Romans na receptę - Monika Szwaja - ebook + audiobook

Romans na receptę ebook i audiobook

Monika Szwaja

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Eulalia jest reporterką telewizyjną (jak zresztą sama autorka); kocha góry i robienie o nich filmów. Ma pracę (zajmującą), dom (pół bliźniaka właściwie), samochód (niezły), dwoje udanych dzieci, przyjaciół - właściwie wszystko poza stałym mężczyzną. A że nawet dzisiejsza kobieta wyzwolona nie zawsze, mimo wszystko, radzi sobie bez onego i przyjemności z nim związanych, Eulalia zaczyna bystrzej spoglądać na otaczających ją panów...

W książkach Moniki Szwai świat przedstawiony jest światem prawdziwym, światem zwyczajnych ludzi. Realia są przeważnie do sprawdzenia, zaś bohaterzy czasami do złudzenia przypominają przyjaciół i znajomych Moniki. Zwłaszcza ci z drugiego planu. Główni bohaterowie są wymyśleni, a akcja jest fikcyjna, ale – na obraz i podobieństwo rzeczywistości naszej codziennej.  Ponieważ zaś nasza rzeczywistość potrafi być niesłychanie barwna i interesująca – perypetie "wymyślonych i składaków" również takie bywają, często z porządną domieszką prawdziwego romantyzmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 2 min

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nina1973

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
NataliaCieslak

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna ! 🙂
00

Popularność




Copyright © Monika Szwaja 2004

www.monikaszwaja.pl

OKŁADKA: Maciej Jaworski

Szczecin 2024

ISBN 978-83-958119-5-1

WYDAWCA:

Wydawnictwo SOL

Wawrzyniec Szwaja

[email protected]

www.wydawnictwosol.pl

Stryjkowi, przyjaciołom, a zwłaszcza przyjaciółkomz Bacówki, a także wszystkim, którzy Bacówkę kochają.

Wprawdzie większość tego, co się dzieje w powieści,

to fikcja, ale przecież wiemy,

że TU WSZYSTKO MOŻE SIĘ ZDARZYĆ...

 

Zdali!

Powinnam być dumną Matką Polką, bo Kuba miał drugą lokatę, a Sławka piątą, spisali mi się koncertowo, znajomi będą gratulować, dzieciaki szczęśliwe, a ja siedzę w łazience i zalewam się łzami! Matka kretynka.

Eulalia Manowska spojrzała w lustro krytycznie.

W istocie, było co krytykować. Jeżeli kobieta w wieku lat czterdziestu ośmiu leje łzy w sposób niepohamowany, zapominając na dodatek o uprzednim zmyciu malatury z twarzy, skutki muszą być straszne.

Westchnęła głęboko i odkręciła buteleczkę z francuskim płynem do demakijażu.

Ani kropli. Będzie musiała umyć twarz wodą z kranu, co jak wiadomo, jest bardzo szkodliwe dla skóry, wysusza ją okropnie i powoduje natychmiastowe tworzenie się milionów nowych zmarszczek.

I cóż takiego – zmarszczki! W końcu jest już stara i najwyższa pora na zmarszczki. To głupota udawać przed sobą, że się ma czterdzieści lat, podczas gdy się ma ich czterdzieści osiem.

Dlaczego miała Bliźniaki dopiero tuż przed trzydziestką? Gdyby zdecydowała się na macierzyństwo, mając lat dwadzieścia, to by miała dopiero trzydzieści dziewięć!

Zostanie sama. Samotna stara kobieta.

– Mamunia, zrozum – tłumaczył jej Bliźniak Starszy (o pół godziny) jakiś miesiąc temu. – Na naszym uniwerku nie ma astronomii. Ja po prostu muszę jechać do Torunia, no, muszę. Ale nie martw się na zapas. Może nie zdam.

– Nie waż się tak myśleć – warknęła do własnego dziecka. – I nie zwracaj uwagi na starą matkę. Serce matki jest nieracjonalne, musi się mazać. A ty rób swoje. Sławka natomiast mogłaby zostać w Szczecinie.

– Mamuś, zlituj się, sama kończyłaś w Poznaniu!

– Bo wtedy u nas w ogóle nie było uniwersytetu. Dobrze, ja wszystko rozumiem. Różnica poziomów. Może za jakieś dwieście lat moje dzieci uznają, że wystarczy im wykształcenie szczecińskie...

Bliźniaki potarmosiły Eulalię i poszły kuć.

A przed chwilą dzwonił Kuba z wiadomością, że zdał. Sławka też zdała, tylko nie mogła się do matki dodzwonić, więc powiedziała to jemu, a jutro wracają oboje.

Zostaje sama. Naprawdę sama, bo na dodatek Berybojkowie ostatecznie wyprowadzili się z drugiej połowy wspólnego domu, też zwanego bliźniakiem. Berybojkowie, oczywiście, wcale nie nazywają się Berybojkowie, tylko Siwińscy, a przydomek zyskali w pewnych dość dramatycznych okolicznościach, kiedy to okazali się ludźmi szlachetnymi i prawdziwymi przyjaciółmi, na których można polegać.

Eulalia była wtedy na etapie rozrywania się pomiędzy radio, dwa tygodniki i telewizję, Bliźniaki miały po trzy lata i chodziły do przedszkola, a ich ojciec od jakiegoś czasu rozwijał swoje ichtiologiczne skrzydła na arenie międzynarodowej, wyspecjalizował się bowiem w hodowli łososia norweskiego, który to łosoś występuje, jak nazwa wskazuje, w Norwegii. Okazało się, że Artur Manowski posiada jakieś niezwykłe wyczucie do tego łososia, zwłaszcza w kwestii jego pożywienia. Spora hodowla gdzieś pod kołem polarnym, w której zaczepił się przypadkiem, odkąd pozwolono mu poeksperymentować, zanotowała znaczący wzrost wszystkich możliwych wskaźników. Wyglądało na to, że i Artur zapalił się do swojego rybnego dzieła, bo co raz częściej i na coraz dłużej wyjeżdżał do Norwegii. Miało to pozytywne skutki finansowe, więc Eulalia nie stawiała mu przeszkód.

Owego dnia właśnie wrócił z dwumiesięcznej podróży, bardzo zadowolony z siebie. Pojawił się w domu około dwunastej w południe, rzucił torbę na tapczan i od niechcenia pocałował witającą go żonę.

– Nie w pracy? A gdzie dzieci?

– Dzieci w przedszkolu – odpowiedziała Eulalia, bardzo zadowolona, że nie poszła dzisiaj do żadnej redakcji, stęskniła się bowiem trochę za swoim przystojnym Arturkiem, a widząc go w pieleszach o tak nietypowej godzinie, miała nadzieję na kilka słodkich chwil sam na sam.

Arturek nie zdradzał jednak ochoty na żadne tet a tety. Pogwizdując, udał się do łazienki, wziął prysznic, wylazł całkowicie ubrany i otworzył podróżny sakwojaż.

– Przywiozłem dzieciom sweterki – zakomunikował. – Prawdziwe norweskie. Prezent od tatusia na zimowe ferie.

Eulalia rozwinęła paczuszkę zapakowaną w srebrną bibułkę (koloru mrozu, jak to trzy godziny później określiła Sławka) i obejrzała sweterki. Piękne były, owszem, jeden błękitny, a drugi różowy, z deseniem szarych reniferów ciągnących sanki.

Mąż dobrał się tymczasem do lodówki, poczęstował się zimnym piwem i spoczął na kanapie w pozie niedbałej.

– Sam kupowałeś?

– Bo co? – najeżył się.

– Bo chyba rozmiar nie ten. Twoje dzieci mają po trzy lata. – Eulalia ze śmiechem i wciąż w nadziei rozruszania męża zrzuciła bluzkę, mignęła mu przez moment kokieteryjnie biustem przed oczyma i przywdziała niebieski sweterek.

Biust nie zadziałał, za to sweterek pasował jak ulany. Eulalia, zdumiona i rozbawiona, obejrzała metkę różowego egzemplarza. Trzydzieści osiem.

Mąż na kanapie znieruchomiał z piwem w dłoni.

– Cholera – powiedział krótko.

– Pomyliłeś rozmiary? – z niedowierzaniem zapytała Eulalia, której nic jeszcze w głowie nie zaświtało.

– Masz mnie za idiotę? – odruchowo odpowiedział jej mąż.

– Ach, rozumiem, to dla mnie! Dziękuję ci, ale po co aż dwa... Śliczne są, będę miała na narty.

– Przecież nie jeździsz na nartach!

– Nie szkodzi. Może kiedyś pojedziemy na zimowe wakacje. I mogę je nosić do pracy, jak będę miała zimą zdjęcia w plenerze. A gdzie masz te dla dzieci?

– Szlag by to trafił. – Artur padł na swoją kanapę, dopił piwo i sponurzał do reszty.

Eulalia nie wiedziała, co o tym sądzić. W norweskim cudeńku było jej o wiele za gorąco, ale nie chciała po raz drugi wygłupiać się z tym gołym biustem, skoro małżonek i tak nie reagował, a nie przyszło jej do głowy, żeby wyjść i przebrać się w drugim pokoju. Mąż stawał się coraz bardziej wściekły, co było po nim doskonale widać. Postanowiła zaczekać, aż sam jej powie, o co chodzi.

Wreszcie się zdecydował.

– Dobrze. Zastanawiałem się przez chwilę, czyby ci czegoś nie zaszklić, ale może i lepiej, że tak się stało, jak się stało. Te sweterki były dla kogoś innego.

