Jesteśmy snem - Ursula K. LeGuin - ebook

Jesteśmy snem ebook

Ursula K. LeGuin

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejne historie ze świata Ursuli K. Le Guin zebrane dla nowego pokolenia czytelników. Tytułowe "Jesteśmy snem" dzieje się w pełnym przemocy świecie, przypominającym nieco lata 70. XX wieku. George Orr - główny bohater powieści - pewnego dnia odkrywa, że posiadł zdolność zmiany rzeczywistości za pośrednictwem swoich snów. O pomoc w poradzeniu sobie z nową zdolnością prosi doktora Williama Habera, psychiatrę, który szybko zdaje sobie sprawę, że moc Orra może wykorzystać również do własnych celów. Kolejne próby rozwiązania problemów ludzkości podejmowane przez lekarza kończą się tworzeniem coraz gorszych alternatywnych światów. Czy George’owi uda się wyzwolić spod wpływu manipulatora i zatrzymać katastrofę? W "Miejscu początku" Hugh Rogers, mieszkaniec jednego z amerykańskich przedmieść, przypadkiem znajduje drogę do Tembreabrezi, idyllicznej krainy wiecznego zmierzchu. Spotyka tam Irenę Pannis, dziewczynę, która odkryła ten świat siedem lat wcześniej i zdążyła pokochać go całym sercem. Irena pragnie ochronić Tembreabrezi przed intruzem - nie może pogodzić się z faktem, że ktoś poznał jej sekretny azyl. Jednak gdy zostaje poproszona przez tamtejszych mieszkańców o połączenie sił z Hugh, by pokonać kryjącego się na górze smoka, postanawia wykonać zadanie. Czy razem dotrą na szczyt? I co zrobią, gdy już się tam znajdą? Tymczasem fabuła "Oka czapli" rozgrywa się na planecie Victoria, na którą jako pierwsi dotarli przestępcy wygnani z Brazylameryki. Latami głodowali, chorowali i umierali, by w końcu zbudować Stolicę. Minęło ponad pół wieku i do miasta przybył Lud Pokoju, pragnący schronić się przed okrucieństwami pogrążonej w konfliktach Ziemi. Co się stanie, gdy krucha równowaga między mieszkańcami Victorii zacznie się załamywać? Czy obiecana oaza zamieni się w wojenne piekło?

Ursula K. Le Guin (1929-2018) nazywana jest królową światowej fantastyki. Była córką znanego antropologa Alfreda L. Kroebera i badaczki indiańskiego folkloru Theodory Kroeber. Le Guin z domu wyniosła znajomość rytuałów, obrzędów i szamańskich praktyk, a także szacunek wobec kulturowej odmienności. Miało to ogromny wpływ na jej twórczość, utrzymaną w konwencji science fiction i fantasy. Opowieści pisarki są wysoko cenione również poza kręgiem miłośników tych gatunków ("Czarnoksiężnik z Archipelagu" od lat znajduje się na liście lektur szkolnych). Obok bardzo sugestywnych wizji rzeczywistości zawierają one niezwykle interesujące portrety psychologiczne bohaterów oraz niebanalne przesłania. Książki Ursuli K. Le Guin przekładali m.in. Stanisław Barańczak, Paulina Braiter i Piotr Cholewa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 656

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

THE LATHE OF HEAVEN

THE BEGINNING PLACE

THE EYE OF THE HERON

Copyright

The Lathe of Heaven © 1971 by Ursula K. Le Guin,

1999 by Ursula K. Le Guin

The Beginning Place © 1980 by Ursula K. Le Guin

The Eye of the Heron © 1978 by Ursula K. Le Guin

Projekt okładki

Dark Crayon

Redaktor inicjująca

Agata Ludwikowska

Redakcja

Renata Bubrowiecka

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8295-886-7

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Jesteśmy snem

Przełożyła

Agnieszka Sylwanowicz

– Dlaczego pan się bał?

– Bo nie chcę zmieniać rzeczywistości! – powiedział Orr, jakby stwierdzał coś absolutnie oczywistego. – Kimże ja jestem, żeby wtrącać się w bieg rzeczy? A zmiany wprowadza moja podświadomość, bez żadnej kontroli inteligencji. Próbowałem autohipnozy, ale to nic nie dało. Sny są niespójne, samolubne, irracjonalne – niemoralne, jak sam pan powiedział przed chwilą. Biorą się z tego, co w nas aspołeczne, prawda, przynajmniej częściowo? Nie miałem zamiaru zabić biednej Ethel. Po prostu nie chciałem, żeby mi wchodziła w drogę.

Rozdział 1

My z tobą, obaj jesteśmy snem. I ja, kiedy mówię, że jestem snem, snem też jestem. Takie słowa nazywa się paradoksami. Jeśli po setkach wieków miałby się znaleźć mędrzec umiejący je rozwiązać, to już by to było, jakbyśmy się mieli z nim spotkać w ciągu dnia.

Zhuangzi, II

Unoszona prądem, rzucana falami, wleczona całą potęgą oceanu meduza dryfuje w otchłani przypływów. Prześwieca przez nią światło, wnika w nią ciemność. Unoszona, rzucana, wleczona znikąd donikąd, bo na otwartym morzu nie istnieje kompas, lecz tylko bliżej i dalej, wyżej i niżej, meduza unosi się i chwieje, w jej wnętrzu bije delikatny i szybki puls, tak jak potężne dzienne pulsy biją w morzu niesionym księżycem. Unosząc się, chwiejąc, pulsując, najbezbronniejsze i najbardziej bezcielesne stworzenie ma ku obronie wściekłość i potęgę całego oceanu, któremu powierzyło swoje istnienie, swoje dążenia i wolę.

Ale oto z wody wznoszą się uparte kontynenty. Połacie żwiru i skaliste urwiska wyskakują zuchwale w powietrze, w tę suchą straszliwą przestrzeń światłości i niestałości, gdzie nie ma warunków do życia. Wtedy prądy błądzą, a fale zdradzają, wyłamują się ze swojego nieskończonego kręgu, aby wystrzelić głośną pianą w skałę, w powietrze i się załamać…

Co pocznie na suchym piasku światła dziennego stworzenie, którego całą istotą jest unoszenie się na falach; co pocznie umysł, budząc się co ranka?

Powieki miał wypalone, więc nie mógł zamknąć oczu; światło wdzierało mu się do mózgu. Nie mógł odwrócić głowy, bo przygniatały go zwalone betonowe bloki, a wystające z nich pręty trzymały mu głowę jak imadło. Kiedy zniknęły, mógł się znów poruszyć. Usiadł. Znajdował się na cementowych schodach; obok jego dłoni kwitł mlecz, który wyrastał z małej szczeliny w stopniach. Po chwili wstał, ale natychmiast poczuł straszliwe mdłości. Wiedział, że to choroba popromienna. Drzwi znajdowały się zaledwie pół metra od niego, bo nadmuchiwane łóżko w połowie wypełniało pokój. Podszedł do nich, otworzył je i przestąpił próg. Przed nim rozciągał się bez końca korytarz wyłożony linoleum, całymi kilometrami wznosząc się i nieznacznie opadając, a gdzieś w oddali, bardzo daleko, znajdowała się męska toaleta. Ruszył ku niej, próbując trzymać się ściany, ale nie było tam niczego, czego mógłby się trzymać, a ściana zmieniła się w podłogę.

– Teraz powoli. Ostrożnie.

Twarz windziarza wisiała nad nim jak papierowy lampion, blada, obramowana siwiejącymi włosami.

– To promieniowanie – odezwał się, ale Mannie chyba nie zrozumiał i powtórzył tylko:

– Ostrożnie.

Znów znajdował się we własnym łóżku w swoim pokoju.

– Upiłeś się?

– Nie.

– Ćpałeś coś?

– Niedobrze mi.

– Co brałeś?

– Nie mogłem znaleźć właściwego klucza – powiedział, myśląc o próbie zamknięcia drzwi, którymi przychodziły sny. Żaden z kluczy nie pasował do zamka.

– Z piętnastego piętra idzie medyk.

Głos Manniego był ledwo słyszalny przez huk rozbijających się fal. Szedł na dno i usiłował zaczerpnąć powietrza. Na jego łóżku siedział jakiś obcy, który trzymał strzykawkę i patrzył na niego.

– Pomogło – stwierdził. – Przychodzi do siebie. Czujesz się fatalnie? Spokojnie. Powinieneś czuć się fatalnie. Zażyłeś to wszystko naraz? – Wskazał siedem niedużych plastikowych kopert z autowydzielacza lekarstw. – Parszywa mieszanka, barbiturany i dexedryna. Co chciałeś sobie zrobić?

Trudno było oddychać, ale mdłości zniknęły, pozostawiając tylko straszną słabość.

– Wszystkie mają daty z tego tygodnia – ciągnął medyk, młody mężczyzna z brązowym końskim ogonem i popsutymi zębami. – Co znaczy, że nie wszystkie pochodzą z twojej karty leków, muszę więc zameldować, że pożyczasz. Nie mam ochoty tego robić, ale rozumiesz, wezwano mnie i nie mam wyboru. Ale nie martw się, przy tych lekarstwach to nie przestępstwo, dostaniesz tylko zawiadomienie, żeby zgłosić się na posterunek policji, a oni wyślą cię na WydMed albo do kliniki rejonowej na badanie i zostaniesz skierowany do internisty albo psychiatry na DT – dobrowolną terapię. Już ci wypełniłem formularz, dane wziąłem z twojego DO. Musisz mi tylko jeszcze powiedzieć, jak długo bierzesz środki spoza osobistego przydziału.

– Kilka miesięcy.

Medyk zanotował coś na kartce, którą trzymał na kolanie.

– A od kogo pożyczałeś karty leków?

– Od znajomych.

– Muszę mieć ich nazwiska. – Po chwili medyk dodał: – Albo chociaż jedno nazwisko. To tylko formalność. Nie będą przez to mieli kłopotów. Wiesz, dostaną tylko policyjne upomnienie, a kontrola ZOOS będzie przez rok sprawdzać ich karty leków. To tylko formalność. Jedno nazwisko.

– Nie mogę. Oni chcieli mi pomóc.

– Słuchaj, jeśli nie podasz tych nazwisk, będzie to stawianie oporu i albo pójdziesz do więzienia, albo do psychiatryka na przymusową terapię. A i tak mogą dotrzeć do kart poprzez dane w autowydzielaczach, jeśli zechcą, ale to po prostu zaoszczędzi im czasu. No, podaj mi jedno nazwisko.

Zakrył twarz rękami przed nieznośnym światłem i powiedział:

– Nie mogę. Nie mogę tego zrobić. Potrzebuję pomocy.

– Pożyczył kartę ode mnie – odezwał się windziarz. – Tak. Mannie Ahrens. 247-602-6023.

Długopis medyka pomknął po papierze.

– Nigdy nie używałem twojej karty.

– No to wykołuj ich trochę. Nie będą sprawdzać. Ludzie stale używają cudzych kart leków, nie da się tego sprawdzić. Ja ciągle pożyczam swoją, używam cudzej. Mam całą kolekcję tych upomnień. Oni nie wiedzą. Brałem rzeczy, o których w ZOOS nawet nie słyszeli. Za nic jeszcze u nich nie wisisz. Nie przejmuj się, George.

– Nie mogę – powtórzył, mając na myśli to, że nie może pozwolić Manniemu kłamać dla siebie, nie może mu zabronić kłamać dla siebie, nie może się nie przejmować, nie może już tak dalej.

– Za dwie, trzy godziny poczujesz się lepiej – odezwał się medyk – ale dzisiaj leż. Tak czy owak, śródmieście jest kompletnie zatkane, kierowcy TSWP próbują kolejnego strajku, a metro usiłuje prowadzić Straż Narodowa. W wiadomościach podają, że bałagan jest jak diabli. Zostań tu. Muszę iść piechotą do pracy, cholera, dziesięć minut drogi stąd. To ten Państwowy Kompleks Mieszkaniowy przy asfaltówce.

Wstał. Łóżko podskoczyło.

– Wiesz, że w tym jednym kompleksie jest dwieście sześćdziesięcioro dzieciaków chorych na kwashiorkor? Wszystkie z rodzin o niskich dochodach albo na zasiłku podstawowym, więc nie dostają protein. I co ja mam, do diabła, z tym zrobić? Złożyłem pięć zapotrzebowań na minimalną dawkę protein dla tych malców, ale mi ich nie przysyłają. Ci urzędnicy to tylko biurokracja i usprawiedliwienia. Ciągle mi powtarzają, że ludzi na zasiłku podstawowym stać na kupno odpowiedniej żywności. Jasne, ale jeśli nie można kupić tej żywności? Och, do diabła z tym. Dam im zastrzyki z witaminy C i będę udawał, że niedożywienie to tylko szkorbut.

Drzwi się zamknęły. Kiedy Mannie usiadł tam, gdzie przedtem siedział medyk, łóżko znowu podskoczyło. Czuć było delikatny słodkawy zapach jakby świeżo skoszonej trawy. Z ciemności zamkniętych oczu, z podnoszącej się wszędzie wokół mgły głos Manniego dobiegał niewyraźnie:

– Czy to nie wspaniałe – żyć?

Rozdział 2

Brama Niebios nie jest bytem.

Zhuangzi, XXIII

Gabinet doktora Williama Habera nie miał widoku na górę Hood. Był to wewnętrzny apartament funkcjonalny na sześćdziesiątym trzecim piętrze Wschodniego Wieżowca Willamette, który nie miał widoku na nic. Ale na jednej z pozbawionych okien ścian widniała ogromna fotografia góry Hood i rozmawiając przez interkom z recepcjonistką, doktor Haber patrzył właśnie na nią.

– Kto to jest ten Orr, Penny? To ten histeryk z objawami trądu?

Siedziała zaledwie metr od niego przez ścianę, ale interkom, podobnie jak dyplom na ścianie, wzbudza zaufanie u pacjenta w równym stopniu, co pewność siebie u lekarza. A nie wypada, żeby psychiatra otwierał drzwi i wołał: „Następny!”.

– Nie, panie doktorze, to pan Greene jutro o dziesiątej. Ten ma skierowanie od doktora Waltersa z Wydziału Medycznego na Uniwersytecie, na DT.

– Nadużywanie leków. Doskonale. Mam tu jego kartę. Dobra, wpuść go, jak przyjdzie.

Jeszcze kiedy mówił, usłyszał, jak nadjeżdża z jękiem winda, zatrzymuje się, z syknięciem otwierają się drzwi; potem kroki, wahanie, otwarcie zewnętrznych drzwi. Skoro już nasłuchiwał, słyszał także skrzypienie drzwi, stukot maszyn do pisania, głosy, spuszczanie wody w pomieszczeniach wzdłuż korytarza oraz tych nad i pod nim. Chodziło o to, żeby nauczyć się ich nie słyszeć; jedyne solidne ścianki działowe istniały już tylko w umyśle.

