Zapiski stanu poważnego - Monika Szwaja - ebook + audiobook

Zapiski stanu poważnego ebook i audiobook

Monika Szwaja

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wiktoria - reporterka telewizyjna około trzydziestki, niespodzianie, dowiaduje się, że zostanie mamusią. Mamusią - proszę bardzo, tylko gdzie jest tatuś do kompletu? Na reporterskim horyzoncie pojawia się wprawdzie ktoś, kto by się nadał, ale niestety - ma on pewne felery, które niestety uniemożliwiają wydanie się za niego i tzw. "szczęśliwy happy end". Poza tym co zrobić z tą koszmarną, stresującą, wyczerpującą, ukochaną pracą? Doprawdy, dziecko takiej matki musi wykazać niezłą siłę charakteru, żeby urodzić się w przepisowym terminie.

W książkach Moniki Szwai świat przedstawiony jest światem prawdziwym, światem zwyczajnych ludzi. Realia są przeważnie do sprawdzenia, zaś bohaterzy czasami do złudzenia przypominają przyjaciół i znajomych Moniki. Zwłaszcza ci z drugiego planu. Główni bohaterowie są wymyśleni, a akcja jest fikcyjna, ale – na obraz i podobieństwo rzeczywistości naszej codziennej.  Ponieważ zaś nasza rzeczywistość potrafi być niesłychanie barwna i interesująca – perypetie "wymyślonych i składaków" również takie bywają, często z porządną domieszką prawdziwego romantyzmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 510

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 43 min

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lidiawrzesinska

Dobrze spędzony czas

Łatwa, lekka i przyjemna
00
Nina1973

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Bardzo lubię książki pani Szwaja a jeżeli jeszcze czyta pani Abart to jest to naprawdę przyjemność słuchania
00
mazurmazurro

Dobrze spędzony czas

Książka świetna, natomiast odejmuję jedną gwiazdkę za to, że ciężarna bohaterka wciąż pije alkohol. Każda, nawet najmniejsza jego ilość spożyta przez kobietę w ciąży może bardzo zaszkodzić dziecku.
00

Popularność




Copyright © Monika Szwaja 2004

www.monikaszwaja.pl





OKŁADKA:
 Maciej Jaworski



Szczecin 2024


ISBN 978-83-958119-6-8

WYDAWCA:


Wydawnictwo SOL

Wawrzyniec Szwaja

[email protected]

www.wydawnictwosol.pl

Rafałowi, który jest najbardziej utalentowanym facetem, z jakim miałam zaszczyt i radość pracować  (cały Maciek z mojej powieści i jeszcze trochę więcej), a także Krysi, Osince, Ewie, Agnieszce, Pawełkowi,  Tomkowi, Antosiowi, Bobulowi, Beretowi, Piotrusiowi P., Karolowi, Solarowi, Sławeczkowi, Gdańszczakom  i wszystkim Kolegom, z którymi wspólnie stworzyliśmy  te setki lepszych, gorszych i całkiem dobrych programów, filmów, reportaży, transmisji...

Dziękuję, kochani.

WRZESIEŃ

Wtorek, 12 września

Koniec świata, będę miała dziecko!

Chodziły po mnie pewne niepokoje, ale nie żeby naprawdę...

Zula, ginekolożka, ćwierkała teraz między moimi nogami, cała w zawodowych skowronkach:

– Po prostu świetnie, najwyższy czas był dla ciebie, trzydzieści dwa lata to prawie ostatni gwizdek, będziesz teraz musiała zrobić sobie wszystkie badania i regularnie przychodzić do mnie na wizyty, to jest dopiero drugi miesiąc, no dobrze, ubierz się, jak na razie wszystko jest w najlepszym porządku, ale nigdy nic nie wiadomo, trzeba będzie spauzować trochę z tą twoją pracą, no i najważniejsze – stała kontrola u mnie.

Niedoczekanie. Pamiętam dobrze, jak jedna z jej kuzynek powiedziała mi kiedyś: „Leczyć się u Zuli? Nigdy! Mogę się z nią wódki napić, mogę porozmawiać, ona jest fajna, zabawna, ale leczyć się? O, nie!".

Chodziłam do Zuli na w miarę regularne kontrole, odkąd poznałam ją przez tę właśnie kuzynkę, a moją koleżankę jeszcze z liceum. Głosiła bardzo rozsądne poglądy (Zula, nie koleżanka; to znaczy koleżanka też, ale to w tej chwili nieistotne), co mi się spodobało. I nie prawiła mi kazań. Ale co innego doroczna cytologia, a co innego dziecko!

Dziecko!

– Zula, słuchaj – powiedziałam, złażąc z fotela. – A to będzie chłopiec czy dziewczynka?

– A skąd ja to mogę wiedzieć na tym etapie, palcem ci nie sprawdzę. – Zula wzruszyła ramionami i zabrała się do wypisywania skierowań.

Trzeba będzie udać się do pani profesor, do której latają wszystkie moje koleżanki. Bierze wprawdzie znacznie więcej niż Zula, ale za to jest ordynatorem w klinice i jakby co, weźmie mnie na oddział.

Jakie jakby co? Na pewno nie!

Zapłaciłam ćwierkającej Zuli, zabrałam swoje skierowania i udałam się do pracy. Spauzować! Też coś. A kto mi zarobi na chlebek? I na pieluchy Pampers?

Ekipa czekała już na mnie, lekko znudzona.

– No, jest pani redaktor – powiedział operator Pawełek, podnosząc artystycznie lewą brew. – A my już trzecią kawę pijemy całkiem spokojnie.

– Jedziemy – zadysponowałam. – Po drodze wam wszystko opowiem.

– To może weź kasety – zaproponował życzliwie dźwiękowiec, dla ulubionego nakrycia głowy zwany Beretem – bo jeżeli chcesz coś nagrywać, to się przydadzą...

– Boże, zapomniałam! Skąd wiedziałeś?

– Nie masz przy sobie walizki.

Istotnie, z ramienia zwisała mi smętnie maciupka torebka, zawierająca głównie skierowania, a wielka torba z kasetami, notesem i innymi niezbędnymi rzeczami leżała zapewne dotąd w redakcji... Poprosiłam kolegów, żeby zeszli do samochodu i nadużywając brzydkich wyrazów, wjechałam na jedenaste piętro. Przy windzie spotkałam kierowniczkę produkcji.

– Potrzymaj mi te drzwi, ja tylko wezmę kasety z pokoju...

– Coś ty taka zziajana? – spytała koleżanka kierowniczka, czekająca w otwartej windzie, która tymczasem przemawiała do niej karcąco, informując, że nie może ruszyć. – Nie powinnaś przypadkiem jechać właśnie do Świnoujścia?

– Jadę, nie widzisz?

Krysia puściła drzwi, usłyszałyśmy „dziękuję", wygłoszone z lekką pretensją w głosie i cud techniki ruszył w dół.

– Słuchaj, Krysia – powiedziałam ponuro – będę miała dziecko.

– Nie gadaj!

– Jak Boga kocham. Właśnie wracam od lekarza.

– Od Zuli? I to ona ci powiedziała? Ale podobno ona jest głupia.

– Głupia, nie głupia, ciążę chyba odróżnia.

– Z kim?

– Z takim jednym. Nie znasz. Chyba usunę.

– Zwariowałaś? To kiedy zamierzasz mieć dzieci? Jak będziesz miała sześćdziesiąt i przejdziesz na zasłużoną emeryturę? Bardzo dobrze ci się trafiło.

– Jak ślepej kurze ziarno. I co, urodzę, a kto mi będzie wychowywał? Z pracy przecież nie zrezygnuję... A jeśli odejdę z zawodu na parę lat, to zapomnę, jak to się robi. Technika mnie prześcignie nieodwracalnie. Poza tym się nie utrzymam. Nie mam lewych dochodów.

– Dlaczego masz odejść? Poradzisz sobie.

– A jak ja je wychowam?

– Normalnie. Mało to dzieci się w telewizji wychowało?

Winda ogłosiła parter, wyjście z budynku, więc popędziłam do samochodu, gdzie ekipa obgryzała paznokcie. Rzuciłam torbę z kasetami Pawełkowi na kolana, a sama usiadłam koło kierowcy.

– Mareczku – powiedziałam błagalnie – ja wiem, że się spóźniłam i przepisy ci nie pozwalają, ale dojedź do Świnoujścia w godzinę piętnaście, bo jeśli się nie przeprawimy tym promem o piątej, to nie zdążymy na otwarcie parasola, a ja muszę mieć prezydenta, jak się całuje z artystami!

– Po co ci takie świństwa – zdziwił się Marek, ale dodał gazu. – Nigdy tego nie robiliśmy.

– Ja wiem, ale artystom zależało, bo jak my pokażemy, że się prezydent z nimi brata i im obiecuje dać te bunkry na zawsze, to mu się potem głupio będzie wycofać. To znaczy, oni tak myślą. Moim zdaniem on i tak może im nic nie dać, choćby nie wiem jak obiecywał przed kamerami wszystkich telewizji świata. Wycofa się pod byle pretekstem, jeżeli mu nie będzie pasowało. Ale przyrzekłam tym razem oficjałkę pokazać. To i tak nie będzie bardzo ambitny materiał.

– Znaczy: wyciskamy szczura – wymamrotał Pawełek przez gumę do żucia.

– No, wyciskamy. Nie pierwszy raz i nie ostatni.

Pojęcie „wyciskania szczura" stworzył kiedyś pewien tyleż zgryźliwy, co utalentowany operator. W ataku wściekłości nazwał tak mało ambitne materiały informacyjne, produkowane masowo przez naszych młodych i obiecujących reporterów na użytek codziennego programu „Goniec" (choć nie tylko). Zasadniczą cechą szczura była jego absolutna przewidywalność. Po pierwszych kadrach i pierwszych słowach komentarza można było materiału dalej nie oglądać – i tak wiadomo było, jak się skończy. Operator ów, jako człowiek ze wszech miar twórczy, szczurów nienawidził, a ta jego żywiołowa niechęć przenosiła się poniekąd na nieszczęsnych młodych dziennikarzy (odmawiał im zresztą prawa do używania tego zaszczytnego miana), a że był jednocześnie temperamentny, młodzi – a zwłaszcza młode – bali się go jak ognia.

