Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
PIERWSZY TOM EPICKIEJ SERII O JAGIELLONACH!
W stronę zatłoczonej Drogi Królewskiej zmierzała niepozorna osóbka. Chciała zobaczyć orszak i słynną królową Elżbietę. W tym samym czasie książę Zygmunt szykował się do pierwszej – dyplomatycznej – potyczki. Uroczystość pasowania na rycerza w pruskim Toruniu miała przynieść jego ojcu polityczne korzyści.
Czy ktoś mógłby przypuszczać, że dzięki szczęśliwemu splotowi okoliczności niebawem odmieni się ich życie? Czy w roku 1485 ktokolwiek pomyślałby, że losy dziedziców Jagiełłowego tronu mogą zależeć od determinacji zwykłej mieszczki?
PIERWSZY TOM HISTORYCZNEGO CYKLU „SERCE W KORONIE” TO FASCYNUJĄCA OPOWIEŚĆ O UNIWERSALNYCH LUDZKICH MARZENIACH, O CZYNACH WIELKICH I DNIACH ZUPEŁNIE ZWYCZAJNYCH, O RODZINIE, PRZYJACIOŁACH I WROGACH.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 271
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział I
Matczyna bitwa
Listopad Anno Domini 1466,
w drodze z Torunia do Krakowa
Królewski wierzchowiec niechętnie zatrzymał się w półmroku błotnistego leśnego traktu. Gdy jeździec ściągnął wodze na widok zwalniającej przedniej straży, zniecierpliwione zwierzę parsknęło i podrzuciło łbem, aż zabrzęczały srebrne ozdoby uprzęży.
– Spokojnie, staruszku. To rzeka nas spowalnia. – Rozbawiony król poklepał niemłodego już, choć wciąż krzepkiego ogiera po czarnym jak smoła karku. – Ani chybi marzy ci się stajnia i obrok świeży. Dostaniesz, dostaniesz. Nocleg niedaleko – mówił półgłosem, uśmiechając się przy tym, jakby przekomarzał się z przyjacielem. – My też chętnie napilibyśmy się miodu grzanego, wszelako dziś galopować nie będziem. Z niemałym trudem udobruchaliśmy wczoraj najjaśniejszą małżonkę naszą[1] – rzucił z przekąsem, tym razem do przysłuchujących się mimowolnie towarzyszy. – A przecie to nie nasza wina, że została sama z całym dworem na głowie. Nie nasza, jeno konia rozhukanego.
Przyboczni roześmiali się krótko, rubasznie.
– Miłościwy panie, jeśli zezwolicie, sprawdzę, co się tam dzieje na przedzie – zaproponował młodziutki starościc. Widząc przyzwalający gest, ruszył kłusem wzdłuż oddziału gwardzistów stłoczonych na drodze.
Marszałek nadworny śledził go przez chwilę niechętnym spojrzeniem. Irytowało go zbyt swobodne, a czasem wręcz zuchwałe, postępowanie młodego Kościeleckiego. Za często wkraczał w powinności innych dworzan, rywalizując o królewskie łaski. Władca jednak lubił towarzystwo niespełna siedemnastoletniego młodzieńca – nieco narwanego i nadto żywiołowego jak na dworską etykietę, lecz pochodzącego z rodu, który się wielce zasłużył na dworze. Zarówno ojciec, jak i stryj młodego Mikołaja należeli do wiernych stronników króla Kazimira[2]. Otwartą kiesą zawsze hojnie wspierali jego wojenne wyprawy. Nie oni jedni zdobywali w ten sposób królewską przychylność, lecz mało kto wśród szlachty dysponował aż takim majątkiem. Jako człowiek doświadczony marszałek wiedział, że w tej sytuacji lepiej ugryźć się w język, niż zirytować wiecznie zadłużonego monarchę. By zatem ukryć mimowolny grymas zniecierpliwienia, obejrzał się na doganiające ich powozy.
Niespodziewany postój sprawił, że zza zakrętu wyłaniać się zaczęła pozostała część orszaku – złożonego z ponad czterdziestu wozów, dziesiątek konnych dworzan z pocztami oraz pieszych pachołków i czeladzi. W licznym gronie podróżujących nie brakowało przedstawicieli najsłynniejszych w kraju rodów. W drodze z Torunia królewskiej parze towarzyszyli Kmitowie i Melsztyńscy, Tarłowie i Szydłowieccy, Tęczyńscy, Łascy, Kurozwęccy oraz wielu innych. Ich powozy zatrzymywały się na leśnym gościńcu z trzeszczeniem drewnianych kół grzęznących w błocie i trzepotem szarpanych przez wiatr kolorowych proporców. Śmiechy, stłumione rozmowy, nawoływania coraz liczniej rozlegały się wśród mrocznej gęstwiny świerków i jodeł.
Mimo trudów długiej podróży oraz zimnego wiatru, który strząsał na nich z drzew lodowate krople deszczu, dworzanom dopisywał humor. Sprzyjał temu nie tylko wielki sukces władcy, który po trzynastu latach wojny z zakonem krzyżackim jako zwycięzca podpisał ostatecznie pokój w Toruniu. Cieszyła ich również perspektywa rychłego powrotu na Wawel i hucznego świętowania. Im mniejsza odległość dzieliła ich od Krakowa, tym częściej rozmawiano o spotkaniach z rodzinami, z kochankami czy po prostu z kompanami do kielicha. Zaszczyt towarzyszenia królewskiej parze w zwyczajowych objazdach po kraju wymagał bowiem dyscypliny, której surowo pilnowano. Tymczasem młodym szlachcicom marzyła się już odrobina radosnej swawoli w krakowskich oberżach i zamtuzach, dlatego gwar rozmów, śmiechy i docinki nie ustawały mimo niesprzyjającej pogody.
Za przykładem marszałka król, uniósłszy się nieco w strzemionach, spojrzał za siebie, by sprawdzić, czy między drzewami dostrzeże ozdobną kolebkę zaprzężoną w sześć par wyjątkowo pięknych i silnych gniadoszy. Uspokojony widokiem powozu swojej małżonki, bez śladu irytacji otarł mokrą od deszczu twarz wierzchem czarnej rękawiczki haftowanej złotą nicią.
– Marszałku, dowiedz się u dwórek o samopoczucie Jej Wysokości – polecił. – I każ powiedzieć, że już niedługo staniemy na nocleg, niedługo. Niech się tym postojem nie frasuje.
– Oczywiście, miłościwy panie.
Szlachcic zawrócił konia, ale wstrzymał się nagle. Uwagę wszystkich przyciągnął wracający ku nim pośpiesznie starościc. Minę miał nietęgą.
– Najjaśniejszy panie, bieda!
– Cóż tam?
