecz wcale tak nie było. Ta konkretna nosiła na kołnierzyku ślad czerwonej szminki. Każda kobieta na moim miejscu wpadłaby w histerię, bo przecież takie sygnały w większości przypadków oznaczają zdradę. Ale ja już wcześniej doskonale wiedziałam, że Robert spotyka się z kimś na boku.
Miała na imię Linda i była jego sekretarką. Dwudziestoośmioletnia seksbomba w ołówkowej spódnicy i dwunastocentymetrowych szpilkach tylko potwierdzała to, co już wiedziałam – Robert lubił młodsze. Mając trzydzieści trzy lata, nie mieściłam się już pewnie w jego kanonie. A może chodziło o to, że mu się po prostu znudziłam, bo w naszych zbliżeniach od dawna panowała rutyna? Żeby było śmieszniej, wszyscy pracowaliśmy w tej samej firmie, a była nią redakcja jednej z najpopularniejszych gazet w kraju, której właścicielem był nie kto inny, a właśnie mój mąż. Jako młoda dziennikarka robiłam tam staż. Uwodził mnie od pierwszego dnia i początkowo byłam nim naprawdę zafascynowana. Która dziewczyna by nie była? Moje życie nie było usłane różami, a dzięki Robertowi i jego pieniądzom mogłam spróbować polepszyć los swój i mojej mamy. Udało się tylko i wyłącznie dlatego, że zdecydowałam się grać kogoś, kim nie jestem, i pewnym było, że nigdy nie będę.
Zacisnęłam usta i wrzuciłam koszulę ze śladem szminki do pralki. Każdą następną oglądałam w poszukiwaniu kolejnych dowodów zdrady. W którymś momencie poczułam na materiale damskie perfumy i pewnie nos mnie nie mylił.
Linda miała bardzo ładne perfumy, które zresztą kupił jej mój mąż. Dowiedziałam się o tym dzięki poczcie pantoflowej. Romans Roberta z sekretarką nie był dla nikogo tajemnicą. Cała redakcja o tym wiedziała, ale sami zainteresowani nie za bardzo się tym przejmowali.
Wstawiłam pranie i opuściłam łazienkę, a Precel niezwłocznie wybiegł za mną. Zerknęłam na zegar stojący w kuchni. Było kilka minut po dwudziestej drugiej. Teoretycznie miałam jeszcze kilka godzin dla siebie. Zazwyczaj z tych swoich cotygodniowych spotkań wracał około drugiej lub trzeciej. Szedł wtedy pod prysznic i przychodził do łóżka. Czasem od razu szedł spać, a bywało też tak, że się przytulał lub nawet dotykał mnie w jednoznaczny sposób. Udawałam, że śpię, byleby tylko nie musieć uprawiać z nim seksu, zwłaszcza gdy miałam uzasadnione podstawy, by przypuszczać, że wcześniej trzymał w ramionach kochankę. Cotygodniowe spotkania biznesowe nie wykluczały szybkich spotkań erotycznych z Lindą, doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Nawet jeśli nic do niego nie czułam, to świadomość, że sypia z tą flądrą, a później przychodzi do mnie, była co najmniej obrzydliwa.
Przygotowałam popcorn i w starych dresach oraz wyciągniętej koszulce usiadłam przed telewizorem. Włosy związałam w niedbały kok na czubku głowy i pozwoliłam, by Precel ułożył się do snu na moich udach. Tak mogłoby wyglądać moje życie, gdyby moje być albo nie być nie było tak uzależnione od Roberta.
Włączyłam zdobiący ścianę salonu wielki telewizor. Spędziłam jakiś czas, skacząc po kanałach, następnie przerzuciłam się na Netfliksa i wybrałam jakąś polską komedię. Mój mąż szczerze nienawidził tego gatunku, natomiast ja byłam ogromną fanką prostego humoru.
Zdziwiłam się, gdy jakieś pół godziny później rozległ się dzwonek do drzwi. Zerknęłam przez przeziernik i w zniekształconej szkiełkiem postaci z ulgą rozpoznałam mojego przyjaciela, Bruna.
– Hej! – powiedziałam z uśmiechem, a Precel od razu wyprysnął z mieszkania i zaczął skakać wokół nóg naszego gościa jak mała piłeczka. – Co tutaj robisz?
– Pomyślałem, że dotrzymam ci towarzystwa – odparł Bruno i uniósł butelkę czerwonego wina. – No, cześć, przyjacielu! Cześć, cześć! – Pogłaskał psa po czarnym łebku i wszedł do mieszkania, a Precel podążył za nim, wciąż skamląc i domagając się uwagi.
Bruno był wysokim blondynem o niebieskich, naprawdę hipnotyzujących oczach. Od jakichś dwóch lat nosił okulary w czarnych oprawkach, które zdecydowanie dodawały mu uroku. Chociaż był przystojnym mężczyzną, to jak do tej pory nie związał się z nikim na stałe. Chodził na randki, czasem nawet wdawał się w jakąś znajomość, lecz zazwyczaj po kilku miesiącach wracał do punktu wyjścia, uznając, że został stworzony do bycia singlem.
Coś o tym wiedziałam, bo tak się składało, że Bruno – oprócz tego, że obecnie był moim najlepszym przyjacielem – dawniej, jeszcze na studiach, miał status mojego chłopaka. Tym sposobem byliśmy dowodem na to, że przyjaźń po związku może mieć rację bytu. Wystarczyło się tylko odrobinę postarać i popracować nad brakiem zazdrości wobec byłego lub byłej. Bułka z masłem, naprawdę!
– Nie ma go? – Bruno popatrzył mi znacząco w oczy.
– Jak co piątek. Bankiet – odparłam i ruszyłam do kuchni po kieliszki do wina oraz korkociąg.
Wszędzie panowały luksus i przepych, którym nie pogardziliby celebryci. W naszym apartamencie z widokiem na panoramę miasta żyrandole musiały być z kryształu, zastawa obiadowa zdobiona ręcznymi malunkami, sprzęty RTV i AGD z najwyższej półki, a łoże w sypialni wielkie jak Roberta ego. Próbował nakłonić mnie do zatrudnienia kucharki i sprzątaczki, lecz stanowczo się temu sprzeciwiłam.
Wróciwszy do salonu, zastałam Bruna i Precla na kanapie (oczywiście skórzanej, bo Robert taką chciał), tulących się do siebie. Ogon mojego psa poruszał się z prędkością światła. Zwierzak był tak rozemocjonowany, że nagle zupełnie zapomniał o swoim dość sędziwym wieku.
– Jak myślisz, o której dzisiaj wróci? – zapytałam przyjaciela, zajmując miejsce obok niego.
