Jesteś opowieścią - Anna J. Szepielak - ebook + audiobook + książka

Jesteś opowieścią ebook i audiobook

Anna J. Szepielak

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Z całej rodziny Natejków jedynie Agnieszka nigdy nie miała dość słuchania opowieści przybranej prababci Krysi. Fascynowały ją legendy o Złotej Księżniczce, o Litwince Dobrochnie i rodowych skarbach, choć w ich prawdziwość nie wierzył już nikt poza nimi dwiema. Gdy po latach testamentowe rozporządzenia prababci wyznaczyły dziewczynę na kolejną Strażniczkę Pamięci, członkowie rodziny odetchnęli z ulgą. Zajęci zmaganiami z PRL–owską codziennością nie mieli ochoty troszczyć się o posagowy kufer przywieziony tuż po wojnie z Laskowicowa. Nikogo zbytnio nie interesowały złożone w nim pamiątki oraz rękopisy książek o przodkach autorstwa Barbary z Zarzewskich. Nawet tajemnicza żelazna skrzyneczka, do której klucz zginął dawno temu, nie poruszała ich wyobraźni.

Jednak zdesperowana Agnieszka z ulgą zanurzyła się w przeszłości, by uciec od własnych problemów sercowych. Porządkując kufer, pojęła, że baśnie prababci Krysi były zaledwie wstępem do pełnej dramatów historii przodków. Historii, w której miłość i śmierć przeplatały się ze sobą niezmiennie od wieków.

Czy Agnieszka odkryje wreszcie, co było prawdą, a co zmyśleniem?
Jaką niespodziankę przygotowały duchy przodków dla swej dziedziczki?
Co okaże się prawdziwym skarbem Zarzewskich i Laskowiców?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 444

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 26 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,4 (87 ocen)
52
21
12
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maddusia83

Nie oderwiesz się od lektury

polecam mi się podobało
00
Krystyna4860

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogłam się oderwać od czytania i słchania.🙂
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

WSZYSTKIE DOBRE DUCHY

 

 

 

 

Rok 1975, Kraków, Nowa Huta

 

Ledwie wyszły za róg szkoły, a w ich stronę poleciał grad śniegowych kul. Dziewczynki z piskiem rozbiegły się na boki.

Zbyt duże buty utrudniały Agnieszce ucieczkę, ale to najmniejsza z nich – Zosia Kowalik – poślizgnęła się na zamarzniętej kałuży i gruchnęła z impetem na chodnik.

Za ośnieżonymi krzewami po drugiej stronie drogi rozległy się chłopięce śmiechy.

– I leży jak placek!

– Patrz, jak uciekają!

– Donosicielka!

Gdy Agnieszka usłyszała płacz koleżanki, przystanęła. Miała dość konfrontacji z chłopcami, ale sumienie nie pozwalało jej zostawić Zosi na pastwę tych złośliwców.

– Dziewczyny! Wracamy! – krzyknęła.

 

Mimo że na WF-ie uczciwie pokonały chłopięcą drużynę w skoku przez kozła oraz chodzeniu po równoważni, kilku przegranych postanowiło się zemścić.

Ukradkiem weszli do szatni dla dziewcząt. Z pozostawionych tam tornistrów wyrzucili wszystko na podłogę, a potem usiłowali oderwać szkolne tarcze od wiszących na kołkach chałatów, żeby ściągnąć na dziewczynki gniew wychowawcy. Na szczęście Zosia, która wracała z toalety, przyłapała ich na gorącym uczynku.

Afera skończyła się dla chłopców dodatkowymi dyżurami na hali sportowej, co według dziewcząt i tak było zbyt łagodną karą za ten okropny bałagan, który musiały same posprzątać. Najwyraźniej jednak zirytowani koledzy mieli inne zdanie na ten temat i postanowili zaczaić się na nie po lekcjach.

 

Choć nie miała już ochoty na kolejną zwadę, Agnieszka zawróciła bez namysłu. Po drodze schyliła się po duży, zalodzony kawałek śniegu i nim dotarła do pojękującej Zosi, z rozmachem rzuciła go w stronę krzewów.

– Ała! Ty ruda małpo! – Okrzyk bólu, świadczący o jej celności, sprawił dziewczynce satysfakcję.

– Tchórze! – wrzasnęła w ich kierunku, pomagając Zosi wstać. – Jak chcecie się bić, to chodźcie na boisko! A nie tak zza krzaków!

W odpowiedzi obie zostały zasypane kolejnymi pociskami. Na szczęście, zanim zdołały się schować za pniem drzewa, przybyła odsiecz w postaci dwóch innych koleżanek.

– Nie macie honoru, mięczaki! – krzyknęła, rzucając śnieżkami, które naprędce lepiła i podawała koleżankom Zosia. – No wyjdźże który!

– Sama se wyjdź, rudzielcu!

– A ty niby taka odważna?! Schowała się i drze gębę.

– E! Marchewa! Uważaj, bo tak cię urządzimy, że zostaniesz nosem od bałwana! – zarechotał któryś z chłopców.

– Jeszcze parę śnieżek i sama będzie jak bałwan, z tym wielgachnym czerwonym nochalem. – Zaśmiał się inny. – Te! Pinokio! Coś masz krzywy celownik! Tu jestem! Tutaj!

– Zamknij się, Zawadzki! Myślałeś, że cię nie poznam?! – Zacietrzewiona Agnieszka wychyliła się zza drzewa, a wtedy któryś z przeciwników trafił ją w czoło.

Uderzenie nie zabolało jej zbytnio, lecz w nowych relaksach, okazyjnie kupionych przez mamę „na wyrost”, nie czuła się zbyt stabilnie. Straciła równowagę i upadła w zaspę.

– Pinokio leży!

– Ej! Marchewa! Beretka ci się przekrzywiła!

– Poddajcie się, tchórze! – krzyknęła jedna z dziewcząt.

– Same się poddajcie!

W tym momencie bojowe okrzyki ściągnęły w końcu uwagę pani woźnej. Z trzaskiem otworzyło się okno jej służbowej kanciapy.

– Hej, ancymonki! – wrzasnęła, wychylając się z papierosem w dłoni. – Co tam się wyprawia, do jasnej cholery?! Ani chwili spokoju z tą dzieciarnią. Zawadzki, Natejko, widzę was! Kto tam się jeszcze chowa?!

– Nikt, proszę pani! – odkrzyknęła zaczerwieniona Agnieszka, gramoląc się z oblodzonego chodnika. – My się tylko bawimy.

– Ja się wam pobawię. Ojciec i matka złoją wam skórę za te mokre ubrania. Do domu lekcje odrabiać, a nie taplać się w śniegu! Już was tu nie ma! Bo jak wezmę miotłę i zejdę do was, to mnie ruski miesiąc popamiętacie!

Przestraszone dzieci błyskawicznie zniknęły z jej pola widzenia, rozbiegając się w różne strony osiedla.

Zdyszana Agnieszka dopiero pod domem Zosi zorientowała się, że wilgotne od śniegu ubranie to najmniejszy z jej problemów. Na stłuczonym kolanie dostrzegła rozdarcie w nowych spodniach.

– O rety! Musiałaś podrzeć, jak się przewróciłaś – oceniła koleżanka. – I co teraz będzie?

– Nie wiem. Mama się wścieknie – odparła spłoszona. – W chałacie też mam dziurę od tej tarczy, co mi ją wyszarpali w szatni. Jak nic, dostanę karę, że nie dbam o swoje rzeczy.

– To może chodź do mnie. Spróbujemy to zacerować. Pani nas przecież uczyła ściegów na zetpetach[1].

Agnieszka sceptycznie pokręciła głową.

– Nie dzięki. Takie koślawiaki, jak ja robię, tylko mamę zdenerwują. Ale wiesz co? Wstąpię po drodze do prababci Krysi. Ona potrafi nawet złapać oczko[2] w rajtuzach! – Ucieszyła się z pomysłu. – To do jutra!

 

*

 

Gdy Agnieszka wbiegała po schodach na drugie piętro bloku, modliła się w duchu, żeby nie zastać w domu cioci Sylwii. Młodsza siostra ojca od jakiegoś czasu mieszkała z mężem kilka bloków dalej, opiekując się ich bezdzietną krewną, wiekową Krystyną, zwaną w rodzinie prababcią Krysią.

Sylwia pracowała w szpitalu jako pielęgniarka i nigdy nie było wiadomo, kiedy ma dyżur, a dziewczynka wolałaby nie pokazywać się swojej chrzestnej matce w tym stanie. Podrapane do krwi kolano zostałoby natychmiast zdezynfekowane czymś koszmarnie piekącym, a później musiałaby jeszcze wysłuchać kazania o tym, że nie szanuje ubrań. Agnieszka przewidywała otrzymanie takiej reprymendy od mamy i nie chciała cierpieć podwójnie. Musiała jednak zaryzykować.

Na szczęście okazało się, że ciocia jeszcze nie wróciła. Podobno utknęła w kolejce po owoce, które niespodziewanie „rzucili do spożywczego”. Natomiast prababcia Krysia, zgodnie z przewidywaniami, przywitała dziewczynkę radosnym uśmiechem i nie skomentowała dziury ani jednym krytycznym słowem.

Starsza pani z wyrozumiałą miną posadziła Agnieszkę na tapczanie stojącym w mikroskopijnym pokoju. Delikatnie oczyściła jej skaleczenie, zakleiła chude kolanko szerokim plastrem, po czym przyniosła z kuchni talerzyk z ciastem. Dopiero wtedy założyła na nos grube okulary, otworzyła wielgachny przybornik z mnóstwem krawieckich narzędzi i zabrała się do cerowania.

Pomiędzy jednym kęsem a drugim dziewczynka przyglądała się z fascynacją, jak pomarszczone dłonie staruszki z chirurgiczną precyzją zszywają równym, wąskim ściegiem dziurę w jej chałacie.

– Powiadasz zatem, Agniesiu, że chłopcy zaatakowali was bez ostrzeżenia? To wyjątkowo nieszlachetne z ich strony.

– Yhy – przytaknęła dziewczynka z ustami pełnymi grysikowca, bo talerzyk, który trzymała na chudych kolankach, opustoszał w mgnieniu oka. – Pychota! – Westchnęła, bezceremonialnie wylizując okruszki miodowego ciasta. – Ale to jeszcze nie koniec. Wyzwałam ich na honorową walkę, a te tchórze nic! Z dziewczynami dopadniemy ich innym razem. Popamiętają mnie. Zwłaszcza ten głupi Grzesiek Zawadzki!

– Oj, dziecko, dziecko! – Prababcia się zaśmiała. – Masz wojowniczą naturę Zarzewskich. A czasem lepiej wyciągnąć rękę do zgody. Gdyby moi pradziadkowie, Julian i Kazimierz, w porę się pogodzili, może nasze rodziny ominęłoby wiele nieszczęść.

– Ale oni mnie przezywają! – Dziewczynka się obruszyła. – Przy wszystkich.

– Spróbuj nie zwracać na to uwagi. A jak cię przezywają?

– Marchewa. I Pinokio – wyznała niechętnie.

– Pinokio?

– Bo… bo mam długi, garbaty nos.

– Ach tak – mruknęła starsza pani, z uśmiechem przyglądając się chudziutkiemu dziecku znad okularów. – On nie jest garbaty, kochanie. To się nazywa orli nos, szlachetny. Mieli go wszyscy Zarzewscy. I niektórzy Laskowicowie, jak się okazało. – Odcięła nitkę. – Dziura zaszyta, podaj mi jeszcze tarczę. Że też każą wam nosić w szkole takie paskudztwo. – Pokręciła głową, z wyraźną dezaprobatą przyglądając się granatowemu łaszkowi z dopiętym białym kołnierzykiem. – Ja również miałam na pensji mundurek, ale krój był znośny, a materiał doskonałej jakości.

– Nosiłaś mundurek, prababciu? Taki jak harcerze?

– Nie, dziecko. – Krystyna znów się uśmiechnęła, a jej twarz ozdobiła siateczka drobnych zmarszczek. – Mundurek pensjonarki. W szkole dla dziewcząt.

– Jak to: dla dziewczyn?

– Wtedy nie mieliśmy koedukacji, jak wy teraz. I może dlatego chłopcy bardziej nas poważali.

– Czego nie mieliście, prababciu?

– Wspólnej nauki z chłopcami. Jedynie na lekcje tańca chodziło się razem. Ale w tamtych czasach żaden z gimnazjalistów nie poważyłby się rzucić śnieżką w pensjonarkę – tłumaczyła Krystyna, sprawnie migając igłą. – Cierpliwie na nas wyczekiwali w parku albo na tyłach ogrodu, żeby przez moment porozmawiać. Oczywiście wszystko to działo się w tajemnicy. Iluż trzeba było forteli, by wymknąć się z pensji i spotkać z nimi po lekcjach! Na szczęście ja nie musiałam się tym przejmować, bo i tak od lat byłam zakochana. Ale pomagałam moim koleżankom dotrzeć na te schadzki. – Spojrzała na zasłuchaną dziewczynkę. – Proszę, Agniesiu, gotowe. Przynieś spodnie z salonu, leżą na kaloryferze. Nogawki już pewnie obeschły.

Dziewczynka posłusznie spełniła polecenie, ale wracając, zatrzymała się na moment przy portrecie młodej prababci wiszącym na głównej ścianie dużego pokoju, tuż obok starej mapy z mnóstwem niewyraźnych napisów i niezrozumiałym dla niej tytułem: Regni Poloniae Magnique Ducatus Lithuaniae[3].

Staroświecka suknia prababci – pełna falbanek, wstążek i koronek, jakich nie dałoby się znaleźć nawet w Pewexie – zawsze wzbudzała jej zachwyt. Do tego koronkowa parasolka, rękawiczki oraz kapelusz z delikatną woalką czyniły z kobiety na obrazie nieziemsko piękną istotę jakby pochodzącą z zupełnie innego świata. Agnieszka tak właśnie wyobrażała sobie prawdziwe księżniczki i trudno było jej uwierzyć, że młoda roześmiana dama, wsparta na ramieniu równie eleganckiego męża, była tą samą siwiutką, przygarbioną starszą panią, która właśnie przyszyła jej tarczę do rękawa szkolnego chałatu.

Dziewczynka posmutniała.

– Dlaczego ja jestem taka brzydka, prababciu? – spytała cicho, podając starszej pani spodnie. – Ty byłaś piękna. I mamusia też jest ładna. Może ktoś mnie podmienił w szpitalu?

– Co takiego? – zdumiała się Krystyna. – Cóż to za bzdury wymyślasz, dziecko?

– Mój brat tak się czasem ze mnie wyśmiewa. Mówi, że za dużo czytam i że to niemożliwe, żebym była jego siostrą.

– Piotruś?

– No. Ale ja go wtedy leję i on musi odszczekać – stwierdziła bojowniczo, odrzucając na plecy cienki warkoczyk związany gumką recepturką. – Tylko że Piotrek chyba ma rację. Przecież nikt w rodzinie nie jest rudy.

– Nie jest, ale był – odparła starsza pani. – Na przykład twój rodzony pradziadek, a mój młodszy brat, Bolek Natejko, miał jasnorude włosy, zanim osiwiał.

– Ale ja oglądałam wszystkie albumy w domu i nie widziałam takiego zdjęcia.

– Nic dziwnego. Kiedyś fotografie były czarno-białe, bardzo kosztowne i nie robiło się ich często. Zresztą, moja mama Julia Natejkowa świetnie malowała i niemal wszyscy dostaliśmy od niej własne portrety. Na przykład mój wisi w salonie. Szkoda, że większość przepadła podczas wojny, gdy żołnierze pustoszyli naszą wioskę.

– Ja też lubię malować! – Agnieszka aż podskoczyła. – Ale dlaczego mówisz o swojej mamie Natejkowa? My się nazywamy Natejko. To nie jesteśmy z tej samej rodziny?

– Ech, ta wasza edukacja – mruknęła Krystyna. – Jeszcze w pokoleniu twoich dziadków każdy wiedział, że nazwiska panien i mężatek mają swoje formy. I żaden urzędnik czy nauczyciel się temu dziwił. Dlatego ja się dawniej nazywałam panna Natejkówna, tak jak ty teraz.

– Natejkówna? – Dziewczynka zachichotała.

– Tak. A moja mama to pani Natejkowa. Była prześliczną kobietą, jak wszystkie Zarzewskie. Bo jako panna nazywała się Zarzewska – dodała szybko, uprzedzając kolejne pytanie.

– A ja mam paskudny nochal i jestem chuda jak pająk. Tak mówi Piotrek. Całkiem nie pasuję do naszej rodziny.

– To nieprawda, kochanie. Koronny dowód nosisz na ramieniu.

– Yyy… Że co?

– Ta ciemna plamka na skórze, którą masz nad łopatką, to jest znamię, taki nasz znak rodzinny. Dowód na to, że cię nie zamienili. Wszyscy je odziedziczyliśmy po mojej mamie Julii.

– Aha – mruknęła dziewczynka, choć nie była do końca przekonana. – Ale i tak jestem brzydka. Dlatego się ze mnie wyśmiewają w szkole.

Krystyna zdecydowanym ruchem odcięła nitkę, zatrzasnęła przybornik i usiadła obok dziecka.

– Posłuchaj mnie uważnie. Wiele dziewczynek w twoim wieku przypomina brzydkie kaczątka, ale z czasem staną się pięknymi łabędziami. Ty również. Najważniejsze, żeby być dobrym człowiekiem, bo wtedy każdy jest piękny.

– Eee tam…

– Nie wierzysz? W takim razie podaj mi tamten album – poprosiła. – Gdzie to było… – Przerzuciła kilka sztywnych kartek. – O! Spójrz tutaj. To jest moja mama, Julia. – Pokazywała palcem poszczególne staroświeckie fotografie, pożółkłe i postrzępione na brzegach. – Czy jest ładna?

– Cudna. I podobna do ciebie.

– A nos? Czy ma taki sam jak ja i ty?

– Yyy… – Dziewczynka się zawahała. – Chyba tak. Ale wy wyglądacie ślicznie.

– A widzisz. Moja mama była guwernantką, to znaczy nauczycielką. Miała bardzo wrażliwe serce. Razem z moim tatą, Karolem Natejko, stworzyli na folwarku Laskowiców specjalną wioskę dla okolicznych chłopskich sierot. Słyszałam, że później na ten sam pomysł wpadł pan Antoni Jeżewski[4], jednak wcześniej właściwie nikt się takimi dziećmi porządnie nie opiekował. A w tej wiosce sierotki mogły zamieszkać z nowymi rodzicami, miały darmową szkołę i lekarza. Bo mój ojciec był doktorem, tak jak ja.

– A co w tym dziwnego? – Dziewczynka wzruszyła ramionami. – Przecież szkoły są za darmo. I przychodnia, i Dom Dziecka też.

– Niezupełnie. – Krystyna uśmiechnęła się z pobłażliwością. – Zawsze ktoś musi za to płacić. Ale przynajmniej tyle dobrego uczynił ten okropny socjalizm, że skończył się powszechny analfabetyzm i gruźlica. Gdyby jeszcze każdy Polak miał zdrowe zęby, pracował uczciwie, a władza przestała tak łgać, to byłoby całkiem znośnie. Podczas zaborów i okupacji też się przecież jakoś żyło.

– Nie rozumiem, prababciu – przyznała dziewczynka niepewnie.

– Przepraszam, to takie wewnętrzne refleksje. – Zaśmiała się ciepło. – Oglądajmy dalej. O! To moja mama z przyrodnią siostrą Aurelią. Ona też jest śliczna. Co prawda ciocia Aurelia nie była panną Zarzewską tylko Laskowicówną, ale mój mąż odkrył, że to właściwie nie tak wielka różnica w genach.

– W czym?

– Och! Ciągle zapominam, że masz dopiero jedenaście lat. Kiedy troszkę podrośniesz, pozwolę ci zajrzeć do mojego kufra posagowego – obiecała. – Jest tam sporo dokumentów i kilka drzew genealogicznych. Wtedy zrozumiesz, jak wiele wspólnego miały ze sobą te dwie rodziny i to znacznie wcześniej, niż ktokolwiek przypuszczał. Ale to dopiero w przyszłości. Spójrz, tu jest Aurelia ze swoim mężem. Ona również pomagała ubogim. Jeszcze przed wielką wojną[5] przekazała dużą część swojej ziemi jako darmową dzierżawę. Żeby ubodzy ludzie z okolicy mogli ją uprawiać i mieli z czego żyć. A to była wielka rzecz w naszej biednej Galicji, gdzie liczył się każdy spłachetek ziemi.

– Ale prababciu, jak ona mogła rozdawać ziemię? To ta pani miała swój własny PGR[6]?

– Nie, dziecko. Wtedy nie było jeszcze PGR-ów.

– Nie?

– Musisz mi uwierzyć na słowo, bo to zbyt skomplikowane. Aurelia miała po prostu własną ziemię, ale uważała, że jeśli ktoś posiada czegoś za dużo, to powinien się podzielić. A dzięki ojcu i mężowi była bardzo zamożna. – Zapatrzona w fotografię Krystyna z wyraźną przyjemnością snuła wspomnienia. – I dobrze się stało. Po wojnie komuniści chcieli rozdawać tę ziemię partyjnym, ale chłopi nie pozwolili jej sobie wydrzeć. Został jedynie dwór dziadka Emila z ogrodem i warzywnikiem, bo wszystkie pola podzielono wiele lat wcześniej – stwierdziła z satysfakcją. – A ludzie z wdzięczności zaczęli nazywać sierocą wioskę Laskowicowo. I tak już zostało.

– Aha – mruknęła dziewczynka, udając, że rozumie długie wywody staruszki.

– Pamiętam, że ciocia Aurelia długo dyskutowała z moimi rodzicami o tej ziemi – opowiadała dalej Krystyna. – Popierali jej decyzję, choć przed wojną jeszcze nikt nie myślał o reformie rolnej. To był bardzo hojny dar. Gdyby Aurelia żyła dłużej, razem zrobiliby pewnie jeszcze wiele innych dobrych rzeczy dla okolicy.

– To ta pani umarła?

– Niestety, a była jeszcze taka młoda. – Staruszka posmutniała. – Tuż po moim weselu pojechała z mężem odwiedzić naszą rodzinę mieszkającą w Królestwie Wielkiej Brytanii. To chyba byli dalecy krewni babci Barbary. – Zmarszczyła czoło, usiłując sobie przypomnieć fakty. – Tak, jakiś bratanek czy ktoś taki założył tam rodzinę, ożeniwszy się z Angielką. Taka szkoda, że ciocia nie wybrała innego terminu na tę wymarzoną podróż. – Westchnęła. – Wtedy nie dostałaby zaproszenia na ten nieszczęsny Titanic. Zdaje się, że cała brytyjska część rodziny wsiadła z nią na pokład. Biedna ciocia. Miała zaledwie trzydzieści pięć lat.

– To przecież była już stara.

– Stara? Oj, dziecko, dziecko! – Krystyna pokręciła głową.

– A kto to był nieszczęsny Titanic, prababciu?

– Nie kto, lecz co, Agniesiu. To był ogromny statek, który niestety zatonął.

– Ojej! To oni się utopili?

– Tak. Ale to było bardzo dawno temu. – Krystyna zreflektowała się. – Nie o tym chciałam ci opowiedzieć. Spójrz na tę fotografię. Czy według ciebie Aurelia była ładna?

– Pewnie. A jaki miała piękny welon!

– To był dzień jej ślubu. Wielkie święto. Wyszła za mąż za pana Wacława Czetwińskiego, dziedzica z sąsiedniego majątku. A wesele było w Laskowicowie. Ten dworek, który widzisz z tyłu, należał do mojego dziadka Emila i jego drugiej żony, Barbary. Ja też tam mieszkałam przez jakiś czas. Na szczęście przetrwał obie wojny, a teraz znajduje się tam podstawówka. Ale już niedługo, bo właśnie budują we wsi nową szkołę. O! A tu jest Barbara. – Wskazała na portretowe zdjęcie pulchnej pani ubranej w staroświecką suknię z tiurniurą. – To ta słynna pisarka, o której tak się często u nas w rodzinie wspomina.

– Wiem. Tatuś mi opowiadał. Ale nie kazał nikomu obcemu o tym mówić, bo nie chce kłopotów w pracy. A ja nie rozumiem, dlaczego. Przecież dobrze mieć w rodzinie kogoś sławnego.

– Widzisz, dziecko, to trudne sprawy dorosłych – odparła Krystyna, ostrożnie dobierając słowa. – Żyjemy w czasach, gdy lepiej nie przyznawać się, że nasi przodkowie mieli dwory, pałace i szlacheckie herby. A Barbara była szlachcianką. To zresztą nie jest wcale takie ważne.

– Ale dlaczego lepiej nic nie mówić?

– Zrozumiesz, kiedy dorośniesz. Na szczęście mój ojciec, Karol Natejko, był zwyczajnym lekarzem i weterynarzem. A mój mąż w zasadzie wykształcił się na rolnika. To nam trochę pomogło po drugiej wojnie. Ale w zasadzie masz rację. Zawsze powinno się liczyć to, jakim się jest człowiekiem i czego się dokonało, a nie kim się jest z urodzenia. – Spochmurniała. – Władza twierdzi, że to sprawiedliwość dziejowa. Pewnie mają trochę racji, tylko że sprawiedliwość to pozytywna wartość. A co jest dobrego w tym, że wyrzucili mnie z rodzinnego domu, z ukochanego miejsca? Nawet Niemcy w czasie okupacji pozwalali nam mieszkać we dworze. Oni stacjonowali w pałacu Zarzewskich, który spalił się dopiero po wojnie…

– Prababciu? Co ci jest?

– Nic, nic, Agniesiu. – Staruszka pociągnęła nosem. – Wzruszyłam się. Rzadko mam teraz okazję z kimś o tym porozmawiać. Ale o czym my…? Aha, o Barbarze. Jak ci się podoba na tym zdjęciu?

– Trochę jest gruba, ale śliczna – odparła szczerze dziewczynka. – I ma ładną sukienkę. Czy ona też zrobiła coś dobrego?

– Owszem. Przede wszystkim pisała mądre książki, które sprawiały ludziom dużo przyjemności. Kształciła też młode szlachcianki i wspaniale wychowała moją osieroconą mamę Julię. Widzisz, Agniesiu, pokazuję ci te wszystkie kobiety z naszego rodu, żebyś zobaczyła, że kiedyś też będziesz piękna, tak jak one. Powinnaś być dumna ze swojego nosa, oczu, uszu i wszystkiego, co ci dał Pan Bóg. Nawet jeśli chłopcy cię teraz przezywają, kiedyś im to przejdzie – stwierdziła z ciepłym uśmiechem. – I postaraj się aż tak nie przejmować swoim wyglądem, bo nie to jest w człowieku najważniejsze.

– Wiem. Pani mówi, że najważniejsza jest wierność partii. Tylko że ja tego nie rozumiem – przyznała dziewczynka.

Krystyna aż przewróciła oczyma, wzdychając ciężko.

– Muszę koniecznie porozmawiać z twoimi rodzicami – mruknęła. – Posłuchaj, dziecko. Wierność to piękna cecha i nie ma nic wspólnego z tą… ich oszukańczą partią. – Skrzywiła się. – Ale jesteś jeszcze za mała, by pojąć, na czym polega manipulacja i propaganda. Na razie wystarczy, że postarasz się być dobrą córką, siostrą i przyjaciółką. Bo najbardziej liczy się charakter i czyny człowieka, a nie uroda, majątek czy stanowisko. Rozumiesz?

– Noo, tak – mruknęła dziewczynka. – Ale to miło być ładnym.

– Oczywiście, że miło. Ale podam ci inny przykład. Ciocia Sylwia ma na twarzy blizny po ospie, bo w dzieciństwie ciężko chorowała. A mimo to wszyscy ją lubią i nikt by nawet nie pomyślał o niej, że jest brzydka. I mąż ją bardzo kocha. Czy tak?

– No pewnie.

– A wiesz dlaczego? Kiedy ktoś ma piękną duszę, to nawet okaleczona twarz staje się urocza. Może nie mieć nogi albo być kompletnie łysy. Piękno widać w oczach, w uśmiechu, w czułych gestach – tłumaczyła. – A Sylwia pracuje z poświęceniem przy chorych, pomaga niedołężnym sąsiadom i opiekuje się mną, choć nie jestem jej rodzoną babcią. Czasem wydaje się szorstka, ale to taki dobry opiekuńczy duch, jak zresztą wiele osób z naszego rodu. Dlatego właśnie jest pięknym człowiekiem.

– Czy to znaczy, że muszę zrobić dużo dobrych rzeczy, żeby wyładnieć?

– To na pewno nie zaszkodzi – odparła rozbawiona staruszka. – Posłuchaj, ja też sądziłam w dzieciństwie, że nie podobam się innym. Zwłaszcza jednemu takiemu chłopcu, który nie zwracał na mnie uwagi. – Mimowolnie spojrzała na ślubną fotografię. – A potem wszystko się odmieniło. Kiedy staniesz się kobietą, spojrzysz w lustro i zobaczysz w nim śliczną młodą dziewczynę. Nigdy jednak nie zapomnij, że najważniejsze to żyć honorowo. Rozumiesz?

– Noo…

– Nie martw się, kiedyś zrozumiesz. I pamiętaj, nigdy nie poddawaj się w nieszczęściu, zwłaszcza gdy trzeba walczyć o słabszych. Bo nie każdy posiada siłę do obrony przed złem. A my ją mamy. Ty też pomogłaś dzisiaj swojej przyjaciółce i to na pewno było dla niej ważne.

– Naprawdę? – Dziewczynka się ucieszyła. – Przecież to nic wielkiego.

– Nie uciekłaś, nie zostawiłaś Zosi samej, a to już bardzo dużo. Każdy może niespodziewanie stać się czyimś bohaterem. Na przykład mój ukochany mąż. Czy wiesz, że kiedy Franciszek był dzieckiem, dwa razy uratował moich rodziców od śmierci?

– Naprawdę? – powtórzyła Agnieszka, ale tym razem jej oczy zrobiły się duże ze zdziwienia.

– Tak. Najpierw wyciągnął ich z rzeki, a potem ocalił z pożaru. Kiedyś o tym wszystkim przeczytasz, bo Barbara to spisała. Ona też była dobrym duchem dla mojej mamy i dla Aurelii. A przed nią taką rolę pełniła na przykład Dorota z Zarzewskich, siostra mojego pradziadka Juliana. Usiłowała pogodzić swoich skłóconych braci i strzegła naszych pamiątek rodowych, które potem przekazała Barbarze, a Barbara mnie – wymieniała staruszka. – A przed Dorotą była odważna Julianna z Toporczyków i dzielny Bolesław Zarzewski. I wielu innych. Niestety, dawni bohaterowie nie zawsze są doceniani przez następne pokolenia, a szkoda. Wielka szkoda… – Westchnęła. – Trzeba pamiętać o tym co dobre, bo potem się wydaje, że po świecie panoszy się tylko zło. A to nieprawda. Na szczęście Barbara sporo napisała o naszych przodkach. A potem ja spisałam wspomnienia o niej i dziadku Emilu. Bo każdy człowiek jest jak książka w bibliotece Pana Boga. Ty również.

– Ja?

– Tak, jesteś częścią swojej i naszej rodzinnej opowieści. To jedyna w swoim rodzaju książka, wyjątkowa. Nazywa się „Życie Agniesi Natejkówny” – wyjaśniła Krystyna z uśmiechem. – Dlatego nigdy nie zapominaj, że jesteś dla tej rodziny bardzo ważną osobą. Razem z bratem tworzycie kolejne pokolenie, kolejny rozdział naszej zapomnianej legendy o Złotej Księżniczce.

Trochę już znudzona tą długą i nieco dziwną rozmową Agnieszka zaczynała się wiercić na tapczanie, jednak na dźwięk ostatnich słów Krystyny nagle się ożywiła.

– O jakiej księżniczce, prababciu? – spytała.

– A to taka… rodzinna baśń. Bardzo, bardzo stara i tajemnicza. Dzięki mojemu mężowi przypomnieliśmy sobie o niej co nieco – stwierdziła Krystyna z dumą. – Dawno temu w starej pałacowej bibliotece na Litwie Franciszek odnalazł listy naszej przodkini Felicji. Pisała je do swojej matki, podkomorzyny Julianny i okazało się… Ale nie pora o tym mówić. – Zreflektowała się. – Jesteś jeszcze na to za mała.

– Mam jedenaście lat! – oznajmiła z oburzeniem dziewczynka.

– Późno już. Musisz wracać do domu. Mama będzie się martwiła.

– Jeszcze nie. Opowiedz mi o tej księżniczce. Proszę.

– Innym razem. Ubierz się. Musisz iść do domu na obiad.

– Oj, prababciu! Proszę! Proszę!

– Jesteś uparta jak ja – stwierdziła Krystyna z zadowoleniem. – To dobrze. Gdybym nie obstawała przy tym, że wyjdę za swego Franciszka, nigdy bym nie skończyła medycyny. To dla niego chciałam zostać kimś mądrym. A w tamtych czasach kobieta na wydziale medycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego to była prawdziwa rzadkość.

– Prababciu! Proszę! Nikomu nic nie zdradzę, tylko opowiedz!

– No cóż… – mruknęła, uważnie przyglądając się Agnieszce znad okularów. – Właściwie ktoś musi się zaopiekować naszym dziedzictwem. Ktoś odważny i uparty. A póki co, nikt się tym obowiązkiem nie zainteresował. Myślałam, że może Sylwia, ale ona ma tyle pracy…– mówiła jakby do siebie.

– Zrobię wszystko, co mi każesz, prababciu, tylko opowiedz o księżniczce.

– Dobrze, ale na razie tylko początek. Jeśli przodkowie wybrali cię na kolejną Strażniczkę, to będziemy miały jeszcze sporo czasu na opowieści…

 

 

 

[1] ZPT – szkolne zajęcia praktyczno-techniczne.

[2] Złapać oczko w rajstopach – inaczej repasacja; dawniej: ręczna naprawa uszkodzonych pończoch i rajstop, które uchodziły za towar luksusowy.

[3]Regni Poloniae Magnique Ducatus Lithuaniae – Królestwo Polskie i Wielkie Księstwo Litewskie.

[4] Antoni Jeżewski – polski pedagog, twórca Sierocych Gniazd i Wiosek Kościuszkowskich.

[5] Wielka wojna – dawna nazwa pierwszej wojny światowej.

[6] PGR – Państwowe Gospodarstwo Rolne powstałe dzięki przymusowej kolektywizacji ziemi chłopów w spółdzielni rolniczej.

 

 

 

 

 

 

OPOWIEŚĆ PIERWSZA

WYGNANKA

 

 

 

 

Dawno, dawno temu w Krainie Wysokich Gór młody król rozmiłował się do szaleństwa w cudnej urody poddance. Nie bacząc na przeszkody, sprowadził ją do swego zamku i wziął sobie za małżonkę. Niewiasta owa, oddawszy mu serce i rękę, powiła ślicznego królewicza…

 

 

A.D. 1220

 

– Więcej światła! – rzucił medyk do zapłakanej piastunki.

W migotliwym blasku świec, które natychmiast zapalono, długo pochylał się nad majaczącym w gorączce chłopcem. Gdy skończył badanie, z pochmurnym czołem jeszcze raz zajrzał do srebrnej misy trzymanej przez służącą.

– To nie trucizna, miłościwy królu – stwierdził, obwąchawszy bez większego obrzydzenia zawartość naczynia. – Jakaś choroba sprowadza torsje na księcia – dodał, odwracając się do zgromadzonych w komnacie ludzi.

Najbliżej łóżka znajdował się barczysty, płowowłosy mężczyzna z jasnym zarostem na twarzy. Tuż za nim stała młoda niewiasta w kosztownej szacie, której szerokie fałdy całkowicie skrywały jej figurę przed wzrokiem ludzi. Oboje z rozpaczą wpatrywali się w mokrą od potu twarz dziecka.

– Nie trucizna! – powtórzył mężczyzna za medykiem. – Bogu Najwyższemu niech będą dzięki! Zatem cóż to za niemoc? Czemu nasz syn taki rozpalony i bez zmysłów? Mów! Czy prędko ozdrowieje? – zasypywał go pytaniami, nie kryjąc ani swych uczuć, ani zdenerwowania.

– Panie… trudno orzec – odparł z wahaniem stary człowiek. – Wszelako lepiej by Wasza Wysokość… by Wasze Wysokości przez kilka dni nie zbliżały się do chorego. To może być zaraźliwe – dodał szybko, widząc grymas na twarzy monarchy. – Wpierw muszę leki przyrządzić, a później trzeba czasu, by…

Jeszcze nie skończył mówić, gdy zgromadzeni za plecami króla dworzanie oraz dostojnicy o surowych spojrzeniach poruszyli się niespokojnie jak łan zboża popchnięty mocnym uderzeniem wiatru.

Królewska siostra, przyglądająca się im z pogrążonego w półmroku narożnika komnaty, uśmiechnęła się pogardliwie na widok tego popłochu. Żałowała, że jej starszy brat nie mógł zobaczyć tego, co ona: niemal natychmiastowego, ukradkowego cofania się ku otwartym drzwiom – o pół kroku, o szurnięcie trzewika, o przestąpienie z nogi na nogę czy udawane poprawienie sukni. Już po krótkiej chwili pomiędzy władcą a jego dworem powstał spory odstęp. Choć wszyscy stłoczyli się pod ścianą przy wyjściu, nikt nie ośmielił się jednak wymknąć na zamkowy korytarz, gdzie czuwała przyboczna straż króla.

Księżniczka przepełniona niechęcią wobec tej chciwej i obłudnej zgrai próżniaków, jak ich zwykle nazywała w duchu, z satysfakcją napawała się ich źle skrywanym lękiem.

„Tchórze! – pomyślała wyniośle. – Każdy z nich patrzy swego, a mój ślepy brat myśli, że wiernie mu służą. Przez tę bezwstydnicę to wszystko! – sarknęła w duchu, posyłając gniewne spojrzenie stojącej przy królu niewieście, która mimo oczu czerwonych od łez i trupiej bladości wciąż wyglądała jak złotowłosy anioł. – To dla niej wyrzekł się honoru, dla niej Bożych praw i przyjaciół zapomniał! A teraz jeszcze resztki poważania traci w oczach dworu, słabość przy wszystkich okazując – irytowała się w duchu, jednak żaden grymas na młodej twarzy nie zdradzał jej myśli. – Jedno wszak zdaje się być pewnym. Jeśli medyk myli się co do trucizny, to nikt z obecnych tego nie uczynił. – Dziewczyna po raz kolejny przyjrzała się dworzanom. – Zbyt się przelękli na wieść o zarazie. Prócz tego, cóż by zyskali na śmierci małego bastarda[7]? Nie. Aż nazbyt sowitą nagrodę otrzymują od króla za swoją obłudę – rozważała. – A ci, którzy zdolni byliby do takiej zbrodni, nie mają już przecie wstępu do zamku”.

Z rozmyślań wyrwało ją gniewne warknięcie króla:

– Coś rzekł?! Nie masz pewności, co dolega księciu? Jesteś przecie głównym medykiem na moim dworze. W całym moim królestwie!

– Błagam o wybaczenie, miłościwy panie, lecz objawy choroby niejasne, niepełne. Czekać trzeba.

– Czekać? Na co?

– Jak rzekłem wcześniej: by ocalić księcia, muszę wpierw spędzić gorętwę[8]. Ona wysysa z niego życie jak pijawki krew. Póki ciepłota nie spadnie, wszystko się zdarzyć może, przeto…

– Dość! – krzyknął wzburzony monarcha, rzucając się nagle na pomoc słabnącej niewieście. – Czemu straszysz moją królową?! Służba! Zaprowadźcie panią do jej komnat – rozkazał, po czym odezwał się łagodnie do półprzytomnej kobiety: – Nie lękaj się, ukochana. Przyrzekam ci, że nasz syn jutro odzyska siły.

– Zaklinam cię, panie, ratuj nasze dziecko! – jęknęła z rozpaczą. – Nie oddawaj go im. Nie wydaj śmierci.

– Bądź spokojna, najmilsza moja. O naszego syna, o następcę tronu będę walczył nawet z samym diabłem! – mówiąc to, podniósł nieco głos i groźnym spojrzeniem powiódł po zmieszanych dworzanach. – Wróć teraz do siebie, boś mocno utrudzona czuwaniem. Posil się, odpocznij. Przyjdę później z dobrymi wieściami. Obiecuję.

Gdy tylko dwórki wraz ze swą panią opuściły duszną i zadymioną od świec komnatę, król odwrócił się do medyka, a jego oczy ciskały gromy. Bez najmniejszego ostrzeżenia rzucił się na starca jak rozwścieczony niedźwiedź na swoją ofiarę. Złapał go za poły ciemnej szaty, potrząsnął nim gwałtownie, po czym cisnął biedakiem o posadzkę tak, że ten aż jęknął, rozpłaszczając się u stóp władcy.

– Jak śmiałeś wygadywać takie brednie?! Jeśli nie potrafisz uleczyć mego syna, idź precz! – wrzasnął. – Bezużytecznych sług mi nie trzeba. Straże! Zabrać go i wyrzucić z zamku raz na zawsze! – ryknął w stronę otwartych drzwi, w których natychmiast pojawiło się dwóch uzbrojonych osiłków.

– Panie! Litości! Przysięgam uczynić co w mojej mocy! Całe życie tu wiernie służyłem! – biadał starzec popychany przez strażników pomiędzy dworzanami, którzy rozstępowali się, robiąc mu przejście, zgorszeni i skonsternowani tym, co widzą. – Co ja teraz pocznę?! Królu! Zmiłuj się!

Jeszcze nie ucichły jego narzekania odbijające się pogłosem od kamiennych ścian korytarza, gdy z półmroku komnaty niespodziewanie wyłoniła się księżniczka. Szeleszcząc ciężką tkaniną sukni ozdobionej drobnymi klejnotami, z godnością wkroczyła w plamę światła otaczającą łóżko kilkuletniego chłopca.

W jednej chwili oczy zaskoczonych dworzan przeniosły się z rozsierdzonego króla na jego młodą siostrę, o której obecności wszyscy najwyraźniej zapomnieli. Cała królewska świta przyglądała się w milczeniu, jak księżniczka bez cienia strachu pochyla się nad chorym dzieckiem i delikatnym gestem odgarnia z jego czoła mokre od potu kosmyki włosów.

– Panie, ty wiesz, co dla księcia najlepsze – odezwała się z powagą i opanowaniem, jakby przed chwilą w jej obecności nie wydarzyło się nic niestosownego. – Dzięki twej hojności na dworze nie brak uczonych głów, tedy nie wątpię, że rychło znajdzie się lek na tę niemoc i twój syn ozdrowieje. Moja osoba nie przyda się tu dziś na nic. Jeśli zatem pozwolisz, wrócę do swych komnat, by pomodlić się o łaskę zdrowia dla mego bratanka. Nic lepszego uczynić nie mogę.

– Oczywiście, droga siostro – odparł król, siląc się na równie spokojny ton, bo jej nagłe pojawienie się nieco go otrzeźwiło i dało mu kilka chwil na zebranie myśli. – Możesz odejść na spoczynek. Służba! Odprowadzić bezpiecznie księżniczkę do jej komnat i natychmiast wezwać pozostałych medyków.

Dziewczyna wykonała ceremonialny ukłon, chyląc przed bratem głowę, a zwiewny welon skromnie osłaniający jej długie, czarne warkocze przez chwilę ukrył także jej drobną twarz wśród fal białego materiału.

– Dziękuję, panie – rzekła. – Gdybyś jeszcze zezwolił na odprawienie nabożeństwa w kaplicy mimo nocnej pory, dwór będzie ci wdzięczny. Oni także chcą cię pocieszyć w twym smutku, miłościwy bracie, a modlitwa do tego najlepsza. Tutaj jeno mitrężą czas – stwierdziła, patrząc jednak nie na króla, lecz na dworzan, którzy pod siłą jej przenikliwego spojrzenia zawstydzeni jeden po drugim spuszczali oczy.

– Twoje życzenie będzie spełnione, droga siostro. – Król rozkazująco machnął dłonią, ale nawet nie obejrzał się, by sprawdzić, czy jego wola została dobrze zrozumiana.

Gdy za jego plecami wszyscy po cichu opuszczali komnatę, on siedział już na brzegu łoża. Z wielką czułością trzymał w swych rosłych dłoniach chudziutką rączkę chłopca, którego spierzchnięte usta szeptały w gorączce jakieś niezrozumiałe słowa.

 

*

 

Klęcząca niewiasta chyliła się przed obrazem w tak głębokim pokłonie, że jej długie, nieobyczajnie rozpuszczone włosy spływały w nieładzie na posadzkę jak złoty wodospad. Choć jej ciało, rozdygotane od szlochu, okrywała tylko cienka koszula, nie czuła lodowatego zimna bijącego od kamiennej podłogi. Strojną wierzchnią szatę oraz pierścienie i naszyjnik zrzuciła zaraz po wejściu do komnaty. Później upadła na kolana przed ikoną, obok której nieustannie paliły się cienkie świece. Czuła, że tylko tak, boso i jak żebraczka, korząc się u stóp Matki Boga, może błagać o życie dla swego synka.

– Królowo Niebios, Pani Najjaśniejsza, racz wysłuchać prośby swej poddanki. Lepiej niż kto inny znasz ból matczynego serca, tedy błagam na wszystko: miej litość nad mym dzieckiem! – szeptała z rozpaczą. – Zmiłuj się nad nim, proszę. Ulituj się nade mną. Wyproś ratunek dla mego syneczka, dla mego księcia! – Szlochała, skłaniając głowę coraz niżej ku posadzce, tak że jej łzy spadały wprost na zimne kamienie. – Na mnie grzeszną niech Wszechmocny ześle ten ból i udrękę, a jego niech raczy ocalić. Błagam! Ratuj mego pierworodnego! Dopiero na czwartą wiosnę mu idzie, życia nie posmakował, niewinny jak anioł! Za cóż go spotyka to cierpienie? Za co… – Żałosny jęk zamarł jej raptem w gardle, zmieniając się w lodową, duszącą kulę.

W błysku jednej chwili przypomniała sobie ostatnie spotkanie ze świekrą[9], a przed oczyma ujrzała jej zrozpaczoną twarz.

 

– Co czynisz, córko?! – protestowała staruszka, trzęsącymi rękoma czepiając się jej płaszcza. – Zejdź z konia. Zostań w domu!

– Nie krzyczcie bez potrzeby, matko. Niedługo wrócę – odparła ze sztucznym uśmiechem, poprawiając się w siodle. – Pojadę z nimi jeno kawałek w stronę lasu. Skoro sam król przysyła nam w darze tego wierzchowca, nie mogę odmówić przejażdżki – tłumaczyła z lekką irytacją. – Niechże matka przy posłańcach rwetesu nie czyni, bo wstyd. I cóż w tym złego, że konia wypróbuję?

– Proszę cię, zostań. Przecie nie wypada ci pokazywać się z obcymi. I to konno, jak jaka szlachcianka. Co sobie ludzie pomyślą? Jak się synowi z tego wytłumaczę, kiedy w końcu wróci z tej przeklętej puszczy? Zaraz mu o wszystkim powiedzą. Jakby mało plotek na nas spadło przez te królewskie łaski! – przekonywała zdenerwowana staruszka, wciąż zagradzając sobą przejście, choć zniecierpliwiony koń zaczął już parskać i podrzucać smukłym łbem niebezpiecznie blisko jej twarzy.

– Jeszcze ktoś posłyszy i doniesie na zamek o naszej niewdzięczności – burknęła dziewczyna, krzywiąc się. – Zazdrośników przecie nie brak. Czy chcecie, matko, żeby mój mąż utracił królewską przychylność?

– Chcę, byś została tu, gdzie twoje miejsce – odparła twardo staruszka, choć w jej oczach narastała panika. – Mnie oszukać nie zdołasz. Bacznie ci się ostatnio przyglądałam. Przemieniłaś się. Dobrze wiem, co ci po głowie chodzi i…

– I cóż znowu?! Co ja takiego czynię? – fuknęła gniewnie, tracąc cierpliwość, bo świdrujące spojrzenie starych oczu wydawało się przenikać do głębi jej myśli.

Przy otwartych wrotach gospodarstwa otoczonego murkiem z polnych kamieni czekało na nią kilku zbrojnych posłańców. Jednego z nich, dowódcę, już kiedyś spotkała, gdy przyjechał tu kilka tygodni temu z rannym królem.

Na jej męża dość niespodziewanie spłynęła wielka przychylność władcy, gdy w lesie przypadkowo znalazł się na drodze polowania. Choć był tylko rolnikiem, w dramatycznym momencie z wielką odwagą uratował jednego ze szlachciców przed szarżującym dzikiem – tak przynajmniej wtedy myślał, dopóki we własnym domu nie odkrył, z kim naprawdę miał do czynienia.

Cała wieś zazdrościła im tego zaszczytu. Ludzie nie mogli się nadziwić, że polujący w okolicy zbrojni okazali się być świtą samego monarchy, a młody król we własnej osobie zechciał odpocząć w domu poddanego, któremu zawdzięczał życie. Gdy jednak następnego dnia przybyli królewscy posłańcy z pierwszymi darami, szybko pojawiły się też inne plotki – że władca zatrzymał się w zasobnym, choć zaledwie kmiecym[10] domostwie nie dlatego, by dać sobie opatrzeć rany, lecz z powodu pięknej młodej gospodyni, którą niespodziewanie zobaczył na progu.

Mimo że kryła to przed wszystkimi, z każdym dniem i z każdym następnym podarunkiem, nabierała radosnej pewności, że w istocie król nie czyni tego wszystkiego z wdzięczności za ratunek. Gdy miejscowy wielmoża niespodziewanie zaoferował jej mężowi miejsce wśród pomocników łowczego, niejedną noc spędziła samotnie w łóżku pogrążona w myślach. Miała wystarczająco dużo czasu, by zastanowić się nad tym, czy ową zaszczytną służbę powierzono jej mężowi w nagrodę za jego odważny czyn, czy raczej po to, by ona mogła podczas jego długiej nieobecności z coraz większą odwagą wsłuchiwać się w bicie swego serca.

Wspomnienie barczystej sylwetki władcy, jego śmiałych oczu i zawadiackiego uśmiechu niepokoiło ją ostatnio nawet na jawie, dlatego nie zauważyła dziwnie podejrzliwych spojrzeń swojej świekry. Dopiero siedząc na koniu, którego przyprowadzili jej tego wieczora królewscy posłańcy, zrozumiała, że staruszka domyśliła się, jaki ogień trawił jej młode serce i ciało od wielu tygodni.

Choć skrzekliwe błagania i przerażony wzrok świekry wzbudziły w niej wyrzuty sumienia, to dusza wyrywała się na wolność, ku szalonej niemożliwej miłości.

Doskonale wiedziała, z jaką misją pojawił się tego dnia w ich gospodarstwie dowódca zamkowej straży. Nie zamierzała mu w tym przeszkadzać. Widok cierpliwie czekających na nią zbrojnych przyprawiał ją o szybsze bicie serca i niemal odbierał rozum, dlatego z trudem powstrzymywała konia przed odepchnięciem tej niespodziewanej przeszkody, która przed nią wyrosła. Pomarszczone słabe ręce świekry niczym łańcuchem przykuwały ją bowiem do miejsca, które od wielu dni chciała opuścić.

– Niechże matka spokojnie zaczeka na mnie przy ogniu i dopilnuje strawy – rzuciła zniecierpliwiona. – Przecie nie jadę sama, nic złego mnie nie spotka. Na wieczerzę wrócę, to pomówimy o matki frasunkach.

– Wrócisz?! – Staruszka zaśmiała się nagle szyderczo. – Myślisz, nieszczęsna, że jak mi wzrok słabnie, to już całkiem ślepą jestem? Przecie dobrze widziałam, jak ukradkiem chowałaś za pazuchę te drobne pamiątki po swoich rodzicach. Po coś je wzięła ze sobą?

– Ja? – Wzruszyła ramionami coraz bardziej zagniewana, próbując jednak wciąż udawać spokój. – Coś się matce zwidziało. Niech matka idzie i sprawdzi w skrzyni, że wszystko jest na miejscu. I dość już tych przepytywanek. Nie wypada, by godni panowie tak długo czekali za bramą na prostą niewiastę. Niechże się matka wreszcie odsunie, bo już konia dłużej nie utrzymam.

– Mnie się nic nie zwidziało. To ciebie omamiło złoto i splendory. Opamiętaj się!

– Co też matka opowiada? Jakie złoto?! – Obruszyła się w końcu otwarcie. – Nic matka nie wie o moich uczuciach! Nic!

– Dziecko! Wiem, że to młodość podsuwa ci tę pokusę. Że to gorąca krew buzuje w twych żyłach. Ale to błędna droga! Twoim największym skarbem są wierność i honor. Jeśli rzucisz je w błoto, cóż ci zostanie? – przekonywała staruszka rozpaczliwie. – Gdzie sokół wije gniazdo, gołąb nie zazna radości. Król się tobą jeno zabawi, jak każdą inną nałożnicą.

– Co też matka wymyśla!

– A nieprawdę mówię? Czemu chcesz nam to uczynić? Za co? Czy mój syn nie miłuje cię dość gorąco? Czy nie ofiarował ci wszystkiego, co ma, kiedyś została na świecie sama? Z jakiej przyczyny chcesz nas wystawić na hańbę, na ludzki śmiech i szyderstwo?

– Matko…

– Gdyby nie mój syn, żebraczką byś została po śmierci rodziców! Tak cię rozpieścili, że nawet do służby zdatna nie byłaś. Mój syn dał ci serce i dom. Za to chcesz go teraz skazać na wieczne potępienie?

– Cóż to znowu za brednie?

– A tak! – krzyknęła staruszka, czerwieniejąc na twarzy. – Kiedy wróci i dowie się prawdy, gotów sobie życie przez ciebie odebrać. Zaklinam cię, zostań!

– Nie mam czasu na takie dziwne dysputy. Nic złego nie czynię. – Obstawała przy swoim.

– Opamiętaj się! Krzywdą szczęścia nie zbudujesz!

– Puśćcie wreszcie tę uzdę, matko!

– Nie nazywaj mnie tak! – wrzasnęła nagle staruszka z taką mocą, że aż przestraszony koń zarżał. – Nie waż się nigdy więcej nazywać mnie matką, ty rozpustna niewdzięcznico! I zapamiętaj moje słowa: jeśli odjedziesz, jeśli ukrzywdzisz mego syna, niech i ciebie spotka krzywda. Jeśli złamiesz mu serce, niech i twoje zostanie złamane bez litości! Jeśli go opuścisz, niech ciebie i cały twój ród opuszczają ci, których umiłujecie! – wykrzykiwała jak w amoku, cofając się niezgrabnie przed kroczącym koniem, aż w końcu upadła. – Wracaj! Nie zabijaj mi syna! Oszczędź moje jedyne dziecko! – Roztrzęsiony skowyt poniósł się w szarość wieczoru tak donośnie, że nawet tętent galopujących końskich kopyt nie zdołał go zagłuszyć.

 

– Boże, który jesteś Sprawiedliwością… – szepnęła z przerażeniem klęcząca niewiasta, przypomniawszy sobie tamten krzyk sprzed lat. – To wszystko przeze mnie. Mój syneczek najmilszy, mój książę ukochany opuści mnie, bo i ja opuściłam tych, którzy otworzyli mi serce i drzwi swego domu… Com ja uczyniła?! – Ogarnięta zgrozą spojrzała w pełną bólu twarz Bożej Matki uwiecznioną na starej ikonie. – Za tamte łzy, za zdeptaną wierność i złamane serce nadeszła w końcu pora pokuty. Boże! Nikt mi go już nie uratuje! Mój skarb, moje dziecko! To ja go zabiłam! Ja sama! – krzyknęła i bez zmysłów upadła na posadzkę.

 

*

 

Zimne zamkowe korytarze spowijała senna cisza. Księżniczka wraz ze swą zaufaną dwórką bez wielkiego pośpiechu przemierzała mroczne zakamarki niezauważona przez nikogo. Kilka kroków przed nimi, cicho jak kot, podążał najwierniejszy przyboczny strażnik z dymiącą pochodnią w dłoni. Gdy dotarli do wartowników beztrosko drzemiących w bocznym korytarzu, strażnik zatrzymał się, bo dalej mogły już pójść tylko niewiasty.

Choć słyszał odgłosy jakiegoś zamieszania wewnątrz, nie zamierzał interweniować. Wiedział, że jego pani będzie bezpieczna w komnatach królewskiej nałożnicy jak w swoich własnych, choćby z tego powodu, że towarzysząca jej wszędzie dwórka potrafiłaby ją obronić nawet kosztem własnego życia.

– Co tu się dzieje? – spytała księżniczka na widok przestraszonych służek pochylających się nad nieprzytomną kobietą. – Dlaczego matka księcia leży bez zmysłów na posadzce?

– Omdlała na modłach, Wasza Wysokość.

– Tedy nie stójcie jak kołki. Zanieście ją do łoża i ocućcie. I okryjcie. Cóż to za zwyczaje modlić się w tak nieprzyzwoitym stroju? – mruknęła, wzruszając ramionami.

Służące dygnęły posłusznie, a potem, z trudem i nieporadnie, przeniosły pulchne ciało. W tym czasie dwórka podsunęła swej pani ławę zasłaną miękkimi skórami, by księżniczka mogła wygodnie usiąść przy łożu, w kręgu migotliwego blasku świec słodko pachnących miodem.

– Czy wezwać medyka? A może zawiadomić Jego Wysokość króla? – spytała cicho.

– Nie trzeba. Król ma dość innych utrapień. Później przyślesz do niej naszą zielarkę, niech ją zbada. Muszę wiedzieć, co się dzieje. Pojmujesz?

– Tak, pani – szepnęła dwórka i usunęła się w odległy mroczny kąt.

Gdy tylko służki docuciły zemdloną faworytę, księżniczka gestem wyprosiła je z komnaty.

– Wasza Książęca Wysokość? Tutaj? – szepnęła słabym głosem półprzytomna niewiasta, usiłując podnieść się z poduszek.

– Leż. Nie potrzeba, byś znowu omdlała. – W spokojnym, rzeczowym tonie młodej panny próżno by się doszukiwać choćby krzty współczucia. – Mój królewski brat rozkazał ci wypocząć i posilić się, a nie umartwiać nocnymi modłami. Gdyby cię taką zobaczył, rozpaczałby dziś podwójnie. A może tego właśnie pragnęłaś?

– Ja? Ależ…

– Dlaczego się dziwię? – Księżniczka wzruszyła ramionami, nie pozwalając sobie przerwać. – Przecie o potrzeby swego króla nie masz żadnego starania. Od wielu lat myślisz jeno o sobie. Zamiast być mu wytchnieniem, każdego dnia przysparzasz nowych frasunków. Czemu, jak wiele innych przed tobą, nie umiesz tak zwyczajnie sprawiać radości swemu władcy?

Dotknięta chłodnym tonem jej głosu faworyta z wysiłkiem uniosła się i oparła o rzeźbione wezgłowie. W tej pozycji, patrząc księżniczce prosto w oczy, odparła cicho:

– Niechże mi będzie wybaczona śmiałość, lecz Wasza Wysokość jest w błędzie. Wszystkie moje myśli są zawsze przy moim panu. A owe „inne” były jedynie metresami[11] króla, podczas gdy ja…

– Cóż: ty? Jesteś żoną mego brata? Nawet jeśli tamten przekupiony kapłan powtórzy ci to kłamstwo tysiąc razy, nie stanie się ono prawdą. – Cynizm, którym była podszyta ta wypowiedź, zdawał się nie pasować do młodego wieku księżniczki. – Cokolwiek twierdzi zaślepiony tobą król, nie jesteś i nigdy nie zostaniesz prawowitą małżonką władcy. Kiedy to wreszcie pojmiesz?

Ponieważ zdenerwowana faworyta w odpowiedzi jedynie zagryzła blade usta, księżniczka mówiła dalej.

– Milczysz? Dobrze, skoro nikt na tym zamku nie rzekł ci prawdy, nadeszła pora, bym ja to uczyniła – stwierdziła. – Tamta sekretna ceremonia była jedynie płochym figlem losu. Uspokoiła sumienie króla, nic więcej. Zapamiętaj, że ani twoja cierpliwość, ani upór nie pomogą ci legalnie poślubić mego królewskiego brata – oświadczyła twardo. – Pierwszą tego przyczyną jest to, żeś z gminu. Przed córką prostych ludzi żaden wielmoża karku zginać nie zechce, czegoś już przecie doświadczyła. Oni nigdy nie zaczną cię poważać. A fantazje naszego władcy o równości ludzi bez względu na ich urodzenie… Nawet mędrcy tego nie pojmują, a co dopiero ja. – Westchnęła. – Może kiedyś w istocie nastaną takie dziwne czasy, lecz póki co… Niewiasta, która ośmieli się zasiąść obok króla na naszym starożytnym tronie, musi mieć świetne parantele[12] i godną krew. Tylko taką królową uszanuje cały chrześcijański świat.

Blada jak śnieg faworyta z trudem słuchała tych wywodów. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi ze zdenerwowania, w uszach szumiał jakiś wicher, a przed oczyma krążyły błyszczące punkciki zamazujące filigranową postać księżniczki. Całą siłę woli skupiła na tym, by nie dać poznać siostrze króla, że jak zwykle okrutnie ją upokarza i to w chwili, gdy potrzebowała choć odrobiny pocieszenia.

 

Mimo że od wielu lat żyły na jednym zamku, widywały się niezmiernie rzadko, a ich spotkania nie należały do przyjemnych. Dobrze wychowana księżniczka nigdy nie czyniła jej publicznych afrontów, a jednak wystarczała sama jej obecność. Zachowanie dworu momentalnie się zmieniało – królewska wybranka, którą wszyscy zgodnie z wolą monarchy tytułowali Jej Wysokością, stawała się w jednej chwili niewidzialna, nieistotna.

Gdy ciemnowłosa, drobna księżniczka lekkim krokiem przemierzała korytarze i komnaty zamkowej twierdzy, wszyscy natychmiast spuszczali przed nią głowy w pokłonie. Jej wysoko uniesiony podbródek i silne, bystre spojrzenie, tak niezwykłe u młodej panny, sprawiały, że nawet kościelni dostojnicy i możnowładcy spuszczali wzrok niczym zawstydzone niewiasty, nie ośmielając się patrzeć na nią wprost. Starsi dworzanie szeptali czasem ze wzruszeniem, że młodziutka księżniczka coraz bardziej przypomina swoją zmarłą matkę – niezwykłą, wielką monarchinię. Sam król zwykle ściszał głos i staranniej dobierał słowa, gdy rozmawiał z siostrą, co nie zdarzało się jednak zbyt często od momentu pojawienia się złotowłosej metresy.

Po śmierci rodziców dorastająca księżniczka otrzymała od brata całe skrzydło zamku na wyłączność oraz dwukrotnie większe sumy, dzięki którym znacznie powiększyła świtę własnych dworzan i służących. To pozwoliło jej prowadzić niemal osobne życie od momentu sprowadzenia przez króla jego ukochanej do zamku.

Choć nikt nie odważył się tego powiedzieć na głos, każdy na dworze czuł, że księżniczka nie zaakceptowała wybranki swego brata i wciąż czekała na zakończenie tego niestosownego w jej oczach romansu. To wyraźnie wpływało na opinię dworzan.

Mimo wielu krytycznych głosów szaleńczo rozmiłowany król nie miał jednak zamiaru oddalić od siebie matki swego dziecka. Potrafił bezwzględnie walczyć o tę miłość z całym światem, odsuwając z urzędów nawet najważniejszych dostojników państwowych, którzy jawnie nie aprobowali jego związku. Dla ukochanej poróżnił się z Cerkwią oraz większością krewnych i dawnych przyjaciół. Nie umiał jednak i nie chciał przekonywać swej siostry, by oficjalnie okazywała cześć i oddanie „jego pierwszej i jedynej małżonce”, jak mawiał publicznie o faworycie.

Dlatego właśnie sama obecność księżniczki, jej wyniosłość i chłód zawsze przypominały wszystkim, że mimo plotek o sekretnym ślubie, towarzyszka króla była tylko metresą niskiego pochodzenia, niegodną, by spoufalać się z córką, wnuczką i prawnuczką wielkich monarchów.

Nawet tak wyczekiwane przez króla narodziny następcy tronu niczego nie zmieniły – księżniczka traktowała swego bratanka z równą oschłością, co jego plebejską matkę, choć nigdy, nawet jednym spojrzeniem czy uniesieniem czarnej brwi nie okazała przy dworzanach lekceważenia pierworodnemu synowi swego brata.

 

– Jest tu jednak rzecz od twego pochodzenia ważniejsza – mówiła dalej księżniczka, ignorując narastającą bladość swojej rozmówczyni. – Żoną mego brata nie zostałaś, bo wciąż należysz do innego mężczyzny. Tak, znam prawdę. – Triumfująco skinęła głową, widząc przestrach w oczach metresy. – I nie ja jedna. Choć sługusy króla uczyniły, co w ich mocy, by zmylić naiwnych, ludzie wszędzie o tym szepczą, na wasze nieszczęście – stwierdziła znacząco. – Dobrze wiem, że choć tak pilnie szukano ciała owego nieszczęśnika, co ponoć przed laty zaginął w puszczy, nikt go nie odnalazł. Cokolwiek bowiem twierdzą złośliwi, król nie kazał ukrzywdzić twojego męża. Nie uczynił tego z prostej przyczyny: bo nie musiał. Wziął cię z jego domu jako swoją własność, swoją poddankę. I sowicie zapłacił za ciebie łaskami i złotem. Po cóż miałby się czymś więcej kłopotać? Dlatego właśnie tamten grób we wsi, który poleciłam rozkopać, był pusty.

– Proszę, niech Wasza Wysokość mnie nie dręczy! – szepnęła błagalnie niewiasta, zatykając uszy dłońmi, bo nagle aż zabrakło jej tchu.

– Nie przyszłam tu, by sprawiać ci cierpienie. Chcę jedynie, byś wreszcie przejrzała na oczy. Wiem, że twoja świekra zniknęła jednej nocy razem z całym dobytkiem, jaki można ze sobą wziąć w drogę. Gdzież by taka samotna starowinka uciekła przed hańbą, jak nie do swego syna? Lub po prostu ze swoim synem – mówiła bez emocji, jednocześnie pilnie śledząc każdy grymas pojawiający się na twarzy faworyty. – Wbrew temu, w co próbujesz wierzyć, nie jesteś wdową. Gdziekolwiek twoi bliscy ukryli się przed ludzką obmową, oni żyją. Twój mąż żyje. Dlatego tyś wciąż jedynie nałożnicą monarchy.

– Miłościwy pan rzekł mi co innego – zaprotestowała cicho faworyta.

– Cóż takiego mógł ci rzec mój królewski brat?

– Mówił, że nawet jeśli… jeśli tamten żyje… to przecie zmarła królowa, miłościwa matka Waszych Wysokości, opuściła swego pierwszego męża, żeby związać się…

– Jak śmiesz! – przerwał jej wściekły syk księżniczki, która zerwała się z ławy tak gwałtownie, że drewniane nogi mebla aż zgrzytnęły przesunięte nagle po kamiennej posadzce. – Cóż to za zuchwalstwo?! Poważyłaś się równać z monarchinią wielkiego rodu?! Jak miałaś czelność?! – Z oburzenia aż zabrakło jej słów.

Drobne klejnoty zdobiące suknię przez chwilę migotały intensywnie w blasku świec, gdy wzburzona dziewczyna próbowała zapanować nad przyspieszonym oddechem. W końcu, widząc, że przestraszona taką reakcją faworyta chce coś powiedzieć, uciszyła ją jednym dumnym gestem dłoni.

– Wszelkie dalsze dysputy są zbędne. Nie pora tych spraw roztrząsać, gdy w zamku umiera królewskie dziecko. – Zduszony jęk nie zrobił na zagniewanej księżniczce żadnego wrażenia. – Teraz o tym chłopcu myśleć nam trzeba, nim będzie za późno. O wiele za późno, by uratować tych, którzy podobno są ci tak bliscy. Ich życie spoczywa w twoich rękach.

– Boże… – Faworyta wbiła w nią przerażony wzrok. – Co Wasza Książęca Wysokość ma na myśli?

Jej spojrzenie musiało być bardzo wymowne, bo księżniczka aż pokręciła głową z politowaniem.

– Nie obawiaj się – powiedziała chłodnym tonem. – Nie kazałam skrzywdzić twego dziecka. Jakże bym mogła? Wybaczam ci, bo żyjąc tyle lat w lęku przed swymi wrogami, musiałaś najwyraźniej postradać zmysły. – Przez drobną twarz dziewczyny przemknął cień kpiny, którą natychmiast zastąpiła zwyczajną wyniosłością. – Czy się to komu podoba, czy nie, ten chłopiec należy do mojego rodu. Choć to bastard, w jego żyłach płynie krew mego brata, krew naszej dynastii. Dlatego stanę na drodze każdemu, kto chciałby go ukrzywdzić.

W tym momencie dał się słyszeć skowyt wilków niesiony z oddali przez zimny wiatr, który wpadał do komnaty przez szczeliny wąskiego okiennego otworu. Faworyta aż się wzdrygnęła.

– Wszelako z tobą rzecz ma się inaczej – stwierdziła wolno księżniczka, marszcząc ciemne brwi, bo i ją przebiegł dziwny dreszcz. – Dworskie drapieżniki już dawno wypatrują chwili twej słabości. Kłaniają ci się, schlebiają, a przecie ja dobrze wiem, co się im w głowach lęgnie. Zazdrość wyziera im z oczu na każdym kroku. A są i tacy, którzy z twego powodu miejsce przy królu utracili. Osaczają cię i czekają, aż nadejdzie czas zemsty za twoje wywyższenie – stwierdziła znacząco. – Dziś pewnie zacierali ręce z uciechy, niegodziwcy.

– Jakże to?

– Nie pojmujesz? Jako matka księcia jesteś zbyt silna, lecz jeśli zabraknie przy tobie dziecka…

– Błagam, pani! Nie kończ! – Faworyta jęknęła i przeżegnała się szybko, trzykrotnie, posyłając ku ikonie spojrzenie pełne rozpaczy. – Boże, oszczędź nas! Oszczędź!

– Uspokój się. Wierzę, że chłopiec ozdrowieje. Jeśli trzeba, sprowadzimy najdroższe medykamenty i uzdrowicieli, nawet z odległych krain. Na pewno rychło wrócą mu siły. Co się z nim jednak stanie, gdy takie nieszczęście zdarzy się po raz wtóry?

– Po raz wtóry?

– Wątpisz w zaciekłość twych wrogów? Ja nie. Co poczniemy, gdy król wyruszy na wojenną wyprawę i zostaniemy tu same? Czy wtedy zdołam ochronić mego bratanka? Ja, młódka bez żadnej władzy? – Niski, monotonny głos księżniczki docierał do uszu faworyty przytłumiony jak zbliżający się z oddali grom pioruna. – A kto ocali nasze państwo i króla, gdy zagniewane rycerstwo wymówi mu posłuch na polu walki? Jak ma rządzić władca, który z powodu niewiasty skłócił się ze wszystkimi?

– Tedy to wszystko moja wina?

– A czyja? Król utracił poważanie u swych poddanych, od przyjaciół się odsunął, poróżnił z dostojnikami Cerkwii. Wszystko to uczynił przez ciebie i dla ciebie. Nie zaprzeczaj. Aż tak głupią nie jesteś, by tego nie widzieć. Przyszłam tu dziś, bom pojęła, że mój drogi brat pozostanie ślepy na ostrzeżenia losu czy dobre rady. Nie uczyni nic, by ratować królestwo, siebie i to dziecko. A cierpliwość twoich wrogów się kończy.

Każde kolejne zdanie padające z ust księżniczki niczym piorun uderzało w roztrzęsioną faworytę. Skuliła się w ramionach pod naporem tych słów. Oszołomiona i wycieńczona coraz jaśniej rozumiała cel tej nieoczekiwanej wizyty. Jednak serce, rozdarte między potwornym strachem o dziecko a ogniem miłości do króla, wciąż wzdrygało się na myśl o tym, co powinna uczynić.

– Słyszałaś, com rzekła? – spytała księżniczka, zniecierpliwiona przedłużającą się ciszą.

– Słyszałam, pani.

Choć ciężar, który przygniatał duszę faworyty, stawał się coraz trudniejszy do zniesienia, a komnata znów zaczynała wirować jej przed oczyma, zebrała wszystkie siły, by jeszcze raz odważnie spojrzeć w otoczoną białym welonem drobną twarz tej dziewczyny, pozornie delikatnej, a jednak tak okrutnej.

– Wiem, że mam wielu wrogów, pani – rzekła trochę niewyraźnie, bo drżała z emocji i nie mogła zapanować nad szczękaniem zębów. – Ci, którzy myślą, że trwam przy moim królu jeno z próżności i dla złota, nie mają racji. By uszczęśliwić mego pana, nawet duszę bym z siebie wywlokła i złożyła mu u stóp.

– Nie bluźnij! – rzuciła ostro księżniczka, ale tym razem faworyta nie zamilkła.

– To prawda! Jestem tu, bo moje serce dostało się w niewolę bez ratunku. Moja dusza i ciało spętane są kajdanami, których nijak zrzucić nie umiem. Każdy mój oddech należy do mojego króla. Wszystkie myśli i sny jego są własnością. On jest moim słońcem i cieniem. On jest mi wodą i powietrzem, ogniem, który mnie ogrzewa i ziemią, która daje schronienie. Umiłowałam go nad własne życie, wbrew wszystkiemu. Trwam tu, wśród szyderstw i upokorzeń, bo miłuję aż do szaleństwa… Nic więcej, pani. Po prostu miłuję – dokończyła zrozpaczonym szeptem.

Księżniczka słuchała. Pełne bólu spojrzenie faworyty trzymało ją przez chwilę na uwięzi jak na arkanie. Dopiero cisza wyrwała dziewczynę spod tego zaklęcia.

Szybko spuściła wzrok i odetchnęła jak ktoś, kto wypłynął z duszących głębin na powierzchnię wody.

– Miłujesz – rzekła z niespodziewaną nutą goryczy. – Choć jestem młoda, nigdy nie poznam, czym jest miłowanie. Moje serce, ręka i życie należą do tego królestwa. Tedy nie oczekuj, że cię zrozumiem. Litości nie szukaj, gdzie jej znaleźć nie możesz – stwierdziła zimno. – Nie moja to jednak rzecz, mieszać się w sprawy królewskiej łożnicy, przeto niczego od ciebie żądać nie mam prawa. Zapamiętaj jedno: twoi wrogowie chcą cię osłabić i dlatego będą nastawać nie tylko na twoje życie… – Zawahała się jedynie przez moment. – Jeśli szczerze pragniesz szczęścia dla swego syna, jeśli chcesz, by ludzie go poważali i zobaczyli w nim królewskiego potomka, a nie bastarda, muszą co rychlej zapomnieć, kim była jego matka. A dopóki stoisz u boku naszego władcy, to się nigdy nie stanie – oświadczyła z przekonaniem. – Rozważ to dobrze i zdecyduj. A wtedy przyjdź do mnie, pomogę ci. Przysięgam, że uczynię, co w mojej mocy, by ukoić ból króla, a twemu dziecku zapewnić dobrą przyszłość. Musisz wszelako wybrać, co więcej dla ciebie waży: twoje miłowanie czy życie ich obu – dodała, po czym ruszyła do wyjścia.

Skrzypnęły uchylone przez dwórkę drzwi. Gdy służki wróciły do opuszczonej przez księżniczkę komnaty, zastały swoją panią siedzącą w łożu bez ruchu.

Wyglądała jak zjawa: z sinymi ustami, cieniami na bladej twarzy i szeroko rozwartymi oczyma, którymi nieruchomo wpatrywała się w ikonę. Choć stanęły tuż obok niej, czekając na polecenia, nawet nie drgnęła. Łzy spływające po jej policzkach zostawiały mokre ślady, w których odbijał się migotliwy blask świec.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[7] Bastard – nieślubne dziecko, zwłaszcza królewskiej krwi.

[8] Gorętwa – dawniej: gorączka.

[9] Świekra – dawniej: matka męża, inaczej teściowa.

[10] Kmieć – tutaj: zamożny, wolny chłop.

[11] Metresa – faworyta, nałożnica, kochanka.

[12] Parentele – pokrewieństwo, powinowactwo, związek rodzinny.

 

Text © copyright by Anna Szepielak, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Zdjęcia na okładce: © Magdalena Wasiczek / Trevillion Images

 

Redakcja: Kinga Gąska

Korekta: Monika Ślusarska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-583-6

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Fakty i postaci historyczne ukazane w tej powieści stanowiły jedynie inspirację do opisanych wydarzeń.