Teraz Penny załatwiała z pacjentem formalności związane z pierwszą wizytą. Czekając, doktor Haber znów spojrzał na zdjęcie i zastanawiał się, kiedy je zrobiono. Błękitne niebo, śnieg od otaczających wzgórz po szczyt. Niewątpliwie dawno, w latach sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych. Efekt cieplarniany postępował dość powoli i Haber, urodzony w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku, wyraźnie pamiętał błękitne niebo swojego dzieciństwa. Teraz nieliczne śniegi zniknęły ze wszystkich gór świata, nawet z Everestu, nawet z Erebusu o ognistym gardle na jałowym wybrzeżu Antarktydy. Ale oczywiście mogli podkolorować współczesną fotografię, sfałszować błękit nieba i biały szczyt; tego nie da się stwierdzić.

– Dzień dobry, panie Orr! – rzekł, wstając. Uśmiechnął się, ale nie podał ręki. Ostatnio wielu pacjentów wykazywało silny strach przed kontaktem fizycznym.

Mężczyzna niepewnie cofnął prawie wyciągniętą już rękę, nerwowo dotknął naszyjnika i powiedział:

– Dzień dobry.

Naszyjnik był zwykłym długim łańcuszkiem z posrebrzanej stali. Ubranie zwyczajne, standard urzędniczy; włosy o tradycyjnej długości do ramion, broda krótka. Jasne włosy i oczy, niski, szczupły, schludny, lekko niedożywiony, dobry stan zdrowia, dwadzieścia osiem do trzydziestu dwóch lat. Nieagresywny, spokojny, pokorny, z zahamowaniami, przeciętny. Najważniejszym okresem w stosunkach z pacjentem, jak mawiał Haber, jest pierwsze dziesięć sekund.

– Niech pan siada, panie Orr. Doskonale! Pali pan? Te z brązowym filtrem to uspokajacze, a te białe są bez nikotyny.

Orr nie palił.

– Dobrze, zobaczymy, czy zgadzamy się w ocenie pańskiej sytuacji. Kontrola ZOOS chce się dowiedzieć, dlaczego pożyczał pan od znajomych karty leków, żeby uzyskać więcej, niż wynosi przydział tabletek pobudzających i nasennych z automatu. Tak? Więc wysłali pana do chłopców na wzgórzu, a oni zalecili dobrowolną terapię i skierowali pana na leczenie do mnie. Zgadza się?

Słyszał własny jowialny, swobodny głos, obliczony na rozluźnienie słuchacza. Ale ten słuchacz wcale nie był rozluźniony. Często mrugał, miał napiętą postawę siedzącą, a układ rąk zbyt oficjalny: klasyczny obraz tłumionego niepokoju. Skinął głową, jakby w tym samym momencie przełykał.

– Och, świetnie, nie ma w tym nic zdrożnego. Gdyby pan gromadził tabletki, żeby je sprzedać uzależnionym lub popełnić za ich pomocą morderstwo, to byłby pan w tarapatach. Ale skoro pan je po prostu zażywał, karą będzie tylko kilka spotkań ze mną! Oczywiście chcą się dowiedzieć, dlaczego pan je zażywał, żebyśmy razem mogli wypracować lepszy model życia dla pana, który – po pierwsze – utrzyma pana w limicie dawek pańskiej własnej karty leków, a po drugie – może w ogóle uniezależni pana od lekarstw. Otóż zazwyczaj – powędrował na chwilę wzrokiem do teczki przysłanej przez Wydział Medyczny – zażywał pan barbiturany przez parę tygodni, potem na kilka nocy przerzucał się pan na dextroamfetaminę, a potem znów na barbiturany. Jak to się zaczęło? Bezsennością?

– Śpię dobrze.

– Ale miewa pan koszmary.

Mężczyzna podniósł wzrok, przestraszony: przebłysk bladego przerażenia. To będzie prosty przypadek. Nie ma mechanizmów obronnych.

– Tak jakby – potwierdził ochrypłym głosem.

– Łatwo się tego domyśliłem, panie Orr. Zwykle przysyłają mi takich ze snami. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Jestem specjalistą od snów. Dosłownie. Onirologiem. Sen i marzenia senne to moja specjalność. Dobrze, teraz mogę przystąpić do następnego uczonego domysłu, a mianowicie, że używał pan fenobarbitalu, aby stłumić sny, ale stwierdził pan, że z czasem lek coraz słabiej działał, aż w ogóle przestał blokować marzenia senne. Podobnie z dexedryną. Tak więc zażywał je pan na zmianę. Zgadza się?

Pacjent skinął sztywno głową.

– Dlaczego okres zażywania dexedryny był zawsze krótki?

– Robiłem się od niej nerwowy.

– No chyba. A ta ostatnia kombinowana dawka, którą pan zażył, to lulu. Sama w sobie niegroźna. Ale i tak, panie Orr, robił pan niebezpieczne rzeczy. – Przerwał dla efektu. – Pozbawiał się pan snów.

Pacjent znów skinął głową.

– Czy próbuje się pan pozbawić jedzenia i wody, panie Orr? Czy próbował pan ostatnio żyć bez powietrza? – Dalej mówił jowialnym tonem i pacjent wydusił z siebie lekki uśmiech. – Wie pan, że potrzebuje pan snu. Tak jak potrzebuje pan jedzenia, wody i powietrza. Ale czy zdawał pan sobie sprawę, że sam sen nie wystarcza, że pański organizm równie silnie domaga się swojego przydziału marzeń sennych? Systematycznie pozbawiany snów, pański mózg będzie wyczyniał dziwne rzeczy. Będzie pan drażliwy, głodny, niezdolny do koncentracji. Nie brzmi to znajomo? To nie była sama dexedryna – skłonność do snów na jawie, nierówny czas reakcji, zapominanie, brak odpowiedzialności i skłonność do fantazji paranoidalnych. I w końcu zmusi to pana do śnienia – bez względu na okoliczności. Żaden lek nie powstrzyma pana od śnienia, chyba że pana zabije. Na przykład skrajny alkoholizm może doprowadzić do śmiertelnego schorzenia zwanego rozpadem mieliny mostu, co następuje w wyniku uszkodzenia mózgu przez brak śnienia. Nie brak snu! W wyniku tego specyficznego stanu, pojawiającego się podczas snu, stanu marzeń, snu REM, stanu M. Otóż nie jest pan alkoholikiem i nie jest pan martwy, tak więc wiem, że cokolwiek pan zażywał, aby stłumić śnienie, miało skutek tylko częściowy. Dlatego też: A – jest pan w kiepskiej formie fizycznej z powodu częściowego braku śnienia, i B – próbował pan zapędzić się w ślepą uliczkę. Dobrze. Jak pan w nią wszedł? Jak rozumiem, ze strachu przed snami, złymi snami albo przed tym, co pan uważa za złe sny. Czy może mi pan cokolwiek o nich powiedzieć?

Orr się zawahał.

Haber otworzył usta i znów je zamknął. Tak często wiedział, co chcą powiedzieć pacjenci, i potrafił to ująć lepiej niż oni, ale ważne było, żeby to oni uczynili ten krok. Nie mógł ich w tym wyręczyć. I w ogóle to gadanie to tylko wstęp, resztki rytuału z czasów rozkwitu analizy. Chodziło jedynie o ułatwienie mu decyzji, jak pomóc pacjentowi. Czy wskazane jest warunkowanie pozytywne, czy negatywne? Co w ogóle ma robić.