Bruno odkorkował butelkę wina, a ja podstawiłam kieliszki. Obserwowałam, jak wypełnia szkło czerwonym alkoholem. Jak zawsze zadbał, byśmy oboje mieli po równo.
– Raczej nie odpuści sobie randki z Lindą, także… – Zerknął na mnie znacząco.
Upiłam łyk słodkiego trunku i poczułam, jak pod wpływem tego smaku jeszcze bardziej się rozluźniam. Korzystałam z czasu swobody, zanim znów będę musiała grać przykładną, nieświadomą zdrad żonę.
– Ostatnio analizowałam, jak bardzo utopiłam się we własnym życiu. Moja mama w końcu ma szansę spokojnie egzystować i nie bać się o kolejny dzień. Robert wynajął jej mieszkanie na osiedlu strzeżonym, dzięki czemu ojciec nie ma szans jej nachodzić, bo nawet nie wie, dokąd się wyprowadziła. Ja teoretycznie też nie mogę narzekać, bo mam wszystko. Poza miłością. – Popatrzyłam Brunowi w oczy i zaczęłam nerwowo obdrapywać paznokcie z czarnego lakieru.
Przyłapał mnie na tym i chwycił moje dłonie, powstrzymując ten nerwowy odruch, który wykształcił się u mnie na studiach.
– Zamierzasz kiedyś pomalować paznokcie na inny kolor? – zapytał, jakby chciał jak najszybciej zmienić temat.
– Nie – zaprzeczyłam.
Od lat malowałam paznokcie wyłącznie na czarny kolor. Był to mój znak rozpoznawczy. Nauczyciele w gimnazjum zaciekle go zwalczali, jakby to było gorsze niż głębokie dekolty i odkryte brzuchy moich rówieśniczek.
Upiłam kolejny łyk wina i uśmiechnęłam się lekko do Bruna. Czekałam, czy zareaguje w końcu na to, co powiedziałam o moim życiu. On jednak celowo zaczął obdarzać swoją uwagą wyłącznie Precla, a później przesadnie zainteresował się filmem, którego fabuła dla nas obojga była jedną wielką tajemnicą. Przez pierwsze kilka minut trwającej między nami ciszy czułam się poirytowana, że znów nie zareagował na moje wyznanie. Później jednak zdałam sobie sprawę, że i tak poczułam ulgę, bo po prostu powiedziałam na głos, co leżało mi na sercu. Te słowa dotarły do Bruna, byłam pewna. Może postanowił nie odpowiadać, by mnie w jakiś sposób nie zranić?
Nie wyszło nam, bo za bardzo rozmijały się nasze życiowe priorytety. Los tak chciał, że teraz pracowaliśmy w tej samej redakcji, widywaliśmy się każdego dnia i nie potrafiliśmy przeżyć zbyt długo bez rozmowy ze sobą. Nawet jeśli byliśmy różni i nie nadawaliśmy na tych samych falach, to łączyła nas trwała przyjaźń, w żaden sposób nieobciążona widmem naszego nieudanego związku.
Oparłam głowę na ramieniu Bruna i sączyłam powoli wino, które z czasem zaczęło przyjemnie rozgrzewać mnie od środka. Łagodny szum w głowie płoszył wszystkie kłopotliwe myśli, a ciche pochrapywanie Precla sprawiało, że nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Film na Netfliksie opowiadał o trzech facetach, którzy rzucili się w wir jakiejś niewiarygodnej przygody. Bruno czasem zaczynał się śmiać, a ja nie bardzo wiedziałam z czego.
– Miał na kołnierzyku ślad jej szminki, wiesz? – powiedziałam niespodziewanie, a mój przyjaciel drgnął i popatrzył na mnie z niezrozumieniem. – Wstawiałam pranie i znalazłam na jego koszuli ślad jej szminki – wyjaśniłam dokładniej. – Właśnie! Zapomniałam wywiesić, a już dawno się wyprało.
Chciałam wstać i pójść to zrobić, lecz Bruno objął mnie ramieniem i przytrzymał przy sobie. Poczułam jego pocałunek na skroni. Ktoś mógłby pomyśleć, że był w tym jakiś podtekst, że on mnie tak naprawdę kocha i choć starał się z tym walczyć, tym gestem właśnie tę walkę przegrał. Nie. Nie w naszym przypadku. To było platoniczne i wszelka bliskość między nami nie nosiła już znamion romantycznych.
– Jutro rano włączysz płukanie i powiesisz, a dziś daj już sobie spokój – polecił spokojnie i dolał mi jeszcze wina do prawie opróżnionego kieliszka. – Nadejdzie dzień, gdy się od niego uwolnisz – powiedział z taką pewnością, jakby los dał mu gwarancję, że tak właśnie będzie.
Nie byłam w stanie powstrzymać sceptycznego spojrzenia. Wzięłam głęboki oddech.
– On nie jest doszczętnie złym człowiekiem – wyszeptałam pod wpływem alkoholowej szczerości, bo rzeczywiście tak właśnie myślałam. – Po prostu nic do siebie nie czujemy. Czasem tylko mam ochotę podejść do Lindy i powyrywać jej wszystkie włosy z głowy, ale nie dlatego, że jestem zazdrosna. Po prostu nie cierpię tego jej parszywego uśmieszku, którym raczy mnie za każdym razem, gdy wchodzę lub wychodzę z biura Roberta – powiedziałam ze złością, bo właśnie to uczucie ogarniało mnie na samą myśl o tej cholernej paniusi: złość. – Bruno, powiedz sam! Ona jest ode mnie pięć lat młodsza, ale wygląda starzej niż ja, prawda?
Mój przyjaciel zaczął się śmiać. I to tak bardzo, że obudził Precla. Zmarszczyłam brwi, bo nie rozumiałam, co według niego było takie zabawne! Od dawna zastanawiałam się nad kwestią różnic w moim i Lindy wyglądzie i tylko czekałam na okazję, gdy będę mogła poszukać u Bruna potwierdzenia dla moich przypuszczeń.
Pacnęłam go w ramię, oburzona.
– Co cię tak śmieszy? – zapytałam z marsową miną.
– Ty – odpowiedział po prostu i znów przez chwilę nie mógł zapanować nad śmiechem. – Tak, wygląda dużo starzej od ciebie. To pewnie dlatego, że ty jesteś naturalna, a ona sporo sobie upiększyła za pomocą medycyny estetycznej – odpowiedział w taki sposób, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
– Operacje plastyczne powinny raczej odmładzać, a nie postarzać – stwierdziłam z niesmakiem.
– U Lindy coś nie wyszło – odparł rozbawiony Bruno i wzruszył ramionami.