Tak zwani poważni publicyści strachu przed wybuchowym kolegą nie odczuwali, aczkolwiek wszystkim nam zdarzało się od czasu do czasu jakiegoś szczura wycisnąć. Powodem zazwyczaj były niskie honoraria, jakie otrzymywało się za programy ambitne i pracochłonne; zawodowstwo było zdecydowanie nieopłacalne, a każdy z hobbystów musiał jakoś zarabiać na luksus pracy w telewizji publicznej.

Tym razem szczur miał być połowiczny, zaplanowany częściowo jako sprawozdanie z oficjałki, a częściowo jako uczciwy reportaż. Zaprzyjaźnieni plastycy ze Świnoujścia – w szczególności jeden taki Emanuel, szalenie zdolny malarz o szerokiej słowiańskiej duszy, przez przyjaciół zwany krótko Nusiem – chcieli przerobić stare pruskie bunkry na galerię i centrum sztuki. Walczyli o te bunkry od kilku lat, obecny prezydent miasta obiecał im je dać, jeżeli udowodnią, że to ma jakiś sens. No więc zakrzątnęli się i zrobili tam coś w rodzaju prowizorycznej galerii – wydzwaniali do mnie od trzech miesięcy, prosząc, abym koniecznie zrobiła reportaż z otwarcia i żebym koniecznie dopieściła prezydenta. Bo on strrrasznie chce być postrzegany jako mecenas sztuki i w ogóle kulturalna osoba. Plastycy porządni ludzie, należy im pomóc w zbożnym dziele. A że ten ich dziwny prezydent jest kulturalną osobą – i tak nikt się na to nie nabierze.

Marek, który niejednego kielicha w Nusiowej pracowni wypił (oczywiście, jeżeli nie wracaliśmy tego samego dnia do Szczecina i nie musiał daleko jechać), przejął się moim apelem i docisnął porządnie. Żałowałam, że nie mieliśmy koguta, którego chętnie używali koledzy współpracujący z drogówką. Ale i tak stary volkswagen robił wrażenie, jakby miał za chwilę pofrunąć.

Paweł, rozwaliwszy się z tyłu, przypomniał sobie nagle o moim karygodnym spóźnieniu.

– Miałaś nam powiedzieć, dlaczego spóźniłaś się pół godziny – powiedział przez gumę. – Nie żebym się czepiał, ale powiedz sama: kto oprócz nas czekałby na ciebie tak długo...

– Tak, kochana, teraz musisz nam postawić piwo jako odszkodowanie za straty moralne – dorzucił z jeszcze bardziej tylnego fotela Beret. – Chyba że się jakoś wytłumaczysz, w co zresztą wątpię.

– Piwo nie – wtrącił Marek, trąbiąc jednocześnie na jakiegoś tira, którego zamierzał wyprzedzić, a który śmigał lewym pasem sto dwadzieścia na godzinę. – Ja nie mogę piwa. Mnie możesz postawić szaszłyk, jak będziemy wracać.

– Chłopaki – powiedziałam rzewnie – będę miała dziecko.

Zapadło milczenie. Paweł z hałasem wypluł gumę. Marek odpuścił tirowi.

– Ja się nie przyznaję – rzekł stanowczo Pawełek po chwili.

– Ja też nie. – Głos Bereta był trochę niepewny. – Chyba że mnie wykorzystałaś, kiedy byłem nietrzeźwy.

– Wicia – Marek znowu docisnął – mnie chyba nie podejrzewasz?

– Nie jesteście dżentelmenami. – Westchnęłam. – Powinniście obiecać, że mnie tak nie zostawicie.

– Jesteśmy dżentelmenami – powiedział stanowczo Beret. – Już nie domagamy się piwa. Ani szaszłyków. Prawda, Paweł?

– Prawda. A swoją drogą – jeżeli nie my, to kto?

– Taki jeden. Ale nic z tego nie będzie.

– Co to znaczy: nie będzie – życzył sobie wiedzieć Pawełek. – Nie chce się z tobą ożenić! Powiedz tylko słówko, a będzie miał z nami do czynienia.

– Serio mówisz, Pawełku? Dalibyście mu po gębie?

– Doprowadzimy ci go do ołtarza!

– Kochani jesteście, naprawdę, i dżentelmeni też, w każdym calu. Tylko że on jeszcze nic nie wie. Poza tym to ja nie chcę jego.

– Jak to, nie wie – zdenerwował się Marek, nie schodząc poniżej stu czterdziestu. – Nic mu nie powiedziałaś?

– Nie zdążyłam. Przyleciałam do was prosto z fotela, za przeproszeniem. Dopiero co dowiedziałam się sama.

– Który miesiąc? – zainteresował się fachowo Beret, ojciec trzech córek.

– Drugi.

– Początek czy koniec?

– Raczej koniec.

– To czekaj: wrzesień, listopad, grudzień, luty... Będzie kwietniowe?

– Albo sam początek maja.

– Byk – ucieszył się Marek. – To tak jak ja!

– Czekajcie – Pawełka wyraźnie coś dręczyło – a dlaczego ty go nie chcesz? I nawet mu nie powiesz, że został tatusiem?

– No a po co mam mówić? O żadnym małżeństwie mowy nie ma, a zarabiam prawdopodobnie lepiej od niego. Alimentów od niego nie chcę. Nie potrzebuję nijakich zależności. Poradzę sobie, rodzinka mi pomoże...

– Wicia, poczekaj, nie rozpędzaj się tak. – Pawełek przechylił się do przodu i usiłował mi zajrzeć w oczy, co miał utrudnione, ponieważ siedziałam tyłem do niego. – Nie pomyślałaś... Przecież... przecież on ma prawo wiedzieć!

Ach, prawo. No tak. Rzeczywiście: ma prawo wiedzieć. Tylko że kochany, dobry, uczciwy Pawełek nie przypuszcza zapewne, że ja sama nie jestem tak całkowicie pewna, z kim to dziecko będę miała!

Oczywiście, to nie jest tak, że lecę do łóżka z każdym, kto mi się nawinie. Ale ponieważ stanowię jednostkę mniej więcej prawidłowo rozwiniętą biologicznie, ta biologia czasami daje znać o sobie. A że zajęta nienormalną pracą w dzień i w nocy nie zdołałam postarać się o stałego, kochającego amanta, żywiącego wobec mnie uczciwe zamiary, zdarzało mi się w sprzyjających okolicznościach ulegać naturze z amantami – nazwijmy to – sporadycznymi. Jakoś dotąd nie trafiło mi się, żeby amant sporadyczny wyrażał chęć przeistoczenia się w stałego. Nie spędzało mi to specjalnie snu z powiek, żadnego bowiem z nich nie miałam ochoty oglądać dzień i noc, w stanie galowym i rozmamłanym, namiętnym i obojętnym, zdrowym i chorym, pracowitym i leniwym. Żadnemu też nie miałam ochoty prać skarpetek. No, może teraz skarpetki pierze raczej pralka, ale tu chodzi o zasadę. Mówiąc romantycznym językiem naszych prababek, nie udało mi się w żadnym z nich skutecznie zakochać. Prawdziwą, romantyczną miłość przeżyłam w życiu dwukrotnie: kiedy miałam dwanaście lat i straciłam głowę dla nauczyciela angielskiego w szkole, a potem kiedy pokochałam namiętnie Harrisona Forda ja ko Hana Solo w „Gwiezdnych wojnach", na skutek czego obejrzałam ten film osiemnaście razy.

Niestety, ani anglista, ani Han Solo nie odpowiedzieli na moje płomienne uczucia, które w końcu wygasły, pozostawiając miłe wspomnienia.

Potem był jeszcze ktoś, ale... lepiej nie wspominać, sama tak nakręciłam, że nic z tego nie wyszło.

Podczas ostatnich wakacji (cha, cha – to mogą być naprawdę ostatnie prawdziwe wakacje, bo co to za wakacje z dzieciaczkiem na garbie!) trafiło mi się dwóch. Pierwszego z nich znałam już od dość dawna i miałam zawsze niejasne wrażenie, że facet na mnie leci. Ja też na niego leciałam, owszem; był szalenie przystojny oraz interesujący, a w jego obecności przechodziły mnie dreszcze. Kolega dziennikarz z warszawskiej telewizji. Starszy ode mnie i żonaty już ze dwa albo i trzy razy. Jednakowoż nie miałam zamiaru się za niego wydać, zwłaszcza że coś mówiło mi cichutko, że facet jest łajdaczyną. Ale jakim seksownym.

Spotkaliśmy się na wakacyjnym szkoleniu reporterskim. Szkolenia tego typu są, jak wiadomo, poświęcone głównie piciu wódeczki i zacieśnianiu kontaktów koleżeńskich. Sprzyjają temu okoliczności – ogólny luz i wspólny hotel w miejscowości wypoczynkowej, której włodarze chcą mieć dobre kontakty z telewizją. No więc zacieśniliśmy te kontakty – ku obopólnemu zadowoleniu, zwłaszcza że nie miałam do niego żadnych interesów zawodowych i nie potrzebowałam wejścia do jego redakcji (od dawna je miałam). On też zatem nie czuł się zobowiązany do żadnych świadczeń w ramach firmy. Mogliśmy więc rozstać się jak przyjaciele. Przyszło mi to tym łatwiej, że zniknęły gdzieś owe dreszcze, które piękny Stanisław budził we mnie wcześniej. Może były to dreszcze dotyczące wyłącznie nieznanego?

Drugi wakacyjny amant poderwał mnie z zaskoczenia.

W dużym gronie znajomych żeglowaliśmy po zalewie. Właścicielem łódki był emerytowany kapitan żeglugi wiel kiej, któremu znudziło się pływanie po dużej wodzie, ale trochę jednak tęsknił za dowodzeniem jednostką, kupił więc sobie luksusowy jacht (żona omal się z nim przez to nie rozwiodła, bo żywiła prawdziwą nienawiść do każdej wody z wyjątkiem kolońskiej) i urządzał sympatyczne rejsy dla krewnych i znajomych Królika. Nazywał się Królikiewicz, a wszyscy, łącznie z własnym wnukiem, nazywali go Tatą.