– Chyba nie mam więcej koszmarów niż większość ludzi – mówił Orr, patrząc sobie na ręce. – To nic specjalnego. Boję się… snów.

– Złych snów.

– Jakichkolwiek snów.

– Rozumiem. Czy wie pan chociaż, skąd się wziął ten strach? Albo czego się pan boi, czego chce uniknąć?

Ponieważ Orr nie odpowiedział od razu, tylko wpatrywał się w swoje dłonie, kwadratowe czerwonawe dłonie spokojnie leżące na kolanie, Haber troszeczkę mu podpowiedział:

– Czy to irracjonalność, chaos, czasami ich niemoralność? Czy coś takiego pana niepokoi?

– Tak, w pewien sposób. Ale istnieje określona przyczyna. Widzi pan, ja… ja…

Tu jest punkt zwrotny, blok – pomyślał Haber, też obserwując te sztywne dłonie. Biedak. Moczy się we śnie i ma na tym tle kompleks winy. Chłopięce moczenie bezwiedne, surowa matka…

– I tu przestaje mi pan wierzyć.

Facecik jest bardziej chory, niż na to wyglądało.

– Człowieka, który zajmuje się snami na jawie i we śnie, nie bardzo dotyczy wiara i niewiara, panie Orr. Nie są to kategorie, których często używam. Nie mają tu zastosowania. Proszę więc nie zwracać na mnie uwagi i mówić dalej. Mnie to interesuje.

Czy to nie zabrzmiało protekcjonalnie? Spojrzał na Orra, żeby stwierdzić, czy ten nie wziął mu tego za złe, i na sekundę napotkał jego wzrok. Niezwykle piękne oczy – pomyślał i zdziwił się przy tym słowie, bo piękno też nie było kategorią, którą często przywoływał. Tęczówki Orr miał błękitne albo szare, bardzo jasne, jakby przezroczyste. Przez chwilę Haber zapomniał się i wpatrzył w te przejrzyste nieuchwytne oczy, ale tylko przez chwilę, tak że jego świadomość prawie nie zarejestrowała niezwykłości owego przeżycia.

– No… – powiedział Orr, jakby podjął decyzję – miewam sny, które… które wpływają na… świat jawy. Na prawdziwy świat.

– Wszyscy je miewamy, panie Orr.

Orr wytrzeszczył oczy. Ideał prostoduszności.

– Wpływ snów tuż przed przebudzeniem na ogólny poziom emocjonalny psychiki może być…

Ale ideał prostoduszności mu przerwał:

– Nie, nie o to chodzi. – I dodał, lekko się jąkając: – Problem polega na tym, że coś mi się przyśniło, a potem się sprawdziło.

– Nietrudno w to uwierzyć, panie Orr. Mówię to całkiem poważnie. Od czasów rozkwitu myśli naukowej ludzie nie są skłonni kwestionować takich stwierdzeń, a już o wiele mniej im nie wierzyć. Sny pro…

– To nie są sny prorocze. Ja nie potrafię niczego przewidzieć. Ja po prostu zmieniam rzeczywistość.

Dłonie miał mocno zaciśnięte. Nic dziwnego, że przysłały go tu grube ryby z Wydziału Medycznego. Zawsze podrzucali Haberowi trudne orzechy do zgryzienia.

– Czy może mi pan podać jakiś przykład? Powiedzmy, czy może pan sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy miał pan taki sen? Ile miał pan lat?

Pacjent wahał się długo, aż w końcu powiedział:

– Chyba szesnaście.

Nadal zachowywał się ulegle. Wykazywał znaczny strach przed tematem, ale żadnej wrogości czy odruchów obronnych względem Habera.

– Nie jestem pewien.

– Niech mi pan opowie o pierwszym razie, którego jest pan pewien.

– Miałem siedemnaście lat. Mieszkałem jeszcze z rodzicami i była też u nas siostra matki. Rozwodziła się i nie pracowała, miała tylko zasiłek podstawowy. Była na swój sposób miła. Mieliśmy normalne trzypokojowe mieszkanie i ona tam tkwiła przez cały czas. Matkę doprowadzało to do szału. Chcę powiedzieć, że ciotka Ethel nie była delikatna. Godzinami przesiadywała w łazience – jeszcze mieliśmy w tym mieszkaniu prywatną łazienkę – i ciągle robiła mi jakby żartobliwe przedstawienia. Na wpół żartobliwe. Przychodziła do mojego pokoju w piżamie topless i tak dalej. Miała jakieś trzydzieści lat. Robiłem się od tego jakby spięty. Nie miałem jeszcze dziewczyny i… wie pan. Wiek dorastania. Łatwo się podniecić. Złościło mnie to. To była przecież moja ciotka.

Zerknął na Habera, żeby się upewnić, że lekarz wie, co go złościło, i że go nie potępia. Nachalna swoboda schyłku dwudziestego wieku wywoływała u swych spadkobierców tyle samo poczucia winy i strachu związanego z seksem, ile nachalna represyjność schyłku dziewiętnastego wieku. Orr obawiał się, że Haber może być zgorszony, iż nie chciał pójść do łóżka z własną ciotką. Lekarz miał neutralny, ale zainteresowany wyraz twarzy, więc Orr brnął dalej:

– No i miałem dużo jakby niespokojnych snów i ta ciotka zawsze w nich była. Zwykle przeobrażona, tak jak czasami zdarza się w snach. Raz była białym kotem, ale i tak wiedziałem, że to Ethel. No więc kiedy wreszcie jednego wieczoru namówiła mnie, abym wziął ją do kina, próbowała skłonić mnie, żebym jej dotykał, a potem, kiedy wróciliśmy do domu, rzucała się na moje łóżko i powtarzała, jak to moi rodzice śpią i tak dalej, no więc kiedy wreszcie wyprosiłem ją z pokoju i położyłem się, przyśnił mi się ten sen. Bardzo realistyczny. Kiedy się obudziłem, przypomniałem go sobie w całości. Śniło mi się, że Ethel zginęła w wypadku samochodowym w Los Angeles i że przyszedł telegram. Matka płakała, usiłując przygotować kolację, a mnie było jej żal i chciałem coś dla niej zrobić, ale nie wiedziałem co. To wszystko… Tylko że kiedy wstałem, poszedłem do saloniku. Ani śladu Ethel na tapczanie. W mieszkaniu nie było nikogo innego, tylko rodzice i ja. Jej nie było. Nigdy jej tam nie było. Nie musiałem pytać. Pamiętałem to. Wiedziałem, że ciotka Ethel zginęła w wypadku samochodowym sześć tygodni wcześniej na autostradzie w Los Angeles, wracając do domu po wizycie u prawnika w sprawie rozwodu. Dostaliśmy telegram. Cały sen był jakby powtórnym przeżyciem czegoś, co się rzeczywiście wydarzyło. Tylko że to się wcale nie wydarzyło. Do czasu snu. To znaczy, że równocześnie wiedziałem, że mieszkała z nami i spała na tapczanie w saloniku aż do poprzedniej nocy.

– Ale nie było niczego, co mogłoby to wykazać, udowodnić?

– Nie. Niczego. Nie było jej. Oprócz mnie nikt nie pamiętał, że była. A ja się myliłem. Teraz.