Eulalia bardzo chciała myśleć, że zaszła tu jakaś prosta pomyłka, ale wyraz twarzy jej ślubnego wykluczał proste rozwiązania.

– To znaczy, że jakaś pani w tej Norwegii nie wciśnie się w swój prezent – powiedziała powoli.

– Dokładnie tak, psiakrew – odparł mąż. – To przez te identyczne opakowania. Bibułka, psiakrew. Wstążeczki! Nalepeczki!

Trzasnął pustą butelką po piwie w blat stolika, ale wyrazu twarzy nie zmienił.

– To znaczy – drążyła Eulalia – że ta pani w Norwegii nie jest incydentalna?

– Jaka? – Arturek spojrzał na nią wściekle. – Czy ty nie możesz mówić normalnie?

– Mówię normalnie – powiedziała Eulalia przez ściśnięte gardło. – Masz wobec niej jakieś dalekosiężne plany?

– Mam i nie rób, proszę, awantur.

Eulalia, która do tej pory była niewzruszona jak skała Gibraltaru, poczuła, że coś w niej rośnie. Albo będzie to wielki płacz, do którego nie można przecież dopuścić w tych okolicznościach, albo jak go rąbnie zaraz, tego zadufanego przystojniaka, męża od siedmiu boleści a ósmego smutku... Opanowała się.

– Nie robię awantur. Co to za jedna?

– Bardzo fajna kobitka – oświadczył mąż z nagłym przypływem beztroski. – Ma na imię Lisa. Też ichtiolog, jak ja. I też rozwódka...

Eulalia nie wytrzymała.

– Co to znaczy „też rozwódka"! – ryknęła strasznym głosem. – Jakie też! Ty masz już siebie za rozwodnika? Tylko zapomniałeś mi o tym powiedzieć? O dzieciach też zapomniałeś?

– Nie drzyj się – powiedział jej mąż z niesmakiem. – O dzieciach pamiętałem, tylko mi się te debilne paczuszki pomyliły! Jednakowe były!

– Jasne! Jednakowe paczuszki! Dla dzieci sweterki, a dla mnie wiadomość, że mam męża rozwodnika! A już poczyniłeś jakieś kroki w tym kierunku? Masz już adwokata, założyłeś sprawę?

– Jeszcze nie. Myślałem, że sobie spokojnie wszystko omówimy, a ty od razu wpadasz w histerię. I zdejmij ten sweter, bo się zapocisz, ciepło jest...

Eulalia jednak wybuchnęła płaczem.

– Zapocisz, tak? Zapocisz i pani Lisa będzie miała nieświeży prezencik! Do diabła z twoim prezencikiem!

Rozejrzała się wokół siebie, dostrzegła porzucone na stole nożyczki do wycinanek i z pasją jęła ciąć na sobie norweskie przyodzienie. Nie było to łatwe, jako że nożyczki przeznaczone były dla niewprawnych dziecięcych łapek, a więc tępe jak nieszczęście, ale robiła, co mogła. Na zmianę szlochając i klnąc grubymi słowy, rwała błękitną wełnę, produkując coraz bardziej pokaźne dziury.

Mąż spróbował ją powstrzymać, ograniczył się jednak tylko do perswazji, nie mając pewności, czy rozwścieczona małżonka nie wpakuje mu tych nożyczek w oko albo gdzie indziej... wolał nie ryzykować.

– Nie wygłupiaj się, przestań, przecież wiesz, że nie to miałem na myśli! Lisie kupię jeszcze sześć takich sweterków albo dziesięć, jak będzie chciała, ale ty uważaj, bo sobie krzywdę zrobisz!

– Ona jest blondynką, co? – Eulalia wyszarpywała właśnie sporą dziurę w miejscu, gdzie kończył się renifer, a zaczynały sanki.

– Skąd wiesz?

– Bo te kolorki są dla blondynek, myślałam, że zidiociałeś, żeby mi takie kupować, ale chyba już bym wolała, żebyś zidiociał, a zresztą co ja gadam, po co mi mąż idiota...

Cisnęła kupkę wełny na podłogę. W tym momencie drzwi do salonu uchyliły się i pojawiła się w nich głowa w loczkach, a potem druga łysa.

– Pukaliśmy – powiedziała sąsiadka. – Ale chyba nie słyszeliście.

– Zobaczyliśmy samochód Artura – dodał sąsiad – i chcieliśmy się przywitać, ale chyba nie w porę...

Eulalia zamarła z nożyczkami w ręce i resztką szlochu w głębi piersi.

– Chodźcie, chodźcie – Artur zerwał się z kanapy i nieomal wepchnął sąsiadów do pokoju. – Może przy was Eulalia się opamięta. Dostała mi tu ataku regularnej histerii, aż się bałem, że sobie coś zrobi.

Eulalia zgrzytnęła i cisnęła w niego nożyczkami. Uchylił się. Natomiast sąsiad rozłożył współczujące ramiona, wobec czego Eulalia postanowiła w nie wpaść i popłakać jeszcze trochę. Sąsiad był duży i przytulny, a wszelkie nie stosowne skojarzenia wykluczała obecność jego żony, również współczującej.

– Co się stało, Laluś? – pytała teraz głosem pełnym troski. Eulalia szlochała nadal, odpowiedział więc Artur.

– Przykra sprawa. Właśnie wróciłem z Norwegii, sami widzicie, tyle że się wykąpałem...

– I dlatego ona tak beczy, że się wykąpałeś? – spytała przytomnie sąsiadka.

– Zaraz wam wszystko wytłumaczę – Arturek najwyraźniej grał na zwłokę. – Siadajmy, zrobię wam jakiegoś drinka, Eulalii też się przyda...

Eulalia głośno i wyraźnie powiedziała mu, gdzie ma jego drinka, po czym wydobyła się z głębi ramion sąsiada.

– Już mi lepiej. Dziękuję ci, Jureczku, potrzebna mi była przyjacielska pierś do popłakania. Więcej nie będę. Teraz potrzebuję adwokata od rozwodów. Może macie jakiegoś pod ręką?

– Jezus Maria! Co ty godosz?

Sąsiedzi, rdzenni Ślązacy, w chwilach wzruszenia przechodzili na rodzimą gwarę.

– Godom, co jest – Eulalii gwary na ogół się udzielały, miała dobre ucho i na przykład rozmawiając z góralami, automatycznie akcentowała pierwszą sylabę, a w kontakcie z ludźmi kresowymi zaczynała zaciągać. – Mój mąż mnie rzuco!

– A dajże ty spokój, dzioucha, to gupota jakoś! Artur, co ona?

– Myślałem, że załatwimy to jak ludzie kulturalni – powiedział kwaśno Artur. – Mam kogoś w Norwegii, powiedziałem jej, a ona wpadła w szał.

– Chopie, dyć ty się opamiętaj! Jaka Norwegia! Tukej mosz baba i dwojga dziecek!

– Żonę i dzieci zabezpieczę, będę im płacił alimenty, nie jestem przecież jakimś gnojkiem...

Duży Jureczek sapnął, podniósł się z fotela, wziął Artura za ramiona i spojrzał mu głęboko w oczy.

– Chopie, tyś nie jest gnojek. Tyś som dwa gnojki w jednym chopie! Jakbyś mógł ty dziousze krzywda zrobić! No a tego, że dziecka chcesz łostawić, to jo ci, chopie, do końca życia nie wybocza! I lepiej bydzie dla ciebie, synek – sąsiad napędzał się słusznym oburzeniem coraz bardziej – żebyś ty już stąd spieprzoł, bo ci tak dokopia, że przez całki tydzień bydziesz do zadku chodził i kolyndy śpiewoł! Nie... jo już tygo nie strzymia!

Nie wytrzymał istotnie i zakończył przemowę potężnym ciosem, wymierzonym z całego serca w przystojną, zadufaną gębę Artura. Ten wrzasnął coś tam o bandytyzmie i z krwawiącym nosem wycofał się do łazienki. Jureczek odwrócił się w stronę Eulalii i chciał coś powiedzieć, ale nagle jakby zaniemówił. Oczy trochę mu się przy tym powiększyły.

Jego loczkowata żona, Anielka, podążyła spojrzeniem za wzrokiem męża i też zaniemówiła, choć nie do końca. Wydała z siebie cienki pisk, ściągnęła z fotela ludowy pasiak i owinęła nim Eulalię.

– Co ty robisz, przestań – zaprotestowała Eulalia, której z miejsca krople potu wystąpiły na czoło. – Mnie i tak jest o wiele za gorąco. Jureczku...

– Poczkej, poczkej, nie seblikej ty chustki! Jorguś! Kaj ty się dziwosz! Łobrecej się, ino wartko!

Jorguś posłusznie odwrócił się do kobiet plecami i dopiero wtedy Anielka pozwoliła zdumionej Eulalii odrzucić pasiak. Tym razem to Eulalia wydała z siebie cienki pisk, konstatując, że wśród licznych zniszczeń, jakie poczyniła w nienawistnym norweskim sweterku, jest potężna dziura na wysokości lewej piersi i że ta lewa pierś jest w chwili obecnej doskonale widoczna. W całości.

– O mać – powiedziała właścicielka piersi. – Przepraszam. Nie wiedziałam. Ja to cięłam na sobie i się chyba spruło. Już się ubieram.

Ponieważ sąsiad wciąż kontemplował widok za oknem, szybko zrzuciła szczątki swetra i włożyła bluzkę. Przypo mniało jej się, jak to chciała za pomocą tejże bluzki pouwodzić własnego męża, i znowu trochę chlipnęła.

– Nie, nie – rzekła stanowczo Anielka. – Nie ślimtej się już, dzioucha. To łon sztyc zawyje i za wszyćko zapłaci!

– Ja nic od niego nie chcę – powiedziała dumnie Eulalia. – Niech się wynosi do swojej cholernej Norwegii i swojej cholernej Norweżki, niech jej kupi całą górę sweterków i niech jej łososiami gębę zatka, ja nie potrzebuję niczego.

– A co ty, dzioucha, za berybojki opowiadosz – Jureczek oderwał się od futryny okiennej i popatrzał na nią z wyrzutem. – Łon za dzieckami to już w ogóle nie stoi, ale tobie tego robić nie wolno!

– One muszą mieć dobrze – dodała jego żona, kiwając energicznie loczkami – muszą mieć szkołę, skończyć studia i w ogóle wszystko, co potrzeba, a ty im sama tego nie zapewnisz. No, może i zapewnisz – poprawiła się, widząc oburzenie na twarzy Eulalii – ale jakim kosztem?! Mama powinna być spokojna o byt swoich dzieci i nie może pracować całymi dniami! Jak teraz będziesz je sama wychowywać, to musisz mieć dla nich czas. I na to ten twój, pożal się Boże, chłop, musi zapłacić.

– A jak nie będzie chciał – dodał Jureczek i zacisnął pięści jak dwa bochenki chleba – to ja mu tę piękną mordę znowu obiję... Przepraszam cię, Laluś, jeżeli urażam twoje uczucia.

Uczucia sąsiadów najwyraźniej już odzyskały właściwą temperaturę, bowiem oboje gładko przeszli na zwyczajną polszczyznę.

– Nie, nie urażasz – chlipnęła Eulalia. – Kochani jesteście. Dziękuję. Dobrze, że was mam za tą ścianą...

– No to my teraz pójdziemy za tę ścianę – energiczna Anielka wstała z miejsca, a jej wierny mąż uczynił to samo. – A ty się, Laluś, ogarnij, weź prysznic, niedługo musisz lecieć po dzieciaki, one nie mogą cię zobaczyć takiej rozmemłanej. Między sobą możecie się z Arturem pozabijać, ale dzieci nie mają prawa o tym wiedzieć. Nic, rozumiesz?

– Przecież w końcu się dowiedzą – jęknęła Eulalia.

– Nie marudź. Wiesz, o co mi chodzi. Masz im zaoszczędzić stresu.

– Byłem właśnie za tym – powiedział Artur, wyłaniając się z łazienki, z kompresem przy nosie. – Czy możemy przy świadkach ogłosić zawieszenie broni?

– Możecie – pospieszyła z odpowiedzią Anielka. – Eulalia już nie będzie płakać, a mój mąż powstrzyma się od rękoczynów.

– Z trudem – mruknął mąż.

– Może jednak strzemiennego? – zaproponował Artur, już zupełnie rozprężony. – Lubię, jak mówicie po swojemu, Jerzy. Słuchaj, co to znaczy berybojki?

– Anielka, może ja mu jednak jeszcze przyłożę? – postawny Jerzy odwrócił się od drzwi, a Artur odskoczył na bezpieczną odległość. – Patrz, jak po kaczce woda, tak po nim wszystko spływa. Chyba nic nie zrozumiał z tego, co tu było mówione.

– Szkoda twoich rąk – powiedziała już spokojna Eulalia. – On jest impregnowany. Jakbyście mieli dla mnie tego adwokata, to dajcie znać.

– Coś się znajdzie – Anielka była radcą prawnym i miała mnóstwo stosownych znajomości. – Ty się teraz trzymaj i nie daj. Pamiętaj, dzieci są najważniejsze.

– Będę pamiętać. To na razie... Berybojki moje kochane.

Tak państwo Siwińscy zyskali wdzięczny przydomek, który przyjął się na całe lata. Anielka rzeczywiście skontaktowała Eulalię z dobrym adwokatem, który nie zrujnował jej przesadnie, a wiele dla niej załatwił. Trzeba przyznać Arturkowi, że nie starał się jakoś specjalnie wywinąć i pozwolił sobie zasądzić bardzo przyzwoite alimenty. Natychmiast po rozwodzie wyprowadził się ostatecznie z połówki bliźniaka w Podjuchach i prysnął pod koło polarne, do swojej Norweżki i norweskich łososi.

Eulalia miała jeszcze ochotę zrobić mężowi potworną awanturę w sądzie, podpalić mu samochód, rozbić mu na głowie duży kamionkowy dzban z Bolesławca – ale nie po folgowała sobie, bo postanowiła twardo, że będzie trzymać klasę. Kosztowało ją to ciężką nerwicę ze skłonnościami do depresji przez cały następny rok. Potem jakoś się pozbierała.

Nerwica Eulalii na szczęście nie odbiła się na Bliźniakach. Wybuchowa kombinacja jej i Artura materiału genetycznego stworzyła parę nadzwyczaj pogodnych i uroczych młodych ludzi. Wyrodny ojciec na szczęście zarabiał sporo pieniędzy na tych łososiach (specjalista wysokiej klasy, wprawdzie bez serca, ale z poczuciem obowiązku), więc przysyłał tłuste alimenty i Bliźniakom niczego nie brakowało do harmonijnego rozwoju (z wyjątkiem tatusia, oczywiście), w ponurym okresie późnego Peerelu opływały w dostatki, szwedzkie odżywki, banany i inne dobra, Eulalię stać było nawet na niańcię, czyli opiekunkę, bo jednak na utrzymanie całego domu Arturek nie dawał i musiała pracować. Kiedy Bliźniaki skończyły podstawówkę, zaczęły spędzać w tej Norwegii co roku pół wakacji, nawet zaprzyjaźniły się z nową żoną tatusia i swoimi dwoma przyrodnimi braćmi. Na szczęście Arturek nie przywiózł ich ani razu do Polski, bo gdyby miał na przykład taki pomysł, żeby sobie pomieszkali trochę u Eulalii, mogłaby stracić tę klasę.

A Sławka i Kuba podkształcili się w angielskim, ponieważ w norweskiej rodzinie używano podczas ich pobytów głównie angielskiego, zrozumiałego dla wszystkich. Norweskiego też odrobinę złapali, ale nie był to język, którym łatwo się porozumieć w pozostałej części Europy.

Eulalia chlipnęła, ale powstrzymała się dzielnie i zaczęła delikatnie masować skórę pod oczami opuszkami palców z odrobiną kremu.

A teraz oni wyjadą – pomyślała żałośnie. – Berybojki gdzieś na końcu świata, to znaczy w domu po dziadkach w Koniakowie czy może Istebnej, do ich połowy na pewno wprowadzi się jakaś patologiczna rodzina, Bóg jeden wie, co za ludzie, nie jest wykluczone, że poderżną mi gardło, a zwłoki poćwiartują i zakopią w piwnicy. Szkoda, że nie mieszkam w bloku!

Definitywnie przestała się mazać i wyszła na ganek.

W jakim bloku?! Czego to człowiek w stresie nie wygaduje!

Przyroda zadziałała natychmiast jak kojący balsam. Delikatny wietrzyk owionął jej twarz, przynosząc zapach róż, które kwitły jak szalone. Otrząsnęła się nieco.

To na pewno będzie okropne, ale przecież nie spotyka jej żadna tragedia, Bliźniaki będą przyjeżdżać, a i tak nie miewali przecież zbyt wiele czasu dla siebie nawzajem. Zdarzało się, że wracała z pracy późną nocą, całowała śpiące potomstwo w wysokie czółka i sama szła spać, zostawiając im kartki z instrukcjami na dzień następny. Kiedy wstawała, ich już nie było, tylko pod lustrem w łazience znajdowała karteczkę z niechlujnie wypisaną odpowiedzią i podpisami obojga.

Nie przechowywała tych karteczek, choć czasami bywały zabawne. W ogóle nie pozostawiła sobie zbyt wielu pamiątek ich dzieciństwa. Oprawiła kiedyś w ramki bardzo kolorowy obrazek Sławki przedstawiający jesień i rysunek Kuby, na którym ekipa telewizyjna jedzie na transmisję. Powiesiła sobie obydwa dzieła nad biurkiem.

Westchnęła głęboko. Za dwie godziny powinna być w telewizji na montażu, bo na czwartą po południu zamówiono dla niej maszyny wraz z człowiekiem.

Mają zmontować fascynujący odcinek poradnika dla właścicieli zwierząt domowych – o pasożytach układu pokarmowego.

Pasożyty. Bleeeee.

No, no, bez takich. Tasiemiec pudla Aresa zarobi na jej tygodniowe utrzymanie!

Uśmiechnęła się na myśl o tym, co powiedziałby krewki bóg wojny, gdyby wiedział, że jego imię nosi pudel z tasiemcem...

Najwyraźniej była już całkowicie pozbierana.

 

Sławka i Kubek przyjechali bardzo z siebie zadowoleni. Kiedy Eulalii udawało się na chwilę zapomnieć, że wyjadą na długo, odczuwała macierzyńską dumę.

Tatuś od łososi stanął na wysokości zadania i zobowiązał się łożyć hojnie na stancje i utrzymanie młodzieży w czasie studiów. Zobowiązanie składał jeszcze w czasie poprzednich wakacji, więc dzieci szły na te obce uniwersytety na pewniaka. Eulalia wciąż uważała go za drania, ale uczciwie przyznawała mu odrobinę przyzwoitości.

Gdyby nie jego dotacje, potomstwo musiałoby poprzestać na którejś Alma Mater Stetiniensis... Siedziałyby wtedy w domu. A może jednak pieniądze nie dają szczęścia?

Niebacznie powiedziała to głośno. I westchnęła rozdzierająco.

– Matka, nie wydziwiaj – powiedział stanowczo Starszy Bliźniak. – Weź się w garść, bo się rozpadniesz na kawałki!

– Mamuś, Kuba ma rację – dołożyła swoje córka. – Poza tym masz nas jeszcze prawie trzy miesiące. Postanowiliśmy, że nie jedziemy w tym roku do ojca.

– Ze względu na matkę staruszkę?

– Częściowo. Mamy trochę własnych planów wakacyjnych. Zresztą znudziła nam się Norwegia. Będziemy jeździć po Polsce z naszą paczką licealną, wiesz, raz tu, raz tam...

– Gwiaździście – dodał Kuba dla uzupełnienia. – Będziemy co jakiś czas wracać do domu, prać brudne skarpetki. I pocieszać starą matkę...

– Ja ci dam starą matkę – mruknęła Eulalia odruchowo.

– No proszę, mamunia nam się resocjalizuje – zauważyła Sławka. – Mamunia, dla ciebie też mamy pomysł na wakacje. I powinnaś wziąć urlop jak najszybciej, bo jesteś wyraźnie nie w formie. Potrzebny ci relaks. Bez nas!

– Nie chcę bez was – zaprotestowała natychmiast.

– Nie jojcz. Będziemy do ciebie dojeżdżać. Pamiętaj, że ruszamy w Polskę. Zahaczymy i o ciebie.

– A gdzie ja mam na was czekać, żebyście mogli mnie zahaczyć?

– W GOPR-ze, mamunia, w GOPR-ze. Mówiłaś, że cię zapraszali.

– Zapraszali, ale czy ja wiem... Może z grzeczności tylko?

– Za grzeczność trzeba płacić. Mówiłaś, że ci się tam podobało? Jedź bez skrupułów!

– Jeszcze mamy tam dokręcać sekwencję letnią...

– Tym bardziej. Jedź, matka, nakręć, co masz nakręcić, a potem zostań dłużej i odpocznij. Ty ostatnio zdradzasz objawy poważnej nerwicy.

Eulalia zastanowiła się. Coś w tym jest, jej nerwy gwałtownie potrzebują reperacji. W Szczecinie nie ma na to szans. Może by naprawdę skorzystać z zaproszenia Stryjka, targanego wyrzutami sumienia...

 

Do GOPR-u trafiła kilka miesięcy wcześniej. Realizowała wraz z ekipą – okrojoną do operatora i asystenta – tłuste zlecenie: film turystyczny o Karkonoszach. Oczywiście nie dla telewizji, tylko dla prywatnego producenta, który skąpił na wszystko – na ekipę, na sprzęt, na dni zdjęciowe, montaż i muzykę. Kłóciła się z nim o każdy grosz, ale wytrącał jej z ręki wszystkie argumenty jednym prostym pytaniem: „A chce pani mieć wysokie honorarium?".

Chciała.

Zaczynali od sekwencji zimowej. Pojechali do Karpacza w marcu, oczywiście czasu było o wiele za mało, więc spieszyli się strasznie. Całą tę zimę kierownik produkcji z wytwórni, która im to zleciła, kazał załatwić w cztery dni.

Przywitała ich plucha. Miasto tonęło w wodzie, a na górach zalegały brudne płaty czegoś, co powinno być śniegiem, a było (taką informację otrzymali na dzień dobry) rozklapaną breją.

– Narciarze? Hahaha, chyba nurkowie!

Ekipa filmowa w kiepskich nastrojach zasiadła w knajpie na głównej ulicy. Jej członkowie popatrzyli sobie głęboko w oczy.

– Golonkę zjem – powiedział ponuro operator.

– Na śniadanie?

– I setkę.

Eulalia i asystent nie chcieli być niekoleżeńscy. Golonki były spore. Wypili jeszcze trochę – panowie nieco więcej niż pani redaktor – po czym wszyscy troje udali się w stronę swojej tymczasowej kwatery głównej, zastanawiając się, co począć w tej niekorzystnej sytuacji.

– Ja z siebie wariata robił nie będę – oświadczył operator, potykając się na nierównym chodniku. – Poza tym muszę odpocząć. Ostatni tydzień tyrałem dzień w dzień po dwanaście godzin. Nie tykam dzisiaj kamery.

Obaj długonodzy filmowcy szli wyciągniętym krokiem, więc Eulalia (prywatnie cierpiąca od piętnastu lat na astmę), usiłując im sprostać, lekko się zasapała i nie brała udziału w dyskusji. Niemniej zdenerwowała się trochę, bo w planie tego dnia było nakręcenie obrazków z Karpacza, aby jutro ekipa mogła spokojnie wyjechać w góry. Miała nadzieję, że asystent wykaże większą chęć do czynu. I przekona swojego pana.

– Jestem z tobą, Mareczku – oświadczył asystent – ale wydaje mi się, że nie możemy tak. Ludzie są poumawiani. To by było nieprzyzwoicie. Uważam, że musimy się przemóc.

– Nie interesuje mnie – zakomunikował Mareczek.

Chwilę szli w milczeniu. Po dwustu metrach Marek jednak się złamał.

– Masz rację, Rysiu – powiedział. – Nie możemy być świnie. Ludzie czekają. Bierzemy sprzęt i jedziemy.

– Nie ma takiej możliwości. – Rysio przystanął, co Eulalia przyjęła z ulgą i wyjęła z kieszeni inhalator, żeby psiknąć sobie trochę zbawczego lekarstwa w oskrzela. – Może ty masz jeszcze kondycję, mój drogi, ale ja wysiadam. Też miałem ostatnio potworny tydzień. Zaraz idę spać.

Zdenerwowała się znowu i zasapała natychmiast. Marek tymczasem wziął się za tłumaczenie Rysiowi, dlaczego należy jednak zaraz zabrać się do roboty. Rysio opierał się bardzo, ale po wysłuchaniu wielu świetnie dobranych argumentów skapitulował.

– Masz rację, stary – powiedział, skłaniając głowę przed operatorem. – Szanuję twoją decyzję. Rzeczywiście, musimy się sprężać. Jestem gotowy.

– Jakie sprężać? – zdziwił się Marek. – Najpierw odpoczynek. Operatorowi nie mogą trząść się ręce. Jak się wyśpimy, to popracujemy.

Zgodnym krokiem ruszyli dalej.

Zanim dotarli na miejsce, panowie zmienili front jeszcze parokroć, ale ani razu nie udało im się zsynchronizować dążeń. Za to w pensjonacie obaj zgodnie padli na tapczany i po chwili Eulalia usłyszała straszny dźwięk: Rysio chrapał.

Siadła bezradnie przy oknie. Spojrzała za szybę. Coś obrzydliwego. Jakie zimowe obrazki Karpacza? Jakie? Jest gdzieniegdzie odrobinka śniegu, ale to przecież nie zimowe obrazki...

Przy akompaniamencie chrapania – już na dwa głosy – płynącego z sąsiedniego pokoju podjęła męską decyzję. Gorszych warunków niż dzisiaj na pewno nie będzie. A jeżeli jutro będą lepsze, to i tak wszystko, co udałoby się zrobić dzisiaj, pójdzie do kosza.

Padła na swój tapczan i zasnęła natychmiast.

 

Obudzili się wszyscy troje koło siedemnastej. Naturalnie nie było już po co wyciągać sprzętu. Udali się więc tylko do delikatesów po zaopatrzenie. Następnie uzupełnili zapasy alkoholu w organizmach i poszli spać.

I okazało się, że podjęli słuszną decyzję, kiedy bowiem pokrzepiali się zdrowym snem, w Karkonosze wróciła zima. I to jaka! Całą noc padał śnieg. Kiedy Eulalia o ósmej rano przecierała zaspane oczy, poraził ją blask zza okna. Bajka zimowa!

Za ścianą rozlegały się ochocze głosy kolegów, a zatem byli już gotowi do czynu.

Śniadanie zjedli raczej symboliczne i pełni twórczego zapału pojechali robić ładne zimowe obrazki. Firmowy samochód zostawili pod śniegiem, bo żadne z nich nie czuło się na siłach prowadzić po czymś takim, co się zrobiło na głównej ulicy Karpacza. Jeszcze gorzej było na uliczkach pobocznych, a czasami właśnie z nich były najładniejsze widoki na góry. Zadzwonili do GOPR-u po pomoc, jak było umówione.

Na ratunek przyjechał Stryjek.

Stryjek miał, oczywiście, nazwisko, niemniej Eulalia odniosła wrażenie, że jest ono mało używane. Stryjek to Stryjek. Oczarował ekipę swoim stylem jazdy. Eulalia dużo słyszała o rajdzie Safari, ale uznała, że to, co przeżyli w wąskich i stromych uliczkach Karpacza, było dużo lepsze. Ona i asystent Rysio trzymali się oburącz kurczowo czego się dało – Marek trzymał się oczywiście tylko jedną ręką, drugą kurczowo tuląc do siebie kamerę. Za to chwilami wyrywały mu się z ust nadzwyczaj soczyste przekleństwa. Generalnie zresztą ekipa była zachwycona, a to z powodu zbiorowej słabości do dynamicznych kierowców. Okazało się przy tym, że Stryjek jest człowiekiem uroczym, ratownikiem od wielu lat, a jako stuprocentowy miejscowy znał takie miejsca, że Marek tylko wyciągał kamerę na statyw i dokumentował. Landszafty wychodziły same.