Znalazłam się na pokładzie tego jachtu jako przyjaciółka najmłodszej z jego córek. Załogę stanowili zaś między innymi dwaj koledzy jego najstarszego wnuka, studenci Wyższej Szkoły Morskiej. Może to trochę skomplikowanie wygląda, ale facet miał cztery córki mocno zróżnicowane wiekowo, tak że kiedy najmłodsza – Daria – była w moim wieku, najstarsza – Zosia – miała już dwudziestodwuletniego syna Karolka. Z Karolkiem polubiliśmy się bardzo, bo był to człowiek śpiewający i robiłam kiedyś o nim i jego zespole program. Nawet nieźle nam ten program wyszedł, a ja odkryłam na własny użytek bogaty świat pieśni marynarskich. Coś w sam raz dla subtelnej kobiety.

Otóż Karolek kochał pętać się na Tatowym jachcie po rozmaitych akwenach i zazwyczaj zabierał na pokład swoich kumpli. Bywali oni mniej lub więcej udani – tym razem udani byli obaj więcej. Stanowili stały trzon załogi pływającej, której pozostali członkowie wymieniali się w czasie wakacji.

Marcin, podobnie jak Karolek, śpiewał. Dysponował przepięknym aksamitnym i dźwięcznym barytonem, którego chętnie używał. Siadali sobie z Karolkiem byle gdzie na pokładzie i godzinami śpiewali rzewne irlandzkie ballady, grając przy tym na gitarze lub na irlandzkim flecie, zwanym u nas flażoletem, a u nich thin whistle, cienkim gwizdkiem. Ma on przeraźliwie tęskne brzmienie i prawie do łez nas doprowadzał, zwłaszcza kiedy dodawaliśmy jeszcze do muzyki odrobinę irlandzkiej whisky, którą Tatunio Królik posiadał w ilościach przemysłowych (przywiózł sobie kiedyś taką pamiątkę z rejsów do Dublina).

Drugi kolega Karolka, Jarek, muzyką specjalnie się nie przejmował, w śpiewach udziału też nie brał, ponieważ słuchu nie miał za grosz. Mawiał, że opanował pierwszy stopień muzykalności: odróżnia kiedy grają, a kiedy nie. Miał za to niesłychany wprost urok osobisty. Wiele razy usiłowałyśmy z Daszą zdefiniować, na czym ten jego urok polega, ale nigdy się to nam nie udało. Sympatyczny był po prostu szalenie i już. Przy tym w ogóle się nie narzucał. Nigdy się nie zdarzyło, żeby przekroczył granicę dobrych obyczajów. Pracowity był niemożliwie i kiedy całe towarzystwo leżało pokotem na pokładzie, Jarek czuwał nad linami, żaglami, sterem, naszym samopoczuciem, drinkami, kanapkami i tym, żebyśmy, broń Boże, nie doznali porażenia słonecznego. Nie było w tym cienia służalczości, gdzie tam. Jarek wyglądał, jakby wszystkie czynności wykonywał mimochodem i bez wysiłku.

À propos wyglądał – uczciwie mówiąc, Marcin i Karol byli od niego dużo przystojniejsi. Obaj wysocy, muskularni i opaleni blondyni, obaj błękitnoocy – prawie jak bracia. Podobali się nam szaleńczo – to znaczy mnie obaj, a Darii Marcin. Karol był jej siostrzeńcem i jego uroda nie miała na nią wpływu. A w ogóle podziwiałyśmy ich wyłącznie abstrakcyjnie. Dzieciaki! Dwadzieścia trzy lata przy naszych przekroczonych trzydziestkach...

Jarek nie był taki przepiękny. Przy tych posągowych facetach wyglądał nieco myszowato. Szare i nieduże oczka, włosy bez koloru, nos za długi, uszy za duże, ręce zaniedbane haniebnie... Tylko ten jego cudny charakter! Nie można było go nie lubić. No i zbudowany był też bardzo przyzwoicie, ale oni tam, w Szkole Morskiej, pewnie w ogóle nie przyjmowali graślawych krasnoludków.

Zapłynęliśmy któregoś dnia do takiej prywatnej mariny w małej wiosce na wyspie Wolin. Ślicznie tam było jak w bajce. Nieduży pomościk, wszystkie wygody, woda, prąd, a na brzegu tawerna w rybackim stylu, ozdobiona zwisającymi sieciami, baryłkami, pływakami i takim różnym rybackim bardzo malowniczym śmieciem.

Tato Królik pierwszy wytoczył się na pomost i od razu ruszył w stronę otwartych drzwi tawerny z głośnym wołaniem:

– Pani Ewelino! Goście walą! Węgorzyka pani zadysponuje! I zupę rybną, bo moja załoga jeszcze nie jadła takiej zupy!

Z drzwi wychynęła obszerna blondyna w różowej bluzce z dekoltem.

– A kto to się tak ogłasza? No, nie! Oczom nie wierzę! Pan kapitan! Niech padnę! Pan kapitan! Panie kapitanie!

Rozwarła ramiona i rzuciła się w objęcia Taty Królika, całując go rozgłośnie w oba policzki. Byliśmy przyzwyczajeni do rozmaitych oryginalnych znajomości naszego wodza, więc nie dziwiąc się niczemu, karnie ustawiliśmy się za jego plecami do powitania z obszerną panią Eweliną. Wbrew moim oczekiwaniom, uścisk dłoni miała rzeczowy, prawie męski.

– Bardzo się cieszę! Bardzo! Państwo nie wiedzą, a pan kapitan był kapitanem na trzech statkach, na których mój małżonek pływał jako ochmistrz! Mąż bardzo pana kapitana dobrze wspominał, zawsze, zawsze... Świeć Panie nad jego duszą... Teraz mam drugiego, ale to nie to samo. Walery, chodź szybciej, pan kapitan Królikiewicz, opowiadałam ci!

Na pomoście zjawił się drugi małżonek (ale to nie to samo) pani Eweliny, osobnik duży i łagodny – i po wylewnym przywitaniu nastąpiła błyskawiczna narada robocza.

– Walerciu, słuchaj: zupa z tego sandacza i z leszcza od Nowickiego, pulpeciki, smażony węgorz, smażony sandacz. Dużo ma być, powiedz dziewczynom, taka załoga na pewno dużo potrzebuje. – Tu pani Ewelina z aprobatą spojrzała na umięśnione torsy Karola i jego koleżków. – Panie kapitanie, siadajcie, czujcie się jak w domu!

Malutka marina okazała się rajem nie z tej ziemi. Właścicielka otworzyła nam skarbnicę swego serca i swojej gościnności (wszystko dla pana kapitana!). Rozsiedliśmy się przy wygodnych stołach, a po niejakim czasie służebne panienki zaczęły nam donosić nieziemskie frykasy. Kiedy już zaspokoiliśmy pierwszy głód niebywałą zupą rybną z pulpecikami, a na scenie pojawiły się góry smażonego węgorza i sandacza, pani Ewelina uznała, że teraz już wypada dołączyć do nas, co też uczyniła, zabierając ze sobą dla towarzystwa – nie męża Walerego, o nie – po prostu skrzynkę szkockiej. Uznała widocznie, że jedną butelką pana kapitana nie uhonoruje dostatecznie. Z niejakim zdziwieniem przyjęła naszą prośbę o duże ilości gazowanej mineralnej, ale władczym głosem nakazała personelowi jej spełnienie. Dla siebie i Taty Królika zadysponowała tylko lód. Nie za dużo!

– No, kochani – powiedziała po pewnym czasie i kilku kieliszkach – teraz my sobie z panem kapitanem porozmawiamy o starych Polakach, a wy może byście chcieli potańczyć?

Chcieliśmy. Po takiej wyżerce! Chociażby dla spalenia potwornej ilości kalorii (choć były to bardzo smaczne kalorie...). Ale gdzie tu tańczyć, na tym mikroskopijnym pomościku, czy na stołach?

Okazało się, że tańce są przyjęte na tarasie. Też nie porażał wielkością, ale tańczyć się dało. Personel zapuścił nam jakieś przeraźliwie ryczące urządzenie i ruszyliśmy do zabawy. Nasza zgrana załoga i pozostali goście gospody pani Eweliny, którzy jeszcze mieli siły.

No i okazało się, że Jarek cudownie tańczy. Nie wiem dlaczego, bo przecież ten jego słuch... ten pierwszy stopień muzykalności... Nic a nic mu to nie przeszkadzało.

Ponadto okazało się, że jest mi bardzo przyjemnie w jego ramionach. I że w zapadających ciemnościach nie widać wcale, że jest myszowaty. Przeciwnie: ma wielkie, wyraziste, płonące oczy...

W dodatku stwierdziłam ze zdumieniem, że on mnie uwodzi!

Ten chłopaczek! Dwadzieścia trzy lata! Rozśmieszyło mnie to niebotycznie.

I z tego śmiechu dałam się uwieść do końca. W hangarze na łodzie.

Następnego dnia po śniadaniu przygotowanym przez niezawodny personel pani Eweliny – ona sama odsypiała całonocne prawie rozhowory z ukochanym panem kapitanem – odpłynęliśmy sobie powolutku, na silniczku, z cudownej mariny. Żegnały nas kelnerki i czapla siwa stojąca na jednej nodze w trzcinach. Zapewne dyżurna. Wczoraj też tam stała.

Byliśmy wszyscy w nastroju pogodnym, nieco sennym i rozmarzonym. Nie wnikałam w przyczyny rozmarzenia reszty załogi. Mnie było dobrze. Nie czułam żadnych objawów kaca – ani alkoholowego, ani moralnego (a zdarzał się takowy). Natura uśmiechała się do nas życzliwie i z pełną aprobatą. Błękitne niebo krasiły puchate chmurki (cumulusiki jak pączuszki – powiedział zadowolony Tata). Było – och – cudownie! A Jarek, jak zawsze jedyny naprawdę odpowiedzialny członek załogi, uśmiechał się do mnie, pilnując jednocześnie, żebyśmy się nie zaplątali w rozstawionych na zalewie żakach.

Pożegnaliśmy się w Dąbiu, gdzie Tata wynajmował hangar dla swojej ukochanej łódki. Wyściskaliśmy się ze wszystkimi równo – i tyle.

No i skąd ja teraz mam wiedzieć, czy Jarek chce być tatusiem?

Na logikę, nie powinien chcieć. Jest dopiero studentem, na czwartym roku WSM. Baba od niego starsza dziewięć lat, od dawna samodzielna – a właśnie, on chyba jeszcze przy rodzicach? Boże, przecież na dobrą sprawę ja o nim nic nie wiem! Pewnie ma jakąś dziewczynę. Swoją drogą, jeżeli ma, to czemu jej nie zabrał na ten jacht? Tata Królik przyjmował narzeczone i narzeczonych swoich wnucząt oraz kolegów i koleżanek swoich wnucząt bez najmniejszych oporów.