Haber skinął mądrze głową i pogłaskał się po brodzie. To, co wydawało się łagodnym przypadkiem uzależnienia od leków, okazało się poważnym zaburzeniem, ale nigdy nie przedstawiono mu systemu urojeń w tak bezpośredni sposób. Orr mógłby być inteligentnym schizofrenikiem, wciskającym mu kit i nabierającym go ze schizofreniczną pomysłowością i przebiegłością, ale nie miał tej lekkiej arogancji takich ludzi, na którą Haber był niezwykle wrażliwy.

– Dlaczego sądził pan, że matka nie zauważyła zmiany rzeczywistości tamtej nocy?

– No bo jej się to nie przyśniło. To znaczy, ten sen naprawdę zmienił rzeczywistość. Stworzył wstecznie inną rzeczywistość, której częścią ona była cały czas. Istniejąc w niej, nie pamiętała żadnej innej. Ja tak, ja pamiętałem obie, bo tam… byłem… w chwili zmiany. Tylko w taki sposób potrafię to wyjaśnić. Wiem, że to nie ma sensu. Ale muszę mieć jakieś wyjaśnienie albo trzeba będzie uznać, że postradałem zmysły.

Nie, ten facet nie jest mięczakiem.

– Nie zajmuję się osądzaniem, panie Orr. Ja poszukuję faktów. A proszę mi wierzyć, że zdarzenia umysłowe są dla mnie faktami. Kiedy widzi się czyjś sen rejestrowany na bieżąco przez elektroencefalograf, czarno na białym, jak ja to robiłem dziesięć tysięcy razy, nie mówi się o snach, że są nierzeczywiste. One istnieją: są zdarzeniami, zostawiają po sobie ślad. OK. Rozumiem, że inne pana sny miały jakoby podobny efekt?

– Kilka. Przez długi czas nie. Tylko pod wpływem napięcia. Ale wydawało mi się, że… że zdarza się to częściej. Zacząłem się bać.

Haber pochylił się do przodu.

– Dlaczego?

Orr patrzył na niego bez wyrazu.

– Dlaczego się pan bał?

– Bo nie chcę zmieniać rzeczywistości! – powiedział Orr, jakby stwierdzał coś absolutnie oczywistego. – Kimże ja jestem, żeby wtrącać się w bieg rzeczy? A zmiany wprowadza moja podświadomość, bez żadnej kontroli inteligencji. Próbowałem autohipnozy, ale nic to nie dało. Sny są niespójne, samolubne, irracjonalne – niemoralne, jak sam pan powiedział przed chwilą. Biorą się z tego, co w nas aspołeczne, prawda? Przynajmniej częściowo. Nie miałem zamiaru zabić biednej Ethel. Po prostu nie chciałem, żeby mi wchodziła w drogę. No a we śnie to może być drastyczne. Sny idą na skróty. Ja ją zabiłem. W wypadku samochodowym o półtora tysiąca kilometrów stąd przed sześcioma tygodniami. Jestem odpowiedzialny za jej śmierć.

Haber znów pogłaskał się po brodzie.

– Stąd więc – rzekł powoli – te leki tłumiące sny… Żeby mógł pan uniknąć dalszej odpowiedzialności.

– Tak. Leki powodowały, że sny się nie nawarstwiały i nie stawały się realistyczne. Tylko niektóre, bardzo intensywne, są… – szukał słowa – efektywne.

– Dobrze. OK. Zobaczymy. Nie ma pan żony. Jest pan kreślarzem w Zakładach Energetycznych Bonneville-Umatilla. Jak się panu podoba ta praca?

– Niezła.

– Jak wygląda pańskie życie seksualne?

– Miałem jedno próbne małżeństwo. Rozeszliśmy się zeszłej jesieni po kilku latach.

– Pan się wycofał czy ona?

– Oboje. Nie chciała mieć dziecka. Nie była materiałem na pełne małżeństwo.

– A potem?

– No, jest kilka dziewczyn w moim biurze. Właściwie nie jestem… nie jestem zbyt wielkim ogierem.

– A co ze stosunkami międzyludzkimi w ogóle? Czy sądzi pan, że pańskie kontakty z innymi są odpowiednie, że ma pan niszę w emocjonalnej ekologii swego środowiska?

– Chyba tak.

– Więc może pan powiedzieć, że tak naprawdę wszystko jest w porządku z pańskim życiem? Tak? OK. Teraz niech mi pan powie: czy chce pan, czy naprawdę chce pan wyzwolić się z uzależnienia od leków?

– Tak.

– OK, świetnie. Otóż zażywa pan leki, ponieważ nie chce pan śnić. Ale nie wszystkie sny są niebezpieczne, tylko niektóre są szczególnie realistyczne. Śniła się panu ciotka Ethel jako biały kot, ale rano nie była białym kotem – tak? Niektóre sny są w porządku, bezpieczne.

Zaczekał, aż Orr skinie głową.

– A teraz niech się pan zastanowi. Co by pan powiedział na przebadanie całej sprawy i może nauczenie się, jak śnić bezpiecznie, bez strachu? Wyjaśnię to panu. Kwestia snu jest u pana nieźle obciążona emocjonalnie. Dosłownie boi się pan śnić, ponieważ uważa pan, że niektóre ze snów mają zdolność wpływania na rzeczywiste życie w sposób, nad którym pan nie panuje. Otóż może być to zawiła i ważna metafora, przez którą pańska podświadomość próbuje przekazać świadomości coś na temat rzeczywistości – pańskiej rzeczywistości, pańskiego życia – której nie jest pan gotów przyjąć rozumowo. Ale my możemy wziąć tę metaforę zupełnie dosłownie. Nie trzeba jej tłumaczyć w tym momencie w kategoriach rozumowych. W tej chwili pański problem wygląda tak: boi się pan śnić, ale sny są panu potrzebne. Próbował pan stłumić je za pomocą leków, nie poskutkowało. OK, spróbujmy czegoś odwrotnego. Wywołajmy śnienie celowo. Wywołajmy sny, intensywne i realistyczne, właśnie tu. Pod moim kierunkiem, w kontrolowanych warunkach. Tak aby to pan mógł uzyskać wpływ na to, co jakby wymknęło się panu z ręki.

– Jak mogę śnić na rozkaz? – powiedział Orr z ogromnym skrępowaniem.

– W pałacu snów doktora Habera może pan! Czy poddawano pana hipnozie?

– U dentysty.

– Świetnie. No więc wygląda to tak. Wprowadzam pana w trans hipnotyczny i sugeruję, aby pan zasnął, aby pan śnił, a także co się ma panu przyśnić. Włożę panu specjalny hełm, by sen był prawdziwy, a nie tylko hipnotyczny. Podczas śnienia obserwuję pana cały czas, fizycznie i na EEG. Budzę pana i rozmawiamy o przeżytym śnie. Jeśli minie bezpiecznie, może będzie pan myślał o następnym śnie troszkę spokojniej.

– Ale tutaj nie będę śnił efektywnie. To zdarza się raz na dziesiątki albo setki snów. – Rozumowanie obronne Orra było całkiem konsekwentne.

– Może pan tutaj śnić w jakimkolwiek stylu. Obiekt z silną motywacją i odpowiednio wyszkolony hipnotyzer potrafią prawie całkowicie kontrolować treść i skutki snów. Robię to od dziesięciu lat. A pan tu będzie ze mną, bo będzie pan miał ten hełm. Wkładał go pan kiedyś?

Orr pokręcił głową.

– Ale wie pan, co to takiego.

– Za pomocą elektrod przesyła sygnał, który pobudza… mózg do zgrania swojego rytmu z impulsami.

– Z grubsza. Rosjanie używają tego od pięćdziesięciu lat, Izraelczycy udoskonalili go, w końcu i my się przyłączyliśmy i zaczęliśmy produkcję masową do użytku domowego w usypianiu, czyli wprowadzaniu w trans alfa. Otóż kilka lat temu pracowałem na PT w Linnton z pacjentką, która miała ciężką depresję. Jak wiele podobnych jej osób nie spała wiele, a szczególnie brakowało jej snu stanu M, kiedy pojawiają się marzenia senne. Ilekroć udało się jej wejść w stan M, budziła się. Kwadratura koła: większa depresja – mniej snów, mniej snów – większa depresja. Trzeba to przełamać. Ale jak? Żaden lek, jakim dysponujemy, nie wzmacnia stanu M. ESM – elektroniczna stymulacja mózgu? Ale to pociąga za sobą wszczepienie elektrod, i to głęboko, do centrów snu. Wolałem uniknąć operacji. Używałem hełmu, aby wprowadzić ją w sen. A gdyby tak rozproszony sygnał o niskiej częstotliwości wzmocnić i nakierować na określony obszar mózgu? Ależ tak, doktorze Haber, to jest to! Kiedy już wgryzłem się w niezbędną elektronikę, opracowanie podstawowego urządzenia zajęło mi tylko kilka miesięcy. Następnie usiłowałem pobudzać mózg pacjentki zapisem fal mózgowych zdrowej osoby, znajdującej się w odpowiednich stanach, w różnych stadiach snu i śnienia. Nie za bardzo się udało. Odkryłem, że sygnał z innego mózgu może wywołać reakcję u pacjenta albo nie. Musiałem nauczyć się generalizować, wyciągać jakby średnią z setek zapisów normalnych fal mózgowych. Potem, podczas pracy z pacjentem, znów ją zawężam, przykrawam. Ilekroć mózg pacjenta robi to, na czym mi zależy, utrwalam ten moment, wzmacniam go, przedłużam i odtwarzam, pobudzając mózg do zgrania się z własnymi najzdrowszymi impulsami. Otóż wszystko to pociągało za sobą mnóstwo analiz tego sprzężenia zwrotnego, tak że prosty EEG z hełmem urósł do tego.

Wskazał elektroniczny las za Orrem. Większość podzespołów urządzenia ukrył za plastikowymi płytami, bo niektórzy pacjenci albo bali się maszyn, albo identyfikowali się z nimi, ale i tak zajmowało jedną czwartą gabinetu.

– To machina snów – wyjaśnił z uśmiechem – albo, prozaicznie, wzmacniacz. Jego zadaniem będzie wprowadzić pana w sen i marzenia na tak krótko i powierzchownie lub na tak długo i głęboko, jak zechcemy. Aha, nawiasem mówiąc, tę pacjentkę z depresją wypisano z Linnton zeszłego lata jako w pełni wyleczoną. – Pochylił się do przodu. – Chce pan spróbować?

– Teraz?

– A na co chce pan czekać?

– Ale nie mogę zasnąć o wpół do piątej po południu…

Zrobił niemądrą minę.

Haber grzebał w przepełnionej szufladzie w biurku i teraz wyciągnął jakiś papier, formularz zgody na hipnozę wymagany przez ZOOS. Orr wziął długopis, który podał mu Haber, podpisał formularz i położył go posłusznie na biurku.

– Dobrze. Doskonale. A teraz powiedz mi, George, czy twój dentysta używał hipnotaśmy, czy jest zwolennikiem metody zrób to sam?

– Taśmy. Na skali podatności mam trójkę.

– W samym środku wykresu, co? No tak, żeby sugestia co do treści snu miała dobry skutek, będziemy musieli wprowadzić cię w dość głęboki trans. Nie chcemy snów w transie, ale snów podczas prawdziwego uśpienia, zapewni nam to wzmacniacz, ale chcemy mieć pewność, że sugestia trafi naprawdę głęboko. A więc, aby uniknąć całych godzin warunkowania cię do wejścia w głęboki trans, użyjemy indukcji v-c. Widziałeś kiedyś, jak to się robi?

Orr pokręcił głową. Wyglądał na przestraszonego, ale nie protestował. Miał w sobie jakąś uległość, bierność; jakiś pierwiastek kobiecy, a nawet dziecinny. Haber rozpoznał u siebie reakcję opiekuńczo-agresywną względem tego niewielkiego pokornego mężczyzny. Zdominować go i traktować protekcjonalnie było tak łatwo, że pokusa była prawie nie do odparcia.

– Stosuję ją u większości pacjentów. Jest szybka, bezpieczna i pewna. Najlepsza metoda wprowadzania w hipnozę przy minimalnym wysiłku i dla hipnotyzera, i dla pacjenta.

Orr na pewno słyszał przerażające opowieści o uszkodzeniach mózgu lub zgonach spowodowanych przedłużoną lub niewłaściwie prowadzoną indukcją v-c i choć takie obawy tu nie miały podstaw, Haber musiał je zneutralizować, bo inaczej Orr mógłby oprzeć się całej indukcji. Więc opisywał żargonem pięćdziesiąt lat historii metody, a potem zupełnie zboczył z tematu hipnozy z powrotem w sen i sny, żeby odciągnąć uwagę Orra od procesu, a skierować ją na cel hipnozy.

– Przepaść, którą musimy pokonać, to, widzisz, przerwa pomiędzy stanem jawy lub transu hipnotycznego a stanem marzeń sennych. Ta przerwa ma zwykłą nazwę snu. Normalnego snu, nie snu REM, którąkolwiek wolisz nazwę. Otóż istnieją, z grubsza biorąc, cztery stany umysłowe, które nas dotyczą: jawa, trans, sen i śnienie. Jeśli spojrzeć na procesy mózgowe, sen, śnienie i hipnoza mają jeden element wspólny: sen, śnienie i trans wyzwalają aktywność podświadomości, mają tendencję uruchamiania myślenia poziomu pierwotnego, podczas gdy rozumowanie na jawie jest procesem wtórnym – racjonalnym. Ale spójrzmy teraz na zapisy EEG tych czterech stanów. Otóż śnienie, trans i jawa mają wiele wspólnego, podczas gdy sen jest zupełnie inny. I nie można z transu przejść prosto w prawdziwe śnienie. Między nimi musi być sen. Zwykle w stan śnienia wchodzi się cztery lub pięć razy w ciągu nocy, co godzinę lub dwie i za każdym razem tylko na kwadrans. Przez resztę czasu człowiek znajduje się w takim czy innym stadium normalnego snu. I tutaj też pojawiają się sny, ale zazwyczaj niezbyt wyraźne. Praca mózgu w stanie snu przypomina pracę silnika na wolnych obrotach, to coś jak jednostajny szmer obrazów i myśli. A nas interesują wyraźne, naładowane emocjonalnie pamiętne sny stanu śnienia. Nasza hipnoza i wzmacniacz gwarantują ich wywołanie, przekroczenie neurofizjologicznej i czasowej przepaści wprost do śnienia. Więc trzeba, żebyś się położył tu na kozetce. Pionierami w mojej dziedzinie byli Dement, Aserinsky, Berger, Oswald, Hartmann i cała reszta, ale kozetkę mamy prosto od papy Freuda… Niestety, służy ona do spania, co miał za złe. No więc tak na początek chcę, żebyś usiadł tu w nogach. Tak, doskonale. Spędzisz tu trochę czasu, więc usiądź wygodnie. Mówiłeś, że próbowałeś autohipnozy, tak? Dobrze, więc zastosuj technikę, jakiej używałeś przedtem. Co byś powiedział na głębokie oddychanie? Dolicz do dziesięciu przy wdechu, zatrzymaj powietrze przez pięć… tak, dobrze, wspaniale. Może byś spojrzał na sufit, prosto nad głową? OK, dobrze.