Pracowali bardzo solidnie, bo z powodu wczorajszego nieróbstwa na zimowy Karpacz pozostał im tylko jeden dzień – i to niecały. Po południu powinni się przemieścić do Samotni. Nie bardzo jeszcze wiedzieli, czym właściwie do tej Samotni pojadą, ale nabrali już zaufania do ratowników i nie zawracali sobie niepotrzebnie głowy. Nocleg czekał ich w schronisku, a od świtu bladego znowu ciężka praca, tym razem już ta bardziej zasadnicza, to znaczy góry.

O trzeciej Eulalia uznała, że Karpacza ma już dosyć. Ekipa pospiesznie pożywiła się w jakimś barze i Stryjek znowu popędził czerwonego land-rovera w górę. Eulalia jeździła wiele razy z Bliźniakami w Karkonosze, rozpoznała więc Biały Jar i ten koszmarny przystanek autobusowy, od którego było do stacji wyciągu teoretycznie dwadzieścia minut na piechotę. Tylko że te wszystkie czasy wypisane na drogowskazach mają się nijak do osób z astmą, niestety. Docierała do wyciągu ostatkiem sił i wściekła jak diabli. Uważała, że może się męczyć w górach, po to tu w końcu przyjeżdża, ale w mieście?! Dopiero na krzesełku przechodziła jej złość.

Teraz zaś z wielką przyjemnością zobaczyła, że Stryjek zawija gwałtownie w lewo i jakby nigdy nic podjeżdża stromą ulicą. To jej się spodobało. Nigdy więcej do wyciągu piechotą!

Śniegu, oczywiście, im wyżej, tym było więcej. Pod dolną stacją rover nawet leciutko się kopał w zaspach.

Stryjek zaprosił na kawę.

Eulalia myślała, że pójdą do baru Szarotka, który jeszcze gonił resztkami gości, ale okazało się, że zostali zaproszeni do Bacówki.

Pokochała tę Bacówkę od pierwszego wejrzenia. Mały drewniany domek na kamiennej podmurówce; w obszernym wiatrołapie suszyły się jakieś swetry i kurtki z emblematami ratowników, w dyżurce cicho szumiało radio nastawione na odbiór, a w pokoju obok na kominku płonął najprawdziwszy ogień. Jacyś dwaj młodzi ludzie na widok Stryjka oświadczyli, że w takim razie kończą dyżur, i poszli sobie.

Eulalia rozmarzyła się w cieple kominka.

– A może wy jedźcie beze mnie? Zrobicie zdjęcia, a ja na was tu poczekam...

Drzwi Bacówki otworzyły się nagle i stanął w nich mężczyzna w narciarskim ubraniu i z plecakiem. Obrzucił ekipę przelotnym spojrzeniem. Eulalia przysięgłaby, że skrzywił się z obrzydzeniem na widok sterty charakterystycznego sprzętu i kurtek z telewizyjnym logo, wiszących na haku.

Może nie lubi telewizji.

Mruknął ogólnie jakieś powitanie i zwrócił się do Stryjka:

– Witaj, Stryjeczku, widzę, że masz gości, więc ja tylko na moment, nie miałem czasu śledzić prognoz, powiedz, to się utrzyma jakiś czas?

– A co, chcesz pojeździć? Spokojnie możesz planować co najmniej trzy dni. Przyszedł wyż i będzie teraz nad nami stał. A może siądziesz z nami, napijesz się kawy?

– Nie, dziękuję. Spóźniłem się na wyciąg i teraz trzeba iść do Strzechy na własnych nogach. Trochę mi to zajmie czasu, nie będę się spieszył. Do widzenia państwu.

– Czekaj! – Stryjek zatrzymał gościa w progu. – Państwo zaraz jadą ratrakiem do Strzechy. Zmieścisz się na pace.

– Myślisz?

– Oczywiście. Państwo nie mają nic przeciwko temu, prawda?

– Ależ skąd – powiedziała Eulalia.

Mężczyzna skinął głową, nie siląc się na uśmiech. Eulalia doszła do wniosku, że facet raczej ich jednak nie lubi.

Kolejny młodzieniec w czerwonej kurtce wszedł do Bacówki.

– Komu w drogę, temu trampki. Ratrak jest. Możemy jechać.

Eulalia podniosła brwi.

– Co to jest ten ratrak?

– Taka maszyna do ubijania śniegu. Zaraz pani zobaczy.

Nieznajomy spojrzał na nią z politowaniem. Pewnie uważał, że kobiety niewiedzące, co to jest ratrak, nie powinny realizować filmów o górach.

Stryjek był uprzejmiejszy.

– Nie jeździła pani nigdy na nartach? A mówiła, że zna góry.

– Wyłącznie w wersji letniej – powiedziała, wygrzebując się zza stołu. – Zima mnie brzydzi. Możemy jechać.

Nie zamierzała tłumaczyć nieznajomym facetom, zwłaszcza gburowatym, że astmatyk może się udusić od samego zim nego powietrza. No, może nie udusić, ale przydusić w stopniu dosyć nieprzyjemnym.

Ratrak okazał się stodołą na gąsienicach. Eulalia, lubiąca duże rzeczy, była zachwycona. W kabinie zmieścili się jednak tylko ona i Marek z kamerą. Reszta musiała jechać wierzchem. Śnieg zaczynał znowu sypać, więc zastanowiła się przez moment, jak im tam będzie na tym wierzchu. Trochę jej było szkoda Rysia. Gbur niech marznie, jego problem.

Ekipa serdecznie pożegnała Stryjka – do pojutrza – a kolejny sympatyczny młodzian umiejscowił się obok Eulalii i uruchomił potwora.

Eulalia sądziła, że spod Bacówki pojadą znaną jej z letnich wędrówek drogą przez las, ale rzeczywistość okazała się piękniejsza. Ratrak wykręcił zgrabnie i ruszył jak burza pod górę, nie zwracając uwagi na takie drobiazgi jak drogi czy szlaki.

Wyjechali na jakiś stok – z wrażenia przestała rozpoznawać znajome miejsca – po czym pan kierowca uznał, że najlepiej będzie strawersować zbocze. Skręcił z wdziękiem tańczącego słonia w prawo, nie tracąc w ogóle tempa. Maszyna dostosowała się do przechyłu terenu, w związku z czym Eulalia nagle stwierdziła, że leci gdzieś w dół. Kierowcę ujrzała nad głową. Marek pod spodem znowu wyrażał się nieprzyzwoicie. O tych na pace wolała nie myśleć.

Nagle ratrak wyrównał i stanął. Zapanowała niebiańska cisza. Kierowca popatrzał na swoją pasażerkę bacznym wzrokiem.

– No i jak, spodobał się pani mój pojazd?

– Rewelacja – wychrypiała z przekonaniem i wypadła z ratraka na śnieg, pośliznąwszy się na oblodzonej gąsienicy.

Gbur właśnie pomagał zsiąść skostniałemu Rysiowi. Rysio, podobnie jak reszta ekipy, nie miał porządnego ubrania, odpowiedniego do takich warunków. Teraz ponosił konsekwencje, trzęsąc się okropnie.

Okazało się, że ratrak skończył kurs koło Strzechy Akademickiej, dalej trzeba było iść na własnych nogach. Eulalia nie przejęła się tym specjalnie, ponieważ schodzenie w dół nie sprawiało jej najmniejszych trudności. Bezcennym sprzętem zajęli się dwaj ratownicy, którzy pojawili się nie wiadomo skąd.

Pokrzepiwszy się w Strzesze herbatą z cytryną, ekipa z pełną beztroską ruszyła w drogę w tych swoich nieodpowiednich butach. Gbur gdzieś zniknął, natomiast w pewnej chwili w pobliżu przemknęli na nartach dwaj ratownicy, wioząc pomiędzy sobą sprzęt filmowy, umieszczony w czymś, co wyglądało jak denko od kajaka zaopatrzone z obu stron w kije. Eulalia przypomniała sobie, że to coś nazywa się chyba akia. I w czymś takim przewozi się ratowanych ludzi?

Odprężeni już i zadowoleni z życia filmowcy prawdopodobnie pobili rekord świata w długości zejścia ze Strzechy do Samotni: pokonanie kilkuset metrów zajęło im równo półtorej godziny. Głównie dlatego, że Rysio miał półbuty na skórzanych podeszwach i co dwa metry zaczynał zjeżdżać w przepaście. Eulalia i Marek czuli się zmuszeni go asekurować, co polegało na tym, że ona wydawała okrzyki przerażenia, a on klął jak szewc. Ten typ asekuracji zapewne nosi miano werbalnej.

W miarę schodzenia coraz szerzej otwierał się wokół nich potężny kocioł Małego Stawu. Marek zaczął żałować, że oddał kamerę ratownikom.

Dopadł jej natychmiast po dotarciu do schroniska. Pogonił Rysia do statywu i zaczął maniacko filmować otoczenie. Eulalia przypomniała sobie, że jej świetny operator pierwszy raz w życiu jest w prawdziwych górach; przypuszczała, że właśnie doznawał iluminacji.

A góry robiły, co mogły, żeby mu zawrócić w głowie. Zachodzące słońce malowało przedziwne cienie na zboczach kotła Małego Stawu, Mały Staw z wdziękiem pogrążał się w mroku, gdzieniegdzie purpurowo jarzył się śnieg, na który padały ostatnie tego dnia promienie.

Marek nakręcił całą półgodzinną taśmę, po czym zwisł bezsilnie na jednym z drągów okalających staw. Reszcie nie chciało się na niego czekać, więc Rysio wziął statyw, Eulalia kamerę i poszli na kolację. Marek powisiał dziesięć minut i odpocząwszy nieco, dobił do kolegów. Posiliwszy się, padli na łóżko. Niewykluczone, że był to pierwszy w historii ludzkości wypadek, kiedy ekipa telewizyjna położyła się spać o dziewiątej wieczorem.

 

Następny poranek znowu był wspaniały, a słońce lśniło oślepiająco w zwałach śniegu wokół schroniska. Po śniadaniu przystąpili do zaplanowanej harówki. Harowali głównie panowie, świadomi faktu, że realizatorka ma astmę i należy ją oszczędzać. Nie była im zresztą specjalnie potrzebna, pojawili się bowiem kolejni ratownicy i prowadzali ich w różne ładne miejsca, pokazywali, jak działają pipsy, a jak pies lawinowy Burzan, oraz demonstrowali kopanie w śniegu jamy pozwalającej przeżyć w górach.

Pani realizatorka siedziała w schronisku i piła herbatę.

Mniej więcej od drugiej towarzyszył jej Stryjek, który przyjechał do Samotni skuterem śnieżnym, aby uczestniczyć w ewakuacji ekipy z kotła Małego Stawu. Ukochana przez nią od wczoraj maszyna, czyli ratrak, nie wchodziła w grę z jakichś tam przyczyn. Eulalia przypuszczała, że po prostu nie zmieściłaby się w kotle...

Wypili po dwie herbaty i po dwie kawy, a z każdą kolejną filiżanką sympatia Eulalii do Stryjka wzrastała. Zaczął jej się nawet marzyć reportaż, który mogłaby zrobić o nim, gdyby tylko Szczecin leżał bliżej Karpacza albo gdyby znalazła kupca. Taki reportaż dłubany, ze zdjęciami w zimie i w lecie, w różnych pogodach i przy różnych okazjach. Wysokobudżetowy. Telewizja regionalna takich nie zamawia.

A szkoda. Eulalia zamyśliła się z filiżanką kawy w ręce, zapatrzona na rozjaśnione kontrowym światłem nawisy śnieżne na krawędziach kotła. Marek powinien je sfilmować z tym słońcem.

Mogłaby całe życie nie robić nic innego – tylko reportaże. Właśnie przez miłość do reportażu zaprzyjaźniła się jakiś czas temu ze swoją młodszą koleżanką, największą wariatką w ośrodku, Wiką Sokołowską. Oczywiście żadna z nich nie mogła sobie pozwolić na realizowanie wyłącznie reportaży, bo z tego w regionalnej telewizji jeszcze nikt nie wyżył. Wika miewała swoje cykle, miewała i Eulalia. Obie jednakowo marzyły o długich, pracochłonnych, skomplikowanych materiałach, które kręciłoby się miesiącami, potem tygodniami montowało i poprawiało kolejnymi tygodniami, aż nabrałyby tego jedynego, ostatecznego, oczekiwanego wyrazu... Kończyło się na pospiesznych realizacjach, pobieżnie zdokumentowanych, niestarannie z braku czasu sfilmowanych i na chybcika zmontowanych. Przysparzało im to obu nieustannego dyskomfortu, a ich ból z tego powodu dzielił na zmianę przez nie wykorzystywany operator Pawełek, człowiek młody i pełen marzeń o wspaniałej przyszłości prawdziwego artysty. Eulalia chętnie zabrałaby go w góry, ale właśnie miał egzaminy w szkole filmowej. Czekanie nie wchodziło w grę, zima miała się już ku końcowi, poza tym nie bardzo wypadało stroić fochy w obcej wytwórni, której właściciel był w dodatku prawdziwym poganiaczem niewolników.

Eulalia pocieszała się, że Marek też jest świetnym operatorem i gwarantuje piękne zdjęcia. Zasadnicza różnica między nim a Pawełkiem polegała na tym, że musiała nieustannie uważać na Marka fochy, podczas gdy Pawełek starał się, żeby to ona miała na zdjęciach dobry humor.

Zdążyli ze Stryjkiem dołożyć do już wypitych po jeszcze jednej kawie i herbacie, zdążyli też przejść na ty, zanim pojawili się w schronisku Marek z Rysiem, schetani do niemożliwości, ale zadowoleni. Ostatkiem sił złożyli sprzęt w kącie i padli na ławę.

Eulalia zamówiła im herbatę z cytryną i obiad.

Zjedli. Pokrzepili się.

– No to, panowie, będziemy chyba jechać – zadysponował Stryjek. – Tylko jest jedna mała trudność. Mamy dwa skutery, a was jest troje.

– Musimy sobie poradzić – oświadczył stanowczo Rysio. – Tu w nocy mokre koty wskakują człowiekowi na głowę.

– Zostawiliście panowie otwarte okno – domyślił się Stryjek.

– Przecież nie dla kota. No dobrze, chodźmy, bo jak się rozleniwimy, trzeba nas będzie wynosić.

Troje filmowców ubrało się w swoje nieodpowiednie okrycia wierzchnie i wyszło przed schronisko. Eulalia niepostrzeżenie wyjęła z torby inhalator i na wszelki wypadek psiknęła sobie w oskrzela. Trochę się bała, że może zmarznąć na tym dziwnym pojeździe i nieco się przydusić.

Słońce z wolna zaczynało opadać nad zbocze; należało się spieszyć. Dwa skutery czekały w gotowości. Do jednego przymocowana była akia. Kilku ratowników kręciło się w pobliżu.

– Pani... to znaczy Lalka, tak? Lalka pojedzie ze mną – zadysponował Stryjek. – Wasz sprzęt damy na akię, no i chyba jeden z panów będzie musiał się poświęcić...

Eulalia nie miała wątpliwości, że Marek nie będzie się poświęcał w najmniejszym stopniu. Rysio też nie miał. Ratownicy umieścili na akii sprzęt, zostawiając nieco miejsca dla skazańca. Rysio zajął to miejsce z miną fatalisty. Marek mościł się na siedzeniu za ratownikiem prowadzącym skuter.

– Na Polanie staniemy – przypomniała Eulalia. – Potrzebuję jeszcze kilku obrazków.

– Dobrze, staniemy – zgodził się Stryjek. – Proszę, siadaj. Tu się możesz trzymać, tych poręczy. Albo, jeśli wolisz, trzymaj się mnie.

Uznała, że jednak poręcze będą stabilniejsze. Wyjęła ukradkiem inhalator i psiknęła jeszcze raz. Profilaktycznie. Może trochę za dużo w stosunku do tego, co zalecano w ulotce, ale sytuacja wydała jej się wyjątkowa.

W tym momencie zobaczyła gbura. Stał sobie spokojnie z nartami w garści i obserwował przygotowania. W tym również jej ściśle tajne inhalacje.

Stryjek też go zauważył.

– Możesz jechać za moim skuterem – zaproponował życzliwie, a gbur tylko skinął głową.

Eulalia w pierwszej chwili nie zrozumiała. Co to znaczy, jechać za skuterem? Przecież najpierw muszą podjechać pod tę górkę; nazywa się Sybirek, aczkolwiek ta nazwa nie figuruje chyba na żadnej mapie. Pod górkę chyba będzie musiał wejść?

Okazało się, że nie, skądże. Pojedzie na nartach, za skuterem Stryjka, na sznurku. To znaczy trzymając się linki...

Wokoło zebrało się już niezłe stadko gapiów i Eulalia zapragnęła natychmiast odjeżdżać. Nie robić z siebie dziwowiska.

– Dobrze siedzisz? – zapytał uprzejmie Stryjek. Odpowiedziała, że tak, więc włączył motor; zawarczało, zaśmierdziało, skuter wyrwał do przodu z dużym fasonem i przejechawszy półtora metra, nadział się na muldkę.

Wylecieli oboje jak z procy jakiś metr w górę, po czym Eulalia zaryła głową w głęboki śnieg. Przed upadkiem zdążyła zauważyć, że Stryjek zarył również.

Kotłem Małego Stawu wstrząsnął grzmot śmiechu. Eulalia, skonstatowawszy, że jednak żyje, poczuła głębokie oburzenie. Nikt nie pośpieszył na ratunek, choć dookoła pełno ratowników!

Czym prędzej wydostała się z zaspy. Nie będzie przecież tak sterczeć z nogami do góry, jak w niemym filmie.

Ratownicy i publiczność ocierali łzy radości. Z sąsiedniej zaspy podnosił się właśnie Stryjek.

Gbur patrzył obojętnie w stronę stawu.

Niespodziewanie dla siebie samej Eulalia również zaczęła się śmiać. Stryjek otrzepał ją troskliwie ze śniegu i pomógł wsiąść ponownie na zdradziecki skuter.

Rycząc wściekle, obie maszyny wdarły się na Sybirek, po czym skuter Stryjka zdechł. Jechali pierwsi, więc cała karawana znowu stanęła.

– Strasznie cię przepraszam – powiedział Stryjek, wyraźnie zawstydzony impotencją swojego wehikułu. – Dasz radę przejść parę kroków pieszo? On ma słaby silnik, ale tu zaraz będzie z górki...

Eulalia kiwnęła głową i ruszyła, zapadając się po kolana w śnieg.

Zapadanie po kolana w śnieg bardzo męczy, ale jakoś przebrnęła ten kawałek.

Kiedy wsiadała po raz kolejny na skuter, poczuła lekką duszność. Nie powinna już w żadnym wypadku, ale jednak po raz trzeci użyła inhalatorka. Gdzieś w głowie majaczyła jej przestroga lekarza: „Niech pani uważa, to jest lekarstwo dla inteligencji, nie wolno przedawkować, bo szlag panią trafi"...

Tak zaraz nie trafi.

Stryjek z fasonem śmignął naprzód.

Eulalia chwyciła kurczowo pałąki po bokach. Strasznie to było niewygodne, wykręcało jej ramiona, ale już było za późno na łapanie się Stryjka. W momencie zmiany chwytu najprawdopodobniej zleciałaby na ziemię, na nią wpadłby gbur na nartach, na gbura drugi skuter z ratownikiem i Mareczkiem, a na to wszystko akia ze sprzętem i Rysiem...

Wzmocniła uchwyt.

Po chwili poczuła, że się dusi. Podziałało najwidoczniej wszystko razem: lot ze skutera, brodzenie po kolana w śniegu na Sybirku, wysiłek włożony w utrzymanie się na siedzeniu i mroźny wiatr, który wdzierał się do płuc.

W tym momencie Stryjek – dżentelmen – odwrócił się i zapytał troskliwie:

– Nie za szybko jedziemy?

Eulalia wykonała błyskawiczną kalkulację: najwyraźniej inhalator okazał się za słaby i nie przezwyciężył tych wszyst kich czynników, które sprzysięgły się przeciwko niej. Nawet jeśli teraz staną, i tak się udusi. A tu wokoło bajka – tunel wyrąbany w dwumetrowym śniegu, niskie słońce rzuca niesamowite błyski na krawędzie tego tunelu, śnieg pryska spod płóz i gąsienic. I ten pęd, ten pęd...

To się może już nigdy w życiu nie powtórzyć.

– Jedź, Stryjku! – zawołała z determinacją.

Stryjek skinął głową i poszedł do przodu jak burza.

Wokół Eulalii rozpętało się istne szaleństwo – niewiele rozróżniała po drodze, ale to, co widziała, napełniało ją niesłychaną radością. Dech jej zaparło – w przenośni, oraz, niestety, dosłownie.

Kiedy wypadli z lasu na Polanę, miała oczy na słupkach.

Oba skutery zatrzymały się z wizgiem obok siebie i tymi oczami na słupkach zobaczyła, że siedzący na akii Rysio zamienił się w śniegowego bałwanka, a z wąsów zwisają mu sople lodu.

Ostatkiem sił zsiadła z maszyny i oparła się o nią, pochylona, ciężko dysząc. Stryjek, widząc swoją pasażerkę słaniającą się i niemogącą złapać oddechu, przestraszył się okropnie.

– Co się stało? Co ci jest?

– Nic, dajcie mi spokój, to minie – udało jej się powiedzieć. Włożyła w to dużo wysiłku, więc natychmiast dopadł ją kolejny atak duszności.

Obaj filmowcy, którzy już byli świadkami podobnej sytuacji i mieli za sobą własne przerażenie z tego powodu – spokojnie wzięli kamerę i poszli pracować. Ponieważ mieli wyjątkowo dużo czasu i nikt ich nie gonił (Eulalia zajęta była sobą, a wszyscy pozostali Eulalią), Marek mógł przymierzyć się dokładnie i zrobił zdjęcia o wyjątkowej sile. Jak się potem okazało – po prostu wiało mrozem z ekranu.

Stryjek miał oczy prawie na takich samych słupkach jak Eulalia.

– Jak ci mogę pomóc? – zapytał zrozpaczony.

– Nijak – odpowiedziała niechętnie, bo każda odrobina powietrza potrzebna jej była w tej chwili do życia, a nie do gadania.

– Pani ma astmę – odezwał się milczący dotąd gbur. – Za szybko jechałeś.

– Nie za szybko – wydusiła z wysiłkiem. – Ja sama chciałam...

– Jest pani pewna, że przejdzie samo? – kontynuował gbur.

Kiwnęła głową.

– Może masz jakieś lekarstwo? – dopytywał się Stryjek.

Już chciała odpowiedzieć, ale gbur ją ubiegł.

– Nie każ pani rozmawiać – powiedział. – Pani już brała lekarstwo, widziałem. Tego nie można nadużywać. Musisz poczekać, aż odpocznie. Pilnuj tylko, żeby nie zmarzła. Ja już pojadę, dziękuję. Do widzenia.

Po czym zniknął.

Gestem dłoni Eulalia odgoniła od siebie publiczność. Było jej głupio dusić się na czyichś oczach, nawet najżyczliwszych. A potrzebowała trochę czasu, żeby przyjść do siebie.

Marek z Rysiem dopieszczali ujęcia.

Po dwudziestu minutach zapakowali się na swój dubeltowy wehikuł i pojechali.

Eulalii potrzebny był jeszcze prawie kwadrans. Przez ten czas Stryjek o mało nie umarł ze zgrozy, z wyrzutów sumienia, strachu o nią i żalu, że tak się męczy. Czuł się strasznie – on, ratownik, nie mógł zrobić nic! Usiłował okryć ją własną kurtką, a gdyby zażądała, zapewne ogrzewałby ją własnym oddechem.

Wreszcie jej przeszło.

Dłuższy czas straciła na przekonywanie Stryjka, że mogą już jechać.

Tym razem Stryjek jechał tak wolno, jak tylko silnik wytrzymywał. Eulalia była z tego całkiem zadowolona, bo mogła do woli gapić się na góry, różowiejące w zachodzącym słońcu. Śnieżka po prostu płonęła. Eulalię ogarnęło zupełnie irracjonalne poczucie szczęścia.

Czymże jest jedno małe duszonko w obliczu takiego piękna – pomyślała, podczas gdy Stryjek usiłował butami hamować skuter jadący z szybkością trzech kilometrów na godzinę.

 

Następne dwa dni Eulalii i jej towarzyszy wypełnione były pracowitym rejestrowaniem zimy w Karkonoszach. Kręcili narciarzy na stokach, wyciągi pełne zadowolonych z życia weekendowiczów, przytulne schroniska.

Zrobili nawet – oczywiście przy pomocy ratowników – sekwencję o ski-alpinizmie. Ratownicy – powiązani liną, z rakami przypiętymi do butów, z nartami w rękach – wspinali się na niebotyczną skałę, tonącą w chmurze.

Ta chmura przyszła w samą porę, bo niebotyczna skała znajdowała się o dwadzieścia metrów od drogi jezdnej na Śnieżkę. Gdyby się przejaśniło, kamera zobaczyłaby kolorowe gromadki ludzi spieszących w stronę zakosów i dużą Śnieżkę w tle za skałką... Ale jakoś się nie rozwiało i filmowi ski-alpiniści wyglądali jak prawdziwi zjadacze niedźwiedziego mięsa na śniadanie.

Oczywiście, przez cały czas Stryjek woził filmowców tu i tam i przez cały czas biedaczkiem miotały straszliwe wyrzuty sumienia, spowodowane niebezpieczeństwem, jakie sprowadził na życie powierzonej sobie kobiety.

Eulalia kilka razy usiłowała mu wytłumaczyć, że nie miała zamiaru umierać. Że wiedziała, co ją czeka, i podjęła decyzję z pełną świadomością. I że naprawdę chciała, żeby szybko jechał... Bez efektu.

Kiedy wyjeżdżali z Karpacza, zapewne w ramach ekspiacji zaprosił ją do Bacówki. Do tej samej Bacówki, którą pokochała w momencie, gdy ją zobaczyła.

– Mamy tu pokój gościnny, możesz się zjawić w każdej chwili, tylko uprzedź telefonicznie – powiedział na pożegnanie. – Pamiętaj: w każdej chwili.

Gbur nie pojawił się więcej.

Eulalia zaczęła zastanawiać się nad pomysłem Bliźniaków. Rzeczywiście, i tak jeszcze trzeba dokręcić w Karkonoszach obrazki letnie. Jeżeli nie będzie musiała tego montować od razu, to może by skorzystać...

Bacówka. Dziwne miejsce.

Są takie miejsca, z których chce się uciekać natychmiast. Są też takie, które emanują niewytłumaczalnym urokiem. Na czym polega urok Bacówki? Może na tym, że zbierają się tam przyzwoici faceci, którzy przysięgali ratować ludzkie życie, nawet narażając własne?

Kominek można mieć wszędzie. Ale to radio w dyżurce, odzywające się co jakiś czas spokojnym męskim głosem, podającym wiadomość, że kogoś trzeba zwieźć z góry, bo się połamał... I to, że od razu ktoś rusza na pomoc...

Nawiasem mówiąc, ktoś tam ma przepiękny głos!

Takie historie o dzielnych ratownikach czytało się w lekturach szkolnych, przeważnie dość tandetnych literacko. Ale oni tu naprawdę są po to, żeby w razie czego spieszyć z pomocą.

Poza tym są sympatyczni.

Jadę!

Zaraz, nie tak szybko. Trzeba się zorientować, jakie plany ma poganiacz niewolników, który zleca ten film.

Matka, idź za ciosem – powiedziałby jej syn.

Poszła za ciosem. Zadzwoniła.

– Ach, jak to dobrze, że pani dzwoni – usłyszała. – Właśnie ukradli mi komórkę, w której miałem pani numer. Czy może pani jechać w góry za trzy dni? Bo właśnie udało mi się zgrać tę samą ekipę, z którą pani zaczynała w zimie.

Eulalia wzruszyła ramionami – z inną by nie pojechała. Zdjęcia do takiego filmu powinny być wykonane tą samą ręką.

– Za trzy dni. – Udała, że się zastanawia. – W zasadzie tak... A czy kierownik produkcji załatwił wszystkie kontakty?

– Oczywiście, pani Lalko! Wszystko macie załatwione, będą was wozili goprowcy, pogodę uzgadniałem osobiście, hahaha, tylko mi przywieźcie takie piękne zdjęcia jak te zimowe! Od razu po powrocie ma pani montaż.

– Spieszy się panu z tym montażem? A gdyby go tak przesunąć o dwa tygodnie?

– O dwa tygodnie? Nie bardzo. Tydzień, dziesięć dni... Ma pani plany wakacyjne?

– Dziesięć dni, niech będzie. Mam plany. A propos montażu... Za muzykę pan Darkowi zapłaci?

– Zdecydowanie nie chce pani skorzystać z gotowców? A może jednak... – zaszemrał przymilnie poganiacz niewolników i Harpagon w jednej osobie. Eulalia zniecierpliwiła się nieco.

– Ustalmy: chce pan mieć przyzwoity film, od początku do końca oryginalny? Co to jest honorarium za muzykę wobec kosztów całości?

– No właśnie, te koszty całości... Musicie mieć tyle dni zdjęciowych?

– Dostał pan harmonogram.

– No tak, no tak... A jeżeli pogoda wam siądzie, czego nie przewiduję...

– Postaramy się spieszyć, naprawdę. Ale jeżeli lunie, to w górach trudno będzie coś zrobić.

– No tak, no tak, ma pani rację.

– To pozdrawiam, panie Aleksandrze...

Teraz trzeba zadzwonić do Stryjka. Bo może mają tę Bacówkę zapchaną ludźmi i trzeba będzie poprzestać na kontaktach, nazwijmy to, sporadycznych. Na jakąś kawę pewnie tak czy owak zaproszą. Chociażby w przerwie między zdjęciami.

Stryjek okazał wręcz entuzjazm.

– Możesz zostać, jak długo chcesz, jest miejsce, to znaczy dostaniesz pokój, ja teraz prawie cały czas będę miał dyżur w Bacówce, bardzo się cieszę, naprawdę. Nic nie musisz płacić, nie zawracaj głowy, jestem ci coś winien...

Oczywiście, nie przyjął do wiadomości, że nic jej nie jest winien. Nawet przeciwnie.

 

Bliźniaki zapakowały się i pojechały na swoje pierwsze akademickie wakacje. Trzy miesiące wolnego! Oświadczyły, że zamierzają cały ten czas włóczyć się po Polsce ze swoją licealną paczką, zarabiając po drodze dorywczo, tak żeby im starczyło na życie.

– Co to znaczy dorywczo?

– Sami nie wiemy – odpowiedziała beztrosko Sławka. – Jakieś tam żniwa pewno będą po drodze, sianokosy, może trzeba będzie komuś coś naprawić – to chłopaki – albo popilnować dzieci – to dziewczyny... Zobaczymy, co się trafi.

– Ilu was jedzie?

– Osiem osób. – Sławka wyliczyła wszystkich, po kolei zaginając palce.

Eulalia była na rozdrożu. Zna to całe towarzystwo. Mieszane, nie da się ukryć. Czy powinna teraz zapytać Sławkę, jak się zabezpieczyła, a Kubę, czy ma z sobą prezerwatywy?

Przez usta jej nie przejdzie!

A jeżeli Sławka wróci w ciąży albo Kuba uczyni ją przedwczesną babcią???

No to na pewno gadanina nic tu nie da. Ostatecznie wychowywała oboje dziewiętnaście lat, więc powinni posiadać jakąś tam odpowiedzialność.

A może za mało prawiła im kazań? Bieda tylko, że kazania jednakowo nudziły całą trójkę.

Tak czy inaczej teraz już przepadło. Już są wychowani, dorośli i tak naprawdę zaczynają własne życie... a przysięgała sobie mnóstwo razy, że nigdy nie powie żadnemu z nich: „dla mnie zawsze będziesz dzieckiem". Nie ma chyba nic głupszego od tego powiedzenia. Nie ma nic głupszego od starych pryków, którzy dwudziesto- i trzydziestoletnich, a czasem i starszych ludzi traktują jak smarkaczy – tylko dlatego, że są tych ludzi rodzicami.

Ona tak nie będzie, nigdy.

Nic jednak nie zmieni faktu, że odchodzą. Odchodzą, a ona zostaje w tej cholernej pustej połówce bliźniaka i w dodatku nie wiadomo, kto się wprowadzi do drugiej połówki.

– Mamusiu, nie martw się na zapas. – Sławka cały czas obserwowała matkę i prawdopodobnie doskonale wiedziała, o czym myśli tak ponuro, a to, że użyła zdrobnienia „mamusiu", świadczyło o jej prawdziwym wzruszeniu. – Musieliśmy kiedyś skończyć szkołę. Musieliśmy dorosnąć. Ale tak naprawdę zawsze będziemy twoimi dziećmi...

Masz ci los!

 

Eulalia jeździła w góry co roku, kiedy nie miała jeszcze dzieci i potem, dopóki były małe, zawsze w czerwcu, tłumacząc wszystkim, że najbardziej lubi maj, a w górach ten maj jest opóźniony, więc jeżeli jedzie tam w czerwcu, to w efekcie ma dwa maje. Kiedy Bliźniaki poszły do szkoły, przerzuciła się na sierpień, twierdząc, nie bez racji, że w lipcu zawsze leje.

Zimową wersję gór uważała za bardzo piękną, ale wolała ją oglądać na obrazkach. Wydawała jej się za surowa. Ona chciała mieć te wszystkie odcienie zieleni i błękitu, te wszystkie kwiaty, wielobarwne głazy, szumiące potoki, szaleństwo wodospadów... No i ten miękki wiatr, ciepły – przyjazny.

Marzyła też zawsze o nakręceniu filmu o górach. Nie tych groźnych, dla wspinaczy i innych odważnych ludzi, ale tych życzliwych, odpłacających miłością za miłość. Tak, tak. Eulalia uważała, że kocha góry z wzajemnością. Nigdy nie była specjalnie wysportowana, a jednak obeszła swego czasu prawie całe Tatry. Kiedy wdrapała się na Granaty, prawie rozpłakała się ze szczęścia na widok tych wszystkich szczytów wokół siebie...

W Karkonosze zaczęła jeździć z małymi Bliźniakami, bo było bliżej i miała tam wygodne lokum u dawnych kolegów swojego byłego męża. Zawsze żałowała, że nie ma z sobą operatora z kamerą.

Marzenia się jednak spełniają. Miała go wreszcie.

Zaraz pierwszego dnia zdjęciowego prawie siłą wepchnęła Marka do potoku w dolinie Łomniczki. Nie chciał, nie wierzył jej, odmawiał, pyskował, ale w końcu machnął ręką i poszedł filmować wodę spienioną wokół wielkiego kanciastego kamienia.

Pół godziny później na próżno starała się go przekonać, że należy jechać dalej. Zamoczony do kolan, skakał z kamienia na kamień i z kępki na kępkę, nie odrywając oka od wizjera kamery.

– Przekonałeś się do górskich potoków? – zapytała go z wysokości mostka.

– Jestem w trakcie – odpowiedział, wyłażąc w końcu na brzeg. – Nakręciłem ci tego trochę, zrobisz sobie ekstrateledysk pod tytułem „Lanie wody". Gdzie teraz?

– Do Samotni. Zrobimy trochę obrazków po drodze, zdokumentujemy schronisko, rano machniemy świt w górach, pofilmujemy trochę roślinek, turystów na szlakach, jezioro, a w południe przyjedzie Stryjek i zawiezie nas na Śnieżkę. Nocujemy i robimy wschód słońca.

– To Stryjek nie zostaje z nami na noc? A jak będziemy się przemieszczać jutro rano?

– Na nóżkach. Wszystko mamy w zasięgu ręki.

– Przyjadę koło jedenastej – powiedział Stryjek. – Myślę, że samochód jednak wam się przyda.

– Nasza koleżanka nie nosi kamery, więc ma do samochodu stosunek beztroski – mruknął zgryźliwie Marek, ładując się do land-rovera. – Tę Łomniczkę warto by zrobić z góry.

– Mamy to zaplanowane na pojutrze, jak będziemy zjeżdżać w dół.

– Ale będziecie musieli zejść szlakiem, na własnych nogach – zmartwił się Stryjek. – Nie zaszkodzi ci?

W jego oczach Eulalia dostrzegła cień tamtego przerażenia z Polany.

– Nie bój się, w dół i latem mogę chodzić do woli. Zima mi szkodzi. Stój!

– Co się stało?! – Stryjek zahamował w miejscu, aż wszyscy powpadali na siebie wzajemnie, a Marek trzymający kamerę zaklął strasznie.

– Kwiatki – wyjaśniła Eulalia. – Tamta kępa. Nie wiem, co to jest, ale bardzo ładne. Zrób mi to, Mareczku.

Mareczek bez słowa wysiadł. Na ciemnym tle splątanych korzeni wysoka kępa kwiecia świeciła własnym blaskiem.

– Nie wiesz przypadkiem, Stryjku, jak one się nazywają? Pierwszy raz je widzę.

– Nie