– Posłaniec… – Młodzik zawahał się, objąwszy szybkim spojrzeniem licznie zgromadzonych na trakcie dworzan. – Ludzie, których wielmożny marszałek wysłał przodem dla sprawdzenia gościńca, nie zdążyli naprawić brodu. W nocy ulewa zarwała brzeg rzeki. Tutejszy starosta przysłał pomoc, lecz przejazd niegotowy. W kilka pacierzy przeszkód nie usuną – tłumaczył pośpiesznie i głośniej, niż należało. – Konni może by przeszli, lecz ciężkie wozy skarbne i kolebki nie przejadą.
– To źle – rzekł król, marszcząc brwi. – Mroczeje już. Nie chcemy, by nam wilcy straszyli małżonkę i nasze córuchny.
– Miłościwy panie, pozwólcie mi jeszcze… – zaczął starościc, ale poirytowany marszałek przerwał mu:
– Natychmiast poślę tam więcej ludzi i honorem ręczę, że przed zmrokiem staniemy na nocleg.
– Nie może to być! – Młodzieniec zaprotestował tak stanowczo, że nie tylko król, ale i jego przyboczni mocno się zdziwili. – Trzeba koniecznie zawrócić!
– Albo w gorętwie[3] bredzi, albo do cna rozum postradał – mruknął spokojnym basem siwobrody wojewoda.
Nim ktokolwiek zdążył powiedzieć coś jeszcze, starościc zeskoczył z siodła prosto w mętną kałużę, aż błoto chlapnęło na boki. Skłonił się.
– Najjaśniejszy panie, pozwólcie mi przekazać coś jeszcze. To nader ważne i pilne – rzekł z naciskiem.
Pojąwszy wreszcie jego intencje, król nieśpiesznie zsiadł ze swego ogiera, jakby chciał jedynie rozprostować kości. Kilku najbliższych doradców królewskich natychmiast poszło w jego ślady, a pozostali bez zbędnego zamieszania cofnęli się, zmuszając stojących zbyt blisko piechurów do uczynienia tego samego.
– Mów, Mikołaju – rzucił cicho król, gdy wokół nich zrobiło się luźniej.
– Przednia straż zatrzymała przy brodzie posłańca. Złe nowiny przywozi z Krakowa. Bardzo złe.
– Co się stało? Pożar?
– Zaraza dotarła do grodu. Jest wielu zmarłych.
– Morowe powietrze?
– Tak, miłościwy panie. Burgrabia krakowski przekazał, że zamek udało się zabezpieczyć, nie wiadomo jednak, na jak długo. Czeka rozkazów waszej królewskiej mości.
Zafrasowany król milczał dłuższą chwilę, spoglądając na swoich towarzyszy, równie zmartwionych jak on. Znali swego władcę. Wiedzieli, że nie lubił podejmować decyzji naprędce, ale sprawa była nader pilna.
– Miłościwy panie, skoro te wieści jeszcze się po okolicy nie rozeszły, myślę, że lepiej z tym zaczekać – pierwszy odezwał się podkanclerzy. – Późno już. Musimy dotrzeć na nocleg. A i nad dworem łatwiej zapanować na miejscu niźli w drodze.
– Słusznie – poparł go szybko marszałek. – Tam się spokojnie naradzimy, co nam czynić wypada.
– Jej Wysokość królowa już pewnie wielce zdrożona – dorzucił swoje podkomorzy[4].
Młody starościc aż poczerwieniał z emocji, ale tylko zagryzł wargi. Milczał, nie chcąc po raz kolejny łamać dworskiej etykiety.
– A wy co radzicie, wojewodo? – zapytał król, bardziej z szacunku dla najstarszego w tym gronie dostojnika niż z chęci uzyskania odpowiedzi.
– Sądzę, że ten gołowąs[5] ma rację – odparł basowym głosem mężczyzna, zaskakując wszystkich. – Już raz umknęliśmy zarazie pod Toruniem. Po co kusić los?
– Cóż to za pokusy macie na myśli, panie wojewodo? – spytał kwaśno marszałek.
– A takie, że od wczoraj nikt nie przekroczył tej wezbranej rzeki. Po tej stronie jesteśmy bezpieczniejsi. Skoro sama Opatrzność odgrodziła nas od zarazy, trzeba zawrócić.
– W samej rzeczy! – wyrwało się starościcowi, ale zbesztany ostrym spojrzeniem marszałka, umilkł.
Król skinął potakująco.
– To prawda, prawda. Nieprzejezdny bród daje nam sposobność, żeby nie wzbudzając podejrzeń, zmienić kierunek. Wydaj tedy rozkazy, marszałku. Wracamy na noc do klasztoru – zdecydował. – A o wieściach z Krakowa zakazujemy dziś mówić komukolwiek. Chcemy, by królowa miała spokojną noc.
– Stanie się wedle waszej woli, miłościwy królu.
– Owego posłańca i każdego, kto z nim rozmawiał, każesz odesłać na drugi brzeg do starosty. Niech tam zaczekają na dalsze rozkazy.
– Zadbam o wszystko.
– Podkanclerzu…
– Słucham, najjaśniejszy panie.
– Kiedy już wszyscy spać się pokładą, przyślesz nam do komnaty skrybę. Podyktujemy listy do burgrabiego i do krakowskiego wójta. Muszą sami zadbać o naszych poddanych w tym trudnym czasie.
– Jak każecie, królu. A cóż jutro? Wieść się w końcu rozejdzie wśród dworzan.
– Najbezpieczniej byłoby przeczekać zarazę na Litwie – podpowiedział wojewoda.
– Przecie już listopad. Śniegi niedługo spadną, a Litwa daleko. – Podkomorzy skrzywił się sceptycznie. – Do tego Jej Wysokość królowa w tak długą podróż… – zmieszał się.
Król pokiwał głową.
– Słusznie. Nade wszystko o zdrowiu najjaśniejszej małżonki naszej myśleć nam wypada. Dość miała ostatnio frasunków – mruknął zasępiony. – Trudno, spędzimy święta w Koronie, głęboko w puszczy. Odeślesz tedy, marszałku, większą część dworu do rodzin. Niech przeczekają zarazę. Przy nas ostaną ci, co zwykle. I każdy, kogo królowa zechce zatrzymać.
– A muzykanci?
– Pojadą z nami. Królowej potrzeba teraz jak najwięcej rozrywki.
– Które dworzyszcze każecie przygotować, miłościwy panie? Jeszcze przed świtem wyślę tam kuchmistrza z czeladzią, by dopilnował robienia zapasów.
– Ruszymy… ruszymy do Kozienic. Dwór na uboczu a duży. Będzie nam wygodnie – zdecydował król, wyraźnie spokojniejszy. Sama myśl o zaszyciu się z rodziną na dłuższy czas w puszczańskiej rezydencji myśliwskiej poprawiła mu samopoczucie. – Przekaż łowczemu, że po przyjeździe zapolujemy na grubego zwierza. Niech przygotuje drużynę. Gdy spadną śniegi, o mięsiwo będzie trudniej.
– Przekażę, panie.
– Dobrze – mruknął król, zastanawiając się naprędce, czy nie zapomniał o czymś istotnym. – Niech zadbają, żeby sprowadzono wszystko co potrzebne do komnat królowej. Jeno nie z Krakowa czy innych miast, gdzie zaraza grasuje! – przykazał surowo. – Od dziś każdy, kto będzie się zbliżał do najjaśniejszej małżonki naszej i dzieci, ma być badany przez medyków. Codziennie! Nawet spowiednik.
– Osobiście tego dopilnuję, miłościwy panie – obiecał podkomorzy.
– Cóż, panowie… Nie przyszło nam hucznie świętować w Krakowie zwycięstwa nad odwiecznym krzyżackim wrogiem – stwierdził król ponuro. – Oby jednak Wszechmocny zechciał jak najszybciej uwolnić nasze królestwo i poddanych od kolejnej plagi. To będzie dla nas najwspanialsze święto. Najwspanialsze.
– Oby!
– Daj Panie Boże. – Mężczyźni pobożnie się przeżegnali.
– Tedy ruszajmy. Długa droga przed nami. – Zmartwiony król wsunął stopę w strzemię i na powrót usadowił się w siodle. Milczał, odruchowo głaszcząc po karku swego wierzchowca, który niespokojnie przestępował w miejscu z nogi na nogę i co chwilę uderzał kopytem w ziemię, rozchlapując błoto. – Tak, staruszku, już dawno wyczułeś owo nieszczęście, prawda? – powiedział w końcu cicho. – Zupełnie jak królowa. Ona także wielce była ostatnio niespokojna. Lękała się, że nie zdąży na Wawel wrócić. I miała rację… Oby to nie była zła wróżba dla niej. I dla nas. – Spochmurniał jeszcze bardziej. – Cóż byśmy uczynili bez naszej małżonki najmilszej?
Ponieważ na drodze zapanowało spore zamieszanie, usłyszał go jedynie młodziutki starościc siedzący na swoim koniu najbliżej króla.
– Nie frasujcie się, miłościwy panie. Najważniejsze, że przed zarazą schronimy się póki czas. Jej Królewska Wysokość jest przecie silna jak rzadko która niewiasta. – Młodzik aż poczerwieniał zawstydzony swoją zuchwałością, ale brnął dalej: – Wybaczcie panie, że się ośmielam… Najjaśniejsza pani dała Koronie[6] czterech następców tronu i królewny piękne jak anioły. Pod Bożą i waszą opieką, królu, cóż złego stać by się mogło?
– Młodyś jeszcze, Mikołaju. Bardzo młody. Nie dziwota, że o kruchości ludzkiego życia nie myślisz – odparł Kazimir z pobłażliwością. – I dobrze tak. Mój ojciec, król Władysław, mawiał, że Pan Bóg daje młodym śmiałość oraz mocne skrzydła, by do wysokiego lotu wzbijać się mogli. Młodość patrzy dalej, biegnie szybciej, bije się zapalczywiej. Jakże inaczej walczyć ze złem tego świata? Dopiero później rozwaga i dojrzałość szepczą do ucha, że jeśli żyć chcesz, to na polu bitwy warto też patrzeć pod nogi. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Nie ma jednak nic pewnego na tym świecie. Kiedyś i ty to pojmiesz, Mikołaju. Ludzkie pragnienia czy plany, choćby nawet królewskie, niczym są wobec upływającego czasu. Nic od nas nie zależy, nawet pamięć o naszych czynach.
– Dokonania Waszej Królewskiej Miłości nigdy z pamięci ludzkiej nie zginą! – młodzieniec wtrącił się żarliwie.
– I cóż stąd? To, co ważne dla nas, potomkom naszym wydać się może nieistotne lub zgoła szkodliwe.
– Jakże to?
– A któż wiedzieć może, co o nas powiedzą nasze prawnęki[7]? Czy nie zganią, nie wyszydzą starań naszych? Czy patrząc na zapiski kronikarzy, zdołają pojąć nasze zamysły i wysiłki? Ech… – mruknął z goryczą. – Taka służba człowiecza na tej ziemi, zwyczajna służba. O nagrodzie czy splendorach myśleć nie należy. Wszystko w rękach Opatrzności.
– Czy jednak nie lepiej z pogodnym obliczem patrzeć w przyszłość, miłościwy panie? W czym smutek pomóc może? – rzekł rezolutnie starościc, za wszelką cenę chcąc odsunąć od króla złe myśli. – Jej Wysokość także woli mieć wokół siebie radosne twarze.
– Sprytnyś, młodziku – stwierdził król z przekąsem. – W tym jednym masz rację. Nie trzeba się nad miarę frasować, skoro i tak los od nas nie zależy.
– Cieszę się, żem zdołał rozpogodzić myśli Waszej Miłości.
– Oby królowej nie zasmuciła ta zmiana. Tak bardzo chciała, byśmy wrócili do Krakowa.
– Miłościwa pani przecie wielce rozumna. Lękać się nie będzie. Jadą z nami doświadczone dzieciobiorki, jadą najlepsi medycy. Sam biskup z kapelanami modły odprawiać będzie dniem i nocą. Czy to mało?
– Hmm… Istotnie, istotnie. Nic to, że w puszczy, a nie na Wawelu przyjdzie ten czas. Ważne, że będziemy razem. Oboje z królową lubimy kozienicki dwór.
– Wszyscy go lubią – przytaknął Mikołaj. – Bezpiecznie tam i wygodnie. Przecie sam wielki król Jagiełło kazał wybudować tę siedzibę. W czym ona mniej ważna od Wawelu, skoro wy, panie, i wasza rodzina przebywać tam raczycie?
– Prawda. – Król uśmiechnął się lekko, z sentymentem. – Kiedym twoje lata miał, często bywaliśmy w Kozienicach na polowaniach. Nasz miłościwy ojciec zabierał tam mnie i mego brata. Zawsze lepiej czuł się w kniei niźli w królewskich splendorach. Tyle dobrych wspomnień… – Zadumał się przez chwilę. – Masz rację, Mikołaju. Trzeba porzucić złe myśli, które psują głowę. Bylebyśmy dowieźli królową bezpiecznie na miejsce, a wszystko będzie dobrze. Ta podróż nie służy jej zdrowiu.
– Dowieziem, miłościwy panie. Choćbyśmy mieli w lektyce na własnych ramionach nieść naszą panią przez leśne ostępy, damy radę! – zapewnił młodzieniec.
Trąciwszy konia ostrogami, ruszył wolno za królem, bo orszak przed nimi zdołał w końcu uporządkować swoje szeregi i odblokować gościniec.
Gdzieś z leśnej gęstwiny, intensywnie pachnącej mokrą ściółką, dobiegło nagle starościca ponure hukanie puszczyka. Zaskoczony rozejrzał się dyskretnie. W ogólnym rozgardiaszu nikt oprócz niego nie usłyszał złowróżbnej przepowiedni zwiastuna śmierci.
– A kysz, a kysz, nocna maro – szepnął zaniepokojony i dyskretnie się przeżegnał.
* *
1 stycznia Anno Domini 1467,
dwór myśliwski, Kozienice
Otulona futrzaną szubą[8] królowa Elżbieta z zachwytem wpatrywała się w niebo ponad szczytami ośnieżonych drzew.
Zmarznięta przyroda otaczająca leśny dwór wyraźnie przycichła. Wiatr niemal ustał, drzewa znieruchomiały, a czarne ptaszyska schowane wśród jodłowych i świerkowych gałęzi umilkły, zmęczone awanturniczym krakaniem.
Trzy młode dwórki, towarzyszące królowej na tylnym dziedzińcu, w milczeniu znosiły zimno przenikające nawet przez kilka warstw odzienia. Nie śmiały w żaden sposób przerywać zadumy swej pani, bo wyglądała jak zatopiona w głębokiej modlitwie. Wartownicy stróżujący nieopodal przy drewnianej palisadzie także zamarli w bezruchu, żeby brzękiem metalowych części uzbrojenia nie zakłócać spokoju. Nic poza mrozem skrzącym się na śnieżnych poduchach nie przeszkadzało Elżbiecie sycić oczu niezwykle malowniczym zachodem słońca.
Oświetlone różowym, złotym, a chwilami nawet fioletowym światłem chmury rozsnuły się po niebie wiotką jak dym warstwą. Mieniły się przy tym kolorami niczym jedwabne nici w rękach dwórki cierpliwie haftującej nową suknię dla królowej.
„Jaka to jednak szkoda, że moja Maruszka za mąż wyszła – pomyślała nagle Elżbieta. – Tak zręcznych do haftu palców jak ona nie ma żadna z tych młódek. Starają się jak mogą, a przecie nawet pierwsza suknia niegotowa. W co ja się w Wilnie odzieję? Na Wawel nikogo nie poślę, a tego, co mam w kufrach, wiosną już nie założę, choćbym i chciała”. – Koniuszki jej grubych mięsistych warg uniosły się w nieznacznym uśmiechu, bardziej odsłaniając białe, wystające zęby.
Nie miała za złe nowym pannom dworskim, że ozdabianie jej sukien szło im wolniej, aniżeli tego oczekiwała. Dziewczęta nawet pod czujnym okiem dwóch matron wolały śpiewać, chichotać i plotkować o przystojnych rycerzach, niż migać igłami w mrocznych komnatach starego dworu. Elżbieta dobrze to rozumiała.
Jej własne sieroce dzieciństwo tak było ponure, że nie tylko nie broniła im zabawy, lecz wprost uwielbiała słyszeć ich śmiech. Wiedziała, że nie wszystkim podoba się swoboda, na jaką pozwalała swoim pannom oraz królewskim dzieciom. Marszałek jej dworu i starsze damy czasem sarkali po cichu na rozprzężenie obyczajów, na trudne czasy nieodpowiednie do zabawy. A jednak spełniali każde jej życzenie. Król zaś – przywiązany do mądrej i uczciwej małżonki bardziej, niż ktokolwiek mógłby przed laty pomyśleć – nie wtrącał się w zarządzanie jej dworem ani nie ograniczał wydatków. Sam nawet pilnował, by organizowano dla niej rozrywki wszędzie tam, gdzie w danej chwili zamieszkiwali. Sprowadzano więc kuglarzy, śpiewaków i grajków, urządzano turnieje, tańce, biesiady i polowania.
Nawet w leśnej głuszy Kazimir dbał o wszelkie jej wygody. Elżbieta starała się nie okazywać emocji zbyt ostentacyjnie, lecz w głębi duszy cieszyła się z tego jak dziecko. Korzystała z mężowskiej troski bez wyrzutów sumienia, choć w kraju srożyła się zaraza. Każdego ranka, jeszcze przed posiłkiem, wraz z całym fraucymerem i z dziećmi długo modliła się w kaplicy za cierpiących poddanych, ale później nie broniła nikomu śmiechu i rozrywki. Puszczańskie rezydencje małżonka lubiła właśnie dlatego, że panowała w nich o wiele swobodniejsza atmosfera niż na Wawelu czy w ponurym wileńskim zamku. Tu mogła mieć synów i córki cały czas blisko siebie, a Kazimir czuł się wreszcie wolny jak zwykły szlachcic. Sprawy państwowe załatwiał szybko, a później polował ze swoją świtą albo grywał w karty. Wieczorami zaś urządzał dla swojej małżonki muzykowanie lub po prostu siadał obok niej przy kominku i rozmawiali aż do późnej nocy.
Początkowo ten osobliwy zwyczaj dziwił dworzan towarzyszących królewskiej parze w licznych podróżach. Z biegiem czasu jednak wszyscy przywykli i przestali się zastanawiać, o czym monarcha wielkiego królestwa może tak długo rozmawiać z niewiastą, nawet jeśli jest ona świetnie wykształconą królową.
Choć Elżbieta rzadko mówiła o tym mężowi, doceniała troskliwość i uczucia, jakimi ją darzył. Przed laty nawet nie marzyła o takim szczęściu. Mimo upływu czasu dobrze pamiętała, ile musiała wycierpieć w młodości.
Kiedy po przedwczesnej śmierci ojca wraz z siostrą i bratem trafiła pod opiekę głowy rodu Habsburgów – swojego krewniaka, cesarza Fryderyka – Elżbieta liczyła sobie zaledwie kilka wiosen. Mimo tak młodego wieku zapamiętała dręczące poczucie opuszczenia i niepewności, lecz bardziej niż brak odpowiedniej troski, a nawet jawne skąpstwo cesarza, zabolało ją odrzucenie ze strony matki. Nikt bowiem nie ukrywał przed małą Elżunią, że królowa wdowa oddała swoje dzieci Fryderykowi niczym cenne klejnoty – w zastaw za sporą pożyczkę. Pożyczkę, dzięki której udało się jej wywołać na Węgrzech wojnę domową o tron po mężu. Niestety wkrótce potem i matka zmarła, pozostawiając dwie córki i synka w rękach cesarza.
Los długo nie uśmiechał się do Elżbiety. Ku jej rozpaczy starszą siostrę Annę dość szybko wydano za mąż, a małoletni brat Władysław znalazł się w centrum politycznych wydarzeń, u boku cesarza Fryderyka. Przy opuszczonej przez bliskich królewnie pozostała jedynie wierna dwórka jej matki, Helena Kottanerin. To właśnie jej słowa dziewczynka powtarzała sobie na pociechę każdego ranka, przez wiele lat budząc się w zimnych murach kolejnych nieprzyjaznych zamków: „Cokolwiek cię spotka dzisiejszego dnia, księżniczko, pamiętaj, żeś córką i siostrą królów, potomkinią cesarzy. I nikt ci tego odebrać nie zdoła, nawet jeśli odziewasz się w połataną suknię”.
W najprzykrzejszych chwilach dzieciństwa Elżbieta trzymała się tej myśli jak kotwicy. Czerpała z niej siły, gdy surowa dyscyplina, upokorzenia, a nawet głód i zimno stały się jej codziennością na wiele lat. Aż wreszcie zdarzył się cud – pewnego dnia pojawiła się nadzieja na małżeństwo z młodym polskim królem.
Zahukana szesnastolatka aż bała się uwierzyć w swoje szczęście. Drżała z lęku, że jej ciągle zmieniający zdanie opiekun odrzuci i tę propozycję, a ona straci szansę, być może już ostatnią, na wyrwanie się spod władzy obojętnych na jej los krewniaków. Nie potrafiła nawet zliczyć godzin, które spędziła na kolanach, modląc się, by polscy wysłannicy nie zrezygnowali z walki o jej rękę dla swego króla. W jej żyłach płynęła krew Habsburgów, Andegawenów i Piastów, lecz doskonale wiedziała, że to jedyne jej atuty.
Nie miała złudzeń. Majątkiem ani urodą nie mogła nikogo oczarować, a zalety jej żywego i chłonnego umysłu nikogo poza nauczycielami nie interesowały. Choć często bywała głodna i zmarznięta, zadbano o jej gruntowną edukację, oddając ją pod opiekę najlepszych preceptorów, w tym samego Eneasza Sylwiusza Piccolominiego[9]. Jednak zarówno w zamku jej stryja, jak i później u drugiego opiekuna – hrabiego Celje – wszyscy zwracali uwagę tylko na jej wygląd, nazywając ją po prostu brzydką królewną. Słyszała to nieraz na własne uszy.
Ponieważ wyrosła wśród pełnych politowania spojrzeń dworaków i służby, przywykła do bycia inną. Mimo to zdarzało się jej płakać po cichu w poduszkę – nie z próżności, lecz z lęku o przyszłość i z osamotnienia. Nigdy jednak nie skarżyła się głośno. Z chrześcijańską pokorą przyjmowała kalectwo będące efektem niedożywienia oraz ciężkiej a zaniedbanej choroby, którą przeszła w dzieciństwie. Cierpliwie znosiła codzienny ból zdeformowanych pleców. Z godnością patrzyła w lustro ukazujące jej długą wąską głowę osadzoną krzywo na szyi oraz nieładną twarz z wielkimi oczyma. Choć jej ukochana piastunka Helena starała się jak mogła o jej skromną garderobę, żadne szaty nie zdołałyby ukryć sztywnego, lekko kulejącego chodu dziewczynki. Po latach okazało się jednak, że brzydota i kalectwo Elżbiety stały się dla niej wybawieniem.
Na zamku w Celje, do którego nieopatrznie odesłał ją Fryderyk zajęty politycznymi sporami, nawet tytuł cesarzówny nie obroniłby zapewne jej czci przed plotkami, które mogły zaważyć na przyszłości. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że podobnie jak jego ojciec, hrabia Ulryk brał do łoża każdą urodziwą kobietę, której zapragnął – mężatkę czy pannę, służącą czy szlachciankę, młodą czy dojrzałą. W ten czy inny sposób zawsze osiągał swój cel. Gdyby młodziutka Elżbieta była choć trochę ładniejsza, trudno byłoby jej uciec przed pożądliwymi spojrzeniami nienasyconego krewniaka. Dlatego po raz pierwszy w życiu błogosławiła swój wygląd. Mimo to starała się nie rzucać zbytnio w oczy hrabiemu, głęboko rozczarowanemu faktem, że zamiast brzydkiej, chorowitej dziewczyny nie dostał w swe ręce jej królewskiego brata potrzebnego mu do politycznych rozgrywek.
Gdy po dwóch nieudanych projektach mariażu krewni zgodzili się w końcu przyjąć dla niej propozycję Jagiellonów, Elżbieta pomyślała, że jej żarliwe modlitwy o ratunek zostały wysłuchane. Zachowała jednak spokój. Wiedziała, że droga do polskiego tronu będzie długa i niepewna.
Do sali reprezentacyjnej, w której czekali na nią polscy posłowie, szła z mocno bijącym sercem. Poza kilkoma drobnymi klejnotami i najlepszą suknią, jaką zdołała dla niej przygotować nieoceniona Kottanerin, Elżbietę zdobiło jedyne bogactwo, jakie dała jej natura – niezwykle gęste, długie niemal do ziemi, jasne włosy o królewsko złocistych splotach.
Choć miała pewność, że wysłannicy Jagiellona już wcześniej rozpytywali o nią na zamku, przestraszył ją wyraźny popłoch, jaki zobaczyła w ich spojrzeniach przy powitaniu. Konsternacja trwała tylko chwilę. Fama o kurtuazyjności polskiej szlachty widać nie była przesadzona, gdyż dwóch wojewodów oraz dyplomata Jan Długosz mile ją zaskoczyli. W krótkiej, ceremonialnej rozmowie okazali jej wielki szacunek, zapewnili o przychylności swego króla i prosili, by zechciała rozważyć matrymonialną ofertę Kazimira. Nastoletniej dziewczynie, której nikt nigdy w żadnej kwestii o zdanie nie pytał, sprawili tym symbolicznym gestem ogromną przyjemność.
Chociaż sama bardzo pragnęła tego małżeństwa, pertraktacje między Polakami a jej opiekunami ciągnęły się dla Elżbiety niemiłosiernie. Wiele miesięcy żyła w niepokoju, czy wątły początkowo blask jagiellońskiej korony naprawdę rozświetli jej życie. Spędzała dnie, wyobrażając sobie Kazimira, którego znała jedynie z malowidła, a dłużący się czas oczekiwania skracała, z wielkim mozołem ucząc się języka swego prapradziadka – króla Władysława Łokietka. Nie znała bowiem zbyt dobrze kraju swego narzeczonego, zaś nauka dziwnie szeleszczącego języka okazała się o wiele trudniejsza, niż mogła przypuszczać.
Dopiero po trzech latach zaskakująco udanego małżeństwa potrafiła dość płynnie rozmawiać po polsku. Dopięła jednak swego – poddani pokochali ją nie tylko jako dobrą, pobożną królową. Okazywali jej ogromny szacunek, ponieważ już dawno na polskim tronie nie zasiadała władczyni, która z takim poświęceniem dawała Koronie licznych następców tronu. Wszyscy widzieli w tym znak Bożego błogosławieństwa. Osobliwy wygląd władczyni nie miał zatem większego znaczenia.
Ku własnemu zdziwieniu Elżbieta znalazła szczęście w małżeństwie, które początkowo miało być dla niej jedynie ucieczką spod władzy krewnych. Chłodny i zdystansowany Kazimir z czasem bardzo się do niej przywiązał, a nawet pokochał na swój sposób, zaś świekra[10] – królowa matka, Sonka – od razu polubiła jej towarzystwo. Mimo to przez całe lata krążyły wśród szlachty soczyste plotki o tym, jak zdruzgotany młody król, choć sam nie był zbyt przystojny, zamknął się na trzy dni w komnacie, gdy tylko zobaczył swoją narzeczoną wysiadającą z powozu. Złośliwi powoływali się również na złe znaki, które rzekomo zwiastować miały nieudany mariaż z Habsburżanką: ulewny deszcz, który zmoczył i rozproszył orszak narzeczonego, oraz gorszącą wszystkich publiczną kłótnię między prymasem Janem Sprowskim a kardynałem Zbigniewem Oleśnickim o to, kto właściwie ma udzielić ślubu królewskim narzeczonym. Wielu upatrywało w tych wydarzeniach złej wróżby, ale każdy, kto poznał monarszą parę, zaprzeczał temu z oburzeniem. Dość było bowiem dowodów przywiązania, wierności, a nawet niezwykle ciepłych uczuć łączących króla i jego małżonkę mimo upływającego czasu.
– Najjaśniejsza pani, wy drżycie – zze wspomnień wyrwał Elżbietę zatroskany głos dwórki. – Czy nie pora już wracać? Zimnica coraz większa. Gdyby Jego Miłość król nas tu zobaczył…
Nieco oszołomiona Elżbieta ze zdziwieniem skonstatowała, że piękny zachód słońca już się skończył. Niebo pociemniało, kolory chmur rozpłynęły się w szarości zmierzchu. Gdzieś z oddali dobiegło wycie wilka, któremu natychmiast odpowiedziało wściekłe ujadanie psów zamkniętych w psiarni na drugim krańcu dworu.
Wzdrygnęła się.
– Tak, Agnieszko. Chyba już pora – przyznała, a jej oddech natychmiast zamienił się na mrozie w obłoczek pary. Niezgrabnie zrobiła krok, po czym się zachwiała.
– Najjaśniejsza pani! Co wam? – Dziewczęta rzuciły się, by ją podeprzeć. Śnieg zaskrzypiał pod ich butami.
– Nic, nic, spokojnie, moje panny – odparła nieco słabo, starając się przywołać na twarz uśmiech.
Zamiast tego skrzywiła się z bólu, obejmując rękoma swój duży ciężki brzuch ukryty pod warstwą aksamitu i futra. Uczyniła to odruchowo, jakby chciała uspokoić choć na chwilę tę nową istotę, która od wielu godzin wierciła się w niej, wywołując coraz mocniejsze fale bólu i słabości.
Elżbieta miała w tej materii duże doświadczenie. Już rano domyśliła się, że oto nadszedł ten czas – czas kolejnej walki, którą będzie musiała stoczyć ze swym ciałem o życie własne oraz dziecięcia ukrytego pod jej sercem. Nikomu się jednak nie przyznała. Chciała przygotować się na tę niebezpieczną chwilę na własnych warunkach, nie wzbudzając przedwcześnie zamieszania.
Chociaż poprzedniej nocy wraz z całym dworem przywitali nowy rok uroczystą mszą, rankiem znów poszła do kaplicy, tym razem z niewielką świtą. Później spędziła czas ze swoimi dziećmi, a przy posiłku, na którym zjawił się ziewający król, długo i pogodnie z nim rozmawiała. Na wszelki wypadek chciała, by właśnie taką zapamiętali ją i dworzanie, i mąż: uśmiechniętą, rozmowną, emanującą królewską godnością. Złe samopoczucie starannie ukryła pod maską wesołości, z całej siły zaciskając pod stołem drobne dłonie, gdy przychodził ból. Zaspany Kazimir nie zorientował się w sytuacji.
Prawdy domyśliła się natomiast sprowadzona aż z cesarskiego dworu akuszerka, która dwa lata wcześniej pomogła królowej wydać na świat najmłodszą, zmarłą w niemowlęctwie księżniczkę. Wyraźny nakaz milczenia zamknął jednak usta służki. Zdołała jedynie namówić królową na odpoczynek, po którym Elżbieta poczuła się nieco lepiej.
Choć królowa wiedziała, że nie zostało jej już zbyt wiele czasu, zapragnęła ujrzeć raz jeszcze błękit nieba, odetchnąć zimnym leśnym powietrzem. Mimo protestów dam dworu kazała sobie podać najcieplejszą szubę, po czym wymknęła się z pannami na zewnątrz, w cichy zaśnieżony zakątek. Tam przez chwilę mogła zapomnieć o dręczącym ją cierpieniu, wspominając swoje życie. Do czasu gdy nagle poczuła wielką falę słabości, a drżące nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
– Hej! Służba! – krzyknęła zdenerwowana Agnieszka, podpierając królową, która trzęsła się jak w febrze mimo ciepłego okrycia. – Do mnie! A żywo!
– Nie trzeba – jęknęła Elżbieta przez mimowolnie zaciśnięte zęby. – Pomóżcie mi jeno dojść do komnaty… – urwała nagle.
Poczuła, że po nogach wolno cieknie jej coś gorącego i gęstego. W mgnieniu oka zrozumiała, że jest inaczej niż zwykle – że oto ucieka z niej życie.
– Matko naszego Pana, dopomóż! – szepnęła przerażona, po czym osunęła się w ramiona dwórek.
Na dziedzińcu błyskawicznie zrobiło się zamieszanie. Młody Mikołaj, który na rozkaz króla przez cały czas dyskretnie czuwał z pewnej odległości, momentalnie znalazł się przy niewiastach. Mocnym ramieniem podparł mdlejącą Elżbietę. Tuż za nim nadbiegli wartownicy i kolejni dworzanie.
Podniesione ludzkie głosy niosły się przez chwilę w głąb zimnej puszczy, lecz szybko zniknęły we wnętrzach dworu. Ciszę nocy przerywało już tylko żałosne wycie psów dobiegające z psiarni oraz rżenie niespokojnych koni ze stajni.
Na śniegu rozdeptanym przez wiele ludzkich stóp lodowate dotknięcie mrozu szybko ścięło krople świeżej krwi.
*
W niewielkiej dworskiej kaplicy trudno było oddychać. Dym z woskowych świec i mdląca woń kadzidła unosiły się w rozgrzanym powietrzu, mieszając się z głosami żarliwie rozmodlonych ludzi.
Przed ołtarzem, tuż za plecami krakowskiego biskupa, klęczał blady król wraz z czterema synami u boku. Najmłodszy z nich liczył sobie niecałe sześć lat i jeszcze nie wyszedł spod kobiecej opieki. Wyrwane ze snu, zdezorientowane dziecko pochylało nisko głowę, usiłując za opadającymi włosami ukryć przestrach niegodny królewskiego potomka.
Mały Aleksander nie rozumiał, co się działo. Piastunka zbudziła go nagle w środku nocy, po czym przyprowadziła do pełnej dostojników kaplicy, gdzie nakazano mu modlić się o życie królowej. Na domiar złego niespodziewanie znalazł się tuż obok majestatycznego ojca i starszych braci. To nie zdarzało się często. Skuliwszy się w ramionach, myślał z lękiem o tym, co złego mogło spotkać panią matkę. Ze zdenerwowania całkiem zapomniał słów łacińskich modlitw, więc nawet Pater noster powtórzył z wielkim trudem, za innymi. Bał się, że król to w końcu zauważy, udawał zatem, że porusza ustami, i coraz niżej pochylał jasnowłosą głowę.
Nagle ktoś boleśnie uszczypnął go w ramię.
– Przestań się trząść jak osika – syknął mu do ucha starszy zaledwie o dwa lata Jan Olbracht, zwany w rodzinie po prostu Olbrachtem na cześć habsburskiego dziadka. – Wstyd nam przynosisz przed całym dworem.
– Dajże mu spokój. Toż to jeszcze pacholę – szepnął klęczący obok jedenastoletni Władek, najwyższy z całej czwórki. Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz zamilkł zganiony wzrokiem młodszego od siebie, a poważniejszego brata noszącego po ojcu imię Kazimierz.
Aleksander bardzo chciał dorównać starszemu rodzeństwu. Starał się jak mógł, lecz panująca w kaplicy duchota, jakieś krzyki z oddali oraz niepokojąca bliskość ojca, który ze zmarszczonym czołem i bladym jak śnieg obliczem wpatrywał się w krzyż wiszący nad ołtarzem – wszystko to sprawiało, że chłopiec nie umiał zapanować nad nieprzystojnym dygotem. Do oczu cisnęły mu się łzy, choć sam nie wiedział, czy to ze zdenerwowania, czy raczej od gryzącego dymu. Gdyby mógł, uciekłby czym prędzej w ciepłe ramiona piastunki. Tuż za nim klęczała jednak wielka gromada ludzi: przyboczni druhowie króla, nadworni urzędnicy, dygnitarze.
Kolejne modlitwy intonowane przez biskupa i kapelanów niosły się w głąb dworu niczym echo powtarzane przez wiele ust. Ci, którzy nie zmieścili się w kaplicy, wypełniali najbliższe komnaty, a hierarchia stanowisk traciła przy tym znaczenie. Obok siebie klęczeli dworzanie, wartownicy, małoletni paziowie, niezamężne dwórki wyproszone już na samym początku z komnaty królowej, piastunki, trefnisie, a dalej muzykanci i zwykli służący, którzy z pokorą powtarzali jedynie Kyrie eleison.
Najgorliwiej modlił się sam król. Choć księża z całą mocą wyśpiewywali kolejne litanie, do jego uszu wciąż docierały wrzaski Elżbiety. Nie tłumiły ich nawet ściany z grubych drewnianych bali. Przy każdym krzyku żony Kazimir wstrzymywał oddech i tak mocno zaciskał palce złożonych dłoni, że krawędzie połyskujących szmaragdami i rubinami złotych pierścieni wbijały mu się w skórę.
Był przerażony. Nigdy wcześniej Elżbieta nie rodziła tak głośno.
Zwykle w takich chwilach Kazimir czekał na radosne nowiny wraz z dostojnikami w pobliżu komnat królowej, a mimo to kolejnych toastów nie zagłuszało nic poza muzyką lutnistów i flecistów. Tym razem od początku wszystko potoczyło się inaczej. Nawet obecność szanowanych medyków i doświadczonej rakuskiej[11] akuszerki nie poprawiła sytuacji.
Dopiero po długim czasie z komnaty królowej wyjrzała zdenerwowana kanclerzyna Koniecpolska – jedna z dwóch owdowiałych matron z najbliższego otoczenia Elżbiety. Gdy poprosiła, by cały dwór gorliwie modlił się o życie władczyni, Kazimirowi mróz przeszedł po plecach. Na domiar złego tuż za kanclerzyną zobaczył wyraźnie zaniepokojonego medyka, który rzucił gdzieś w przestrzeń komnaty pytanie:
– Czy dziecię źle się ułożyło?
Król nie miał pojęcia, co to oznaczało, lecz w jednej chwili zrozumiał, że oto święto narodzin kolejnego potomka niespodziewanie zamieniło się w bitwę na śmierć i życie. Bitwę, w której on ani nie dowodził, ani w żaden sposób nie mógł pomóc swej małżonce – kruchej istocie walczącej właśnie resztką sił o uratowanie dwóch istnień. Mimo że był władcą olbrzymiego królestwa z tysiącami poddanych, poczuł się zupełnie bezsilny.
Wiele razy zdarzało mu się wyrażać współczucie wobec swoich rycerzy czy nadwornych urzędników, których młode żony zmarły w podobnych okolicznościach. Czynił to szczerze, choć uważał taki los za zupełnie zwyczajny – rycerze ginęli licznie na polu walki, a niewiasty wydając na świat potomstwo. Rozzuchwalony własnym małżeńskim szczęściem nie pomyślał, że i jego może spotkać taki los.
Jedyne, co mógł w tym momencie uczynić, to żarliwie błagać Niebiosa o łaskę dla żony i potomka.
„Czy to przez moją pychę umiera teraz Elżbieta? – spytał w duchu z rozpaczą. – Podarowałeś mi, Boże, królową, jakiej nie miał żaden inny władca. Mądrą, pobożną i wielce odważną. Czym nie docenił swego szczęścia? Jeśli tak, błagam o wybaczenie. Mojemu ojcu dałeś aż cztery żony, lecz ja nie pragnę żadnej innej. Chcę być wierny Elżbiecie. Błagam, wysłuchaj moich próśb! Uczynię, co zechcesz! Za jej życie całą moją rodzinę ofiaruję w Częstochowie na służbę Przenajświętszej Panience[12]. Przyrzekam, że…” – urwał przestraszony.
Odurzony dymem z kadzidła, który płynął wprost na niego od ołtarza, Kazimir ujrzał nagle przed sobą jasną postać. Wiedział, kim była. Jej wygląd znał z opowieści swego ojca, a herby na sukni zdradzały resztę. Wśród falującego dymu stała przed nim świątobliwa pani z rodu Andegawenów – polska władczyni Jadwiga. Ciemnowłosa, niezwykle wysoka i piękna niewiasta o łagodnych rysach twarzy patrzyła na niego smutno, a jednocześnie dobrotliwie, jakby chciała mu dodać otuchy. Na rękach trzymała niemowlę.
Z emocji królowi zabrakło tchu. Sugestywny obraz rozmył się jednak szybko, nie dając mu pewności, czy rzeczywiście kogoś ujrzał. Dyskretnie rozejrzał się na boki, lecz najwyraźniej nikt poza nim nie zobaczył widziadła.
„Czy ona naprawdę tu była? – zastanawiał się, mocno przestraszony. – A jeśli tak, cóż to znaczyć może?”.
W dzieciństwie słyszał kilkukrotnie, jak ojciec wspominał Jadwigę – swoją pierwszą małżonkę, dzięki której litewski ród Olgierdowiczów zasiadł na polskim tronie. Nauczony od małego poszanowania wobec jej pamięci, dopiero jako dorosły mężczyzna pojął, co kryło się w błyszczących od wzruszenia oczach starzejącego się króla Władysława. Zrozumiał, że jego ojciec darzył Andegawenkę jakimś osobliwym uczuciem będącym mieszaniną rycerskiej miłości i zwykłej namiętności, niemal religijnej czci oraz męskiej zazdrości jednocześnie. Nigdy nie słyszał, by ojciec z podobnym żarem mówił o swoich pozostałych żonach, nawet o matce Kazimira – królowej Sonce, choć to dopiero ona dała polskiej Koronie męskich następców tronu.
Klęcząc przed ołtarzem w dworskiej kaplicy, uświadomił sobie nagle, że mimo powszechnego szacunku, jaki otaczał świątobliwą Jadwigę, mimo jej majestatu i wielu łask, które wymodliła dla swoich poddanych, królowa zmarła w połogu jak najzwyklejsza niewiasta.
„Requiem aeternam[13]… Jedyne, co wszystkich równo spotyka, to śmierć – pomyślał z lękiem. – A przecie gdyby królowa Jadwiga i jej córka przeżyły, mógłbym się nie narodzić. Ani ja, ani moi bracia! – Ta osobliwa refleksja uderzyła go raptem jak obuchem. – Na tronie zasiadałaby teraz moja przyrodnia siostra Bonifacja z krwi Piastów… O jakże mizerny jest człowiek ze swymi planami! Wielki Boże, cokolwiek postanowiłeś dla tego królestwa, nie odbieraj mi Elżbiety! – poprosił przerażony. – Ona dała naszemu potomstwu starożytną piastowską krew. Jest matką rodu. Potrzebuję Elżbiety u swego boku! Jej mogę ufać we wszystkim, bezwzględnie. Błagam, pozwól jej wygrać tę bitwę! Dodaj sił!” – rozgorączkowane myśli kłębiły się przez chwilę w jego głowie, jak dym pod drewnianym sufitem kaplicy.
W tym momencie głośna rytmiczna modlitwa zaczęła nagle gubić tempo. Ludzkie głosy zmyliły rytm, zaczęły cichnąć, aż wreszcie śpiewy umilkły. Gdy za plecami króla i księży zapanowała niepokojąca cisza, siwiutki jak gołąb biskup Lutkowic pierwszy odwrócił się od ołtarza. Zebrani w kaplicy dygnitarze również zerkali na siebie pytająco, bo nikt właściwie nie wiedział, co się stało. Pogrążony we własnych myślach król ocknął się ostatni.
Zamrugał oczyma piekącymi od dymu. Chciał odetchnąć głębiej, ale zakrztusił się i to przywróciło mu przytomność umysłu. Wtedy serce podeszło mu do gardła. W ciszy, która zapadła po przerwanej modlitwie, usłyszał tylko jedno: z komnat Elżbiety nie dobiegał żaden dźwięk.
Wiedział, co to mogło oznaczać. Zerwał się na równe nogi, lecz raptem zabrakło mu odwagi. Znieruchomiał, nasłuchując.
Po chwili nieznośnie długiej – jak się wszystkim wydawało – z oddali dobiegł wreszcie silny zdecydowany płacz niemowlęcia. Nie było już żadnych wątpliwości: królowa powiła dziecię.
Z głębi dworu zaczął napływać podekscytowany szmer szeptów. Niczym strużka topniejącego na wiosnę śniegu szum ludzkich głosów wolno przybierał na sile, przetaczając się przez kolejne pomieszczenia ku kaplicy. Dworzanie wymieniali się uradowanymi spojrzeniami, niektórzy nabożnie żegnali się znakiem krzyża. Wszyscy czekali na reakcję króla.
Tymczasem Kazimir, o twarzy białej jak płatki młodego przebiśniegu, trwał w bezruchu, wpatrując się w wejście do kaplicy. Nawet nie zauważył, że tuż obok niego stoją w wyczekującej postawie synowie: pierworodny Władek z nerwowo zaciśniętymi ustami, młodszy Kazik o spokojnym spojrzeniu ufnego chrześcijanina, ośmioletni Olbracht z dumnie uniesionym podbródkiem oraz najmłodszy Oleś wbijający wzrok w podłogę.
Gdzieś w oddali piskliwie zaskrzypiały drzwi. Do płaczu niemowlęcia dołączył zdecydowany stukot kroków. Ktoś szedł pośpiesznie w ich kierunku.
Dworzanie rozstąpili się, ujrzawszy jednego z medyków. Z jego zmęczonej twarzy trudno było cokolwiek wyczytać. Mężczyzna skłonił się głęboko, po czym szepnął kilka słów marszałkowi stojącemu w progu.
– Najjaśniejszy panie! – Marszałek zareagował bez zwłoki. – Dziś w nocy, dnia pierwszego stycznia Roku Pańskiego 1467 Jej Wysokość królowa Elżbieta powiła zdrowego, silnego chłopca. Niech mu Pan Bóg błogosławi.
– Królewicz!
– Kolejny następca tronu!
– Oby wasz syn żył długo i szczęśliwie, miłościwy panie! – rozległy się chóralne wiwaty uradowanych dworzan.
– A królowa? Co z królową?! – krzyknął zdesperowany Kazimir. Nie czekając na odpowiedź, wybiegł z kaplicy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] My, naszą – pluralis maiestatis, używanie liczby mnogiej zamiast pojedynczej dla podkreślenia godności osoby (tu: przez monarchę mówiącego o sobie).
[2] Staropolska wersja imienia; chodzi o Kazimierza IV Jagiellończyka.
[3] Gorętwa – dawn. gorączka.
[4] Marszałek, podkomorzy, podkanclerzy i inne – tytuły urzędników dworskich i koronnych, zastępujące w Polsce tytuły arystokratyczne.
[5] Gołowąs – bardzo młody mężczyzna, niedoświadczony w boju.
[6] Korona – potoczny skrót pełnej nazwy państwa: Korona Królestwa Polskiego.
[7] Prawnęki, wnęki – dawniej: prawnuki, wnuki; staropolska forma, szczególnie używana w Małopolsce.
[8] Szuba – rodzaj obszernego płaszcza z cennych tkanin, na zimę podszywanego futrem.
[9] Eneasz Sylwiusz Piccolomini – późniejszy papież Pius II.
[10] Świekra – matka męża, dziś teściowa.
[11] Rakuzy – staropolska nazwa Austrii, rodzinnego księstwa Elżbiety.
[12] Przyjęto ich do konfraterni paulinów w roku 1472.
[13] Requiem aeternam (łac.) – „Wieczne odpoczywanie”.
Powieść historyczna
na motywach biografii
króla Zygmunta I Jagiellończyka
tom I
Copyright © by Anna Szepielak, 2022
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Magdalena Russocka/Trevillion
Redakcja: Anna Sidorek
Korekta: „DARKHART”, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: „DARKHART”
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-662-5
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl