Jestem nudziarą - Monika Szwaja - ebook + audiobook

Jestem nudziarą ebook i audiobook

Monika Szwaja

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

"Jestem nudziarą" - wyznaje na początku bohaterka powieści, Agata. "I mam przerąbane" - dodaje. No, faktycznie - skoro wyemancypowana kobieta współczesna "w wieku lat trzydziestu nie miała jeszcze ani jednego męża, spała tylko z czterema facetami, była zaledwie na trzech balach i nie zmieniła pracy ani razu, odkąd ją podjęła" - powodów do dumy za bardzo nie ma. Ale co się odwlecze...

W książkach Moniki Szwai świat przedstawiony jest światem prawdziwym, światem zwyczajnych ludzi. Realia są przeważnie do sprawdzenia, zaś bohaterzy czasami do złudzenia przypominają przyjaciół i znajomych Moniki. Zwłaszcza ci z drugiego planu. Główni bohaterowie są wymyśleni, a akcja jest fikcyjna, ale – na obraz i podobieństwo rzeczywistości naszej codziennej.  Ponieważ zaś nasza rzeczywistość potrafi być niesłychanie barwna i interesująca – perypetie "wymyślonych i składaków" również takie bywają, często z porządną domieszką prawdziwego romantyzmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 449

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 44 min

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
brozeke85

Nie oderwiesz się od lektury

Książka cudowna jak wszystkie Moniki Szwai, ale sposób czytania okropny, infantylny
00

Popularność




Copyright © Monika Szwaja 2003

www.monikaszwaja.pl





OKŁADKA:
 Maciej Jaworski



Szczecin 2024


ISBN  978-83-958119-4-4




WYDAWCA:


Wydawnictwo SOL

Wawrzyniec Szwaja

[email protected]

www.wydawnictwosol.pl

* * *

Jestem nudziarą.

Doszłam do tego wniosku po dogłębnym przemyśleniu sprawy.

Odstaję od społeczeństwa, które jest wesołe, nowoczesne i przebojowe.

Nie miewam fioletowych paznokci ani pomarańczowych włosów.

Ubieram się zawsze w czarne kiecki. Zostało mi to z mojego studenckiego Sturm und Drang Periode.

Uważam, że jest mi w nich do twarzy, ale co z tego?

Maluję się śladowo.

Nie wiedziałam, kto to jest Gulczas (rozmawiały o nim panie na naszej portierni i pytały mnie, czy mi się podoba).

Chodzę do filharmonii i słucham muzyki poważnej.

Nie oglądam teledysków.

Nie zamawiam pizzy z dowozem do pracy. A tym bardziej do domu.

Jestem nudziarą i mam przerąbane!!!

W wieku lat trzydziestu:

– nie miałam jeszcze ani jednego męża, – spałam tylko z czterema facetami, przy czym z dwoma z nich po razie, a od dwóch lat nie mam w ogóle nikogo!

– byłam zaledwie na trzech balach (w tym jeden maturalny, jeden absolutoryjny i jeden nieudany sylwestrowy, kiedy to zerwałam ze swoim jedynym narzeczonym, bo się strąbił jak świnia i powiedział, że mam za mały biust jak na jego wyuzdane potrzeby),

– nie zmieniłam pracy ani razu, odkąd ją podjęłam.

A teraz będę musiała ją zmienić, bo nie wytrzymałam i dałam po gębie mojemu szefowi, kiedy się do mnie przystawiał (strasznie nachalnie!), po czym wyleciałam z jego gabinetu do sekretariatu pełnego ludzi, wrzeszcząc, że jest stukniętym dziwkarzem. W dodatku zostawiłam za sobą drzwi szeroko otwarte, dzięki czemu załatwiający swoje sprawy studenci mogli zobaczyć, jak pan dziekan w popłochu zapina spodnie.

No a potem nie pozostało mi nic poza napisaniem uprzejmego wymówienia.

Pan docent wyraził zgodę. Hahaha.

Nie mam pojęcia, gdzie mogłabym pracować. Uczelnię mam z głowy bezpowrotnie, bo po pierwsze mój były szef na pewno podłoży mi świnię, jeśli tylko zrobię dwa kroki w jej kierunku, a po drugie sama nie mam najmniejszej ochoty na oglądanie tej kretyńskiej, nabzdyczonej gęby – choćby na korytarzu.

Wszelkiego rodzaju media odpadają w przedbiegach. Żadne tam radia, gazety i telewizje. Zresztą, nawet gdybym się załapała, tobym się pewnie nie utrzymała długo. Tam potrzebują pistoletów, a co ze mnie za pistolet. No, może czasami. Ale rzadko.

Biznesy też odpadają. Jak się chce pracować w biznesie, to nie można wyglądać jak mysza (dobrze, dobrze, ja wiem, że się nie mówi mysza). Poza tym należy raczej mieć studia ekonomiczne, nie zaś polonistyczne.

Obawiam się, że tak czy siak trafię do szkoły.

Matko Boska, będę panią nauczycielką!

Pracowałam wprawdzie na uczelni, ale była to politechnika, a ja tam robiłam za dziekanicę! Studenci zawsze mnie trochę przerażali. A studenci to ludzkość w miarę już cywilizowana. Licealistów boję się potwornie. Gimnazjalistów jeszcze bardziej. Wszyscy młodsi w ogóle nie wchodzą w grę, małych dzieci nie lubię, nudzą mnie śmiertelnie, wolę małe psy. Jeśli kiedyś będę miała odpowiednie warunki, natychmiast wezmę sobie, najlepiej ze schroniska, szczeniaka jakiejś dużej rasy. Albo bezrasowca. Ale dużego.

Może by poszukać pracy w jakiejś bibliotece?

Odpada. Jakby mnie te tony kurzu uczuliły, tobym już pewnie umarła.

Szkoła, coraz poważniej obawiam się, że to będzie szkoła.

No i czego się boisz, głupia?

Ostatecznie mam stosowne wykształcenie, bardzo dobry uniwersytet, bardzo dobrzy profesorowie mnie uczyli.

Pedagogikę też mam zaliczoną, jakby się kto pytał.

Teraz już nikt nie będzie dociekał, skąd się wzięła trója z pedagogiki w moim indeksie. A ona się tam wzięła jak najbardziej nieuczciwie.

Poszłam na ten egzamin zdeterminowana.

– Panie magistrze – powiedziałam stanowczo do asystenta – w pana los składam moje ręce. Tfu, przepraszam, w pana ręce składam mój los. Muszę się przyznać, że pańskiego przedmiotu, który bardzo poważam, nie uczyłam się jednakowoż, uznając, że byłaby to strata czasu...

– Nie rozumiem. – Asystent wytrzeszczył na mnie niewinne błękitne oczy, a jego ręka z moim indeksem zawisła w powietrzu. – Poważa pani, ale byłaby to strata czasu?

– Proszę mnie zrozumieć – kontynuowałam, patrząc na niego tak ufnie, jak tylko potrafiłam – strata czasu z mojego, bardzo subiektywnego punktu widzenia. Ponieważ ja nigdy, przenigdy, nie będę uczyła dzieci ani żadnej innej młodzieży. Widzi pan, ja mam taką wadę, że dzieci nie znoszę. One mnie nudzą i brzydzą. Wstyd się do tego przyznać, ja wiem, nikomu tego nie mówiłam poza panem. Będę raczej kamienie na drodze tłukła, niż pójdę do szkoły. No więc, wychodząc z takiego założenia, nie traciłam czasu na studiowanie pedagogiki, która nigdy w życiu do niczego mi się nie przyda. Proszę popatrzeć do mojego indeksu: wszystkie przedmioty literackie mam pozaliczane bardzo dobrze...

Pan magister przerzucił mój indeks.

– Może jednak zadam pani chociaż jedno pytanie, pro forma?

– To by nie miało sensu – wyszeptałam, starając się, aby mój szept zabrzmiał nie płaczliwie, ale stanowczo i z godnością. – To już lepiej, żeby pan od razu wpisał dwóję.

– Naprawdę, pani nic?...

– Nic, panie magistrze... Bardzo mi przykro.

– No cóż – powiedział z zastanowieniem pan magister. – Przynajmniej jest pani szczera.

Nabazgrał coś i oddał mi indeks.

– Życzę szczęścia. I proszę nie sprzedawać tego patentu swoim kolegom. Już więcej na taką szczerość nie dam się złapać.

No proszę! Jedyny taki magister na świecie! Zazwyczaj z profesorami bywa najłatwiej, z doktorami nieco gorzej, a już asystenci to przeważnie cholerni nadgorliwcy. A ten tu, kotek kochany, zrozumiał i postawił tróję!

W dodatku ja go trochę okłamałam.

Co do tego szacunku, mianowicie.

Wcale nie jestem pewna, czy rzeczywiście żywię taki szacunek dla jego dyscypliny. Może kiedyś i żywiłam, ale straciłam go bezpowrotnie po pierwszych zajęciach.

Przyszła na nie taka bardzo czcigodna, starsza pani profesor, która usiłowała nam wytłumaczyć pewne podstawowe rzeczy.

Ja tam jestem homo sapiens od paru pokoleń, poza tym dorosła osoba, więc jeśli się do mnie coś mówi słowami, to rozumiem. Moi koledzy chyba też.

Pani profesor zamierzała nam najwyraźniej powiedzieć, że jeśli się coś tłumaczy dziecku, to mu trzeba to tłumaczenie jakoś zobrazować. Ale gdyby nam to po prostu powiedziała, toby jej się wykład skończył po pięciu minutach.

– Załóżmy, proszę państwa – zaczęła pani profesor – że chcemy naszym uczniom wytłumaczyć, jak się sadzi pomidora.

Audytorium słuchało, lekko przysypiając. Był wczesny poranek, poniedziałek, mało kto wtedy bywał trzeźwy tak naprawdę.

– Trzeba sprawić – ciągnęła pani profesor – aby dzieci wyobraziły sobie ten krzaczek, który chcemy posadzić. To mały krzaczek. O taki – pokazała ręką na wysokości swoich kolan.

Audytorium ziewało.

Pani profesor tymczasem przenosiła wyimaginowany krzaczek pomidora w okolice katedry. Robiła to ostrożnie, aby nie uszkodzić delikatnej roślinki.

Co poniektórzy otworzyli szerzej zaspane oczka.

Pani profesor oparła krzaczek o katedrę. Zachwiał się. Podparła. Ustabilizowała.

– Ażeby naszego pomidorka posadzić, musimy najpierw wykopać dołek, a zatem pokazujemy naszym uczniom, jak kopie się dołek. Łopatką.

Ująwszy w dłoń nieistniejącą łopatkę, pani profesor jęła z zapałem kopać w blacie katedry jamkę, w której zamierzała posadzić wirtualnego pomidora.

Nikt już nie spał.

Pani profesor, cały czas objaśniając przystępnie, co robi, ujęła delikatnie krzaczek, lekko potrząsnęła, zapewne aby wyprostować system korzeniowy, po czym uniosła go, dopasowała do jamki w katedrze i posadziła.

Audytorium słuchało i patrzyło z zapartym tchem.

Pani profesor, używając łopatki, obsypała wstępnie korzenie pomidora ziemią, po czym odłożyła narzędzie i małymi rączkami skrzętnie przyklepała kopczyk wokół posadzonego warzywa. Po czym odsunęła się nieco od katedry i obrzuciła swe ogrodnicze dzieło spojrzeniem pełnym nieukrywanej satysfakcji.

Nie da się ukryć, że niektórzy z nas się popłakali. W tym ja.

I od tej pory już nie mogłam traktować pedagogiki tak poważnie, jak, być może, ona na to zasługuje.

Znaczy, jeśli pójdę do szkoły, będę musiała działać na wyczucie.

31 sierpnia, czwartek

Co za cholerny sadysta wpadł na pomysł, żeby początek roku szkolnego robić jutro! No to co, że właśnie wypada pierwszy września!

Miałabym jeszcze trzy dni na przygotowania duchowe, a tak będę nowe życie zaczynać w piątek! Dobrze, że nie trzynastego.

Mój horoskop na przyszły tydzień jest po prostu beznadziejny. Przewiduje dużo pracy i mało forsy. To się może sprawdzić, owszem.

O życiu uczuciowym ani słowa. Ale jak tak sobie obejrzałam towarzystwo nauczycielskie, to doprawdy nie wiem, z kim mogłabym uprawiać życie uczuciowe. Płci męskiej jest dyrektor, młodszy chyba ode mnie, zupełnie nie w moim typie, podobno straszna kosa; jeden taki filozof, jeszcze bardziej nie w moim typie, bo wyraźnie niedomyty (również umysłowo), oczywiście wuefista, przyjemny mięśniak lat dwadzieścia dwa, oraz pani wicedyrektor, która wyraźnie zerkała w moją stronę z apetytem.

Nio, nio. Jeszcze nigdy nie próbowałam z kobietą. Może dlatego, że mnie generalnie nie ciągnie. Prawdą jest jednak również to, że nie miałam propozycji.

Będę uczyć polskiego w kilku klasach oraz przejmę wychowawstwo po takiej pani, która niespodziewanie padła z komplikacjami ciążowymi i wiadomo, że nie wróci do szkoły prędzej niż za trzy lata.

– Nie zazdroszczę – szepnęła konfidencjonalnie starsza dama, zdaje się, historyczka. – Przez jeden straszny rok byłam ich wychowawczynią. Zrezygnowałabym po semestrze, ale pan dyrektor tak mnie prosił... To potwory. Mają przewrócone w głowie.

– Wszyscy? – Poczułam się lekko zaniepokojona.

– Co do jednego. Sami sobie zgotowaliśmy ten los.

– Dlaczego?

– Dyrektor chciał mieć genialnych uczniów, on jest szalenie ambitny, wie pani... no i wymyślił klasę wstępną, to znaczy robimy specjalny egzamin, bardzo trudny, przyjmujemy po ostrej selekcji uczniów do gimnazjum i oni już są nasi. W pierwszej licealnej, kiedy towarzystwo z miasta dopiero się oswaja, oni są starymi wyjadaczami... niestety.

– Ale to znaczy, że do tej klasy trafiają same bystrzaki?

– Inteligentni to oni są – przyznała niechętnie historyczna dama. – Tylko charaktery mają parszywe. Sami ich wbiliśmy w dumę. Teraz płacimy. Pani też zapłaci – ostrzegła i zachichotała wdzięcznie.

Jeszcze zobaczymy.

Na cześć ostatniego dnia wolności zaprosiłam Laurę i Beatę na małego drinka połączonego z niedużą wyżerką. Zrobiłam kulebiak.

Jak Boga kocham, nie kłamię. Umiem zrobić kulebiak. Jest to cholernie pracochłonne, ale musiałam jakoś oderwać się od ponurej rzeczywistości. Krajanie kapuchy świetnie na to robi.

Jako drink miała wystąpić czysta zamrożona, bo na mój rozum do kulebiaka żadne inne alkohole nie pasują. Szlachetna prostota.

Właśnie ustawiałam świece na stole – właściwie to jedną świecę, za to dużą, sąsiadka pożyczyła mi kiedyś taką gromnicę od pierwszej komunii swojego dziecka, bo zgasły wszystkie światła w bloku i szukałyśmy korków – kiedy zadzwonił domofon.

– Kto tam? – spytałam odruchowo.

– Pogotowie ratunkowe!

– Urząd skarbowy!

Znaczy, koleżanki spotkały się u bram. Bardzo dobrze. Wpuściłam je i zapaliłam gromnicę.

– Bardzo wykwintnie – powiedziała Beata. – Masz tu ode mnie prezent. Nie wiem, co zrobiłaś do jedzenia, ale do deseru będzie pasować.

Odwinęłam papier w różowe świnki w kapeluszach. Likier bananowy.

– Rany boskie! Do kapuchy!

– Na deser też masz kapuchę?

– Oczywiście. Jak już się zrobi kulebiak, to na wymyślanie deseru nie starcza sił. Laurencja, ty też przyniosłaś jakieś takie świństwo?

– Ode mnie dostaniesz prezent praktyczny. Masz, będziesz mogła sobie wróżyć i przewidywać przyszłość.

– Pokaż. O, ładnie. Wróżby, horoskopy, magia kamieni. Przyda się.

Odłożyłam księgę na stoliczek i wpadłam na dobry pomysł.

– Daj ten likier, Beata. Wypijemy go sobie jako aperitif.

– Taki słodki aperitif? – zaprotestowała Laura, która zna się na rzeczy, bo jej ciotka prowadzi pensjonat dla biznesmenów. Bardzo elegancki. Laurencja czasami zabawia się tam w hostessę, a ciocia płaci jej za to ciężkie pieniądze. Miewa te boki jednak tylko wtedy, kiedy biznesmeni są Japończykami, bo ona jest po orientalistyce i potrafi mówić w kilku dziwnych językach, w których to językach my umiemy powiedzieć co najwyżej Sony, Honda i Toyota.

– Nie grymaś. Nie mam gorzkiego. A wiesz, jak ci po tym słodkim będzie smakował mój kulebiaczek na ostro?

– No to dawaj. Zdrowie pięknych pań i pani gospodyni.

– Agata, za twoje powodzenie na nowej drodze życia.

Wypiłyśmy ciągnącą się miksturę.

Miodzio. Ale poprzestałyśmy na jednym kieliszku. Od razu zrobiło się nam niedobrze.

W związku z tym wyjęłam kulebiak z piecyka, gdzie robił swoje, i przystąpiłyśmy do orgii żarcia, porządnie popijanego zamrożoną gorzałą.

– Miałaś rację – powiedziała Laura po jakimś czasie. – Deser w ogóle nie będzie potrzebny. Najważniejsze, żeby wódeczka trzymała temperaturę. No to chlup.

– No to chlup – zgodziła się Beata. – Aga, słuchaj, byłaś już w tym swoim nowym miejscu pracy, masz tam jakieś towarzystwo? Męskie towarzystwo mam na myśli, jeżeli chodzi o damskie, to masz nas i ci wystarczy.

– Lepiej nie mówić – powiedziałam smętnie. – Facetów jest trzech na krzyż, żaden w grę nie wchodzi, w dodatku chyba wpadłam w oko pani wicedyrektor...

– W jakim sensie wpadłaś?

– Mam wrażenie, że jej się podobam. Słuchajcie, dziewczyny – rozżaliłam się nagle i niespodziewanie – dlaczego ja nie mam szczęścia do chłopów? Wszystkie normalne kobiety w moim wieku mają, a ja nie mam.

– Szczęścia czy chłopa?

– To się wiąże. Nalej mi odrobinę. Powiedzmy, że chłopa.

– My też nie mamy – ogłosiła uroczyście Beata fakt oczywisty. Jej mąż właśnie zażądał rozwodu, co przyjęła z prawdziwą ulgą. A Laura rozwiodła się dwa lata temu po trzyletnim niesympatycznym pożyciu z niesympatycznym, za to bogatym głąbem, trudniącym się przeróbkami kradzionych niemieckich aut, które potem sprzedawał ruskiej mafii. Pasowali do siebie jak pięść do nosa. Pozostała jej po nim śliczna i całkowicie nowa toyota avensis, którą niebacznie zarejestrował na jej nazwisko, a której Laurka całkiem słusznie nie zechciała mu oddać. Te fuchy u ciotki potrzebne jej teraz były na finansową obsługę luksusowego środka transportu, do którego była przywiązana daleko bardziej niż do eksmęża.

– Ale miałyście – powiedziałam ponuro. – Obie. Ja chyba jestem jakaś trefna.

– Głupia jesteś, a nie trefna. – Laura wyraźnie bagatelizowała mój problem. – To znaczy głupia w tym określonym przypadku, bo tak w ogóle to nie. Wiecie, mnie się zdaje, że my wszystkie trzy jesteśmy po prostu za inteligentne, żeby mieć chłopa na stałe.

– Mów za siebie – zaprotestowała Beata. – Ja tam wcale nie jestem inteligentna. Agata jest, bo chodzi do filharmonii z własnej woli. Ty też jesteś, Laura san, bo umiesz mówić po japońsku. Ja natomiast – tu wychyliła kielich i natychmiast napełniła go ponownie – jestem skończoną kretynką, bo tylko skończona kretynka mogła wyjść za mojego Adaśka. Howgh.

– Ten twój Adaś jest bardzo dekoracyjny – rozmarzyła się Laura. – Boże, jakie on ma śliczne włosy! I jest pięknie zbudowany... Czego ty właściwie od niego chcesz?

– No daj spokój, przecież wiesz, co ja z nim miałam przez te wszystkie lata! Barbie rodzaju męskiego! Żadna baba tak się nie przejmowała swoją zakichaną urodą jak mój głupi mąż! A jaki dziwkarz, pojęcie ludzkie przechodzi. Teraz na szczęście zrobił dziecko jakiejś pani i poczuł się ojcem. Bardzo dobrze, niech się z nią żeni.

– A czemu tobie nie zrobił? – zainteresowałam się.

– Specjalnie uważaliśmy cały ten czas – powiedziała z goryczą Beata. – Adaś nie czuł się gotowy do takiej ważnej roli. Pragnął dojrzeć. No i widocznie właśnie dojrzał.

– A mój nie mógł – zachichotała Laura. – Wiem, bo się badaliśmy. Chciałam go namówić na adoptowanie jakiegoś niemowlaka, ale się nie zgodził. Właściwie to o to tak się pożarliśmy...

– Wiemy, wiemy – mruknęła Beata. – Tak się pożarliście, że aż się rozwiedliście. A co u niego, nawiasem mówiąc? Dalej te samochody?

– To ty nic nie wiesz? Mój eks siedzi. W zeszłym roku była ta afera samochodowa, połapali facetów od roboty, a ruska mafia ma się nadal świetnie. Aga, dawaj wódki!

– Proszę cię bardzo. O cholera, nie ma.

– Jak to nie ma?

– Wyszła. Trzy subtelne kobiety wychlały dwie butelki pod staroświecki kulebiaczek.

– I nic więcej nie posiadasz?

– Posiadam. Likier bananowy.

– Dawaj. No więc ja ci mówię, kontynuując zaczęte zagadnienie, że nie masz chłopa, bo jesteś za intelel... in-te-li-gen-tna. Chłop jest człowiek prosty i nieskomplikowany i nie potrzebuje mieć w domu kobiety, która będzie mu przełączała telewizor na koncert symfoniczny, kiedy on chce oglądać mecz. Jak również nigdy, przenigdy nie zrozumie twojej potrzeby pernan... permam... ciągłego doskonalenia się i rrrrozwijania ossssobowości...

Wyszła na chwilę, a kiedy wróciła, była zielonkawa.

– Ja się przy nim nie mogłam samorealizować – powiedziała bardzo wyraźnie i usiadła na podłodze.

– A teraz się samorealizujesz? – spytałam z pewnym trudem, ale nie chciałam być leksykalnie gorsza od niej.

– Nic! – oznajmiła tryumfalnie i zapadła w sen obok kanapy, na której odpoczywała Beata.

No to ja też poszłam spać. Nastawiłam sobie uprzednio dwa budziki zwykłe, jeden w komórce, jeden w radiu i zamówiłam budzenie przez telefon. Makijażu już nie miałam siły zmywać.

Przykryłam tylko dziewczyny kocami – jedną na kanapie, drugą pod kanapą. Spały bardzo milutko.

Piątek. Dzień, zapewne, feralny

Jak to wszystko już się wydzwoniło, byłam mniej więcej trzeźwa. Nie w sensie promili, ale w sensie używalności.

Makijaż należy zmywać. Nawet taki byle jaki, jak ten mój. Spuchłam.

Facet, który wymyślił prysznic, powinien dostać Nagrodę Nobla. On się chyba zresztą nazywał Prysznic. Albo jakoś podobnie.

Śniadanko.

O, nie!

Najwyżej mała, malutka kawka. Bardzo ostrożnie.

Wychodziłam z domu podobna z grubsza do ludzi. Obie moje przyjaciółki spały w najlepsze. Coś tam wczoraj mówiły o dniach wolnych. A może o resztkach urlopów. Nie pamiętam.

Zawołałam sobie taksówkę.

Na apelu myślałam, że dostanę zapaści. Co za cholerny imbecyl wymyślił apele szkolne! Co to, obóz pracy, a może od razu karna kompania? Nienawidzę stać dłużej niż pięć minut, chodzić mogę, biegać, proszę bardzo, ale nie stać! Coś mi się robi z kręgosłupem. Dzisiaj dodatkowo coś mi się robiło ze wszystkim.

Po apelu udaliśmy się do swoich klas ze swoimi klasami. Nic nie poradzę na to, że to głupio brzmi, tak było.

Moja klasa składa się z niezliczonej rzeszy młodych ludzi (ich twarze trochę mi się zlewały) o powierzchowności mniej lub bardziej pociągającej. Mnie tam nic w nich nie pociągało – może potem to się odmieni – ale starałam się być uprzejma. Umówiliśmy się, że lepiej poznamy się w przyszłym tygodniu, od razu z rana w poniedziałek, a teraz damy sobie jeszcze luz na tę końcówkę wakacji.

Nie jestem pewna, czy to jest klasa druga czy trzecia. Chyba trzecia.

Dostałam trochę kwiatów, ale niedużo. Więcej miały stare wychowawczynie. Dla mnie przyniosły zapewne tylko klasowe lizusy.

Boże, teraz bym już coś zjadła. Do domu!

W domu zastałam średniej klasy bajzel i moje dwie koleżanki nad dwiema butelkami piwa. Skąd one to piwo wzięły, nie mam pojęcia.

– O, pani gospodyni!

– O, pani nauczycielka! Co tak mało kwiatków?

– Na koniec roku jest dużo kwiatków, nie teraz. Skąd macie piwo?

– Uwarzyłyśmy w browarze – powiedziała rozkosznie Beatka i wybuchnęła śmiechem.

– Beata była w kiosku – doniosła Laura. – W twoim szlafroku.

– Bo mam plamę na kiecce z przodu – oświadczyła godnie Beata. – Likier bananowy. Kupiłam piwo i chlebek świeży. I jajka. Chcesz jajko?

– Chcę jajko. I piwa też chcę.

Nic nie podejrzewając, patrzyłam, jak idzie prościutko do lodówki i wyjmuje jedno jajko, po czym wykonuje zamach i rzuca w moją stronę.

– Masz jajeczko!

Złapałam. Zawsze miałam dobry refleks.

Kiedy już umyłam się z jajka, usmażyłam jajecznicę dla tych alkoholiczek. Sama też się pożywiłam solidnie, wypiłam butelkę piwa Pilsner Urquell i wreszcie zrobiło mi się nieco lepiej na wątpiach oraz mózgu.

Alkoholiczki zażądały życia towarzyskiego.

– Skąd ja wam, na litość boską, wezmę życie towarzyskie?

– No przecież, że nie u ciebie w domu – prychnęła Beatka. – Idziemy do pubu Atlantic. Bardzo przyjemne miejsce.

– Dobrze mówi – potwierdziła Laura. – Tylko że my jesteśmy całkiem nieświeże, musisz nam dać jakieś ciuchy.

– Ale ja mam prawie same czarne. I długie. Co najmniej do kostek! Poza tym Beata jest wzrostu siedzącego psa, jak ona będzie wyglądała w moich spódnicach!

– Dobrze będzie wyglądała. Dasz jej tę do kostek i będzie miała do ziemi. A ja jestem wyższa od ciebie. Nie bądź nudziara.

Co znaczy – nie bądź nudziara?!

Jestem nudziara! Mam tego świadomość!

– A może pójdziecie do siebie, przebierzecie się i spotkamy się w tym pubie, powiedzmy, o ósmej?

– A która jest?

– Czwarta.

– Och, to świetnie – ucieszyła się Laurka. – To możemy się jeszcze przespać i odświeżyć! Ja idę się kąpać, a wy możecie poczekać na swoją kolej. Potrzebuję godziny. Pa, kotki!