Och, och, w co ja wpadłam.

Chyba naprawdę muszę mu powiedzieć.

Ostatecznie jest dobrze wychowany i taktowny, nie będzie mi robił scen.

On – mnie???

To ja powinnam mu zrobić scenę. Ja, kobieta! To kobiety robią sceny facetom, nie odwrotnie!

Nienawidzę robienia scen. Może w gruncie rzeczy jestem facetem, tylko natura się pomyliła i wyposażyła mnie w biust oraz wszystko inne. Chyba niezłej jakości, skoro na to poleciał. Nie leciał na duszę, bo on mnie też nie zna... Tyle, co na tym jachcie.

Powiem mu. Powiem, bo tak będzie przyzwoicie (kochany Pawełek! ja nie pomyślałam, a on pomyślał). Ale powiem też, że jeśli chce, może o mnie – o nas – zapomnieć. Dla nas obojga to w końcu wielkie zaskoczenie. Nie będę człowiekowi komplikować życia!

A co będzie, jeżeli on się zechce ze mną ożenić?

A na co mi student czwartego roku nawigacji?

To może mu nie powiem.

I co wtedy Paweł o mnie pomyśli?

Nic nie pomyśli, bo nie będzie wiedział.

Ale gdyby wiedział, toby pomyślał!

A jeżeli to nie jego dziecko, tylko pięknego Stanisława?

Niemożliwe. Czuję, że to Jarka. Cholera, skąd tu wziąć pewność? Trzy tygodnie różnicy. Ta cała Zula może nie odróżniać, poza tym jej nie powiem!

Jarka, na pewno Jarka. Na pewno Jarka.

A właściwie, co mi zależy? Niech sobie będzie Stanisława.

Wolę Jarka. Piękny Stanisław jest piękny, ale kompletnie zdemoralizowany. A to z Jarkiem... było takie jakieś ładne...

Ale pewności nie mam.

Więc kogo mam zawiadamiać, że został tatusiem?!

– Wicia, Wiciunia, nie śpij. – Paweł delikatnie potrząsał moim lewym ramieniem. – Jesteśmy już na promie. Obudź się!

– Wicia nie śpi – zawyrokował Marek. – Ma przeżywkę. Ma o czym myśleć.

– To trzeba jej dać piwa – rozległ się z końca samochodu głos Bereta. – Wicia, napij się ciepłego piwa. Zaraz się obudzisz. Do roboty!

– Ciepłego piwa nie mogę, brzydzi mnie, ale dziękuję za troskę. Możecie mi dać gumę do żucia.

– Teraz tak już będzie – oświadczył Marek, zjeżdżając z promu. – Będzie miała zachciewajki, jak to baba w ciąży. Wykończy nas. Gdzie te bunkry?

– Jedź w prawo i do oporu.

– Za kapitanatem?

– Za kapitanatem i za marynarką wojenną.

Marek runął jak burza i wyglądało na to, że zdążymy na naszą oficjałkę.

Dookoła starych bunkrów kłębiły się tłumy. Świnoujska śmietanka przyszła zobaczyć, co też malarz Emanuel z przyjaciółmi wymyślili tym razem. Nusio kręcił się zaaferowany przed wejściem. Ujrzawszy nasz wóz, parkujący w tumanach kurzu za podeschniętym krzakiem, rzucił się w naszą stronę.

– Nie parkujcie tu, nie tutaj! Tam jedźcie, za tamte krzaki!

– Nusiek, co ty chcesz od tych krzaków – zaprotestował Marek. – Bardzo dobre krzaki, samochód nie będzie się rzucał w oczy.

– Mareczku, ty nic nie rozumiesz! To będzie krzak gorejący! My to spalimy, kochany! Chcesz, żebyśmy to spalili razem z wami?

– Czekaj, Nusiu – wtrąciłam. – Niech on parkuje, a my wysiądziemy, i opowiesz nam, co tu się będzie działo.

– Niespodzianka – zaszemrał Emanuel. – Zobaczysz, wszyscy oszaleją! Muszę lecieć!

– Nie ma, że niespodzianka, kochany – powiedziałam stanowczo. – Dla wszystkich może być niespodzianka, a dla nas nie. Musimy wiedzieć wszystko, żeby Paweł mógł się przygotować. Przecież nie będzie kręcił na chybił trafił! Bo nie trafi w to, na czym ci najbardziej zależy.

– Ajaj, nie pomyślałem. – Emanuel był skruszony. – Ja przecież wiem! Czekajcie, już wam mówię. Ideologia też wam potrzebna?

– Ideologia nie. Tylko powiedz konkretnie, kto gdzie będzie stał i co się będzie działo.

– I do czego będą mówić – wtrącił Beret.

– Do tego stojącego mikrofonu. Głośnik jest tam. A ja będę miał mikroport; to się tak nazywa? Taki mały, cwany, przypinany do gaci.

– Do gaci to nadajnik – wyjaśnił Beret. – A mikrofon ci przypną pewnie do brody... Albo gdzieś w okolicach. Może do koszuli albo do krawata. Uważaj, jak będziesz mówił, żeby ci broda nie właziła do mikrofonu, rozumiesz, żeby po nim nie szurała, bo będzie to słychać w dużym wzmocnieniu.

– Ale co tu będzie za akcja? – Paweł domagał sie szczegółów.

– Akcja będzie zawodowa i wielotorowa – pochwalił się Nusio. – Najpierw przyjedzie Rybczyk ze świtą i jak przyjdą tu, pod wejście, to zapalimy ten wasz krzak i jeszcze ten stos. One się będą palić na kolorowo, jeden znajomy pirotechnik z marynarki wojennej nam to załatwił. Bomba, mówię wam. W bramie do bunkra będzie pruska warta. A w ogóle cały bunkier będzie zasłonięty taką dużą szmatą.

Rzeczywiście, grupa komandosów kończyła wciąganie na fasadę bunkra kilometrów kwadratowych jakiejś płachty. Płachta była częściowo przezroczysta i widać było przez nią sylwetki dwóch facetów w mundurach i pikielhaubach. Z dużymi giwerami, na których lufach sterczały bagnety.

– No i jak przyjdą oficjele – kontynuował Nusio – to się ich powita tutaj, dyrektor emdeku powie coś głupiego, jak zwykle, potem ja poproszę prezydenta Rybczyka, żeby też coś powiedział...

– Do tego samego stojącego mikrofonu – upewniał się Beret.

– Do tego samego. I jak Rybczyk już coś powie o tym, że bardzo kocha artystów, to ja poproszę wszystkich do środka. I Rybczyk stanie jak wałek przed drzwiami, i nie będzie mógł wejść, bo ta płachta... widzicie, nie? I w momencie, kiedy jemu już się zrobi trochę łyso, to nasi dwaj koledzy od środka – od środka! – rozetną płachtę bagnetami, o, tak ją rozprują, trrrach! Wszyscy wejdą i zobaczą wystawę... A na końcu, za obrazami, będzie siedziało kilku kolegów przy sztalugach i będą malowali, tam, na drugim końcu sali, bo tam chcemy mieć pracownię.

– No i bardzo dobrze – powiedziałam, wciąż usiłując nie myśleć o pięknym Stanisławie, myszowatym Jarku i dziecku nie wiadomo którego z nich. – I jak już się skończą te całe jasełka, zapewne dasz im szampana, a ja będę mogła ponagrywać sobie wywiady.

– Tak, Wiciu kochana, tak, ale teraz ja naprawdę muszę lecieć, poradzicie sobie jakoś?

– Poradzimy sobie – mruknął Paweł do pleców oddalającego się spiesznie Emanuela.

– Marek, weź statyw do środka i gdzieś schowaj, będzie mi potrzebny do obrazków. Tych na ścianach. Tam trzeba będzie postawić ze dwa światła. No chodź, coś wykombinujemy ładnego.

Nie zauważyłam nawet, jak przestałam myśleć o problemie ojcostwa i skupiłam się na przygotowaniach do akcji. Wyglądało na to, że inwencja Nusia i jego przyjaciół artystów nie ograniczy się do tego, o czym nam opowiadał. Po obu stronach bunkra, tak nieco bardziej z tyłu, stanęły bowiem jakieś dziwne maszyny, pilnie strzeżone przez kolejny oddział komandosów. No, może raczej oddziałek, ale zawsze. Zastanawiałam się, do czego mogą służyć.

Zastanawiałam się również, po co artystom ogień w biały dzień. Ogień powinno się palić po zmierzchu, bo nie będzie efektu. Wprawdzie rosnące wokół bunkra olbrzymie lipy i kasztanowce dawały spore zaciemnienie, ale jak na efekty pirotechniczne wydawało mi się za jasno.

No i okazało się, że wcale nie miałam racji. Artyści pomyśleli o wszystkim.

Kiedy na drodze dojazdowej ukazały się limuzyny Zarządu Miasta Świnoujście, komandosi odpalili owe tajemnicze maszyny.

Kurczę blade – to były maszyny do zadymiania, ale nieprawdopodobnie skuteczniejsze niż te, które znałam osobiście z różnych scenicznych okoliczności! Pufnęły po kilka razy, siwa mgła poszła wokoło, zakłębiła się, od góry zatrzymały ją gałęzie tych lip i kasztanowców. Ciemności skryły ziemię. A w momencie, kiedy VIP-y wylazły z samochodów i zbliżyły się do miejsca akcji, zapłonęły nasz znajomy krzak i ten wielki stos – ale zapłonęły kolorowym ogniem! Zielone i błękitne płomienie buchały tak wysoko, że wystraszyłam się nieco, czy aby organizatorzy pamiętali o strażakach pożarnych na wszelki wypadek. Rozejrzałam się dyskretnie i zauważyłam kilku facetów z gaśnicami gotowymi do strzału, kryjących się dyskretnie za fragmentami pruskich umocnień.

Dalej wszystko odbywało się według planu. Paweł z kamerą na ramieniu szalał zapewne z uciechy, bo miał niezwykle malownicze obrazki. Z boku wyglądało to dosyć pociesznie, bowiem cały czas musiał pamiętać o długości kabla, którym jego kamera spięta była z mikserem dźwięku. Mikser zwisał z ramienia Bereta, ten zaś stał w niewzruszonej pozie koło głośnika, z którego nagrywał przemówienie prezydenta do artystów. Paweł miotał się w prawo i lewo, a Marek ganiał za nim, podtrzymując kabel nad głowami zebranych jak welon nad głową panny młodej.

Cały happening udał się doskonale, tylko początkowo goście trochę kasłali z powodu działalności maszyn do zadymiania. Kiedy już wszystko się skończyło i podano szampana, zrobiliśmy kilka setek, czyli rozmów niezbęd nych do wyjaśnienia widzom, o co chodzi. No i przede wszystkim ten obiecany wywiad z prezydentem, który zadeklarował uroczyście, że „oddaje artystom bunkry w dziedziczne władanie". Miałam nadzieję, że Emanuel będzie zadowolony. I że artyści w najbliższej przyszłości wyduszą z Rybczyka potwierdzenie tych deklaracji na papierze.

– Bądź spokojna – powiedział Nunio przy kieliszku szampana. – Wydusimy. Umówił się z nami na pojutrze, a do pojutrza chyba go jeszcze nie posuną...

– A co, chcą go posunąć?

– Od dawna. Kiedy ty byłaś u nas ostatnio?

– Jakieś sto lat temu. Rzeczywiście, słyszałam, że robi jakieś głupie rzeczy, ale za to ma bardzo mocne oparcie w Radzie Miejskiej...

– Oparcie! Sterroryzował wszystkich, boją się go jak ognia. Ale prędzej czy później znajdą na niego haka. Najpóźniej przy końcu roku, kiedy okaże się, co zrobił z miejskimi pieniędzmi.

– Co takiego zrobił?

– Między innymi finansuje swoją parszywą gazetkę, ale nie tylko. Czekaj, to nie miejsce i nie czas na takie rozmowy, przyjedź tu kiedyś, to ci dużo ciekawych rzeczy opowiemy.

– Nusiu, a powiedz jeszcze, wracając do twojej imprezy, skąd wytrzasnąłeś takich komandosów? I te wszystkie dymy, i ognie – pirotechnika była jak w Hollywoodzie!

– Aaa, to pan admirał nam dał. I chłopaków zdolnych, i maszynerię. A taką dziwną pirotechniką zajmuje się hobbystycznie jeden komandor, chemik z przygotowania oraz z zamiłowania; strasznie się ucieszył, że dostał takie nietypowe zlecenie. Bo on jest też miłośnik sztuki. Chodzi na wernisaże i nawet kupuje obrazy. Mój też jeden kupił, słowo honoru. Zaprzyjaźniliśmy się z nim w końcu, był na paru naszych... powiedzmy, zamkniętych imprezach...

– Rozumiem, a co on pije?

– Wszystko. To porządny człowiek. To znaczy, oczywiście, nie chla denaturatu po bramach, ale takie subtelności – czy szkocka, czy wódeczka, czy koniaczek – nie robią mu różnicy. Ale wywiadu z nim nie zrobisz.

– Czemu? Ja z każdym zrobię wywiad, jak będę chciała!

– Z nim ci się nie uda. Strasznie nieśmiały i potwornie się jąka. Może dlatego lubi robić wybuchy. Tak sobie rekompensuje.

W tym momencie podeszli do nas trzej faceci. Dwaj wydali mi się znajomi, trzeciego widziałam chyba pierwszy raz.

– Pani redaktor, chcieliśmy się przywitać. Pamięta pani nasze ostatnie spotkanie?

– Pewnie że pamiętam. Cudnie było po prostu!

Przypomniało mi się, skąd ich znam. Było cudnie, rzeczywiście. Faceci są jakimiś działaczami żeglarskimi, a poznałam ich wczesnym latem, kiedy robiłam reportaż z takich towarzyskich regat, które się nazywały „Na plaży". Oczywiście, jachty nie pływały po piasku, tylko po morzu, na wysokości świnoujskiej plaży.

Żeby mieć ładne zdjęcia, potrzebowaliśmy z Pawełkiem wsiąść na jakiś ponton czy inne pływadło, którym moglibyśmy się kręcić między zawodnikami. No i ci dwaj faceci właśnie zaprosili nas na swoją motorówkę, która wyglądała jak żywcem wzięta ze „Słonecznego patrolu" albo „Policjantów z Miami" – biała, ogromna, z bajerami. Po czym udaliśmy się owym cudem techniki na morze, przeszkadzać regaciarzom. Nasi panowie na motorówce byli uroczy. Z radosnym okrzykiem: „Chce pan mieć ładne ujęcie?!", wciskali się między jachty, płynęli równolegle do nich, nacierali na nie od dziobu. Niektórzy – ale tylko nieliczni – żeglarze stukali się w czółko i wygrażali nam pięściami. Za to Paweł kwiczał ze szczęścia. Zdjęcia, które wtedy przywieźliśmy, wyglądały jak America's Cup, a nie jakieś towarzyskie regaty amatorów.

Teraz moi dwaj działacze gięli się w ukłonach – wytworni, w żeglarskim sznycie: szare spodnie, granatowe dwurzędowe marynarki, złote guziki – ach, ach!

Ich towarzysz był od nich nieco młodszy (byli dobrze po pięćdziesiątce, on zaś chyba nie przekroczył czterdziestki; a może się tak dobrze trzymał), nieco więcej niż średniego wzrostu, szatyn, pięknie opalony. Pewnie się wylegiwał na jakichś Seszelach czy Hawajach, bo na ubogiego nie wyglądał.

– To nasz przyjaciel – powiedział jeden z moich działaczy żeglarskich (nie udało mi się zapamiętać, który jest który, bo jakoś byli do siebie podobni: jeden pan Zbyszek, drugi pan Krystian). – Chciał koniecznie panią redaktor poznać.

Pewnie potrzebuje, żeby mu zrobić kryptoreklamę jego firmy albo program interwencyjny, bo się pieniaczy z sąsiednim przedsiębiorstwem budowlanym, które wybudowało mu wieżowiec pod nosem i zasłoniło widok na morze – pomyślałam ponuro. Najczęściej po to właśnie ludzie chcieli poznać panią redaktor.

– Nazywam się Tymon Wojtyński – powiedział facet bardzo wyraźnie, ściskając moją rękę (leniwy człowiek – jego kolesie to całowali po rąsiach!). – Bardzo się cieszę, że mogę panią poznać osobiście.

– A nieosobiście to mnie pan zna? – wyrwało mi się głupio, bo już się napiłam szampana i zrobiło mi się wesoło.

– Do pewnego stopnia. Oglądałem różne pani programy, więc trochę panią znam.

Każdy tak mówi, a jak przyjdzie co do czego, nie jest w stanie wymienić ani jednego konkretnego tytułu. Czasami po szampanie jestem kłótliwa.

– Moje programy pan oglądał? Jak to miło! Które?

– Kilka. Dużo nie, bo nie mam specjalnie czasu. Ale lubiłem te pani dyskusje z młodzieżą i z naukowcami. O kryzysie osobowości było świetne. Inne też zresztą. Szkoda, że pani ich już nie prowadzi.

O kurczę. Rzeczywiście oglądał. I nawet zauważył, że ich już nie ma. Zrobiło mi się przyjemnie – prawdziwy, ży wy telewidz, moja własna publiczność... Zdumiewający facet zaś kontynuował:

– Pani reportaże też lubię. Mają taki klimat, który mi odpowiada. W maju chyba był film o starszej pani, zupełnie niebywałej; wiedziałem, że to pani, zanim zobaczyłem plansze.

Babcia Felcia rzeczywiście była niebywała, ale żeby facet rozróżniał styl reportera filmowego, w to już nie uwierzę. Teraz pewnie powie: „Mam dla pani taki temat" – i wyjdzie szydło z worka.

Ten cały Wojtyński widocznie dostrzegł w mojej twarzy obrzydliwą podejrzliwość, bowiem przestał mówić mi komplementy. Natomiast pan Zbyszek – a może pan Krystian – przywołał gestem dziewczę z tacą szampana.

– Pani Wiktorio! Za nasze miłe spotkanie!

W tym momencie zmaterializował się przy nas ociekający potem Paweł. W oczach lśniły mu zarówno lekki obłęd wynikający z pośpiechu, jak i zadowolenie wynikające zapewne z urody zdjęć, które wykonał.

– No coś ty, Wicia, tobie teraz nie wolno pić alkoholu!

Zabrał mi z ręki kieliszek i wypił sam, po czym odstawił szkło na tacę.

Trzej faceci, lekko oszołomieni nagłym pojawieniem się u mego boku anioła stróża w postaci rosłego młodzieńca z kamerą, pomyśleli sobie być może, iż właśnie rozpoczęłam kurację przeciwalkoholową, mam wszyty esperal albo coś podobnego. Paweł zaś wypił duszkiem jeszcze jeden kielich szmpana i zapytał grzecznie:

– Czy ty już masz wszystko, co chciałaś mieć? Bo jeżeli chodzi o mnie, to zrobiłem ci obrazków na „Ben Hura". Myślę, że będziesz zadowolona.

– Wszystko mam, możemy się zbierać. Panowie wybaczą, jutro od rana siadam do montażu, a koledzy też mają swoją pracę – warto by się wyspać. Musimy się pożegnać.

Pan Zbyszek i pan Krystian rzucili się znowu całować rąsie, a ten opalony wielbiciel mojej twórczości znowu za dowolił się shake-handem, popatrzał mi głęboko w oczy i powiedział:

– A jednak cieszę się, że mogłem panią poznać...

A jednak się cieszy... A jednak? To chyba znaczy, że wyszłam na jędzę. Kiedy ja się nauczę powściągać język?

– Bardzo mi było miło – odrzekłam, jak umiałam najmilej. – Na pewno jeszcze się kiedyś spotkamy, bo ja często przyjeżdżam do Świnoujścia.

Już nic nie powiedział, a mnie zrobiło się całkiem głupio, wobec czego pożeglowałam szybko w stronę wyjścia, rzucając się jeszcze tylko po drodze Nusiowi na szyję.

– Pięknie ci to wyszło, oglądaj jutro, od rana montuję, zrobimy ci z tego cacko. Tylko powiedz mi jeszcze, co to za jeden ten Wojtyński? Strasznie mi się oświadczał, kocha moje programy i żyć bez nich nie może.

– Wojtyński? A to fajny człowiek, armator rybacki. To znaczy ma takie swoje przedsiębiorstwo, parę kutrów, trochę czarteruje w Danii. Porządny gość. Żyje z ciężkiej pracy.

– Z taką opalenizną z Bermudów?

– Wiciunia, z jakich Bermudów! On na wczasy jeździ wyłącznie w Tatry, nasze albo słowackie. Hobbysta. Ale w tym roku wczasów nie miał, a opalił się na Bałtyku, bo mu ostatnio zachorował szyper i sam pływał na jednym z tych swoich kutrów.

– No, no, on to umie sam robić? A nie wygląda...

– Umie, umie, on jest rybak, po szkole. Pływał i ryby łowił. No, pa, Wiciunia moja kochana, dziękuję ci strasznie, niezawodna jesteś, przyjaciółka nasza, przyjedź ty kiedyś do nas prywatnie, pobądź ze dwa dni chociaż, nagadamy się wreszcie jak ludzie! Lecę, bo admirał wychodzi, muszę go pożegnać, pa...

Ryby łowił. Coś podobnego.

Na dworze Marek grzał już silnik. Wszyscy byliśmy zmęczeni, więc prawie bez słowa wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do Szczecina. Po drodze spałam jak dziecko. Śniły mi się na zmianę szprotki w puszkach i niemowlaki w becikach. Paweł mówił, że krzyczałam przez sen, ale pozostali koledzy tego nie potwierdzili.

Środa, 13 września

Od rana padał deszcz. Strasznie mi się wstawać nie chciało, ale się zmobilizowałam. Kiedy już udało mi się zreanimować na tyle, że wyjechałam z domu, okazało się, że moją jednokierunkową ulicę zatkał kompletnie jakiś tir, który nie wiadomo skąd się wziął (chyba jest zakaz jeżdżenia po starych uliczkach dla tych krowiastych ciężarówek!).

Zadzwoniłabym do kolegi, że się spóźnię, ale, jak na złość, torbę z komórką cisnęłam bezmyślnie na tylne siedzenie i nie mogłam jej dosięgnąć, a wysiadać mi się nie chciało.

Dwadzieścia minut spóźnienia! Mateusz mnie zabije, chociaż z natury jest tolerancyjnym człowiekiem.

Dopadłam zziajana drzwi montażowni – i pocałowałam klamkę.

Ulżyło mi. Mateusza jeszcze nie ma.

Nagle coś mnie tknęło. A jeżeli jest w palarni?

Poleciałam do śmierdzącego pomieszczenia koło schodów. Mateusza nie było.

A może był, obraził się i sobie poszedł?

Niemożliwe.

Pewnie, że niemożliwe. Na końcu długiego korytarza zobaczyłam wysoką sylwetkę, zmierzającą ku mnie wielkimi krokami.

– Wikuś, strasznie cię przepraszam, zaspałem. Długo czekasz?

Korciło mnie, żeby powiedzieć, że od ósmej, ale jednak uczciwość zwyciężyła.

– Dopiero przyszłam. Nie przejmuj się. A mamy jakiegoś komputerowca do napisów?

– Pewnie mamy. Tylko nie wiadomo, gdzie sobie poszedł. Znajdziemy kogoś.

Weszliśmy do montażowni. Rzuciłam się do otwierania okien, a Mateusz leniwie zaczął włączać urządzenia.

– Od czego zaczniemy? – zapytał, prztykając kolejnymi guziczkami.

– Od kawy. Ja szybko zrobię, a ty poprzewijaj kasety.

Byliśmy w połowie przeglądania i spisywania materiału roboczego, kiedy drzwi pomieszczenia otworzyły się z hukiem i stanął w nich Pawełek.

– Cześć, ranne ptaszki. Jak się czujesz, Wiciu?

Pytanie było na tyle nietypowe, że zainteresowało Mateusza.

– Coś ci jest?

– Nie, nic mi nie jest. W każdym razie to nie choroba.

– Wiktoria będzie miała dziecko – poinformował radośnie mój ulubiony operator. – Tylko nie chce powiedzieć, z kim. To nie twoje przypadkiem?

– Nie wydaje mi się. Ja osobiście nie robiłem nic w tym kierunku – oświadczył niewzruszony Mateusz. – Swoją drogą, gratulacje, Wika. Nic nie mówiłaś.

– Nie mówiłam, bo nie wiedziałam. Wczoraj się dowiedziałam.

– A kiedy je będziesz miała? Jakoś na dniach?

– A gdzie tam, za siedem miesięcy dopiero. Zdążymy jeszcze dużo programów położyć.

– I nie masz do niego tatusia? Ja się mogę z tobą ożenić, jakbyś chciała.

– Kochany jesteś, naprawdę. A co na to twoja żona?

– Zrozumie, jak jej wytłumaczymy. Chyba że mnie nie chcesz.

– Nie, dziękuję. Czarni faceci nie są w moim typie. Ty leć dalej z tymi obrazkami, bo czas ucieka.

– Oglądacie? – zainteresował się Pawełek. – No i jak?

– Bardzo ładnie – powiedziałam.

– Zupełna chała – powiedział jednocześnie Mateusz.

Pawełek przez chwilę stał zdezorientowany, ale jednak zorientował się po naszych minach, że wszystko jest w porządku.

– Oglądacie po kolei? Widzieliście już tego gościa ze sztalugami? O, chyba zaraz będzie, po tych przebitkach z laseczkami. Jest! Patrzcie, no i co?

Na kilku ekranach przed naszymi oczami pojawił się obraz jak z Rembrandta: malarz przed sztalugami z rozpiętym płótnem, misternie przez Pawła oświetlony, tak że z półcienia wyłaniały się tylko jego ręce i twarz, no i ten obraz, który malował, kutry rybackie wychodzące w morze na tle świnoujskiego wiatraka. W tonacji buroniebieskiej.

Pawełek promieniał.

– Nie wiedziałem, czy mi to wyjdzie, ale myślałem, że powinno. No i wyszło! – cieszył się jak dziecko.

– Jeżeli myślisz, że z tego powodu ktoś ci podniesie wycenę choćby o dziesięć groszy, to się mylisz – rzekł cyniczny Mateusz.

– A jeżeli ty myślisz, że za twój genialny montaż i te wszystkie figle-migle, które tu zaraz będziemy robili, ktoś ci podniesie wycenę choćby o grosz, to też się mylisz – powiedziałam stanowczo.

– A jeżeli ty myślisz, że za te wszystkie twoje pomysły realizacyjne ktoś ci podniesie wycenę o pół grosza, to też jesteś w błędzie – dopowiedział Paweł.

– Jednym słowem, cholerni hobbyści – podsumował ponuro Mateusz i wróciliśmy do pracy.

Bardzo dobrze się złożyło, że po drugiej kawie Mateusz obudził się na dobre i zaczął myśleć zamiast mnie, bo wciąż mnie absorbował temat dubeltowego tatusia i nie mogłam całej uwagi poświęcić pracy.

Plansze wgrywaliśmy o piętnastej.

O siedemnastej trzydzieści przewidziana była emisja. Zabrałam kasetę z materiałem i zaniosłam kolegom, żeby w stosownej porze mieli co wypuścić na antenę.

Po czym udałam się do mojego producenta.

Producent, Henio, był, owszem, obecny, chociaż już szykował się do odlotu.

– Heniu, słuchaj – powiedziałam – ja muszę jechać do Warszawy.

– To jedź sobie – odrzekł Henio uprzejmie.

– Pojadę, tylko chcę, żebyś wiedział, że jadę w sprawie naszego cyklu. I jakby co, masz tak zeznawać. Że uzgadniam szczegóły zmian realizacyjnych z redakcją warszawską.

– Dobrze, proszę bardzo. A po co jedziesz?

– Po coś innego. Tak naprawdę prywatnie. Ale potrzebna mi jest delegacja.

– Szczęśliwej podróży.

Zabrał teczkę i poszedł sobie.

Wróciłam do swojej redakcji i wykręciłam numer telefonu. Ostatecznie, raz kozie śmierć.

– Redakcja reportaży. – Pani w słuchawce miała rekordowo nieuprzejmy głos. Może u nich też padało.

– Szczecin, Wiktoria Sokołowska. Z redaktorem Górskim poproszę.

– Nie ma.

– Proszę mu przekazać, że dzwoniłam, dobrze?

– Dobrze. Kto taki?... Chwileczkę – właśnie wszedł.

Uff! A ja już odetchnęłam!

– Halo, Górski, słucham. – Aksamitny baryton, psiakrew.

– Cześć, Staszku – powiedziałam beztrosko – Wiktoria do ciebie mówi.

– Ach, Wiktoria – ucieszył się; nie wiem, czy nie fałszywie. – Gdzie jesteś?

– Jeszcze w Szczecinie. Ale jutro albo pojutrze będę w Warszawie. Zapraszasz na kawę?

– Oczywiście. Przyjeżdżasz służbowo czy prywatnie?

– Jasne, że służbowo. Mam sprawy w edukacyjnej i zaraz będę wracała.

– No to wpadnij do mnie do redakcji. W końcu jutro czy pojutrze?

No właśnie. Czy ja wytrzymam do pojutrza?

– Jutro. Koło południa. Przyjeżdżam Intercity, to koło jedenastej jestem na Centralnym, wpadnę, jak dojadę na Woronicza.

– Będę czekał – zaszemrał czule; pewnie ta nieuprzejma baba już wyszła. – Całuję cię mocno, przyjeżdżaj...

Napisałam jeszcze e-maila do Krysi, z prośbą, żeby mi załatwiła tę delegację w sprawie uzgodnień programowych co do cyklu o Morzu Bałtyckim – i padłam na fotel.

Co ja mu powiem?

„Kochany Staszku, wiesz, jestem w ciąży. Niewykluczone, że z tobą. Cieszysz się? Bo ja bym wolała, żeby to był ten drugi, jakoś bardziej mi się podobał. Ale i ciebie przyjmę z godnością. Tylko jak my to rozstrzygniemy? I co na to powie twoja żona – która to, druga czy trzecia? I z którą masz tych dwoje dzieci, z obecną czy z jakąś poprzednią? Czy powiesz im, że mają przyrodniego braciszka? Albo siostrzyczkę... A czy masz jakieś preferencje co do imienia? Po tatusiu to by było zbyt proste, ale może być – i dla dziewczynki, i dla chłopca...".

Co za idiotyzmy wymyślam, zamiast iść do domu, porządnie się wyspać i ładnie jutro wyglądać...

W domu życie rodzinne kwitło.

Jakoś nie chciało mi się dotąd wyprowadzać od mamusi i tatusia, zwłaszcza że moje mieszkanie na piętrze obszernej poniemieckiej willi na Pogodnie miało oprócz wewnętrznych schodów osobne wejście i wszelkie wygody. Jedyną jego wadą była niemożność utrzymania prywatnego życia całkiem na boku. Inna sprawa, że nie zawsze mi na tym zależało, a rodzinę swoją lubiłam. I kiedy tylko chciało mi się do człowieka, zawsze mogłam zejść na parter, skorzystać z obficie zaopatrzonej spiżarni, pokłócić się z mamusią na temat życia reportera telewizyjnego, napić z tatusiem koniaczku, zagrać z nim w szachy albo z siostrzeńcem w pokera, pogadać z siostrą o polityce lub ze szwagrem posłuchać naszej ukochanej muzyki irlandzkiej. Albo szkockiej. Ogólnie – celtyckiej.

I tym razem wypatrzył mnie z daleka. Wychylił się przez okno i zawołal:

– Chodź no tu, mam nową płytę, posłuchasz, jakie to genialne.

Nie bardzo mi się chciało słuchać czegokolwiek, ale pomyślałam, że może nie warto zaszywać się u siebie, z wieloma głupimi myślami do towarzystwa. I tak nie mogę w tej chwili niczego postanowić, dopóki nie zdobędę pewności co do osoby. Jeśli zaś będę tak rozpatrywała milion możliwych sytuacji, to zwariuję.

Krzysio, mój szwagier, rozwalał się w fotelu w pokoju swojego syna a mojego siostrzeńca Bartka. Bartek w wieku lat siedemnastu był już doświadczonym radiowcem i dysponował znakomitym sprzętem dźwiękowym, który kupił sobie za pieniądze zarobione w rozgłośni. Jego ojciec z upodobaniem używał tego sprzętu, co spotykało się z cichą dezaprobatą właściciela. Zwłaszcza kiedy przez pomyłkę rozprogramował mu całe ustrojstwo, nastawione na nagranie konkretnej audycji muzycznej. Jakoś tam się jednak dogadywali.

– Zobacz, co dostałem – pochwalił się Krzyś i zapuścił jakąś niesłychanie intensywną muzykę. Miała ona, niewątpliwie, celtycki charakter, ale jak na moje gusta i dzisiejszy nastrój była zbyt agresywna.

Posłuchałam chwilkę.

– I to ci się podoba, Krzysiu? – zapytałam zgryźliwie. – Te parapety w tle? Ta wściekła perkusja? Ten wyjec?

– Jasne – rozpromienił się mój szwagier. – Wszystko mi się podoba. A co nazywasz parapetami?

– No, te instrumenty klawiszowe, bardzo elektroniczne.

– Ale one robią wspaniałe tło! A ten wyjec jest po prostu genialny! Genialny! Całkiem dziki. Dziki Celt! Dziki Bretończyk!

– Nie żaden dziki, tylko ma fatalną dykcję.

– Ale co za ekspresja! Posłuchaj uważnie. A swoją drogą, po jakiemu on śpiewa? Chyba to jest gaelic...

– Moim zdaniem to jest niechlujny francuski.

– Ależ ty jesteś dziś na nie! Naprawdę ci się nie podoba?

– Naprawdę. Chyba pójdę do siebie.

W tym momencie w drzwiach pojawiła się mama.

– Wikuś, twój materiał właśnie leciał, bardzo ładny. Ty to wczoraj kręciłaś?

– Tak, mamciu. I dlatego tak późno wróciłam. I dlatego jestem dzisiaj zmęczona jak jasny gwint. Opuszczam was. Nie nęć mnie kolacją, bo mnie nie interesuje. Żegnam was, rodzino. Aha, jutro rano jadę do Warszawy. Wrócę prawdopodobnie pojutrze rano. Albo coś w tym rodzaju.

– Wika, jaka kolacja, obiad jest. Nie zjesz?

– O której my te obiady jadamy... – westchnęłam. – Normalni ludzie jedzą obiad o pierwszej w południe, góra o drugiej...

– Chyba w sanatorium – oburzyła się mama. – Normalni ludzie jedzą tak jak my, bo przedtem pracują ciężko. Jest krupnik na dróbkach i fasolka po bretońsku.

– A to świetnie, Krzysio zje moją porcję. Krzysio też jest dzisiaj po bretońsku. Albo Bartuś. Bartuś rośnie i potrzebuje witamin. Fasolka zawiera witaminy. Kiełbasa w fasolce też. Oraz sosik. Ależ mi się chce spać...

– Ciotka, gdzie ty idziesz? – Na schodach zatrzymał mnie siostrzeniec. – Mieliśmy dzisiaj zagrać. Oderwiemy ojca od jego dzikich Celtów. Dam ci wycisk.

– Nie chcę, żebyś dawał mi jakikolwiek wycisk. Nie dzisiaj. I dlaczego wciąż mówisz mi „ciotka", mówiłam ci, że już jesteś dostatecznie duży, żeby mi mówić po imieniu.

– Nie chcę. Co ci tak zależy na tym „po imieniu"? A może ja lubię mieć ciocię!

W istocie. Dziecko chce mieć ciotkę. Ma w końcu tylko jedną, bo Krzysztof nie posiada rodzeństwa. Dobrze, będę ciocią. Będę też mamusią, to szczeniak zyska kuzyna. Świetnie po prostu.

Trzasnęłam drzwiami i powlokłam się na górę.

Czwartek, 14 września

O wpół do czwartej rano wyrwał mnie ze snu odgłos dwóch budzików i grzmiące tony V koncertu fortepianowego Es-dur Beethovena. Jeżeli muszę wstać o jakiejś określonej a idiotycznie wczesnej porze, to Beethoven jest niezawodny. Zwłaszcza V koncert fortepianowy. Wyłączyłam oba budziki i kompakt, po czym powlokłam się do łazienki.

Wylazłam spod prysznica i popatrzyłam na swoje odbicie w lustrze.

W zasadzie nie jest źle. Widywałam gorsze, zwłaszcza tuż po umyciu.

Włosy – średni blond. Oczy – szare, z przewagą niebieskiego. Za gruba. Ale poza tym zdecydowanie przystojna osoba. Są tacy, co lubią za grube. Zresztą niedługo będę znacznie grubsza. Nogi mam dobre. Ręce po prostu bardzo, ale to bardzo ładne. Zwłaszcza jeśli nie zaniedbam manikiuru.

Opanuj się, kobieto! Nie jedziesz tam po to, żeby złożyć ofertę małżeństwa!

Właściwie dlaczego ja do tej pory nie wyszłam za mąż?

Aha – matka telewizja, nie pozostawiająca czasu na życie osobiste.

Byłabym zapomniała. W żadnym się jeszcze nie zakochałam tak naprawdę. Ale też żaden mi się z propozycjami ślubnymi nie narzucał.

Późno! Pociąg mi ucieknie!

W pociągu, o dziwo, spałam. Obudziłam się w Warszawie. Zachodniej.

Dworzec Centralny, jak zwykle, obszmendrany i śmierdzący. Mafia taksówkowa. Tłum – zapewnie połowa tych ludzi to kieszonkowcy, a druga połowa narkomani. Bezdomni. Kloszardzi warszawscy. Zapaskudzone ściany tuneli.

Zapaskudzonym tunelem wydostałam się na przystanek tramwajowy. Trzydzieści trzy jechało kiedyś na Woronicza. Dobrze, teraz też jedzie. Ależ te ulice rozgrzebane.

Telewizja też jak zwykle. Ludzie latają w tę i we w tę jak poparzeni. Mnóstwo młodych aroganckich. Ja niby też jestem całkiem młoda, ale to dwudziestoparolatkowie. Pampersy.

Żeby nie zjawić się w redakcji Stanisława zbyt wcześnie, idę najpierw do „Dwójki", porozmawiać, jak to będzie w tym roku z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Bo jakby co, to my z kolegami mamy nowe, znakomite pomysły...

Udaje mi się zgubić pół godzinki.

No to zajrzę jeszcze do Edukacyjnej.

Kolejne pół godzinki. Tu też chcieliby, żebym sobie jak najszybciej poszła. Ale zawsze można pogadać o Morzu Bałtyckim i moich nowych pomysłach realizacyjnych. Dobrze, dobrze, byle w ramach tego samego kosztorysu.

Dochodzi trzynasta. Teraz chyba nie będzie to wyglądało, jakbym przyjechała tylko dla niego.

Długi korytarz. Łącznik. Kolejny długi korytarz. Jest. Redakcja Reportaży.

– Dzień dobry. Pana Górskiego szukam.

– O, pani Wiktoria – cieszy się kierownik redakcji, któremu niedawno sprzedałam bardzo porządny materiał. – Dzień dobry, proszę sobie usiąść, mówił, że pani może przyjść, prosił, żeby poczekać. Co nowego w Szczecinie?

– Różne różności, panie Mirku. Miałabym dla pana propozycję...

Pan Mirek macha nerwowo rękami.

– Zapomnijmy na razie. Bryndza straszna. Zabrali nam jedno pasmo, resztę anteny mam zapchaną aż do listopada. To może poczekać?

– W zasadzie może. To by był reportaż o jednej takiej pani, co żyje ze zbierania kamieni po polach. Tymi ręcami zbiera, sama widziałam. Ładuje na taką przyczepkę i wozi do Rejonu Dróg, czy jak tam się to nazywa – wdałam się w zawiłą historię pani kamieniarki.

– Kawkę, pani Wiko?

Opowieść została opowiedziana, a Staszka jak nie było, tak nie ma.

– Chętnie.

Pan Mirek nalewa mi kawę ze stojącego na małym stoliczku ekspresu.

– To jest historia – mówi z namysłem. – Może jednak niech pani to napisze? I kosztorys od razu proszę zrobić. Pani rozumie, im niższy, tym większą będzie miał szansę realizacji. Zobaczymy. Mnie się wydaje, że warto.

Nie słucham go. W drzwiach stoi piękny Stanisław.

Piękny jest, nie da się ukryć. W dodatku wydaje się ucieszony moim widokiem.

– Nie pij tej lury! Mirek dba o serce, to jest bezalkoholowa, to znaczy bezkofeinowa. Chodź ze mną do bufetu!

Ściskamy się serdecznie, jednak ja go naprawdę lubię. Może szkoda, że ma żonę i dzieci? Oraz że jest łajdaczyną.

– Czekaj, nie idźmy do bufetu, chodź do Kaprysu. Nie potrzebuję siedzieć z tobą wciśnięta w tłum aktorów.

W małym bufecie przy studiu dają wprawdzie lepszą kawę i jest przytulniej, ale wystarczy pięć osób, żeby zrobił się tłok. A ja potrzebuję mieć go tylko dla siebie. Kawiarnia zwana przez pracowników Kaprysem Prezesa jest obszerna i można się w niej zgubić we dwoje.

– Ślicznie wyglądasz – mówi Stanisław mało oryginalnie. – Masz więcej czasu, czy przyjechałaś na jeden dzień? Bo może byśmy gdzieś skoczyli razem... Musisz dzisiaj wracać?

– Muszę, nie muszę. A gdzie chciałbyś skakać?

– Na moją daczę. Mam takie coś sto dwadzieścia kilometrów stąd. Tylko że ja dzisiaj montuję po południu, musiałabyś poczekać.

– Nie, chyba to jednak nie jest najlepszy pomysł. Widzisz, ja mam konkretną sprawę. Chyba najlepiej będzie, jeżeli ci wszystko od razu powiem. Nie rób min, proszę. Słuchaj, jestem w ciąży.

Powiedziałam. Ulżyło mi.

Stanisław popatrzył na mnie z namysłem. Nie robił min. A jednak wyglądał na zakłopotanego.

– I co, Wikuś? Myślisz, że to wtedy, na tym szkoleniu?

– Nie wiem, naprawdę nie wiem.

– A ty wtedy, wybacz, że cię o to zapytam, nie miałaś nikogo innego? Jesteś pewna, że to ze mną?

– Uczciwie mówiąc, jest jeszcze jedna możliwość. Ale nie bardzo wiem, jak to można odróżnić na tym etapie. Były między... wami... dwa tygodnie różnicy. Staszek, zrozum: ja w ogóle nie chciałam ci o tym mówić, ale jeden mój kolega dał mi do myślenia. Powiedział, że ojciec ma prawo wiedzieć. Rozumiesz? Prawo. Więc gdybyś przypadkiem był tym ojcem...

– I chciałaś być wobec mnie uczciwa? Wikuś, ja cię jednak kocham. No to słuchaj, ja też będę z tobą uczciwy. To nie moje. Ja nie mogę mieć dzieci.

– Jak nie możesz, kiedy masz?

– Moja pierwsza żona zaszła w ciążę natychmiast po rozwodzie ze mną. Ze swoim obecnym mężem. Moja druga żona wykonała ten sam numer. A moje dzieci – Janek i Ewunia – są adoptowane. Oboje z Renatą – to moja trzecia żona – chcieliśmy mieć dzieci, ja zresztą zawsze chciałem, ale zarówno Ewa, moja pierwsza, jak i Marzena, moja druga, upierały się, że to muszą być nasze wspólne. A ja nie mogę i już. Jest to stwierdzone przez paru profesorów z Akademii Medycznej, bo się starałem jakoś zaradzić, wyleczyć. No i dopiero moja trzecia, Renata, nie upierała się tak głupio, jak poprzednie panie małżonki. Cztery lata temu adoptowaliśmy bliźniaki. Teraz mają sześć lat. Chcesz zaświadczenie z Akademii Medycznej, że ja nie mogę?

– No coś ty, na co mi zaświadczenie. Wierzę ci.

– Ulżyło ci? Kto to jest ten drugi?

– Nieważne. Słuchaj, to ty masz fajną tę żonę.

– Nawet bardzo. Tylko że widzisz, jakoś nie potrafię być tak całkiem... monogamiczny. Zwłaszcza, jak mi się trafi ktoś taki jak ty... na przykład.

– A ona to akceptuje?

– Staram się, żeby jednak nie wiedziała. Uważasz, że jestem łajdaczyną?

– Czy ja wiem? Do pewnego stopnia chyba tak... A gdybym była w tobie zakochana?

– A jesteś?

– Nie, nie jestem. Ale cię lubię. Mimo że niewątpliwie jesteś łajdaczyną.

– Ja cię też lubię. – Położył rękę na mojej dłoni. – Bardzo źle jest urządzony nasz świat, że nie pozwala nam zakładać haremów. Spokojnie mógłbym kochać was obie.

– Myślisz, że pogodziłybyśmy się?

– Dlaczego nie? Obie jesteście inteligentne, mogłybyście się nawet polubić. Wspólnie wychowywałybyście dzieci... Może nawet adoptowalibyśmy jeszcze kilka sztuk. Ja lubię dzieci. Na pewno będziesz świetną mamusią. Mam nadzieję, że nie przyszło ci do głowy usunięcie ciąży?

– Przychodziło, oczywiście, ale odrzuciłam ten pomysł w przedbiegach.

– Bardzo dobrze. Własne dziecko to skarb, jak przypuszczam. Te moje nie moje bardzo są kochane. Ale zawsze będę miał świadomość, że byłem tylko zastępczym ojcem. A ten twój drugi kandydat to co za jeden, wyjdziesz za niego? Przepraszam, że jestem nachalny, ale zaczynam się czuć za ciebie odpowiedzialny... Śmieszna sprawa, nie? No powiedz, co z tobą teraz będzie, Wikuniu.

– Nic nie będzie. Drugi kandydat, to znaczy już nie kandydat, tylko pewniak, to jest, mój kochany, student. Wiesz? Student czwartego roku. Dzieciak!

– Nie taki znowu dzieciak – mruknął piękny Stanisław. – No a jaka jest między wami różnica?

– Dziewięć lat, Stasiu. Dziewięć lat. To jest przepaść.

– Czy ja wiem... może i przepaść. Ale powiesz mu?

– Powiem, oczywiście. Tylko mam wrażenie, że cokolwiek zdecyduje, będzie niesłuszne. Małżeństwo chyba nie wchodzi w rachubę. Zobaczymy, co będzie.

– Słuchaj, Wika, jak już się z nim rozmówisz, proszę, powiedz mi, jak się to skończyło. Chciałbym wiedzieć.

– Po co ci ta wiedza?

– A nie wiem. Ale chciałbym. Jeżeli, oczywiście, nie masz jakichś przeciwwskazań.

– Nie, chyba nie mam. Dobrze, zawiadomię cię. Chodźmy już, jeszcze zdążę na powrotny Intercity. Odprowadź mnie do tramwaju.

Trzydzieści trzy właśnie mi uciekło. Staliśmy pod brudną wiatą i patrzyliśmy na siebie.

– Wikuś, a ty naprawdę miałaś jeszcze coś do załatwienia w Warszawie, czy przyjechałaś tylko po to, żeby mi powiedzieć?

– Tylko po to. Ale pokręciłam się trochę po firmie, żeby się nie rzucało w oczy, że prosto z pociągu lecę do ciebie...

– Rozumiem. Słuchaj, bardzo bym chciał, żeby ci się w życiu powiodło. Niezależnie od tego, czy wyjdziesz za tego faceta, czy nie, chciałbym, żebyś była szczęśliwa. I oczywiście żebyś miała wspaniałe dziecko.

– Dziękuję, Staszku. To ładnie z twojej strony, że tak mówisz. Może nie jesteś tak do końca łajdaczyną.

– Poligamia, tylko poligamia może nas uratować – mruknął. – Masz ten swój tramwaj. Nie chcesz, żebym z tobą jechał na dworzec?

– Nie, nie, Staszku, wolę sama. Do zobaczenia jakimś następnym razem.

Zdążył jeszcze mnie uściskać i tramwaj z rykiem i wizgiem ruszył. Poczułam się jakoś dziwnie: tak naprawdę wolałabym jednak nie być sama. Sama w tłumie, cha, cha. Ale byłam. I zanosiło się na to, że będę coraz bardziej sama.

Swoją drogą, ten piękny Stanisław, częściowo łajdaczyna i kobieciarz zdradzający swoją żonę, to zupełnie sympatyczny, ciepły i bliski człowiek. Posiada uczucia wyższe. Zatroskał się o mój los. No, no. A nie wyglądał na takiego. Może szkoda, że to dziecko nie jego?

A może zełgał?

Ale po co miałby łgać?

No, jak to po co? Żeby się mnie pozbyć!

Niemożliwe. Prawda patrzyła mu z oczu. Nie mogę być taką nieufną jędzą. Ostatecznie w ciągu tych wszystkich lat pracy podejrzliwego reportera nauczyłam się odróżniać uczciwych ludzi od kłamców pospolitych.

W pociągu natychmiast zasnęłam, skulona w kąciku przedziału. Śnił mi się tym razem piękny Stanisław w otoczeniu pięknych kobiet – wśród nich i ja byłam – i mnóstwa drobnych dzieci. W tym moich.

Piątek, 15 września

Zapisałam się na wizytę do pani profesor. Na te wszystkie badania mogę iść w poniedziałek. Dzisiaj by mi wyszły nieprawdziwe wyniki. Jestem okropnie zmęczona.

Wtorek, 19 września

Pani profesor jest urocza. Wcale się nie dziwię, że moje koleżanki różne do niej biegają, choć bierze stówę, ale podobno jak na profesora to wcale nie za dużo. Dlaczego właściwie dotąd do niej nie chodziłam? Znam ją od trzech lat, odkąd wystąpiła w moim programie dla kobiet i była rewelacyjnie rozsądna – w latach nagonki na zwolenników aborcji! Powiedziała, że wyniki w zasadzie w normie.

– Pali pani?

– A gdzie tam. Tylko biernie, ale tego nie można się ustrzec.

– Bardzo dobrze. Niech pani stara się jednak uciekać od palaczy jak najdalej.

– Ciekawe, jak pani profesor to sobie wyobraża. Przecież musiałabym robić awantury...

– A co, nie potrafi pani? Pani Wiktorio! Przecież ja widziałam, jak pani w programie zrobiła marmoladę z prezesa spółdzielni mieszkaniowej!

– Widziała pani? Straszny łobuz. Naprawdę, mam się awanturować?

– Jak najbardziej. Dym z papierosów to straszna zaraza. Będzie szkodził pani dziecku. Lubi pani swoje dziecko?

– Czy ja wiem? Jeszcze się nie zdążyłam przyzwyczaić do tego, że będę miała jakieś dziecko.