Teraz to ja zaczęłam się śmiać. Z czystej złośliwości, i nie zamierzałam tego ukrywać.
– Wiesz, że Robert chciał, żebym powiększyła sobie piersi? – wypaliłam nagle, bo dotarło do mnie, że nigdy nie wspomniałam Brunowi, że mąż złożył mi taką propozycję.
Jego wzrok pomknął w kierunku mojego biustu, który nie należał do najmniejszych, ale zdecydowanie odbiegał od tego, który dzięki chirurgowi plastycznemu zafundowała sobie Linda.
– Przecież twoje są… idealne – wypalił bez namysłu Bruno, a ja popatrzyłam na niego szeroko otwartymi oczami. W jednej chwili zorientował się, co powiedział, i od razu uniósł dłonie w obronnym geście. – Bez podtekstów, oczywiście!
Parsknęłam śmiechem, opróżniłam kieliszek do dna i otarłam usta wierzchem dłoni w mało kobiecym geście.
– No jasne, przecież jesteśmy „bezpodtekstowi” – odparłam i puściłam do niego porozumiewawcze oko.
Tak właśnie się umówiliśmy – dawno temu, w obawie o naszą przyjaźń, zdecydowaliśmy, że wszelkie komplementy w naszym przypadku nigdy nie będą zawierały podtekstów. Słowa Bruna pod adresem moich piersi były mocno onieśmielające i pewnie gdyby powiedział je ktoś inny, to spłonęłabym żenującym rumieńcem, natomiast przy Brunie udało mi się tego uniknąć. Poza tym doskonale wiedział, co mówi, ponieważ jakkolwiek by było, kiedyś zaliczył wiele bliskich spotkań z moimi piersiami. Chyba można powiedzieć, że był ich wielbicielem.
Robert natomiast preferował te sztuczne. Pamiętałam doskonale naszą rozmowę z tamtego wieczora, gdy wyszedł z tym pomysłem, a ja poczułam się, jakby strzelił mi prosto w twarz, bo oczywistym było, że miało to coś wspólnego z jego kochanką. Zaoponowałam na tyle stanowczo, że nie wracał do tematu.
Kilka minut po pierwszej w nocy Bruno zamówił taksówkę i pojechał do domu, a ja zawołałam Precla i poszliśmy do sypialni. Chciałam zasnąć przed powrotem Roberta, co za sprawą upojenia wywołanego słuszną ilością wina było dość łatwe. Odpłynęłam kilka sekund po tym, jak przyłożyłam głowę do poduszki. Nie słyszałam, gdy mój mąż wrócił do domu.
*
Sobotni poranek powitał mnie słońcem wyłaniającym się zza mgły. Poduszka obok nosiła jeszcze znamiona obecności Roberta, ale jego poważny, profesjonalny ton dochodził już z innej części mieszkania. Ten człowiek nigdy nie przestawał pracować. Chociaż miał ogromne ilości pieniędzy, wciąż chciał więcej i więcej. Wprawdzie nie zatrzymywał wszystkiego dla siebie, wspierał stałymi przelewami kilka fundacji, jednak gdy prosiłam, by zrobił sobie krótki urlop, odpowiedź za każdym razem była odmowna.
Wydobyłam się z pościeli i zawołałam Precla, który od jakiegoś czasu upodobał sobie spanie pod łóżkiem na mojej bluzie, która jakimś cudem tam wpadła i przez pewien czas nie wiedziałam, co się z nią stało. Dopiero po kilku dniach odkryłam, że mój psiak zrobił sobie z niej ekskluzywne posłanie.
Ubrałam się. Niestety dziś musiałam odpuścić sobie wygodne dresy, bo one nigdy nie znajdywały aprobaty Roberta, a naprawdę nie miałam ochoty słuchać jego wynurzeń, jak to gubię swoje atuty pod workowatymi ciuchami.
Walczył, bym do redakcji chodziła w ołówkowych spódnicach – jak Linda, koszulach na guziczki – jak Linda, i wysokich obcasach – jak Linda. Uparłam się jednak na trampki, rurki i zwykłe bluzki, bo nie zamierzałam stylizować się na bohaterki romansów biurowych, które swoimi wdziękami kusiły bogatych mężczyzn w garniturach. Ja już miałam bogatego mężczyznę w garniturze i wcale nie byłam z nim szczęśliwa.
Zastałam go przy kuchennej wyspie. Stał nad rozłożonymi dokumentami i rozmawiał przez telefon. Obejrzał się przez ramię na dźwięk stukających po parkiecie pazurków Precla i skinął mi głową bez uśmiechu. Tryb służbowy, a jakże!
Wyciągnęłam z naszej dużej, dwudrzwiowej lodówki butelkę z sokiem pomarańczowym i nalałam sobie trochę do szklanki. W czasie rozmowy telefonicznej mojego męża przygotowałam nam na śniadanie tosty francuskie, wedle sobotniej tradycji.
– Widzę, że miałaś wczoraj gościa. – To były pierwsze słowa, jakie wypowiedział do mnie po odłożeniu iPhone’a.
– Tak, wpadł Bruno – odpowiedziałam i wzruszyłam ramionami. Pusta butelka po winie i dwa kieliszki stały na stoliku kawowym w salonie jako jawny dowód mojej winy, która wcale winą nie była.
Robert nie wiedział, że Bruno był moim byłym chłopakiem z czasów studiów, i bardzo dbałam, by ta informacja do niego nie dotarła. Nasze małżeństwo, oprócz tego, że dla mnie stanowiło jedynie sposób na zapewnienie bytu mamie i wyrwanie się z dawnego życia, dalekie było od wszelkich znanych szablonów. Łączyły nas obrączki, nazwisko, wspólne mieszkanie i praca, ale fakty są takie, że nasza relacja była po prostu cholernie dziwna. Robert, który sam miał romans od dłuższego czasu, był jednocześnie niezdrowo zazdrosny o mnie i nie popierał mojej przyjaźni z Brunem. Przy jednej z naszych kłótni twardo postawiłam granice, a on jakimś cudem starał się ich trzymać. Przynajmniej w tej kwestii. Gdyby jednak dowiedział się, że ja i Bruno kiedyś… Wtedy prawdopodobnie zignorowałby wszystkie moje granice i postawił ultimatum, doskonale zdając sobie sprawę, że wybiorę jego, bo nie mam innego wyjścia.
Trzymał mnie w garści i był tego świadomy.
Widziałam, jak zacisnął usta, gdy wypowiedziałam imię mojego przyjaciela, ale powstrzymał się od komentarza, chociaż z pewnością nie było mu łatwo.
– Jakie masz na dzisiaj plany? – zapytałam, żeby szybko zmienić temat.
– Muszę popracować i wykonać kilka telefonów, więc zamknę się na kilka godzin w biurze – odpowiedział i zerknął na mnie znacznie łagodniej. – Ty co będziesz robić?
– Posprzątam, ale najpierw muszę wypłukać pranie, którego wczoraj nie wywiesiłam – odpowiedziałam, zasiadając do śniadania przy stole w jadalni.
– Pewnie dlatego, że wpadł Bruno – powiedział spokojnie Robert, bo najwyraźniej nie mógł podarować sobie drobnego przytyku. – Nie boli cię głowa po tym winie? – Zajął miejsce naprzeciwko mnie.
– A wiesz, że jakoś nie? – Nie chciałam dać mu satysfakcji, że mi dopiekł.
– To całe szczęście, bo dziś taki ładny dzień i szkoda byłoby, gdybyś miała spędzić go na kacu.
– Bez przesady, aż tak dużo nie wypiliśmy. – Zamaskowałam niesmak sztucznie żartobliwym tonem.
– Tobie dużo nie potrzeba. Masz słabą głowę. – Kolejny raz nie powstrzymał się od złośliwości. W taki właśnie sposób często okazywał mi swoje niezadowolenie, które wylewało się z niego bokami zwłaszcza w kontekście Bruna.
Zdobyłam się na uśmiech, by myślał, że przyznaję mu rację.
Patrzyłam na męża podczas śniadania i po raz kolejny zdałam sobie sprawę, że wciąż może się podobać kobietom, chociaż zostały mu zaledwie dwa lata do ukończenia pięćdziesiątki. Był wysoki i nosił gustownie wystylizowany zarost. Jego czarne niegdyś włosy teraz były już przyprószone siwizną, podobnie jak broda, lecz Robert stanowił typ faceta, który był jak wino – im starszy, tym lepszy. Jeśli dodać do tego jego drogie, eleganckie ubrania i drogi samochód, a także pewność siebie i wpływowość, to stanowił naprawdę interesujący kąsek.
Zanim udałam się do łazienki, by wypłukać pranie, zmuszona byłam wysłuchać relacji z wczorajszego bankietu, który przyniósł nowe układy i współprace. Robert był jak wilk – doskonale wiedział, gdzie polować, by zyskać dobrą zdobycz. Branża dziennikarska była trudna, niejednokrotnie trzeba było przepychać się łokciami i walczyć o wyłączność do tematów, które rozpalały cały kraj. Nasza redakcja mogła się poszczycić najlepszymi dziennikarzami, którzy zazwyczaj nie cofali się przed niczym, by zdobyć informacje. A jeśli się cofali, to wylatywali na zbity pysk, bo Robert nie akceptował niesubordynacji i opieszałości.
Dłuższa rozmowa z mężem zmęczyła mnie na tyle, że z ulgą przyjęłam moment, w którym zamknęłam się w łazience. Gdy pralka wirowała, zrobiłam sobie maseczkę oczyszczającą na twarz i przejrzałam wiadomości w telefonie. Później wyszłam z koszem pełnym mokrych ubrań na taras. Panorama miasta niezmiennie zapierała mi dech w piersiach. Mieszkaliśmy na dwudziestym piątym piętrze apartamentowca i widok był oszałamiający. Rozwiesiłam pranie i przez chwilę oddychałam pełną piersią, a gdy dołączył do mnie Precel, usiadłam razem z nim na podwieszanej wiklinowej huśtawce. Psiak wtulił się we mnie, a ja pocałowałam jego mały, czarny łepek.
Przypomniałam sobie dzień, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Siedział w schroniskowym kojcu, skulony i przerażony. Trafił tam, bo pewnego dnia stał się dla kogoś problemem i porzucono go w lesie przy drodze wylotowej z miasta. Znalazła go jedna z wolontariuszek, więc miał szczęście w nieszczęściu. Ja dowiedziałam się o Preclu ze strony internetowej schroniska. Pojechałam tam z zamiarem adoptowania właśnie jego i o mały włos bym się spóźniła, ponieważ była nim zainteresowana również para emerytów. Można powiedzieć, że Precel sam mnie wybrał. Podbiegł, wdrapał się na kolana i ani myślał z nich zejść. Pracownicy schroniska uznali, że zostaliśmy dla siebie stworzeni.
Emeryci byli wyrozumiali i nie zamierzali oburzać się na to, że „sprzątnęłam” im upatrzonego czworonoga sprzed nosa. Postanowili poszukać nowego domownika wśród schroniskowych weteranów, ku uciesze towarzyszących nam wolontariuszek. Więc tego dnia swój dom znalazł także inny, podobny do mojego wybrańca psiak.
Robert był zniesmaczony moim wyborem, ale – szczerze? – miałam to gdzieś. Pokochałam Precla od pierwszego wejrzenia. Zjeździłam trzy największe sklepy zoologiczne, by zrobić mu najlepszą wyprawkę na świecie. Zasługiwał na to po wszystkim, co przeszedł z winy człowieka.
Przez resztę dnia zajmowałam się porządkami w domu, chociaż właściwie nie było brudno. Mieszkaliśmy na dużej przestrzeni we dwoje z małym psiakiem, a w tygodniu bardzo często nas nie było. Robert zamknął się w biurze i siedział tam aż do wieczora, a ja w spokoju ugotowałam obiad, później kolację i po wieczornej rozmowie telefonicznej z mamą położyłam się wcześniej do łóżka.
Nawet jeśli nie miałam kaca, to trochę bolała mnie głowa. Sen jednak nie przyszedł tak łatwo, jak mi się wydawało, że przyjdzie, dlatego włączyłam w sypialni telewizor. Trafiłam na skrót wiadomości, który nadawała stacja informacyjna. Największą sensacją było wczorajsze wyjście na wolność Kamila Przybory, człowieka, który w dwa tysiące pierwszym roku został skazany na dwadzieścia pięć lat więzienia za morderstwo Joachima Sowy, syna popularnego ówcześnie polityka. Po dwóch dekadach odsiadki wyrokiem sądu penitencjarnego Przybora warunkowo opuścił zakład karny.
Patrzyłam na wychudzonego, przerażonego otaczającym go tłumem dziennikarzy mężczyznę, który osłaniał głowę rękami i starał się jak najszybciej dotrzeć do zaparkowanego pod więzieniem samochodu. Ludzie wykrzykiwali do niego pytania, lecz nie odpowiadał. Tylko raz spojrzał prosto w obiektyw kamery. Zobaczyłam wtedy jego bladą, zapadniętą twarz i parę pozbawionych woli walki, dużych, niebieskich oczu. Przypominał spłoszone zwierzę, które zostało wypuszczone z klatki, lecz myśli, że nadal w niej jest.
Jego adwokatka uważała, że siedział niesłusznie, że ludzie, którzy go skazali, popełnili błąd. Sam Przybora od początku tamtego procesu uważał się za osobę niewinną. Ale w oczach społeczeństwa był mordercą dwudziestoletniego Joachima Sowy, Złotego Chłopca małego ekranu. A przy okazji syna znanego polityka. Przedterminowe zwolnienie skazanego wywoływało ogromne emocje opinii publicznej.
Sama próba wyobrażenia sobie jego sytuacji przyprawiła mnie o dreszcze przerażenia. W głowie eksplodowały mi znaki zapytania. Co on musiał czuć…?
Pochłonięta myślami, nie zauważyłam, że do sypialni wszedł Robert.
– Ten facet jest obecnie kurą znoszącą złote jaja, wiesz? Jego historia stanowi nie lada materiał na film – powiedział, a ja drgnęłam i popatrzyłam na niego bez pomysłu na to, co mogłabym rzec. – Świat dziennikarski zapłonął po tym wyroku. Teraz każdy zadaje sobie pytanie, czy rzeczywiście jest niewinny. Podobno nie ma rodziny, przyjaciół, dosłownie nikogo. Zaczyna od zera. Jedni go nienawidzą, inni żałują. Jeśli nie chcemy zostać w tyle, to musimy…
Przestałam zwracać uwagę na męża. Nie miałam w tym momencie ochoty słuchać rekina sensacji, chcącego zarobić na niewyobrażalnej ludzkiej tragedii.
Kamil
Łacińskie przysłowie de mortuis nihil nisi bene oznacza „o zmarłych dobrze albo wcale”. I tego powinienem się trzymać, chociaż ciężko mi przestać myśleć, że Joachim nie był tak idealny, jak to próbowali przedstawić dziennikarze po jego tragicznej śmierci.
Został zamordowany osiemnastego marca dwutysięcznego roku, a mnie oskarżono o tę zbrodnię i skazano na dwadzieścia pięć lat więzienia. Co czuje człowiek, którego zamykają, chociaż nic nie zrobił? Co myśli, wiedząc, że jest niewinny, ale nikt mu nie wierzy? Nawet rodzina, nawet ci, których uważał za przyjaciół? Tylko samotna kobieta mieszkająca po sąsiedzku próbowała stawać w mojej obronie, lecz jej głos był niesłyszalny, bo przecież opinia publiczna nalegała, żeby kogoś skazać. Alibi, które mi zapewniała, nie miało znaczenia.
Wszyscy myślą, że w pierdlu każdy dzień jest taki sam, ale to nieprawda. Niby budzisz się w tej samej celi, wstajesz z twardej jak deska pryczy, dostajesz żarcie, na którego widok chce ci się rzygać, i teoretycznie wiesz, co cię czeka aż do zachodu słońca, ale w rzeczywistości często zdarza się tak, że któryś klawisz „przypadkowo” odwróci wzrok akurat w momencie, gdy grupka więźniów postanawia dać ci wpierdol. Tak dla zasady, żebyś nie zapomniał tego, jak oberwałeś kilka dni wcześniej. Dzisiaj tobie, jutro komuś innemu. Więc nie ma aż takiej monotonii.
Mówią, że sens życia tracą tylko ci, którzy dostali dożywocie, bo jak masz dwadzieścia pięć lat odsiadki, to przecież istnieje prawdopodobieństwo, że wyjdziesz wcześniej za dobre sprawowanie i będziesz miał jeszcze szansę nacieszyć się trochę wolnością. No chyba że postanowisz uderzyć w recydywę.
Najgorzej, kiedy mówią ci, że masz szansę wyjść wcześniej – o ile w końcu przyznasz się do zbrodni i okażesz skruchę. Ile razy to słyszałem. Ale nigdy nie skorzystałem z tej opcji. Bo. Byłem. Niewinny.
Śmiali mi się w twarz. Policjanci, prokuratorzy, współwięźniowie. Nazywali idiotą i naiwniakiem, bo liczyłem, że pewnego dnia uda mi się udowodnić swoją prawdomówność.
Nie zabiłem Joachima Sowy. Nienawidziłem go, bo związał się z dziewczyną, którą naprawdę kochałem. Joanna Rakocy była kiedyś dla mnie sensem życia. Do momentu gdy okazało się, że przyprawia mi rogi z połową moich kumpli. Nie była nieskazitelna. Lubiła otaczać się chłopakami, kokietować, skupiać na sobie uwagę i być obiektem westchnień. Nabrałem się na jej wdzięki tak samo jak każdy inny, który wcześniej i później był na moim miejscu. Rozstaliśmy się w gniewie i z hukiem. Dość szybko związała się z synem znanego polityka, którego media tak często określały mianem Złotego Chłopca. Był przystojny i idealny, a do tego właśnie rozpoczynał karierę aktorską. Ludzie go uwielbiali. Nic więc dziwnego, że Joanna oszalała, gdy się nią zainteresował. Ja też oszalałem, tyle że z wściekłości. Jako młody gniewny nie byłem w stanie się powstrzymać, gdy nadarzyła się okazja, by dać mu po mordzie. Groziłem mu wtedy, lecz to były groźby bez jakiegokolwiek pokrycia, powodowane nadmiernymi emocjami. Skąd mogłem wiedzieć, że kilka miesięcy później zostaną wykorzystane przeciwko mnie na sali sądowej? Do dnia dzisiejszego dudniły mi w głowie.
Jakie było prawdopodobieństwo, że po dwudziestu latach odsiadki dostanę wezwanie do biura naczelnika więzienia i usłyszę, że mam realną szansę na przedterminowe zwolnienie, bo jestem „wzorowym więźniem”? Po raz kolejny poczułem się jak w ukrytej kamerze. Bo ile to razy dawali mi nadzieję tylko po to, by w kluczowym momencie wymuszać przyznanie się do winy?
Ale stało się. Niewiarygodne, a jednak. Niemożliwe stało się możliwe. Moja naiwność wreszcie zerwała maskę i pokazała, że od początku była nadzieją. Byłem warunkowo wolnym człowiekiem.
Dzień, w którym brama zakładu karnego wreszcie otworzyła się przede mną, wyglądał inaczej, niż to sobie wyobrażałem. Chciałem wyjść nie niepokojony przez nikogo, wsiąść do autobusu i wrócić do kawalerki, z której wywleczono mnie ponad dwadzieścia lat temu, gdzie pani Aldona, moja sąsiadka, miała na mnie czekać i przytulić, tak obiecała. Zamiast tego był tłum obcych ludzi z aparatami, kamerami i mikrofonami, wszyscy na raz wykrzykiwali do mnie pytania. Na szczęście miałem przy swoim boku reprezentującą mnie adwokat Katarzynę Makowską, która kazała się wszystkim odsunąć i odprowadziła mnie do czekającego nieopodal samochodu.
Otumanienie, przerażenie, skonfundowanie i niezrozumienie dla tego obcego świata, którego częścią nie byłem, a musiałem zrobić wszystko, żeby się nią stać.
Katarzyna już wcześniej uprzedziła, bym pod żadnym pozorem nie odpowiadał na zaczepki dziennikarzy. Było za wcześnie na jakiekolwiek wywiady. Oni byli jak hieny. Jak szczury w wyścigu – kto pierwszy, ten lepszy. Wygrasz, jeśli stworzysz bardziej interesujący, szokujący lub dramatyczny tytuł artykułu. Zarobisz, jeśli pierwszy opublikujesz zdjęcie…
Milczałem więc, bo i tak nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć. Krążyli wokół mnie, a im bardziej opuszczałem głowę i osłaniałem ją rękami, tym mocniej napierali. Moja adwokatka wykrzykiwała, by pozwolili nam przejść, lecz i tak musieliśmy przedzierać się przez tłum na siłę. Miałem wrażenie, że droga do auta trwa wieczność. Za kierownicą czarnego pojazdu siedział jakiś mężczyzna, którego twarzy nie byłem w stanie zarejestrować. Znalazłem się na tylnym siedzeniu, ukryłem twarz w dłoniach i trząsłem się z emocji. Łzy płynęły mi po twarzy bez jakiejkolwiek kontroli, a mała torebka foliowa z żenującym dobytkiem ostatnich dwudziestu lat opadła gdzieś przy moich obutych w stare adidasy stopach.
W pierdlu bliżej było do odczłowieczenia niż resocjalizacji, zwłaszcza przy tak długiej odsiadce. Klawisze traktowali nas jak podludzi. Ale więźniowie rzeczywiście czasem zachowywali się jak zwierzęta. W tym zapomnianym przez Boga miejscu wyzwalały się najgorsze ludzkie instynkty. Więzienie było dla mnie piekłem na ziemi, ale przez te lata jakoś nauczyłem się w nim funkcjonować. A teraz… w jednej chwili wróciłem do mojego dawnego, ale całkiem już innego życia. Zderzenie z rzeczywistością odarło mnie z euforii i pozostawiło bezbronnym, obcym, zagubionym.
– Już w porządku – pocieszający głos Katarzyny dobiegł do mnie jakby zza gęstej mgły. Położyła mi dłoń na ramieniu, a ja wzdrygnąłem się, jakby kopnął mnie prąd.
Auto ruszyło, a my pozostawiliśmy za sobą cały ten chaos. Spojrzałem na siedzącą obok mnie kobietę dopiero po upływie dłuższego czasu, gdy z trudem udało mi się uspokoić i wyrównać oddech. Dotąd nie miałem okazji przyjrzeć się mojej adwokat dokładniej. Wcześniej spotkaliśmy się tylko raz, na widzeniu, gdy poinformowała, że będzie mnie reprezentować. Miała duże oczy i wydatne usta. Ale najbardziej charakterystyczne były te niezwykle długie blond włosy.
Od dawna nie miałem do czynienia z płcią przeciwną. Na naszym bloku klawiszami byli tylko mężczyźni. Do najgroźniejszych przestępców nie dopuszczano kobiet – ze względów bezpieczeństwa.
– Będą się do ciebie dobijać. Musisz być na to przygotowany – ostrzegła Katarzyna i popatrzyła na mnie ze współczuciem.
Od początku cechował ją profesjonalizm, lecz coraz częściej dostrzegałem w niej także zrozumienie dla mojej sytuacji.
– Nie jestem na to przygotowany – odpowiedziałem. Mój głos był zduszony i zachrypnięty, zabrzmiał dla mnie obco.
– Zdecydowanie nie powinieneś rozmawiać z prasą bez mojej wiedzy i obecności. Świat bardzo się zmienił, od kiedy byłeś jego częścią, dlatego łatwo możesz dać się wciągnąć w pułapkę i sobie zaszkodzić. Musisz być niezwykle ostrożny. Będziemy starać się o ponowny proces i odbudowanie twojego dobrego imienia, a każde faux pas zadziała na naszą niekorzyść – powiedziała, a ja od razu zauważyłem, że znów przełączyła się na tryb profesjonalistki.
– Nie myślę teraz o sądowej batalii – mruknąłem, bo samo wyobrażenie, że znów wchodzę do gmachu sądu, przyprawiało mnie o dreszcze.
– Bez obaw. To zajmie sporo czasu. Takie sprawy nie rozwiązują się w miesiąc.
Zerknąłem na nią kątem oka i zobaczyłem, że przegląda zawartość trzymanej na kolanach teczki. Jej zorganizowanie zrobiło na mnie duże wrażenie. Postanowiłem zdać się na jej zmysł adwokacki, bo marzyłem teraz jedynie o powrocie do tak dawno niewidzianego mieszkania i o spokoju.
Z ulgą przyjąłem moment, w którym opuściłem samochód. Pożegnałem się z Katarzyną, która zapytała jeszcze, czy dam sobie radę. Przytaknąłem i na miękkich nogach ruszyłem w kierunku osiedla, które… w ogóle nie przypominało miejsca sprzed lat. Bloki były odremontowane, a na chodnikach nie zobaczyłem ani jednej dziury. Miejsce, w którym niegdyś stał sklep osiedlowy z blachy, stało puste, a kawałek dalej zamiast trzepaka i stołu pingpongowego, na którym spędzaliśmy popołudnia, stworzono nowoczesny plac zabaw.
Omal nie pogubiłem się wśród obco wyglądających uliczek. Szedłem z opuszczoną głową, bo zdawałem sobie sprawę, że moja twarz widniała dziś we wszystkich wydaniach wiadomości. Bałem się. Byłem sparaliżowany strachem.
Spędziłem dwadzieścia lat w parszywym pierdlu, śpiąc na twardej pryczy. Każdego dnia musiałem oglądać się za siebie. Kilka razy traciłem poczucie jakiegokolwiek sensu i chciałem… a potem w ostatniej chwili, tuż przed wykonaniem ostatecznego kroku, ponownie podejmowałem walkę. Wiedziałem, że potrzebuję terapii. Miałem lęki i traumy, o jakich inni nie śnili w najgorszych koszmarach. Straszne było przebywanie wśród ludzi, którzy zło mieli wpisane w swój kod genetyczny, lecz powrót do normalnego życia i funkcjonowania tak, jakby nigdy nic się nie stało, był jeszcze trudniejszy. Czy w ogóle miałem szansę na normalną egzystencję? Widziałem rzeczy, których zwykły Kowalski nigdy nie zobaczy. Doświadczyłem bólu, którego nie da się opisać. Balansowałem na granicy tak gwałtownych emocji, że nie poznawałem samego siebie.
Dziś świeciło słońce. Życie toczyło się swoim własnym rytmem. Ulicą przejeżdżały samochody, ludzie spacerowali, ktoś rozmawiał na środku chodnika przez telefon.
Nagle dosłyszałem dialog siedzących nieopodal dwóch starszych pań:
– Powiedz, Basia, kto by pomyślał, że w Polsce dzieją się takie rzeczy. Ten morderca, dwadzieścia lat siedział, teraz wyszedł i ogłaszają, że będzie chciał udowodnić swoją niewinność. Myślisz, że jest niewinny?
Niższa i szczuplejsza z kobiet pokręciła głową. Raptownie skuliłem ramiona, by nie zwróciły na mnie uwagi. Po chwili ta druga odezwała się:
– Ach, daj spokój. Wątpię w to szczerze. Z drugiej strony są ludzie, którzy mówią, że mają dowody na jego niewinność. A gdyby się okazało, że siedział niesłusznie… Afera na cały świat!
– A żebyś wiedziała!
Przyspieszyłem kroku i ominąłem je jak najszerszym łukiem. Nie zwolniłem aż do chwili, gdy dotarłem do bloku, w którym znajdowała się moja kawalerka. Nie straciłem jej dzięki pani Aldonie, która przez dwadzieścia lat zajmowała się podnajmem.
Rodzice podarowali mi to mieszkanie na osiemnaste urodziny. Byli zamożnymi ludźmi, mogli sobie pozwolić na zapewnienie takiego startu pierworodnemu synowi. Zauważali moją potrzebę bycia wolnym ptakiem. Byłem zaradny i wiedziałem, jak zarobić na swoje utrzymanie, więc o to nie musieli się bać. Wykształciłem się w zawodzie malarza – choć zawsze dobrze się uczyłem, nie miałem ochoty bawić się w zdawanie matury i wegetowanie na studiach, które wcale nie były gwarantem znalezienia dobrze płatnej pracy – i od razu po zawodówce razem z kumplem założyłem firmę remontową. Od początku świetnie sobie radziliśmy. Nie nacieszyłem się jednak długo… ani sukcesem własnej działalności, ani zarobkami, jakie ta działalność przynosiła.
Policja wywlekła mnie z mieszkania w środku nocy. Miałem na sobie tylko koszulkę i bokserki, a oni skuli mnie kajdankami i bez skrupułów wywrzeszczeli w twarz, że mam zachować milczenie. Miałem wtedy prawie dziewiętnaście lat, głowę pełną planów i czystą kartę. Zdążyłem nawet wyrosnąć z łobuzerstwa, które było utrapieniem moich rodziców i nauczycieli od czasów gimnazjum.
Po dwudziestu latach wróciłem do miejsca, w którym wszystko się zaczęło.
Klatka schodowa została odremontowana, a wszyscy sąsiedzi wymienili staromodne drzwi na nowe. Tylko te od mojego mieszkania pamiętały dawne czasy.
Wyszperałem z kieszeni kurtki dżinsowej klucz, który pani Aldona zostawiła w depozycie po naszym ostatnim widzeniu. Otrzymałem go dziś przed opuszczeniem zakładu razem z należącymi do mnie przedmiotami. Drżącymi palcami wsunąłem go do zamka i przekręciłem, modląc się w duchu, by w tej chwili nikt nie wyszedł na klatkę. Moje miejsce zamieszkania było informacją tajną, ale przecież nie dla wszystkich… Sąsiedzi mnie pamiętali, a dla nich byłem mordercą Złotego Chłopca. Obawiałem się reakcji otoczenia, w panice oglądałem się za siebie.
W środku niewiele się zmieniło. Staromodne meble, tapeta, dywan na podłodze… Tak bardzo gryzło się to z nowoczesnymi autami, które widziałem dziś na ulicy. I wystrojem gmachu sądu.
Ze wzruszeniem zwróciłem uwagę na umyte okna i łóżko zaścielone świeżą pościelą. Niby banał… To była sprawka pani Aldony, oczywiście. Widok bukietu świeżych kwiatów na dwuosobowym, oklejonym niemodną brązową okleiną kuchennym stole sprawił, że zacząłem cicho łkać. Z daleka od spojrzeń ludzi, obiektywów kamer i mojej superprofesjonalnej pani adwokat mogłem pozwolić sobie na opuszczenie gardy. Opadłem na kolana w niewielkim korytarzyku oddzielającym jedyny pokój od kuchni i płakałem. Długo. Przynajmniej kilka minut.
Nie byłem już pełnym życia osiemnastolatkiem, lecz dobiegającym czterdziestki facetem, który stracił najlepsze lata i już nigdy miał ich nie odzyskać. W pierdlu złamali mnie już tak wiele razy, że zapomniałem, kim byłem wcześniej. Pozostało zgorzknienie, psychika w strzępach, brak chęci do życia i strach tak silny, że wypełniający nie tylko serce, ale i cały układ krwionośny.
Oddychałem z ogromnym trudem i nawet nie zauważyłem, gdy drzwi od mieszkania otworzyły się, a obok mnie pojawiła się jedyna osoba, która nigdy nie zwątpiła i zawsze wierzyła w moją niewinność. Pani Aldona.
Kiedyś była rezolutną, energiczną kobietą, natomiast dziś, jako ponad sześćdziesięcioletnia starsza pani, kojarzyła mi się z dobrem i ciepłem domowego ogniska. Jej ramiona otoczyły mnie, a ja wtuliłem się w nie jak mały chłopiec i zacząłem płakać jeszcze bardziej.
Była mi bliższa niż rodzona matka, która w dniu ogłoszenia wyroku wyrzekła się mnie, nazywając mordercą. Wykrzyczała słowa, których miałem nie zapomnieć do końca życia.
Żałuję, że cię urodziłam.
Ojciec poszedł w jej ślady, podobnie jak siostra. Nikt z nich nigdy nie odwiedził mnie w więzieniu, nie odpisali na żaden z moich listów, w których błagałem o jedno spotkanie i wysłuchanie. Odwiedzała mnie tylko pani Aldona. Tylko ona zeznała, że w noc morderstwa nie ruszałem się z mieszkania, a mój samochód zaparkowany był w garażu. Tylko ona…
– No już, chłopaku. Już dobrze – wyszeptała mi do ucha i pogładziła po plecach. – Witaj w domu.
Nie sądziłem, że usłyszę te słowa, lecz gdy padły… zrozumiałem, że naprawdę wróciłem. Po długim pobycie w piekle na ziemi – wróciłem. Do domu. Ostatniego, który zapamiętałem. Tego, który sam sobie stworzyłem. Bez luksusów, przepychu, niepotrzebnych rzeczy. Kiedyś to był mój kawałek świata na własność. Po tych wszystkich latach ponownie się nim stał.
W tym czasie, gdy siedziałem, poza murami więzienia sporo się wydarzyło. Pewnego słonecznego dnia, to było osiem lat temu, po powrocie ze spacerniaka zostałem wezwany do biura naczelnika. Ogólnie przyjęło się, że takie wezwanie nie oznacza niczego dobrego. Wtedy dowiedziałem się, że zmarł mój ojciec. Nie wyrażono zgody, bym wziął udział w pogrzebie – z obawy przed ludźmi, którzy mogliby chcieć dokonać samosądu. Morderstwo Joachima nadal budziło mnóstwo emocji, pomimo upływu lat.
Trzy lata po tamtej wizycie znów zostałem wezwany do naczelnika – tym razem z poważnym wyrazem twarzy poinformował mnie, że nie żyje moja mama. I ponownie odmówiono mi zgody na wzięcie udziału w uroczystościach pogrzebowych. Musiałem przeżyć żałobę w celi i nikogo tak naprawdę nie obchodziło, jak wiele mnie to kosztowało.
Gdy więc wezwano mnie do biura naczelnika po raz ostatni, spodziewałem się, że zmarła Agnieszka, moja młodsza o rok siostra. Przez chwilę zastanawiałem się też, czy nie chodziło o panią Aldonę, ale o jej odejściu raczej nikt by mnie nie poinformował, ponieważ nie byliśmy spokrewnieni. Ale za trzecim razem informacje, które miał mi do przekazania naczelnik, były dobre…
Nadal nie miałem pojęcia, co dzieje się z moją siostrą.
*
Wieczorem na numer pani Aldony zadzwoniła Katarzyna. Siedzieliśmy akurat w kuchni przy kolacji – tak pysznej, że nie byłem w stanie powstrzymać łez. Płakałem prawie bez przerwy. To było takie niemęskie, ale naprawdę nie umiałem się tym przejmować. Chciałem po prostu poczuć ulgę.
– Jutro wpadnę i dam ci telefon komórkowy, byśmy nie musieli kontaktować się przez twoją sąsiadkę – poinformowała mnie Katarzyna, a ja przytaknąłem, chociaż przecież nie mogła tego zobaczyć. – Mój stażysta dostarczy ci zakupy spożywcze, a o dalszych krokach będę informować.
– Nie będę miał ci z czego oddać za telefon i jedzenie, bo nie posiadam przy sobie żadnej gotówki – odpowiedziałem pustym głosem.
Pani Aldona od razu drgnęła i wiedziałem, że chciała powiedzieć, bym się tym nie martwił, bo ona mi pomoże. Zdecydowanie zbyt wiele jej zawdzięczałem, dlatego nie mogłem pozwolić, by w dalszym ciągu mnie ratowała. Gdyby nie ona, teraz byłbym pozbawiony jakichkolwiek środków do życia. Dzięki wynajmowaniu mieszkania nie zalegałem z opłatami i nawet zgromadziłem pewne oszczędności. Nie miałem jednak pojęcia, jaka konkretnie kwota uzbierała się na moim koncie bankowym. Myśl o wizycie w placówce, by się tego dowiedzieć, przyprawiała mnie o dreszcz przerażenia… Zdawałem sobie jednak sprawę, że to nieuniknione.
– Rozliczymy się w odpowiednim czasie.
Nie dała mi powiedzieć nic więcej, rozłączyła się szybko, informując tylko, że musi kończyć, bo zaraz spóźni się na spotkanie. Czy ta kobieta nigdy nie przestawała pracować?
– Nie martw się o pieniądze, chłopaku – powiedziała pani Aldona i popatrzyła na mnie z łagodnym uśmiechem.
Te znajome zmarszczki na twarzy i krótkie, siwe włosy napawały mnie spokojem. W najgorszych momentach ratowałem się rozmowami i kilkuminutowymi widzeniami z tą kobietą. Ona jedna nigdy we mnie nie zwątpiła. Opiekowała się moim dobytkiem, jakby spodziewała się mojego rychłego powrotu.
– Nigdy się pani nie odwdzięczę – wyszeptałem przez ściśnięte gardło. Ręce mi drżały i nie mogłem nad tym zapanować.
Wrak człowieka– cichy głosik w mojej głowie zabrzmiał boleśnie szczerze.
– Nie mam dzieci, nie mam rodziny. Pomożesz mi na starość, zadbasz o mój godny pochówek i będziemy kwita – odparła i uśmiechnęła się w sposób, który sprawił, że omal sam się nie uśmiechnąłem.
Jeszcze za wcześnie. Jeszcze nie teraz.
– Też nie mam dzieci i rodziny.
– Ile masz lat? Trzydzieści osiem. Zdążysz ze wszystkim – powiedziała to w taki sposób, jakby nie miała najmniejszych nawet wątpliwości.
Za to ja je miałem.
– Prawie trzydzieści dziewięć – uściśliłem. – Nie wiem, czy kiedykolwiek będę gotowy. Życie ze mną nigdy nie będzie normalne. Mam zbyt wiele demonów – wyszeptałem i przeczesałem dłonią moje ścięte na krótko włosy.
– Znajdzie się kobieta, która będzie chciała cię ocalić.
Nie odpowiedziałem, nie byłem w stanie sobie tego wyobrazić.
Tej nocy nie zmrużyłem oka nawet na sekundę. Łóżko było za miękkie, pościel zbyt ładnie pachniała, kołdra dawała ciepło, od którego zdążyłem się odzwyczaić. Wydawało mi się, że w ciemności słyszę kroki klawiszy z nocnej zmiany, brzęk zawieszonych przy ich paskach pęków kluczy, pochrapywanie mojego współwięźnia.
Wzdrygałem się co chwilę, chodziłem po mieszkaniu i miałem wrażenie, że się duszę.
Aż do świtu stałem przy kuchennym oknie. Zdążyłem wypalić wszystkie papierosy wyniesione w foliowej torbie razem z resztą mojego skromnego, więziennego dobytku.