Kiedy Orr posłusznie odchylił głowę, znajdujący się tuż za nim Haber szybko i cicho wyciągnął lewą rękę, przyłożył mu ją z tyłu głowy i mocno nacisnął kciukiem i jednym z palców miejsce poniżej każdego ucha, jednocześnie prawy kciuk i palec mocno przycisnął do odsłoniętej szyi tuż pod miękką blond brodą, gdzie przebiega nerw błędny i tętnica szyjna. Czuł pod palcami delikatną bladą skórę. Poczuł pierwszy ruch zaskoczenia i protestu, a potem ujrzał, jak przejrzyste oczy się zamykają. Przebiegł go dreszcz radości z własnej sprawności, z natychmiastowej dominacji nad pacjentem, gdy szybko i cicho mamrotał:

– Zapadniesz teraz w sen… Zamknij oczy, zaśnij, odpręż się, oczyść umysł… Zasypiasz, jesteś odprężony, bezwładny… Odpręż się…

I Orr padł do tyłu na kozetkę jak zabity, z prawą ręką luźno opadającą z boku.

Haber natychmiast ukląkł przy nim, prawą rękę delikatnie trzymając na miejscach ucisku i nie przerywając ani na moment cichego, szybkiego potoku sugestii:

– Jesteś teraz w transie, nie we śnie, ale w głębokim transie hipnotycznym, i nie wyjdziesz z niego ani się nie obudzisz, dopóki ci nie powiem. Jesteś teraz w transie i cały czas zapadasz w niego głębiej, ale ciągle słyszysz mój głos i wykonujesz moje polecenia. Potem, kiedy tylko dotknę twojej szyi tak jak teraz, natychmiast zapadniesz w trans hipnotyczny. – Powtórzył te instrukcje i ciągnął: – Teraz, kiedy każę ci otworzyć oczy, posłuchasz mnie i zobaczysz unoszącą się przed tobą kryształową kulę. Chciałbym, żebyś się na niej skupił – wtedy będziesz się coraz głębiej pogrążał w transie. Teraz otwórz oczy, tak, dobrze, i powiedz mi, kiedy zobaczysz kryształową kulę.

Jasne oczy z dziwnym spojrzeniem skierowanym do wewnątrz popatrzyły obok Habera.

– Teraz – powiedział bardzo cicho zahipnotyzowany.

– Dobrze. Patrz na nią dalej i oddychaj regularnie… Niedługo znajdziesz się w bardzo głębokim transie…

Haber rzucił okiem na zegar. Wszystko to zajęło tylko parę minut. Dobrze. Nie lubił tracić czasu na środki, bo chodziło o to, żeby osiągnąć pożądany cel. Kiedy Orr leżał, wpatrując się w wyimaginowaną kulę, Haber wstał i zaczął dopasowywać mu zmodyfikowany hełm, ciągle zdejmując go i nakładając z powrotem, żeby ustawić maleńkie elektrody i umieścić je na głowie pod gęstymi jasnobrązowymi włosami. Odzywał się często i cicho, powtarzając sugestie i czasami zadając uprzejme pytania, żeby Orr jeszcze nie odpłynął w sen i pozostał w kontakcie. Gdy tylko hełm znalazł się we właściwej pozycji, Haber włączył EEG i przez chwilę go obserwował, chcąc zobaczyć, jak wygląda ten mózg.

Osiem elektrod hełmu wchodziło do EEG – wewnątrz urządzenia osiem pisaków prowadziło stały zapis elektrycznej aktywności mózgu. Na ekranie, który obserwował Haber, impulsy były odtwarzane bezpośrednio – rozbiegane białe błyskawice na ciemno­szarym tle. Mógł dowolnie oddzielić i powiększyć jedną z nich lub nałożyć jedną na drugą. Ten widok nigdy go nie męczył, ten całonocny film, program na kanale pierwszym.

Nie było żadnych esowatych ostrych wierzchołków, których się spodziewał, a które towarzyszą pewnym typom osobowości schizofrenicznych. W całości obrazu nie było nic niezwykłego poza jego różnorodnością. Prosty mózg wytwarza stosunkowo prosty zestaw poszarpanych linii i zadowala się ich powtarzaniem. Ale to nie był prosty mózg. Ruchy miał subtelne i złożone, a powtórzenia ani częste, ani monotonne. Komputer wzmacniacza je zanalizuje, ale teraz Haber nie mógł wyodrębnić żadnego pojedynczego czynnika oprócz właśnie złożoności.

Polecił pacjentowi przestać widzieć kryształową kulę i zamknąć oczy i prawie natychmiast uzyskał silny, wyraźny wykres alfa w dwunastu cyklach. Pobawił się jeszcze trochę mózgiem, zbierając dane dla komputera i badając głębokość hipnozy, a potem rzekł:

– A teraz, Johnie… – Nie, jakżeż on, do diabła, ma na imię? – George… Za minutę zaśniesz, kiedy powiem „Antwerpia”. Kiedy wypowiem to słowo, zaśniesz i będziesz spał, dopóki nie powtórzę trzykrotnie twojego imienia. Przyśni ci się dobry sen. Jeden wyraźny przyjemny sen. Wcale nie zły, ale przyjemny, wyraźny i realistyczny. Kiedy się obudzisz, przypomnisz go sobie. Sen będzie o… – Zawahał się przez chwilę. Niczego nie zaplanował, polegając na natchnieniu. – O koniu. O dużym gniadym koniu galopującym po łące. Biegającym w koło. Może będziesz na nim jechał, może go złapiesz albo może po prostu będziesz go obserwował. Ale sen będzie o koniu. Realistyczny. – Jakiego to słowa użył pacjent? – Efektywny sen o koniu. Po tym nic innego już ci się nie przyśni. A kiedy wypowiem twoje imię trzy razy, obudzisz się spokojny i wypoczęty. Teraz zaś pogrążę cię w sen… mówiąc… Antwerpia.

Cienkie roztańczone linie na ekranie zaczęły się posłusznie zmieniać. Pogrubiały i zwolniły ruchy. Wkrótce zaczęły się pojawiać wrzecionowate kształty drugiego stadium snu i ślady rozciągniętego, głębokiego rytmu delta stadium czwartego. A wraz ze zmianą rytmów mózgu to samo zaszło z ciężką materią zamieszkiwaną przez tę tańczącą energię: dłonie leżały rozluźnione na piersi unoszącej się w powolnym oddechu, twarz była nieobecna i nieruchoma.