I rączo pobiegła w stronę mojej łazienki.

Zrozumiałam, że nie pójdą do siebie. No więc ja poszłam do siebie, to znaczy na swój tapczan. Jak zepchnęłam Beatę do ściany, udało mi się na nim położyć i zażyć relaksu.

Około siódmej wszystkie byłyśmy już wykąpane. Podejrzewam, że Laurka umyła zęby moją szczoteczką. Nic, po drodze do pubu Atlantic kupię jakąś w kiosku.

Potem zrobiły mi zbiorową awanturę o brak stosownych kosmetyków. Kazałam im się wypchać. Ja się tak nie pacykuję jak one, mogą sobie nosić zapasy mazideł przy sobie, jeśli chcą uprawiać wielodniowe niespodziewane eskapady.

Potem ubrały się w moje świeże ciuchy.

Wspominałam już, że ubieram się głównie na czarno?

W efekcie wyglądałyśmy jak nieliczna, ale dobrana drużyna zakonna z bliżej nieokreślonego klasztoru.

Chryste Panie – to znaczy, że ja sama wyglądam jak pojedyncza ponura mniszka!

W lustrze tego nie było widać...

Może trochę dlatego, że mam tylko niewielkie lustro w łazience, takie, co odbija tylko od połowy w górę. Trzeba będzie pomyśleć o jakiejś zmianie wizerunku czy coś takiego.

Najważniejsze to podjąć decyzję...

W charakterze trzech niekonwencjonalnych zakonnic wkraczałyśmy w marnie oświetlone progi pubu Atlantic. Dlaczego Beata wybrała właśnie ten pub, pozostanie dla mnie zagadką na wieczne czasy. Może po prostu lubi młode towarzystwo. Jak Boga kocham, były tam wyłącznie małolaty. Z niejakim trudem znalazłyśmy wolne miejsca i zamówiłyśmy po drinku.

Dokoła nas kłębiła się rozbuchana młodość. Taka po szesnaście i siedemnaście lat.

Część tej młodzieży siedząca w pobliżu planszy przedstawiającej dużego gołego faceta z granatowymi włosami i oczami w słup, z kałasznikowem przewieszonym przez ramię, rakietą ziemia-ziemia w miejscu fiuta i dwoma handgranatami tam, gdzie zazwyczaj faceci miewają jaja – część otóż tej młodzieży patrzyła na nas jakby z zaciekawieniem.

Odstawałyśmy wiekowo, to fakt.

Moje koleżanki nie przejmowały się tym, ale ja zażądałam wyjaśnień.

– Beata, gdzieś ty nas przyprowadziła? Mieli być artyści, finansjera, bankowcy, biznes i polityka, a tu widzę same dzieci!

W tym momencie jedno z dzieci rzuciło wiązką kwiatów polskiej mowy, która wywołałaby rumieniec zażenowania na obliczu każdego budowlańca. Opowiadało dowcip. Reszta zaśmiała się radośnie, kilkoro skwitowało wic podobną mową. Ja tam nie jestem pruderyjna...

– Nie marudź – powiedziała Beata. – Widocznie trochę za wcześnie przyszłyśmy.

– Nie marudź – poparła ją Laura. – Lepiej porozmawiajmy o tobie.

– Czemu o mnie?

– Bo wymagasz reformacji – wyjaśniła Laura. – Jeżeli zamierzasz kiedykolwiek w życiu mieć chłopa na własność, trzeba coś z tobą zrobić.

– Operację plastyczną – mruknął siedzący przy sąsiednim stoliku, tuż pod rakietą ziemia-ziemia, młodzian lat może szesnastu, przyjemny blondynek. Zapewne miał nadzieję, że go nie słyszymy.

Ja słyszałam.

– Zamknij się, szczeniaku – powiedziałam półgłosem, spodziewając się, że teraz dopiero dziecię się wypowie. Ku mojemu zdziwieniu szczeniak się zamknął i odwrócił plecami.

– Bo widzisz – kontynuowała Laurka – żaden zdrowy na umyśle chłop nie poleci na intelektualistkę w czarnym gieźle. Dlaczego ty w ogóle tak się ponuro ubierasz?

– Tak jest twarzowo – wyjaśniłam z wyższością.

– Chyba zwariowałaś – wtrąciła Beata. – Twarzowo w czarnym to może być panience lat piętnaście, góra dwadzieścia. A ty ile masz?

– A bo to nie wiesz? Ty masz tyle samo.

Kończyłyśmy we trzy tę samą klasę w tym samym liceum. Czy jej pamięć odjęło?

– Jezus Maria, my jesteśmy stare!

– Jak Troja – wyrwało się szczeniakowi za moimi plecami.

Udałam, że nie słyszę. Beata zapadła w zamyślenie nad swoją (i moją) zgrzybiałą starością.

– A dlaczego wy myślicie, że ja w ogóle chcę mieć jakiegoś chłopa na własność? – zapytałam agresywnie.

– Bo każda normalna baba chce – wyjaśniła Laura z zacięciem psychosocjologicznym. – My już miałyśmy po jednym. Teraz twoja kolej. I my ci w tym pomożemy. Jesteśmy twoje dobre koleżanki. Dobre samarytanki. Panie kelnerze, poprosimy jeszcze raz to samo.

Kelner bardzo sprawnie i szybko przyniósł nam jeszcze raz to samo.

– Więc, droga Agatko – kontynuowała Laura, która najwyraźniej się zaparła co do tej mojej reformacji (ale czyż ja sama już wcześniej o niej nie pomyślałam? Może warto przyjąć pomoc koleżanek?) – od jutra, no, może od poniedziałku, zaczynamy. Po pierwsze, zapiszę cię do mojej fryzjerki i zrobisz sobie balejaż.

– Oszalałaś! Ile to kosztuje?

– A, różnie. U mojej sto osiemdziesiąt. Do dwustu pięćdziesięciu. Jak nie masz, to ci pożyczę, spłacisz mi w ratach...

Ta Laura to naprawdę dobra dziewczyna.

– Po drugie – Beata czknęła – udamy się do perfumerii i kupimy ci porządne kosmetyki. Ja ci pieniędzy nie pożyczę, bo nie mam, musisz skądś wykombinować. Panie kelnerze, już nic nie mamy!

– Wykombinować! Skąd? Dziękujemy panu, proszę tu postawić, a tego niech pan nie zabiera, ja dopiję. No skąd, Beatko, skąd?

– A może byś tak spróbowała wykorzystać twórczo swój nowy zawód? – zastanowiła się Laura, bulgocząc słomką w swoim nowym drinku.

– Chcesz, żebym zdefraudowała forsę na komitet rodzicielski?

– Zacznij pobierać opłaty za dobre stopnie – zaproponowała Beata. Własny pomysł widać spodobał się jej, bo zachichotała radośnie. – Niekoniecznie od wszystkich, wystarczy od największych głąbów. Nie musisz zarabiać tym na życie, tylko na kosmetyki i fryzjera...

– Dużo nie zarobię na stopniach z polskiego – powiedziałam do szklaneczki z drinkiem.

– A kto mówi, że tylko z polskiego? Jak już będziesz dysponować dziennikiem, to przecież możesz trochę poprzerabiać, podostawiać...

– To jest żaden interes. Na lakier do paznokci nie wystarczy.

– Dziewczyny – Beata wodziła natchnionym spojrzeniem po suficie wymalowanym w bakterie – a może założymy agencję towarzyską? Agata będzie teraz miała dostęp do młodych ciałek...

Zaczęłyśmy rozważać przedstawioną propozycję – dosyć nam się nawet spodobała – prawie już układałyśmy biznesplan, kiedy przeszkodził nam jakiś facet. Przeciskał się tuż koło nas, przepraszając, do stolika blondynowatego małolata, któremu kazałam się zamknąć i który mnie, o dziwo, posłuchał. O czymś tam teraz rozmawiał z hordą swoich kolegów, chichocząc półgłosem.

Facet z miejsca rzucił mi się w oczy. Wysoki, postawny szatyn w typie Liama Neesona, który mi się cholernie podoba. Z takim lekko nieobecnym spojrzeniem.

Tacy faceci nigdy na mnie nie lecą. Nie ma takiego numeru. To tylko ja do nich wzdycham, zawsze, ach, zawsze bezskutecznie!

Ależ ja mam się reformować!

No więc wzięłam swoją szklaneczkę z resztką drinka i w chwili, kiedy przeciskał się koło mnie, wylałam mu tę resztkę na spodnie.

Facet zatrzymał się w pół kroku. W jego oczach pojawiło się zdumienie.

– Och, przepraszam – powiedział głupio, bo po pierwsze to ja mu wylałam tego drinka na spodnie (jasne, notabene), po drugie wyraźnie widział, że zrobiłam to specjalnie.

Nie bardzo wiedziałam, co powinnam teraz zrobić, ale koleżanki czuwały.

– Agata, jak mogłaś – wrzasnęła Laura, przekrzykując grzmiące techno, które od początku mnie denerwowało. – Teraz pan ma plamę!

– Zaraz panu to wytrzemy – zawołała Beata i pociągnęła faceta tak, że omal nie usiadł mi na kolanach. – Musiał pan na niej wywrzeć niesamowite wrażenie, ona jest bardzo spokojna i normalnie nigdy by tego nie zrobiła...

Małolaty przy sąsiednim stoliku zamilkły i z zainteresowaniem śledziły rozwój wypadków. Tymczasem Beata nadal szarpała faceta za rękaw, Laura usiłowała mu wytrzeć plamę serwetką, na którą wylała trochę wody spod kwiatka, a ja siedziałam jak skamieniała, ponieważ nadmiar mojej własnej aktywności nieco mnie przytłoczył.

Liam Neeson obrzucił spłoszonym spojrzeniem dwie czarne wdowy miotające się wokół jego spodni i trzecią czarną wdowę trwającą w stuporze, po czym otrząsnął się z pierwszego wrażenia i wyrwał harpiom ze szponów.

– Nic się nie stało – zapewnił pospiesznie i kłamliwie. – Ja tylko na chwilkę, przepraszam najmocniej... – tu zwrócił się w stronę blondynkowatego małolata: – Jacek, zamieniłeś komórki, oddaj mi moją, bo potrzebny mi jest jeden numer z pamięci...

Małolat nieco zwlekał, jakby czekał na dalszy rozwój wypadków. Ale temu Liam Neeson najwyraźniej postanowił zapobiec.

– Jacek, czy ty mnie słyszysz? Dawaj komórkę! Już!

– No zaraz, tato, już szukam... Ty z domu jechałeś po komórkę? Było zadzwonić, przywiózłbym ci...

– Nie z domu, jesteśmy ze znajomymi w Atlanticu, miałem blisko, a telefonu i tak byś nie usłyszał w tym jazgocie. No, masz go wreszcie?

W jakim Atlanticu?

– Pan powiedział: „w Atlanticu”? – usłyszałam swój własny głos. – Przecież jesteśmy w Atlanticu...

Liam Neeson wyrwał wreszcie synowi telefon i zamierzał przedrzeć się przez nas w stronę drzwi. Pewnie jednak był dobrze wychowany, bo zatrzymał się w pół kroku i odruchowo odpowiedział na moje pytanie:

– Nie, proszę pani. To jest pub Szajbus, Atlantic jest po drugiej stronie ulicy. Przepraszam...

Potem spojrzał na mnie jeszcze raz i zapytał:

– Czy my się skądś znamy?

– Pewnie – odpowiedziałam, patrząc na niego tęsknie.

– Widziałam pana w „Liście Schindlera”...

– Ach, to ja przepraszam – powiedział nerwowo Liam Neeson i ostatecznie uciekł, wyrywając się sprawnie z łap moich koleżanek.

– Ty go znasz? – zapytała z pewnym zdziwieniem Laura.

– Grał w „Liście Schindlera”.

– Zwariowałaś! Kogo grał?!

– Schindlera.

– Masz źle w głowie. Pozwoliłaś mu uciec, a już tak dobrze szło! I co ty masz z tym Schindlerem?

– Skrót myślowy – wyjaśniłam. – On jest podobny do Liama Neesona, który grał Schindlera w „Liście Schindlera”. Jak nam się udało pomylić puby?

Nie zabawiłyśmy już długo w pubie Szajbus. To nie jest miejsce odpowiednie dla dam, nawet jeśli są to damy niekonwencjonalne. To jest pub dla cholernych siedemnastolatków, które tu przepijają pieniądze ciężko zarobione przez ich rodziców. A czasami nawet zabierają tym rodzicom telefony komórkowe. Oraz podsłuchują bezczelnie.

Ogólnie jednak wieczór uznałam za udany. Najważniejsze, iż powzięłam postanowienie całkowitej zmiany osobowości.

Koniec z czarną wdową.

2 września, sobota

Zdecydowanie powinnam mieć kaca. A nie mam! Powinno mnie dręczyć sumienie z powodu portek Liama Neesona, ale też jakoś nie dręczy.

Uznałam, że to dobra wróżba na przyszłość. Nie będę dłużej nudziarą.

A propos wróżby. Wprawdzie czytam regularnie horoskopy w gazecie, ale jeżeli już dziewczyny przyniosły mi stosowny podręcznik, to może warto by z niego skorzystać.

No, no. Dużo możliwości. Astrologia zachodnia, astrologia orientalna, runy, chiromancja, różne inne mancje, I-Cing, tarot – to za skomplikowane dla mnie – wahadełko – trzeba sobie koniecznie kupić – biorytmy – bo ja wiem? Numerologia – o, numerologia!

To jest chyba najprostsze. Tak wygląda, w każdym razie.

Jesteś numerem.

Ciekawostka, nigdy tak o sobie nie myślałam. Tu jest wzór na przeliczanie. Napisz imię i nazwisko. Proszę bardzo, Agata Czupik. A równa się jeden, g – siedem, znowu a... Każda literka jest w tabeli i ma swoją cyfrę. Faktycznie, jest i ma.

Podliczamy.

Zaraz, nie bądźmy tacy wyrywni! Tego się razem nie liczy. Dobrze. Spółgłoski – piętnaście, czyli sześć. Aha, skracam. Samogłoski, nie, odwrotnie, samogłoski sześć, a spółgłoski dwadzieścia dziewięć, czyli jedenaście. Czyli dwa. Nie, tego się nie upraszcza. Jedenaście. Razem osiem. Co jeszcze? Pododawać cyfry w dacie urodzenia. Proszę bardzo, 11 czerwca, czyli szóstego, 1970. To nam daje dwadzieścia pięć, czyli siedem.

Bjuti. Teraz zobaczymy, co ze mnie za numer.

Liczba życia. To ta podsumowana data urodzenia. Dominanta mojego życia. Hahaha. Oraz doświadczenie, jakie muszę przeżyć.

Siódemka. Jestem siódemką.

No proszę! Liczba jest magiczna. Zawsze wiedziałam, że pod przykrywką nudziarstwa jestem istotą niebanalną. Tylko nikt mi tego do tej pory nie powiedział. Więź człowieka ze wszechświatem. Może powinnam była pójść na astronomię, a nie na polonistykę?

Dalej. Wielka intuicja, zdolności parapsychologiczne. Wiedziałam! Przewidziałam swojego czasu, że taki jeden Krzysio przerżnie egzamin z teorii literatury! I że jego dziewczyna puści go kantem z wykładowcą tejże! W poniedziałek lecę do Butiku pod Gwiazdami, kupić sobie wahadełko!

Wrażliwość oraz idealizm. No, oczywiście! Cała ja.

Osoby miłe, rozważne i czułe – mówię, że cała ja; pracują w zawodach wymagających opiekuńczości, a także tych, gdzie konieczne jest powołanie. Patrzcie państwo, moje powołanie dało znać o sobie... Nauczycielstwo to powołanie w czystej postaci! Zwłaszcza przy dzisiejszych wynagrodzeniach.

Dalej. Bogata wyobraźnia sprzyja karierze w zawodach twórczych – film, telewizja... No, nie wiem... na razie pozostańmy przy tej opiekuńczości i powołaniu pedagogicznym (Boże, mój egzamin z pedagogiki!)...

Skłonności do filozofowania, mistycyzmu i kontemplacji. Bo ja wiem? Mistycyzm i kontemplacja trochę mi się kłócą z kulebiaczkiem. Oraz innymi rzeczami do jedzenia, które umiem przyrządzić...

Może grozić niebezpieczeństwo z powodu utraty kontaktu z rzeczywistością.

Jezus Maria! Już się zaczęło! Wczoraj rozmawiałam z tym facetem w pubie Szajbus jak z Liamem Neesonem! Więcej ostrożności! Nie wyobrażać sobie tyle!

Z nerwów poszłam do kuchni i zrobiłam sobie sadzone jajko.

A to jeszcze nie wszystko, jeszcze są te inne liczby.

Jedząc jajko i chleb z masełkiem czosnkowym, studiowałam dalej księgę moich przeznaczeń.

Liczba ekspresji. Jedenaście.

Idealiści, bla, bla. Pewnie, dlatego nigdy nie mam forsy.

Znajomość z nimi jest zawsze owocna i wzbogacająca (muszę to pokazać moim koleżankom), trudno jednak zbliżyć się do osób tego pokroju, ich charyzma dosłownie paraliżuje otoczenie.

No tak. Paraliżuje. Dlatego wszyscy faceci, którzy kiedykolwiek zbliżyli się do mnie, po jakimś czasie – dwukrotnie już po pierwszym razie! – uciekali w popłochu.

Och, Liam Neeson też zwiał! Nawet się nie zdążyliśmy poznać, a on już zwiał!

Z powodu charyzmy?

Poza tym, jaki Liam Neeson! To ta utrata kontaktu z rzeczywistością!

Jeżeli uda się pozyskać ich uczucia, zostają wiernymi i lojalnymi przyjaciółmi na całe życie.

Naturalnie. Tylko wierny i lojalny przyjaciel na całe życie zniósłby bez szemrania to wszystko, co powiedziały mi moje przyjaciółki po oddaleniu się Liama Neesona.

Tfu! Nie Liama Neesona, tylko tego nieznajomego, przystojnego faceta w typie Liama Neesona!

Boże, jaka ja jestem wrażliwa, rzeczywiście, sama prawda... Już pierwsze dwie liczby tak mnie zdenerwowały... Są jeszcze dwie.

Liczba serca, czyli pragnienia. Sześć.

Wysoka moralność, piękno i harmonia. To jasne. Oczekują pochwał. A kto normalny nie oczekuje? Wielkoduszni. No dobrze, tu rewelacji nie ma.

Liczba przeznaczenia. Osiem.

No i koniec.

Tu się załamałam.

Powodzenie w sprawach materialnych... Chyba tylko jeśli weźmiemy pod uwagę głodujące kraje Trzeciego Świata.

Lubią kontrolować otoczenie i skłonni są podjąć wielki wysiłek, aby pozostać na szczycie. Możemy uznać, że to chodzi o moje rządzenie klasą. Jako wychowawczyni jestem panią ich życia i śmierci. I niech mi ktoś powie, że nie! Nie tak znowu dawno sama chodziłam do szkoły!

Najgorsze było na końcu.

W późniejszym okresie życia grozi im samotność i wyobcowanie.

No więc po co żyć? Po co trudzić się z tym wszystkim, podejmować reformę samej siebie, jeżeli w późniejszym okresie życia grozi mi samotność i wyobcowanie?

W późniejszym. To znaczy, że we wcześniejszym nie grozi.

Ale skąd ja mam wiedzieć, kiedy zaczyna się późniejszy?

Boże, w co ja wpadłam. Po co mi te wszystkie wróżby, horoskopy, czort wie co...

Powlokłam się do kuchni i zrobiłam sobie bardzo dobrą herbatę. Na pocieszenie. Postawiłam ją na tacy razem z cukierniczką i filiżanką. Mojej ulubionej nie chciało mi się myć, leżała w zlewie, więc wzięłam zwykłą, niebieską, z serwisu Charmante (sześć filiżanek i sześć spodeczków za jedyne 22,50 w Realu).

Nie lubię tac, bo zawsze mi z nich zjeżdża to, co tam postawię. Ale chciałam, żeby było elegancko. Jeżeli już grozi mi samotność i wyobcowanie, to przynajmniej będę po kres mych dni kobietą wytworną.

Oczywiście straciłam równowagę (zewnętrzną; wewnętrzną straciłam już przed paroma minutami) i omal nie zwaliłam całej zawartości tacy na podłogę. Udało mi się ocalić czajniczek z herbatą, poleciała tylko filiżanka Charmante i cukierniczka od innego kompletu. Poleciała też księga wróżb i horoskopów.

Leżała tak sobie na podłodze, otwarta, a pomiędzy strony sączyła się strużka cukru.

Doznałam dziwnego uczucia, takiego mianowicie, że coś się wydarzyło!

Rozbita filiżanka to oczywiście pryszcz.

Czułam mrówki na całym ciele.

Usiadłam obok książki. Otworzyła się samoczynnie na jakichś dziwnych rysuneczkach, a łyżeczka od cukru, moja spadkowa srebrna łyżeczka z wprawionym w uchwyt opalem leżała na tej otwartej stronie.

Moja spadkowa łyżeczka ma uchwyt zakończony taką stylizowaną strzałką. I ta strzałka wyraźnie pokazywała jeden z rysuneczków. Przypominał jakieś takie ostrokanciaste P.

Pochyliłam się i usiłowałam odczytać podpis pod rysuneczkiem. Niestety, był zasypany cukrem.

Strząsnęłam cukier.

Podpis, w przeciwieństwie do innych, pod innymi rysunkami, był bardzo krótki:

Radość i szczęście, zgoda i uzyskanie równowagi we wszystkim. Znak ten symbolizuje absolutne spełnienie.

Hura, hura, hura!!!

Wygląda na to, że chociaż samotność i wyobcowanie grożą mi, to jednak mnie nie dopadną!

A swoją drogą, co to za rysuneczek?

Pismo runiczne. Powinnam była wyciąć z kartonu takie kwadraciki, na nich wypisać runy, a potem je rzucać, tak jak do losowania.

No to chyba lepiej, że samo spadło i samo pokazało?

Gdyby nie to, mogłabym ulec załamaniu.

Jestem taka wrażliwa!!!

Poniedziałek. Nienawidzę poniedziałków!

Nigdy więcej nie pójdę do szkoły!!!

Blondynowaty szczeniak z pubu Szajbus, ten syn Liama Neesona, okazał się jednym z moich uczniów! Gorzej nawet: jestem jego wychowawczynią...

Nazywa się Jacek Pakulski.

Zajrzałam do dziennika. Liam Neeson naprawdę nazywa się Kamil Pakulski. A mamunia Jacka, czyli zapewne żona Liama, tfu, Kamila Pakulskiego, nazywa się Zdzisława Pakulska.

Boże święty, i co ja teraz zrobię?

Zapamiętałam akurat Jacka, ale coś mi się zdaje, że ta cała hałastra siedząca w Szajbusie obok faceta z granatami, rakietami i kałachem to też moi uczniowie.

Widzieli, jak polałam drinkiem spodnie Liama Pakulskiego!

Gorzej – słyszeli, jak planujemy zarobkowanie przy pomocy agencji towarzyskiej, utworzonej na bazie panienek z drugiej L! Bo, nawiasem mówiąc, okazało się ostatecznie, że jestem wychowawczynią drugiej, a nie trzeciej.

A w tygodniu pani wicedyrektor, ta, której się podobam, kazała przedłożyć programy nauczania przedmiotów w klasach autorskich.

Coś tam latem dłubałam w tej sprawie, ale bez fanatyzmu, wakacje bowiem spędzałam u rodziców w Karkonoszach i ani mi się śniło psuć sobie samopoczucia takimi sprawami. Będę teraz musiała ostro przysiąść fałdów.

Ale jak ja mam się skoncentrować na tworzeniu autorskiego programu nauczania, jeżeli mam w perspektywie wywiadówkę, czyli pierwsze zebranie rodziców z nową panią wychowawczynią, czyli ze mną, psiakrew! I na to zebranie przyjdzie Zdzisława Neeson, tfu, Pakulska, albo – co gorsza – Kamil Neeson, któremu wylałam drinka na spodnie i do którego odzywałam się w sposób świadczący o utracie kontaktu z rzeczywistością!

A klasa bystrzaków, o których z takim obrzydzeniem opowiadała koleżanka nauczycielka historii, okazała się wcale nie taka obrzydliwa.

Jest ich dokładnie dwadzieścia cztery sztuki. Fifty fifty, dwanaście dziewczyn mieszanej urody – ale co najmniej z czterech agencja towarzyska miałaby wielką pociechę – oraz dwunastu chłopaków. Urody też rozmaitej.

Prawdopodobnie ci, którzy byli w piątek wieczorem w pubie Szajbus, opowiedzieli tym, którzy tam nie byli, o spotkaniu face to face z nową panią wychowawczynią. Wszystkie bowiem młodzieńcze oczy w liczbie sztuk czterdziestu ośmiu (co ja tak wszystko przeliczam na sztuki? Wpływ świeżego zainteresowania numerologią?) wpatrywały się we mnie z pewnego rodzaju radosnym wyczekiwaniem.

Chyba nie wydaje im się, że w szkole będę robiła takie same sztuki jak w pubie Szajbus? A może czekają tylko na okazję, żeby rzucić jakąś aluzyjkę i zobaczyć, co ja z tym zrobię? Dobrze, kochani. Ostrzeżony, uzbrojony. Nie będziemy reagować histerycznie.

Przy odczytywaniu dziennika i dopasowywaniu nazwisk do konkretnych osób trochę otrząsnęłam się z szoku, w który wprawiło mnie rozpoznanie Jacka P. natychmiast po wejściu do klasy.

– Wiecie co, moi drodzy – powiedziałam uczciwie do moich nowych wychowanków – nie mam nadziei, że tak od jednego razu zapamiętam was wszystkich. Zwłaszcza że jestem nieco roztargniona.

Dobrze, że nie powiedziałam im o postępującej utracie kontaktu z rzeczywistością!

– Nie szkodzi – wyrwał się sąsiad Jacka P., wysoki pryszczaty. Chyba był w Szajbusie. – My panią zapamiętamy. Już panią pamiętamy. Od piątku. Od pierwszych zajęć – dodał po sekundzie namysłu.

– Dobrze. Czy macie jakieś specjalne życzenia, jeżeli chodzi o wychowywanie was?

– Chcielibyśmy mieć zajęcia na temat, jak się należy zachowywać w miejscach publicznych – pisnęła lalunia z myszowatym uwłosieniem. – Pani rozumie: w teatrze, w restauracji, w pubie...

A to mała żmija. Trzeba ją sobie zapamiętać. No i odeprzeć cios.

– Macie u mnie jak w banku. Dzisiaj proszę tylko zakonotować: w pubie wystrzegajcie się wylewania wódki na spodnie obcym facetom. Jacek, przeproś tatusia ode mnie.

– Tatuś nie miał za złe – wyszczerzył się Jacek. – Sprało się. Dobrze, że pani nie pije kolorowych albo z sokiem pomidorowym, bo mogłoby być gorzej...

Poczułam, że dyskusja rozwija się w niepożądanym kierunku. Poczułam również, że powinnam uczynić jakąś niepochlebną oraz wychowawczą uwagę na temat ilości wypitego przez nich w Szajbusie piwa (widziałam, ile kufli kelner nosił pod faceta z kałachem), ale dałam sobie z tym spokój. W końcu oni widzieli, ile my wychlałyśmy.

Trudne jest wychowywanie młodzieży.

Resztę lekcji wychowawczej poświęciłam takim rzeczom jak składki, zajęcia nieobowiązkowe i inne dyrdymały. Wybraliśmy też samorząd klasy. Same nieznajome osoby. Jeżeli nawet były w Szajbusie, to siedziały w jakimś kącie.

Jutro mam z nimi polski.

A dziś jeszcze miałam polski w dwóch innych klasach, obu pierwszych. Są to, na szczęście, normalne klasy, nie dla bystrzaków. I mam nadzieję, że żaden uczeń z tych klas nie był w piątek w Szajbusie.

Za tydzień zapowiedziałam wywiadówkę. Ciekawe, czy przyjdzie Liam Neeson (jeśli używam świadomie tego nazwiska, to czy oznacza to utratę kontaktu z rzeczywistością?), czy może pani Pakulska?

Laura i Beata dzwoniły, że przyjdą jutro pogadać. Zapowiedziałam im, że pić możemy wyłącznie u mnie w domu, bo w pubie mogą przebywać moi uczniowie. Zapewniły mnie, że do Atlanticu uczniowie nie chodzą. Obsługa ich nie wpuszcza.

5 września, wtorek

Nie wiem, kto moje dzieci uczył polskiego do tej pory, bo świadomość przedmiotu mają raczej dziwną. Miałam z nimi dwie lekcje, pierwszą poświęciliśmy luźnej rozmowie o literaturze (stąd pytanie na wstępie), na drugiej kazałam im wyciągnąć kartki i podpisać u góry.

Rozległ się ryk niezadowolenia.

– Klasówka na pierwszej lekcji?

– Pani nie zna Kodeksu Ucznia – zasyczała myszowata żmijka z wczoraj. – Nie wolno robić klasówek bez zapowiedzi!

– Milcz, dziecko – powiedziałam stanowczo. – W nosie mam Kodeks Ucznia. Zamierzam kierować się wyłącznie własnym zdrowym rozsądkiem. Poza tym to nie będzie klasówka w pełnym znaczeniu tego słowa. Zamierzam się zorientować w waszych predyspozycjach polonistycznych. Oraz samoświadomości. Piszcie...

– Pani nie może ignorować Kodeksu Ucznia – pruła się dalej żmijowata. – Nasz samorząd będzie interweniował u dyrekcji!

– Nie traćmy czasu. Samorząd niech sobie interweniuje, a wy piszcie: „Książki najbardziej moje – refleksja niespodziewana”.

– Dlaczego niespodziewana? – zainteresował się Jacek P.

– A co, spodziewałeś się tej kartkówki?

– No, nie.

– Sam widzisz, że niespodziewana. Ale takie spontaniczne wypowiedzi bywają bardzo wartościowe.

– Dlaczego? – drążył syn Liama Neesona.

– Jutro wam wyjaśnię, jeżeli będziesz pamiętał, żeby mnie o to zapytać. Teraz piszcie, bo czas leci.

Żmijowata jeszcze coś próbowała mruczeć, ale zamknęli ją najbliżsi koledzy.

Miałam czterdzieści minut spokoju. Za to będę musiała te wszystkie zwierzenia przeczytać. Boże, zawód polonistki zastawia różne pułapki na człowieka...

W domu zrobiłam sobie grochówkę z papierka i zasiadłam do czytania kartkówek.

Nie jest tak źle z tymi moimi bystrzakami. Niezależnie od stanu ich wiedzy teoretycznej, same czytają to i owo. Oczywiście, literatura jest na różnych poziomach... Żmijowata kocha Dostojewskiego, Whartona, Prousta, Szekspira – koniecznie w przekładzie Barańczaka, bo ten Paszkowski – pani to chyba rozumie – to już piosnka absolutnie przebrzmiała (coś podobnego, mój ukochany tłumacz!), ponadto Hłasko i Wojaczek. I oczywiście „Mały Książę”. Jacek P. napisał, że jego ukochaną książką jest „Lesio” Joanny Chmielewskiej. I „Sensacje XX wieku” Bogusława Wołoszańskiego. Bo Wołoszański go ciekawi, a „Lesio” śmieszy.

No to mamy rozpiętość.

Jakoś mi się zrobiło przyjemnie, że młody Neeson, to jest młody Pakulski, nie będzie mnie egzaminował z Prousta, Whartona i Wojaczka. Ze żmijowatą sobie poradzę. Najwyżej rozgniotę jak robala.

A Jacka bym nie chciała rozgniatać jak robala.

Przyszły przyjaciółki i wyciągnęły mnie do pubu Atlantic. Faktycznie, dosyć się zasadniczo różnił od Szajbusa.

– W ogóle nie będziemy z tobą rozmawiać w domu – powiedziała Laura, kiedy już złożyły obfite zamówienia panu kelnerowi. – Chyba że będziesz obłożnie chora. To będzie jeden z elementów twojej reformacji duchowej.

– Przesiadywanie w knajpie? – zdziwiłam się. Ale okazało się, że tak, siedzenie w knajpie działa niesłychanie wzbogacająco na osobowość. Oczywiście nie w takim pubie jak Szajbus, gdzie przychodzą same małolaty, żeby żłopać piwo, tylko w takich pubach jak Atlantic, do którego wstęp mają jedynie goście na poziomie. Bo tutaj można spotkać różnych nadzwyczaj interesujących znajomych Laury oraz Beaty. O, na przykład ta facetka, która teraz wchodzi, to bardzo znany lekarz psychiatra. Może nawet zgodziłaby się mnie zdiagnozować i leczyć hipnozą.

– Z czego leczyć? Ja się dobrze czuję!

– Niemożliwe! Masz całe mnóstwo zahamowań. Sama mówiłaś! Natalio, chodź do nas, chodź, mamy wolne miejsce!

– Laura, Beata, witajcie, kochane! My się jeszcze nie znamy, Natalia Hollander, nie Holender, tylko Hollander, przez dwa el. Dla mnie Krwawą Mary poproszę, podwójną. Co u was słychać, dziewczynki? Ja tu się umówiłam ze znajomymi, ale oni przyjdą dopiero za jakieś dwadzieścia minut, a mnie wypadło jedno spotkanie z pacjentką, więc przyszłam. I proszę, jak dobrze, zawsze tu się kogoś miłego spotka... Wyobraźcie sobie, otwieram nowe dwie filie mojego Centrum Mentalnego, w Gdańsku i we Wrocławiu, czy to nie świetnie? Jak mi się jeszcze uda wejść do Warszawy i Krakowa, to już będzie pełny sukces. Czy koleżanki pani może mówiły, czym ja się ostatnio zajmuję? Sukcesem, proszę pani, sukcesem w każdej jego postaci. Ludzie są stworzeni do sukcesu, tylko nie mają odwagi, aby się do tego przyznać. Czy pani, na przykład, jest kobietą szczęśliwą? Nie, na pewno nie, widzę to po tym maleńkim skrzywieniu lewego kącika ust, poza tym wiele mówi mi o pani to kurczowe zaciśnięcie dłoni na kieliszku...

To kurczowe zaciśnięcie dłoni na kieliszku mówiło tylko o tym, że zaraz ją tym kieliszkiem rąbnę, ale na razie jeszcze się powstrzymuję. Natalia Hollander leciała dalej.

– Od razu mogę pani jedno powiedzieć: pani jest ofiarą wielu zahamowań. Niech zgadnę: brak mężczyzny, prawda? Proszę nie zaprzeczać, nie byłaby pani tu z przyjaciółkami, gdyby miała przyjaciela! Mężczyźni od pani odchodzą? Nie może pani trafić na miłość swego życia, a może w ogóle nie dane pani było przeżyć prawdziwej miłości? A przecież jest pani kobietą wartościową, o wiele bardziej wartościową od wielu pani znajomych, prawda? Blokada, klasyczna blokada! Powinnyśmy się tymi zahamowaniami poważnie zająć, ja to mogę zrobić dla pani osobiście, ze względu na moją długoletnią znajomość z Beatką, w zasadzie już nie przyjmuję teraz nowych pacjentów, zajmuję się moim Centrum i jego filiami, razem jest ich już cztery. Robimy niesamowite rzeczy. Ludzie o kompletnym braku wiary w siebie wychodzą od nas całkowicie odmienieni. Nie wyobraża pani sobie, do jakich czynów jesteśmy zdolni, kiedy tylko uwierzymy w istniejące głęboko w nas pokłady niezwykłej energii...

Zamknęła się, bo kelner przyniósł jej tę podwójną Krwawą Mary, a ona dobrała się do niej z prawdziwą pasją. Podczas kiedy moje przyjaciółki zaczęły się prześcigać w wyrażaniu zachwytów dla fenomenalnej Natalii, ja myślałam o tym, jaką głęboką rację miał Jacek Pakulski, syn Liama Neesona, kiedy mówił, że po soku pomidorowym plamy nie zeszłyby tak łatwo...

Nie, Agato!

Kiedy tak walczyłam z pokusą trącenia jej niechcący i wylania tej pomidorówki na kremowy żakiecik, zobaczyłam nagle znajomą sylwetkę, przeciskającą się pomiędzy stolikami.

Liam Neeson!

Znaczy Pakulski, Kamil Pakulski!

Rozglądał się, jakby szukał kogoś, z kim się umówił. Może z tą rozjazgotaną lekarzycą? Nasze spojrzenia się skrzyżowały i w oczach Liama Neesona błysnął uśmiech, a właściciel uśmiechu wykonał coś jakby początek ukłonu w moją stronę. W tej samej chwili jednak spostrzegł wybitną Natalię i znieruchomiał na ułamek sekundy. Natalia też go zobaczyła, wyszczerzyła duże białe zęby, uniosła pazurzastą łapkę w geście radosnego powitania. Liam Pakulski kiwnął głową, bardzo sztywno, po czym odwrócił się plecami i poszedł dalej szukać tego kogoś, z kim się umówił.

Jak to miło, że nie z nią...

Zauważyłam, że siada przy stoliku zajętym przez trzech facetów.

Gej?

No nie, bzdury, ma przecież syna...

Czasem to nie przeszkadza.

Ach. Natalia coś do mnie mówi. I Laura coś do mnie mówi. A Beata mną potrząsa.

– Tak?

– Sama widzisz, Natalio, coś się z nią dzieje. Jeszcze wczoraj była zupełnie inna. Ona się robi nieprzewidywalna. Poza tym przechodzi jakiś przełom! Może dlatego, że musiała zmienić pracę...

– Potrzeba mężczyzny, dobrze zgaduję? Niemożność rozładowania tych pokładów uczucia, które nagromadziły się w pani przez lata! Myślę, że dobrze panią wyczuwam... Chociaż tak pobieżnie, dopiero się poznałyśmy...

– Dobrze zgadujesz, Natalio. – To Beata, zdradziecka zołza. – Nie wiem, jak ty to robisz, że wszystko wiesz od jednego rzutu oka! Agacie nigdy się tak naprawdę nie udało. Ale nigdy tak nie przeżywała braku chłopa.

– Kryzys wieku średniego? – Natalia spojrzała na mnie krytycznie. – Za młoda. A może się mylę? Ile pani ma lat?

Jeszcze tego brakowało, żeby mi baba pełnym głosem w pełnym pubie imputowała kryzys wieku średniego! I odpytywała, ile mam lat!

Wylałam na nią resztkę tej Krwawej Mary.

Szkoda, że tak dużo już zdążyła wytrąbić.

Zerwała się z wrzaskiem. Wszyscy obecni spojrzeli w naszą stronę. Zobaczyli podskakującą Natalię. Zobaczyli, jak odstawiam szklankę, ufaflaną na pomidorowo.

Pub Atlantic wybuchnął zdrowym śmiechem.

Najradośniej, nie da się ukryć, śmiał się Liam Neeson.

Zapewne odczuwał w tej chwili typową Schadenfreude. A może cieszył się tylko, że tym razem nie na niego padło...

Beata wypchnęła Natalię H. z sali, pewnie poleciały do wychodka, szukać wody. Tak łatwo tego pomidora z kremowej wełenki nie spiorą, o nie!

Laura z zagadkowym wyrazem twarzy sączyła swojego drinka.

– Nie wiem, czy dobrze zrobiłaś.

– Ja też nie wiem, ale, jak same zauważyłyście, ostatnio nie jestem sobą... Kryzys wieku średniego. Słuchaj, Laurka, ja chyba nie najlepiej znoszę kurację pubami.

– Może i masz rację. Ale jakieś życie towarzyskie przecież musisz prowadzić!

– To wymyślimy inne formy. Zresztą pubów nie wykluczam, tylko może nie w takiej częstotliwości. Wy też przecież nie latałyście kiedyś tak po tych pubach, jak ostatnio...

– No nie, ale chciałyśmy się poświęcić dla twojego dobra.

– Zapomnij. Poświęcanie się jest rzeczą obrzydliwą z samej głębi swojej istoty. O, popatrz, wracają Beata z Natalią.

Natalia miała z przodu wielką, piękną plamę od wody, ładnie zaróżowioną pomidorkiem na środku. Na jej policzkach kwitły rumieńce, będące z całą pewnością wynikiem ciężkiej wściekłości. Ale dzielnie trzymała fason.

– No jak tam, pani Agato, już dobrze, prawda? Widzę, że lepiej. Zalecałabym parę seansów hipnozy u mnie. To nam pozwoli odkryć, co panią blokuje, co wywołuje u pani takie poczucie winy.

Jakiej winy, do ciężkiej cholery?

– Potem może trochę terapii grupowej, może jakiś turnus wyjazdowy z moim Centrum. Najważniejsze, żeby pani uwierzyła w siebie i możliwości swojego własnego ja. Nam, kobietom, wydaje się, że musimy koniecznie zwisać z ramienia jakiegoś mitycznego silnego mężczyzny, a tymczasem tak naprawdę wcale on nam nie jest konieczny do życia, ponieważ posiadamy – podobnie zresztą jak i mężczyźni, to dotyczy całej ludzkości – niewyobrażalny geniusz, którym jednak nie potrafimy dysponować...

– Kto posiada? Pani i pani ludzie?

– Nie rozumie pani, co mówię! – Natalia roześmiała się dobrotliwie. – Wszyscy go posiadamy! Pani również! Tylko nie umie pani nim dysponować!

– A pani uczy, jak nim dysponować?

– Oczywiście. Uczę ja i moi współpracownicy. Zobaczy pani, że niemożliwe stanie się możliwym, będzie pani chodzić po rozżarzonych węglach...

– A to po jaką cholerę?

– Właśnie po to, żeby sobie uprzytomnić, jak dalece niemożliwe może stać się możliwym. Kiedy to do pani dotrze, poczuje pani, że jest istotą samowystarczalną! Że te uczucia, które w pani wibrują, wcale nie potrzebują mężczyzny, aby mogły się wyładować. Dopiero wtedy zrozumie pani, że miłość, radość, empatia to są siły napędowe naszego organizmu! To nośniki energii, za pomocą których możemy zmienić na lepsze własne życie i pomóc innym w dokonaniu tego samego!

Sama to wymyśliła czy może cytuje kogoś? Może zresztą taką sobie opracowała reklamówkę i nauczyła się jej na pamięć.

Już chciałam jej odpowiedzieć, że wiem, iż miłość, radość i empatia są generalnie w porządku, ale nie zdążyłam, bo nagle zerwała się, jakbym znowu ją czymś oblała.

– Och, są już moi znajomi! Dziękuję wam za towarzystwo, dziewczęta! Tu jest moja wizytówka, pani Agato, gdyby pani chciała się do mnie zgłosić, zapraszam, pani naprawdę potrzebna jest profesjonalna pomoc!

Posłała nam promienny uśmiech na wszystkie trzydzieści dwa (numerologia!) duże zęby i odfrunęła do ludzi, którzy właśnie przyszli.

– Czy ona nie jest fantastyczna? – spytała Beata.

– Jest fantastyczna jak nie wiem co – powiedziałam. – Skąd ją wytrzasnęłyście?

– A to przez jedną naszą znajomą. Leczyła się u niej hipnozą, bo była za gruba i chciała schudnąć.

– Schudła?

– Nie za bardzo. Natomiast dogadały się co do psychoterapii. Natalia zauważyła u niej mnóstwo blokad i zahamowań. Poza tym Dzidzia, ta nasza znajoma, miała męża, który szalenie jej przeszkadzał w samorealizacji. A ona wcale sobie tego nie uświadamiała.

– I ta cała Natalia jej to uświadomiła?

– Tak, wyobraź sobie. Oczywiście nie od razu. Musiała przejść terapię grupową, potem cały kurs samodoskonalenia mentalnego, różne ćwiczenia, w końcu osiągnęła taki poziom samowiedzy, że Natalia uznała, że można ją wypuścić spod skrzydeł. No i od tej pory Dzidka radzi sobie doskonale. Zmieniła pracę, nie klepie już w biurze w komputer, tylko pracuje u Natalii w Centrum Mentalnym, pomaga jej w prowadzeniu kursów, oczywiście od strony administracyjnej. Poza tym dosłownie promienieje, powiadam ci, Agata, gdybyś ją widziała przed kuracją i po – nie ta sama kobieta!

– A co zrobiła z tym mężem, co to jej przeszkadzał w samorealizacji?

– Jak to co? Rozwiodła się z nim.

– Tak po prostu?

– Oczywiście! Natalia zawsze mówi: Nie trzymajcie się kurczowo waszych mężczyzn! To wy jesteście ważne, nie oni! Nie możemy dopuszczać, aby w naszym życiu był ktoś, kto nam przeszkadza w odnalezieniu i realizowaniu siebie samego.

– Ty, Beata, a co to w ogóle znaczy: odnaleźć siebie?

– Nie czepiaj się, Agata, sama chyba wiesz takie rzeczy! To przecież podstawa!

– Podstawa czego?

– Och, Agata, a ty wiesz, kim jesteś?

– Z grubsza wiem...

– No widzisz. Z grubsza. Tak naprawdę nie wiesz o sobie nic. A tacy ludzie jak Natalia pomagają to w sobie odkryć! Nie próbuj jej deprecjonować w naszych oczach, bo ci się to nie uda!

Dałam spokój. Robiło się późno. A ja mam jutro lekcje od ósmej. I muszę wyglądać przyzwoicie, żeby się mnie moje dzieciaki nie musiały wstydzić.

Na do widzenia zadysponowałam jeszcze po jednym malutkim drineczku. Należy kończyć spotkania towarzyskie w beztroskim nastroju, ażeby radość, siła napędowa naszego ja, mogła stać się nośnikiem energii, za pomocą której zmienimy na lepsze swoje życie. I cudze też, jak najbardziej.

7 września, czwartek

W ogóle nie mam czasu, żeby pomyśleć o zmianie swojego image’u! A przecież w ramach unicestwiania tkwiącej we mnie głęboko nudziary miałam pomyśleć o zastąpieniu moich głębokich czerni jakimiś kolorowszymi ciuchami!

Piątek

Kosmetyki miałam kupić! I nauczyć się od Beaty, jak się nimi posługiwać!