Wzmacniacz uzyskał już pełny zapis działalności mózgu na jawie. Teraz zapisywał i analizował wykresy snu, wkrótce będzie wyłapywał początki wykresów snu stanu M i nawet podczas pierwszego snu będzie mógł wprowadzić te impulsy z powrotem do uśpionego mózgu, wzmacniając jego własną emisję. Właściwie może robi to już teraz. Haber przygotował się na oczekiwanie, ale sugestia hipnotyczna plus długie samopozbawienie się przez pacjenta snów natychmiast wprowadziły go w stan M. Ledwo osiągnął stadium drugie, pojawiło się ponowne wznoszenie. Linie chwiejące się powoli na ekranie podskoczyły raz tu i ówdzie, znów zatańczyły, zaczęły przyśpieszać i drgać, przyjmując gwałtowny chaotyczny rytm. Teraz uaktywnił się most, a wykres hipokampu wykazywał pięciosekundowy cykl, inaczej rytm theta, który przedtem nie pojawił się wyraźnie. Palce pacjenta drgnęły, oczy pod zamkniętymi powiekami poruszyły się, obserwując, wargi rozchyliły się do głębokiego oddechu. Śpiący śnił.

Była siedemnasta sześć.

O siedemnastej jedenaście Haber przycisnął czarny guzik wyłączający wzmacniacz. O siedemnastej dwanaście, zauważywszy na powrót ostre iglice i wrzeciona normalnego snu, pochylił się nad pacjentem i trzykrotnie wypowiedział jego imię.

Orr westchnął, poruszył ręką w szerokim swobodnym geście, otworzył oczy i się obudził. Kilkoma zręcznymi ruchami Haber odłączył elektrody od głowy pacjenta.

– Jak się czujesz? OK? – spytał zadowolony i pewny siebie.

– Dobrze.

– A śniłeś. Tyle ci mogę powiedzieć. Pamiętasz co?

– Koń – powiedział Orr chrapliwie, jeszcze oszołomiony. Usiadł. – Sen był o koniu. O tym.

Machnął ręką w kierunku fotościany zdobiącej gabinet Habera, fotografii wspaniałego ogiera wyścigowego Tammany Hall brykającego po trawiastym padoku.

– Co ci się o nim śniło? – spytał Haber zadowolony. Nie był pewien, czy sugestia hipnotyczna wpłynie na treść snu podczas pierwszego seansu.

– Chodził… chodził po tym polu i przez chwilę znajdował się tam dalej. Potem ruszył galopem na mnie i po chwili zdałem sobie sprawę, że mnie przewróci. Ale w ogóle się nie bałem. Sądziłem, że może uda mi się złapać go za kantar albo wskoczyć mu na grzbiet. Wiedziałem, że właściwie nie może mi zrobić nic złego, bo jest koniem z pańskiego zdjęcia, jest nieprawdziwy. To było jak jakaś gra… Panie doktorze, czy nie uderza pana w tym zdjęciu nic… nic niezwykłego?

– No cóż, niektórzy uważają, że jest zbyt dramatyczne jak na gabinet lekarza od czubków, trochę za bardzo przytłaczające. Symbol seksualny naturalnej wielkości prosto przed kozetką. – Roześmiał się.

– Czy był tu godzinę temu? To znaczy, czy nie był to widok góry Hood, kiedy wszedłem, zanim przyśnił mi się koń?

Chryste, to był widok góry Hood, gość ma rację!

To nie był widok góry Hood! To nie mógł być widok góry Hood… To był koń. To był przecież koń.

To była góra.

Koń to był, koń to był…

Wpatrywał się w George’a Orra, wpatrywał się w niego bez wyrazu. Od pytania Orra musiało upłynąć kilka sekund, nie może dać się przyłapać, musi wzbudzać zaufanie, zna odpowiedzi.

– George, czy pamiętasz to zdjęcie jako fotografię góry Hood?

– Tak – rzekł Orr tym swoim raczej smutnym, ale niewzruszonym głosem. – Pamiętam. Góra była pokryta śniegiem.

– Hmm… – Haber skinął mądrze głową, zastanawiając się. Straszny chłód w piersiach minął.

– A pan nie?

Oczy gościa o tak nieokreślonym kolorze, a jednak przejrzyste i patrzące wprost: oczy chorego umysłowo.

– Nie, obawiam się, że nie. To Tammany Hall, potrójny zwycięzca w osiemdziesiątym dziewiątym. Brakuje mi wyścigów, szkoda, że niższe gatunki zostały wyparte w taki sposób przez nasze problemy żywnościowe. Oczywiście koń to absolutny anachronizm, ale lubię to zdjęcie. Jest w nim energia, siła, totalna samorealizacja w zwierzęcym wydaniu. To jakby ideał tego, co chce osiągnąć psychiatra w ramach psychologii ludzkiej, pewien symbol. Oczywiście jest źródłem mojej sugestii co do treści twojego snu, przypadkiem patrzyłem na niego… – Haber spojrzał z ukosa na zdjęcie. Oczywiście, że to był koń. – Ale wiesz co, jeśli chcesz usłyszeć zdanie kogoś innego, zapytamy pannę Crouch. Pracuje tu od dwóch lat.

– Powie, że to zawsze był koń – stwierdził Orr spokojnie, ale ze smutkiem. – Zawsze tak było. Od mojego snu. Jest tu od zawsze. Myślałem, że może, ponieważ pan mi zasugerował treść snu, będzie pan miał podwójną pamięć jak ja. Ale chyba pan jej nie ma.

Znów spojrzał na Habera z tą jasnością, wyrozumiałością, z tą cichą i rozpaczliwą prośbą o pomoc. Gość jest chory. Trzeba go leczyć.

– Chciałbym, żebyś znowu przyszedł, George, i to jutro, jeśli możesz.

– Hmm, pracuję…

– Zwolnij się o godzinę wcześniej i przyjdź tu o czwartej. Jesteś na DT. Powiedz to szefowi i nie czuj z tego powodu żadnego wstydu. Prędzej czy później osiemdziesiąt dwa procent populacji trafia na DT, nie mówiąc o trzydziestu jeden procentach, które dostają PD. Więc przyjdź o czwartej i weźmiemy się do roboty. Dojdziemy do czegoś. Masz tu receptę na meprobamat. Utrzyma ci sny na niskim poziomie, nie wytłumiając do końca stanu M. Możesz go uzupełniać z autowydzielacza co trzy dni. Jeżeli ci się przyśni albo przydarzy cokolwiek przerażającego, zadzwoń do mnie bez względu na porę. Ale wątpię, żebyś zadzwonił, zażywając to. A jeżeli chcesz naprawdę ciężko nad tym ze mną popracować, wkrótce nie będziesz potrzebował żadnych leków. Cały problem z tymi twoimi snami będzie rozwiązany, a ty wypłyniesz na szerokie wody. Tak?

Orr wziął receptę wydrukowaną na kartoniku przez IBM.

– Ulżyłoby mi – rzekł. Uśmiechnął się niepewnie, nieszczęśliwy, ale nie bez humoru. – Jeszcze jedno o tym koniu… – powiedział.

Haber, o głowę wyższy, spojrzał na niego z góry.

– Wygląda jak pan – rzekł Orr.

Haber szybko podniósł wzrok na zdjęcie. Rzeczywiście. Duży, zdrowy, o gęstej sierści, rudobrązowy, pędzący pełnym galopem…

– Może koń w twoim śnie był podobny do mnie? – zapytał z dobrodusznym sprytem.

– Owszem – odparł pacjent.

Kiedy wyszedł, Haber usiadł i spojrzał z niepokojem na ogromną fotografię Tammany Halla. Rzeczywiście była za duża jak na ten gabinet. Cholera jasna, jaka szkoda, że nie stać go na gabinet z oknem i jakimś widokiem!

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI