Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Chcesz być lubiana?
Pytanie?! Każdy chciałby – a już na pewno Amy Landry. Amy jest najmniej lubianą dziewczyną w klasie. Ale zaplanowała sobie, że w tym roku dołączy do paczki lubianych i popularnych. Ma tajną broń – poradnik pod tytułem „Jak zdobyć popularność”.
Co trzeba zrobić, żeby być lubianą?
Wystarczy, że Amy wykorzysta wskazówki z poradnika, a zaraz zacznie imprezować z najpopularniejszymi osobami w szkole (włącznie z rozgrywającym szkolnej drużyny, Markiem Finleyem). Na razie jednak w każdy sobotni wieczór wpatruje się w gwiazdy w towarzystwie swojej nieco dziwnej przyjaciółki Becki i jeszcze dziwaczniejszego Jasona, z którymi łączyła ją kiedyś pasja do astronomii.
Ale na co komu astronomia, kiedy można być zapraszanym na najbardziej odlotowe imprezy?
I najważniejsze: Łatwo jest zostać lubianą. Trudniej pozostać lubianą!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna w Stęszewie (2)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (2)
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (4)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Biblioteka Publiczna w Miastku (3)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 275
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jeszcze mnie polubicie
Powieści Meg Cabot
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI I
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 2 Księżniczka w świetle reflektorów
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 3 Zakochana księżniczka
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 4 Księżniczka na dworze
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 4 I 1/2 Akcja „Księżniczka"
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 5 Księżniczka na różowo
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 6
Księżniczka uczy się rządzić
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 7 Księżniczka imprezuje
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 7 I 1/2 Urodziny księżniczki
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 8 Księżniczka w rozpaczy
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI Gwiazdkowy prezent
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI Walentynki
DZIEWCZYNA AMERYKI
DZIEWCZYNA AMERYKI 2 Pierwszy krok
IDOL NASTOLATEK
LICEUM AVALON
Polecamy również bestsellerowe serie dla nastolatek
Melissa de la Cruz
AU PAIR
Victoria Ashton
ZWIERZENIA NASTOLETNIEJ NIANI
Lisi Harrison
ELITA
Zoey Dean
NA TOPIE
Cecily von Ziegesar
DZIEWCZYNA SUPER PLOTKARA
w przygotowaniu
Lisi Harrison
Podrywaczka atakuje
ELITA 4
MEC CABOT
Jeszcze mnie polubicie
Przekład
Edyta Jaczewska
Redakcja stylistyczna
Magdalena Kwiatkowska
Redakcja techniczna
Andrzej Witkowski
Korekta
Katarzyna Pietruszka
Elżbieta Szelest
Ilustracja na okładce © Wydawnictwo Amber
Opracowanie graficzne okładki
Wydawnictwo Amber
Skład
Wydawnictwo Amber
Druk
Wojskowa Drukarnia w Łodzi
Tytuł oryginału
How To Be Popular
Copyright © 2006 by Meg Cabot LLC.
All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978-83-241-2871-6
Warszawa 2007. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
Pamięci mojego dziadka, Bruce 'a C. Mounseya
Popularny: (przym.) powszechnie łubiany, ceniony przez ogół, znany łub sławny.
Popularność.
Wszyscy jej pragniemy. Dlaczego? Bo popularność oznacza, że ludzie nas lubią. A wszyscy chcą być łubiani.
Ale, niestety, nie wszyscy są łubiani.
Co takiego mają w sobie ludzie popularni, co sprawia, że właśnie oni są tak łubiani?
Ludzie popularni są:
• przyjacielscy
• gotowi zakasać rękawy i włączyć się do jakiejś wspólnej pracy
• zainteresowani wszystkim, co dzieje się w pracy czy w szkole
• schludni i sympatyczni z wyglądu
Ludzie popularni się z tym nie rodzą. Oni sobie wypracowali takie cechy, które przynoszą im popularność...
...i ty też możesz to osiągnąć, wykorzystaj tylko wskazówki z tej książki!
Ze sposobu, w jaki ta kobieta wpatrywała się w mój identyfikator, powinnam się była domyślić, że zapyta.
- Amy Landry... - powtórzyła, sięgając po portfel. - Skąd ja znam to nazwisko?
- Kurczę, proszę pani - powiedziałam. - Nie mam zielonego pojęcia.
Tyle że chociaż nigdy przedtem na oczy jej nie widziałam, to domyślałam się, skąd mogła o mnie usłyszeć.
- Już wiem! - Strzeliła palcami, a potem wskazała na mnie. - Jesteś w żeńskiej drużynie piłki nożnej Liceum Bloomville!
- Nie, proszę pani. Nie jestem.
- A nie byłaś czasem w orszaku królowej na jarmarku hrabstwa Greene?
Ale widać było, że zanim skończyła mówić, już wiedziała, że znów się pomyliła. Moje włosy nie nadają się dla dworki królowej jarmarku jakiegoś hrabstwa w Indianie: są brązowe, a nie blond, kręcą się, nie są proste. I nie mam figury odpowiedniej dla dworki królowej jarmarku żadnego hrabstwa w Indianie - to znaczy, jestem raczej nieduża, a jeśli regularnie nie ćwiczę, moja figura coraz bardziej przypomina beczułkę.
Naturalnie, robię co mogę z tym, co Bóg dał mi do dyspozycji, ale raczej w najbliższej przyszłości nie trafię do „Następnej Top Modelki Ameryki”, a już na pewno nie czeka mnie rola dworki z orszaku jakiejś królowej jarmarku.
- Nie, proszę pani - powiedziałam.
Chodzi o to, że naprawdę nie miałam ochoty, żeby to roztrząsała. Bo kto by miał?
Ale baba nie chciała odpuścić.
- Mój Boże. Ja po prostu wiem. Wiem, że skądś znam twoje nazwisko. - Podała mi kartę kredytową, żeby zapłacić za zakupy. - Jesteś pewna, że nie czytałam o tobie w gazecie?
- Raczej tak, proszę pani. - Boże, tylko tego mi jeszcze trzeba. Żeby ta cała sprawa została opisana w gazecie.
Na szczęście jednak od czasu zawiadomienia o moich narodzinach w gazecie nie ukazała się żadna wzmianka o mnie. Bo i dlaczego miałaby się ukazać? Nie jestem szczególnie utalentowana, muzykalna ani nic.
I chociaż zaliczam w szkole głównie kursy dla uzdolnionych uczniów, to wcale nie dlatego, że jestem jakąś wybitną uczennicą. Bo jeśli dorastasz w hrabstwie Greene i wiesz, że Lemon Joy dolewa się do zmywarki do naczyń, a nie do mrożonej herbaty, już cię umieszczają na kursach dla uzdolnionych.
Zresztą to aż zadziwiające, jak wielu ludzi w hrabstwie Greene popełnia tę pomyłkę. To znaczy, tę z Lemon Joy. Przynajmniej tak twierdzi ojciec mojego przyjaciela Jasona, który jest lekarzem w Szpitalu Bloomville.
- To pewnie dlatego - powiedziałam do tej pani, przeciągając jej kartą przez czytnik - że moi rodzice są właścicielami tej księgami.
Wiem, że to nie brzmi jakoś imponująco. Ale księgarnia Courthouse Square jest jedyną niezależną księgarnią w Bloomville. Jeśli nie liczyć Książek dla Dorosłych i Zabawek Seksualnych Doca Sawyera, tam z tyłu, obok estakady. Ja ich nie liczę.
- Nie. - Kobieta pokręciła głową. - To też nie to.
Mogłam zrozumieć jej frustrację. Szczególnie przygnębiające w tym wszystkim jest to - jak się nad tym zastanowić (czego staram się nie robić, chyba że wydarzy się coś takiego jak teraz) - że Lauren i ja aż do końca piątej klasy byłyśmy przyjaciółkami. Może nie najbliższymi przyjaciółkami. Trudno jest zaprzyjaźnić się z najpopularniejszą dziewczyną w szkole, bo ma zawsze tak zapełniony kalendarz towarzyski.
Ale na pewno przyjaźniłyśmy się dość blisko, bo bywała u mnie w domu (okay, niech będzie, była raz. I chyba nie bawiła się najlepiej. To wina ojca, który właśnie wtedy zabrał się do suszenia w piekarniku musli domowej roboty. Smród spalonych płatków owsianych dominował nad innymi zapachami), i ja bywałam u niej (tylko raz... Jej mama pojechała do kosmetyczki na manikiur, ale w domu był tata i zastukał do pokoju Lauren, żeby powiedzieć, że odgłosy eksplozji, które wydawałam w czasie naszej zabawy Barbie Komandoską, są nieco za głośne. I poza tym, że nie słyszał jeszcze o Barbie Komandosce, i dlaczego nie miałybyśmy się pobawić w Barbie Cichutką Pielęgniarkę?)
- Cóż - powiedziałam do naszej klientki - może ja po prostu... No, wie pani. Mam jedno z tych nazwisk, które zawsze wydają się skądś znajome.
Taa. I ciekawe czemu. To Lauren wymyśliła przecież powiedzenie: „Nie rób z siebie takiej Amy Landry”. Z zemsty.
I zadziwiające, jak szybko to się przyjęło. Teraz, jeśli w szkole ktoś zrobi coś choć trochę idiotycznego albo dziwacznego, ludzie od razu mówią: „Nie rób takiej Amy!” albo: „Ale Amy ci z tego wyszła”, albo: „Typowa Amy!”
I to ja jestem tą Amy, o której mówią.
Fajnie.
- Może i tak - mruknęła z powątpiewaniem kobieta. - Rany, teraz cały wieczór będę się nad tym zastanawiać.
Jej karta kredytowa została przyjęta. Oderwałam wydruk do podpisu i zaczęłam pakować zakupy do torby. Może i mogłam powiedzieć jej, że pewnie mnie kojarzy ze względu na mojego dziadka. Czemu nie? Jest w tej chwili najbardziej obgadywaną - i najzamożniejszą - osobą w południowej Indianie, od czasu, kiedy sprzedał tereny rolnicze w pobliżu planowanej nowej autostrady 1-69 („łączącej Meksyk z Kanadą z pomocą autostradowego korytarza, przebiegającego między innymi przez Indianę”) pod budowę Super Sav-Martu, który otwarto w zeszłym tygodniu.
Co oznacza, że często pojawiał się w lokalnej prasie, zwłaszcza odkąd sporą część swojego majątku wydał na budowę obserwatorium astronomicznego, które zamierza podarować miastu.
Bo każde małe miasteczko w południowej Indianie potrzebuje obserwatorium astronomicznego.
Chyba że nie.
To także znaczy, że moja mama już z nim nie rozmawia, bo Super Sav-Mart, ze swoimi niskimi cenami, prawdopodobnie wykosi z biznesu wszystkie małe sklepy wokół placu, włącznie z księgarnią Courthouse Square.
Ale wiedziałam, że klientka nigdy by się na to nie nabrała. Dziadek nawet nie nosi tego samego nazwiska, co ja. Od chwili narodzin dotknięty był nieszczęsnym mianem Emile’a Kazouli-sa... Mimo takiego upośledzenia, poradził sobie w życiu całkiem nieźle.
Musiałam liczyć się z tym, że tak samo jak super big gulp nie dawał się usunąć z białej dżinsowej spódniczki D&G Lauren (chociaż tata próbował. Użył wszystkich dostępnych środków, a kiedy to nic nie dało, poszedł i odkupił jej nową spódnicę), moje nazwisko na zawsze miało wyraźnie się zapisać w ludzkiej pamięci.
I to wcale nie pochlebnie.
- Och, nieważne - zdecydowała ta pani, zabierając torbę i paragon. - Chyba tak czasem bywa.
- Chyba tak - zgodziłam się. I poczułam ulgę, bo zbierała się do wyjścia. Nareszcie.
Okazało się, że niedługo cieszyłam się spokojem. Bo sekundę później dzwonek nad drzwiami księgami zabrzęczał, a do środka weszła sama Lauren Moffat - w tych samych białych biodrów-kach do pół łydki Lilly Pulitzer, które parę dni temu mierzyłam w centrum handlowym, ale których kupić nie mogłam. Ich cena stanowiła mniej więcej równowartość dwudziestu pięciu godzin pracy za kasą w księgami Courthouse Square - trzymając w ręku Tasti D-Lite z Penguina.
- Mamo? - odezwała się. - Pośpieszysz się wreszcie? Czekam tu na ciebie całe wieki.
Nieważne. Nie można ode mnie oczekiwać, że będę czytała nazwisko na każdej karcie kredytowej, którą mi ktoś wręcza. Poza tym tutaj, w Bloomville, Moffatów jest na pęczki.
- Och, Lauren, ty na pewno będziesz wiedziała - zwróciła się pani Moffat do córki. - Skąd ja znam nazwisko Amy Landry?
- Hm, może stąd, że to właśnie ona wylała big red super big gulp na moją białą spódnicę D&G przy wszystkich ludziach w kafejce, kiedyś, w pierwszej gimnazjalnej? - prychnęła Lauren.
Nigdy mi - jak widać - tego nie wybaczyła. Nie mówiąc o tym, żeby dać ludziom zapomnieć o sprawie.
Pani Moffat rzuciła mi przerażone spojrzenie nad wypchanym poduszką ramieniem swojego swetra-bliźniaka Quacker Factory.
- Och! - jęknęła. - Rany. Lauren, ja...
I wtedy wreszcie Lauren zauważyła mnie za kasą.
- Boże, mamo! - Lauren zachichotała, otwierając drzwi, żeby wyjść na upalne wieczorne powietrze. - Ale Amy Landry odwaliłaś.
Zacztupmy odokredeniapoziomu tiooyypopu/wwości luóyej //fHi/ui:
Odpowiedz na pytania o to, jak cię postrzega twoje otoczenie:
• Czy ludzie cię znają? A jeśli tak, to jak cię traktują?
• Czy robią niegrzeczne uwagi pod twoim adresem - za twoimi plecami albo prosto w oczy?
• Czy cię ignorują?
• Czy zapraszają cię do udziału w swoich wycieczkach i innych roziywkach, na swoje towarzyskie spotkania i przyjęcia?
Na podstawie zachowania otaczających cię ludzi powinnaś móc określić, czy jesteś łubiana, czy zaledwie tolerowana - albo całkiem niepopularna.
Jeśli jesteś zaledwie tolerowana lub całkiem niepopularna, czas zacząć działać.
„Kręciołku!” - właśnie tak Jason ostatnio się do mnie zwracał.
I owszem, to jest irytujące.
Szkoda, że on nie zwraca uwagi, kiedy mu o tym mówię.
- I jaka jest główna intryga kryminalna wieczoru, Kręciołku? - zapytał, kiedy z Beccą weszli do księgami jakąś godzinę po tym, jak wyszły Lauren i pani Moffat. Właściwie, tylko Becca weszła. Jason wpadł do środka. Właściwie to rozwalił się na kontuarze i poczęstował czekoladką lindt ze słoja ze słodyczami.
Jakby wcale nie wiedział, że to mnie doprowadzi do szału, czy coś...
- Jeśli to zjesz, będziesz mi winien sześćdziesiąt dziewięć centów - poinformowałam go.
Wyłowił dolara z kieszeni dżinsów i rzucił na kontuar.
- Reszta dla ciebie.
A potem wyjął ze słoja kolejną czekoladkę lindt i rzucił ją Becce.
Becca była tak zaskoczona, kiedy czekoladka lindt zaatakowała ją nagle, że nie zdążyła jej złapać, więc czekoladka walnęła ją w obojczyk, spadła na podłogę i potoczyła się pod kontuar.
Becca zaczęła więc pełzać po wykładzinie we wzór liter alfabetu, usiłując znaleźć zagubioną czekoladkę i komentując:
- Hej, tu jest mnóstwo kłębów kurzu. Czy wy czasem odkurzacie tę księgarnię?
- Teraz jesteś mi winien trzydzieści osiem centów - oświadczyłam Jasonowi.
- A co mi tam. - On zawsze to mówi. - Ile jeszcze czasu do zamknięcia tej budy?
O to też zawsze pyta. A przecież doskonale zna odpowiedź.
- Zamykamy o dziewiątej. Wiesz, że zamykamy o dziewiątej. Zamykamy o dziewiątej od momentu, kiedy ta księgarnia zaczęła działać, co miało miejsce, pozwól, że ci przypomnę, jeszcze przed naszym urodzeniem.
- Skoro tak twierdzisz, Kręciołku.
A potem poczęstował się kolejnym lindtem.
To naprawdę niesamowite, ile on może jeść i nie utyć. Gdybym ja zjadła dwie takie czekoladki dziennie, do końca miesiąca nie mieściłabym się już w dżinsach. Jason może zjeść i dwadzieścia dziennie, i nadal będzie miał sporo luzu w swoich lewisach (bez streczu).
Faceci chyba po prostu tak mają. Zwłaszcza w okresie dorastania. Jason i ja byliśmy mniej więcej tej samej wagi i wzrostu przez całą podstawówkę i gimnazjum, a nawet jeszcze na początku liceum. I chociaż mógł mnie pokonać w brzuszkach i wszystkim, co wymagało rzucania piłką, ja regularnie biłam go na głowę w indiańskich zapasach na nogi i w stratego.
Ale potem, w czasie ostatnich wakacji, pojechał z babcią do Europy, zwiedzić wszystkie te miejsca z jej ulubionej książki, Kodu Leonarda da Vinci, a po powrocie był o piętnaście centymetrów wyższy niż przed wyjazdem. I jakoś tak wyprzystoj-niał.
Oczywiście, gdzie mu tam do Marka Finleya, który jest naj-seksowniejszym facetem z Liceum Bloomville. Ale i tak... To szalenie niepokojące odkryć, że twój najlepszy przyjaciel - faktycznie, tak się złożyło, że facet - zrobił się seksowny.
Zwłaszcza że stale usiłuje przybrać na wadze, żeby dogonić ten nowy wzrost (ja rozumiem. On musi przytyć).
Teraz mogę go pokonać już tylko w indiańskich zapasach na nogi. Udało mu się już rozgryźć, jak mnie zetrzeć na miazgę w stratego.
I mam wrażenie, że w indiańskich zapasach na nogi mogę go pokonać tylko dlatego, że kładzenie się obok dziewczyny na podłodze nieco go wytrąca z równowagi.
Muszę przyznać, że odkąd wrócił z Europy, kładzenie się obok niego na podłodze - czy na trawie na Wzgórzu, gdzie bardzo często chodzimy obserwować gwiazdy - mnie też nieco wytrąca z równowagi.
- Przestań nazywać mnie Kręciołkiem.
- Kiedy imię ci pasuje, noś je... - oświadczył Jason.
- Buty - poprawiłam. - Przysłowie mówi: kiedy buty ci pasują...
Na co Becca, która wreszcie znalazła zaginioną czekoladkę, wstała z podłogi i dorzuciła tęsknym tonem, otrzepując z kurzu swoje jasne loki:
- Mnie się strasznie podoba przezwisko Kręciołek.
- Taa - wycedziłam. - W takim razie od zaraz możesz sobie to przezwisko zatrzymać.
Oczywiście Jason musiał się wtrącić:
- Wybaczcie, ale nie wszyscy z nas zasłużyli na takie przezwisko, jak obecna tu mistrzyni intrygi kryminalnej, Kręciołek.
- Jeśli rozbijesz ten stojak - ostrzegłam Jasona, bo nadal siedział na kontuarze i wymachiwał nogami tuż przed szklaną gablotą, która stała obok - zmuszę cię, żebyś zabrał sobie do domu te wszystkie lalki.
Bo w tej gablocie stoi chyba ze trzydzieści lalek Madame Ale-x3fl3S^a7Większość to fikcyjne postacie z książek, na przykład ^fermee i JijAMałych kobietek i Heidi z Heidi.
5 Qł)cijjłabyiMaznaczyć, że to był mój pomysł, żeby lalki umieścić y^^klan^gablocie, po tym jak stwierdziłam, że mniej wię-jednaUt^a tygodniowo pada łupem kolekcjonerów, którzy mają notorycznie lepkie palce, jeśli chodzi o lalki Madame Alexander.
Jason mówi, że te lalki go przerażają. Twierdzi, że czasami ma koszmary, w których ścigają go lalki o maleńkich plastikowych paluszkach i błękitnych, nieruchomych oczach.
Jason przestał wymachiwać nogami.
- Mój Boże, nie zdawałam sobie sprawy, że zrobiło się już tak późno. - Z zaplecza wyszła moja mama. Jak zwykle, poprzedzał ją wielki brzuch. Podejrzewam, że moi rodzice postanowili pobić stanowy rekord w produkcji dzieci. Mama niedługo urodzi swoje szóste - mojego przyszłego brata lub siostrzyczkę - w ciągu ostatnich szesnastu lat. Kiedy to najnowsze dziecko przyjdzie na świat, będziemy najliczniejszą rodziną w miasteczku, nie licząc Grubbsów, którzy mają ośmioro dzieci, ale których przyczepa kempingowa nie leży na terenie samego Bloomville, tylko na linii dzielącej Bloomville od reszty hrabstwa Greene.
Mam jednak wrażenie, że kilku najmniejszych Grubbsów odebrano rodzinie, kiedy pracownicy socjalni odkryli, że ich tata podawał im lemoniadę z rozcieńczonego lemon joy.
- Dzień dobry, pani Landry - powiedzieli Jason i Becca.
- Och, cześć Jason, Becca. - Mama uśmiechnęła się do nich promiennie. Ostatnio coraz częściej to się jej zdarza. To znaczy, te promienne uśmiechy. Chyba że dziadek kręci się w pobliżu. Wtedy ciska wzrokiem gromy. - I co planujecie, dzieciaki, na swój ostatni wolny sobotni wieczór, zanim zacznie się szkoła? Czy ktoś robi jakąś imprezę?
To jest właśnie ten wyimaginowany świat, w którym żyje moja mama. Ten świat, w którym moi przyjaciele i ja jesteśmy zapraszani na te fajne imprezy z okazji początku roku szkolnego. Zupełnie jakby nigdy nie słyszała o incydencie z big red super big gulp. No bo przecież ona tam była, kiedy to się stało. To przede wszystkim jej wina, że miałam w rękach super big gulp - sama mi go kupiła. A to dlatego, że tak bardzo było jej mnie żal po tym, jak regulowano mi aparacik na zębach. Miałam go sobie wypić w samochodzie w drodze powrotnej do Gimnazjum Bloomville. Jaki rodzic pozwala dzieciakowi z pierwszej gimnazjalnej zabrać ze sobą do szkoły super big gulp?
Ta historia jest kolejnym dowodem na poparcie teorii, że moi rodzice nie mają pojęcia, co robią. Wielu ludzi ma podobne wrażenia odnośnie własnych rodziców, ale w moim przypadku to najprawdziwsza prawda. Mama zabrała nas kiedyś na wycieczkę na targi wydawców książek do Nowego Jorku i moi rodzice cały ten weekend spędzili, na zmianę gubiąc się albo włażąc pod koła samochodów, spodziewając się, że one staną, bo ludzie w Bloomville zatrzymują samochód, jeśli akurat wchodzisz na jezdnię.
W Nowym Jorku raczej nie.
I nie byłoby żadnego problemu, gdyby chodziło tylko o moich rodziców i mnie. Ale byli z nami mój wówczas pięcioletni brat Pete i moja młodsza siostra Catie, która jeździła jeszcze w wózku spacerowym, i mój najmłodszy brat, Robbie, który był niemowlęciem i noszono go w snugli (Sara jeszcze się w ogóle nie urodziła). Więc to nie dotyczyło tylko moich rodziców i mnie. W grę wchodziły też małe dzieci!
Mniej więcej za piątym razem, kiedy usiłowali wpakować się pod koła jadącego autobusu linii śródmiejskich, zrozumiałam, że moi rodzice są szaleni i w żadnych okolicznościach nie należy im ufać.
A miałam zaledwie siedem lat.
Diagnoza ta utrwaliła mi się na dobre, kiedy weszłam w okres dojrzewania, a rodzice zaczęli do mnie mówić takie rzeczy jak: „Posłuchaj, nigdy jeszcze nie byliśmy rodzicami dorastającej dziewczynki. Nie wiemy, czy robimy to dobrze. Ale staramy się tak, jak umiemy”. To nie jest coś, co chciałoby się usłyszeć od własnych rodziców w żadnych okolicznościach. Chciałoby się wiedzieć, że rodzice mają kontrolę nad sytuacją i wiedzą, co robią.
Taa. Ale moi? Niekoniecznie.
Najgorsze było lato między pierwszą a drugą gimnazjalną, kiedy wysłali mnie na dziewczęcy obóz skautowski. A ja chciałam zostać w domu i popracować w księgami. Nie należę do zagorzałych miłośniczek natury, bo jestem istnym magnesem na komary i kleszcze.
A potem było jeszcze gorzej, przekonałam się, że Lauren Mof-fat ma ze mną spać w jednym namiocie. Kiedy bardzo spokojnie i dorośle wyjaśniłam kierowniczce obozu, że nic z tego nie będzie z powodu szalonej nienawiści Lauren do mnie, a wszystko za sprawą tamtego super big gulp, kierowniczka obozu powiedziała bardzo serdecznie: „Och, jeszcze się przekonamy”, a mama przeprosiła za moje zachowanie, mówiąc, że miewam kłopoty z nawiązywaniem przyjaźni.
- Zmienimy to - oświadczyła kierowniczka z wielką pewnością siebie. I kazała mi zostać w tym namiocie z Lauren.
To potrwało dwa dni, podczas których niczego nie wzięłam do ust - za bardzo było mi wciąż niedobrze - ani nie poszłam do łazienki - bo za każdym razem, kiedy usiłowałam tam wejść, Lauren albo któraś z jej kumpeli stawała przed drzwiami tego wychodka na świeżym powietrzu i syczała:
- Hej... Tylko tam nie odwal jakiejś Amy.
Wtedy kierowniczka przeniosła mnie do namiotu innych, podobnych do mnie wyrzutków, i skończyło się na tym, że na obozie bawiłam się całkiem nieźle.
Najwyraźniej, biorąc pod uwagę wszystko powyższe - a nawet tu nie wspominam, że mama ma bardzo mizerne pojęcie o rachunkowości i księgowaniu, a jednak usiłuje prowadzić własny interes, a tata wyobraża sobie, że gdzieś tam na świecie istnieje ogromne zapotrzebowanie na jego jeszcze niewydaną serię książek o licealnym trenerze koszykówki z Indiany, który rozwiązuje zagadki kryminalne - moim rodzicom nie wolno ufać.
Ani nie należy im mówić o żadnych szczegółach swojego osobistego życia, pomijając rzeczy zasadniczej wagi.
- Nie, nie ma żadnych imprez, pani Landry. - Oto jak Jason odpowiedział na pytanie mojej mamy w kwestii naszych planów na wieczór. Uczę go, jak postępować z moimi rodzicami, bo babcia Jasona ma właśnie wyjść za mąż za mojego dziadka, co znaczy, że on będzie moim przyrodnim kuzynem ze strony matki. Czy jakoś tak. - Pojeździmy sobie po prostu po Main Street.
Powiedział, jakby to było coś najzwyklejszego. Ale to wcale nie jest takie nic. Bo Jason to pierwszy z naszej trójki, który dorobił się własnego samochodu - oszczędzał przez całe lato, żeby odkupić od gosposi swojej babci jej bmw 2002tii z 1974 roku, i to był właśnie pierwszy sobotni wieczór, kiedy miał je do swojej dyspozycji.
Będzie to także pierwszy sobotni wieczór w życiu Jasona, Be-cki i moim, którego nie spędzimy na Wzgórzu, leżąc na trawie i gapiąc się w gwiazdy, ani siedząc na murku pod Penguinem, to znaczy tam, gdzie wszyscy w naszym miasteczku - ci, którzy nie mają samochodów - siedzą w sobotnie wieczory i patrzą, jak bogate dzieciaki (te które na szesnaste urodziny podostawały samochody, a nie iBooki, jak reszta z nas) jeżdżą w tę i z powrotem wzdłuż Main Street, jakże oryginalnie nazwanej głównej drodze prowadzącej przez śródmieście Bloomville.
Main Street zaczyna się przy parku Bloomville Creek - gdzie niemal zakończono już budowę obserwatorium dziadka - i biegnie prostą linią między wszystkimi sklepami dużych sieci, którym udało się wykosić z interesu miejscowe butiki odzieżowe (w taki sam sposób, w jaki zdaniem mojej mamy Super Sav-Mart i jego dział z potężnie przecenionymi książkami nas załatwi), aż do gmachu sądu. Gmach sądu - wielki budynek z piaskowca z białą wieżą, z której sterczy iglica z wiatrowskazem w kształcie ryby na szczycie, chociaż nikt nie ma pojęcia, czemu ktoś wybrał rybę, skoro jesteśmy hrabstwem lądowym, bez dostępu do morza - gdzie wszyscy zawracają i kierują się w stronę parku Bloomville Creek w kolejnym okrążeniu.
- Och! - Mama miała rozczarowaną minę. No i trudno jej się dziwić, prawda? Który rodzic chciałby usłyszeć, że jego córka spędzi ostatni sobotni wieczór letnich wakacji, jeżdżąc tam i z powrotem po głównej ulicy miasteczka? Ona z całą pewnością nie rozumie, czemu to jest o wiele lepsze niż siedzenie i patrzenie, jak inni ludzie to robią.
Chociaż akurat dla mamy największą przyjemnością jest położyć dzieci spać i obejrzeć sobie Prawo i sprawiedliwość przy dużej misce lodów waniliowych z kawałkami chrupek. Więc to oczywiste, że jej osąd można kwestionować.
- Ile jeszcze ci to zajmie, hm, Kręciołku? - zapytał Jason.
Właśnie sięgałam do kasy, chcąc przeliczyć dzisiejszy utarg. Wiem, że jeśli nie będzie się równał albo nie przekroczy utargu z tego samego dnia sprzed roku, mama dostanie zawału.
- Chciałabym, żeby mnie też ktoś nadał takie fajne przezwisko - napomknęła (niezbyt subtelnie) Becca i westchnęła.
- Wybacz, Bex - rzekł Jason. - Nie posiadasz jakichś charakterystycznych cech, takich jak wielka szczęka czy pół hektara terenów rolniczych między jednym okiem a drugim, co by usprawiedliwiało nazwanie cię Szczękościskiem albo Okiem na Maroko. Tymczasem tu obecna Kręciołek... No, tylko na nią popatrz.
Sześćdziesiąt siedem, sześćdziesiąt osiem, sześćdziesiąt dziewięć, siedemdziesiąt z drobnymi.
- Ja przynajmniej mogę sobie włosy rozprostować - zauważyłam. - O twoim nosie tego się nie da powiedzieć, Jastrzębi Dziobie.
- Amy! - zawołała moja mama, przerażona tym, że kpię sobie z długiego, nieco za dużego nosa, dominującego w twarzy Jasona.
- Nic się nie stało, pani Landry - oświadczył Jason, udając, że głęboko wzdycha. - Wiem, że jestem odrażający. Moje panie, wszystkie powinnyście odwrócić oczy.
Przewróciłam oczami, bo Jason jest bardzo daleki od odrażającego wyglądu, i wyciągnęłam szufladę z pieniędzmi z kasy, a potem poszłam na zaplecze, żeby zamknąć ją na noc w sejfie w biurze mojej mamy. Nie wspominałam jej, że utargowaliśmy sto dolarów mniej niż tego samego dnia w zeszłym roku. Na szczęście ona za bardzo zdenerwowała się, że tak podle potraktowałam Jasona, by o to zapytać. Jakby nie słyszała z dziewięć milionów razy, jak on się do mnie zwraca: „Kręciołku”. Bo uważa, że to „słodkie”.
Mama nigdy nie poznała Marka Finleya, więc najwyraźniej nie ma pojęcia, co znaczy prawdziwa słodycz.
Po drodze na zaplecze zauważyłam, że pan Huff, jeden z naszych stałych klientów, zatonął w instrukcji napraw mustangów Chiltona. Jego troje pociech, którymi się opiekuje w weekendy, zajęło się demolowaniem kolejki elektrycznej, którą rozstawiliśmy dla dzieci do zabawy na czas zakupów rodziców.
- Hej, maluchy - powiedziałam do małych Huffów, które waliły wagonikiem restauracyjnym w figurkę Arweny. - Musimy już zamykać. Przepraszam.
Dzieci jęknęły. Ich tata najwyraźniej nie ma w domu tylu fajnych zabawek, ile my mamy tu, w księgami.
Pan Huff, zaskoczony, podniósł wzrok.
- Naprawdę już czas zamykać? - spytał, zerkając na zegarek. - No proszę, coś takiego!
- Ale Amy Landry odwaliłeś, tato - rzucił ze śmiechem ośmioletni Kevin Huff.
Aja tylko stałam tam i gapiłam się na dzieciaka, który szczerzył do mnie zęby w uśmiechu. Widać było, że nie ma pojęcia, co właśnie powiedział. Ani przy kim to powiedział.
Niemniej jednak cały problem w tym, że wcale mnie to nie obchodzi. Bo teraz mam Książkę.
I ta Książka mnie uratuje.
cc/e.s/i fiieje^e^o^u/dHU^ Zdsta/ióio się
nad/noz/idHjfni/)rz{j€z^/i(imi
Przyczyn może być wiele:
• Czy cierpisz z powodu brzydkiego zapachu dala?
• Czy masz trądzik? Czy masz jakąś' szczególnie dużą nadwagę (albo niedowagę)?
• Może jestes' klasowym blaznem (cechuje cię niewłaściwe poczucie humoru)?
Jeśli zatem odpowiedziałaś „nie” na te pytania, twój przypadek braku popularności ma poważniejsze podłoże.
Ten brak popularności może być czymś, co sama na siebie sprowadziłaś.
Prawdopodobnie nie, ponieważ wszystkim powyższym dolegliwościom łatwo zaradzić za pomocą kosmetyków, diety i ćwiczeń fizycznych oraz samokontroli.
Załóżmy, że kiedyś zrobiłaś coś okropnego, i z tego powodu stałaś się osobą niepopularną. Co możesz w sprawie zrobić? Czy możesz to jakoś naprawić?
Nie wiem, czemu nie powiedziałam Jasonowi i Becce. To znaczy, o Książce. Nie wstydzę się tego - no dobra, przynajmniej nie za bardzo.
I nie o to chodzi, że ją ukradłam, czy coś. Naprawdę spytałam babcię Jasona, czy mogę ją sobie wziąć tego dnia, kiedy znalazłam ją w tym starym pudle na poddaszu Hollenbachów. Robiliśmy tam porządki, żeby Jason mógł je sobie przerobić na prywatną garsonierę w stylu Grega Brady’ego, skrzyżowaną z domem z basenem w stylu Ryana Atwooda (co, biorąc pod uwagę, że jest jedynakiem, nie ma sensu. Pomijając to, że łatwiej było przerobić poddasze na jego nowy pokój niż zrywać tapetę w samochody wyścigowe ze ścian jego starego pokoju).
I dobra, to nie tak, że wyciągnęłam Książkę i spytałam Kitty - panią Hollenbach, babcię Jasona, która prosiła, żebyśmy zwracali się do niej po imieniu, żeby nie myliło nam się z drugą panią Hollenbach, jej synową, Judy, matką Jasona - czy mogę sobie wziąć właśnie ją. Ja spytałam, czy mogę sobie zabrać to pudło, które zawierało Książkę i trochę jakichś starych ubrań oraz parę mocno rozerotyzowanych powieści z lat osiemdziesiątych - co mi kazało, muszę to przyznać, spojrzeć na Kitty całkiem inaczej.
Okazało się, że bohaterka jednej z nich lubiła uprawiać seks „po turecku”, co w tej książce nie znaczyło: „nosząc na głowie fez”.
Ale Kitty tylko przelotnie rzuciła okiem na zawartość pudła i powiedziała:
- Och, oczywiście, kochanie. Chociaż nie wiem, na co ci się przydadzą te starocie.
Gdyby tylko wiedziała.
W każdym razie, nie powiedziałam im. I chyba już tego nie zrobię.
Tylko by mnie wyśmiali.
A ja chyba już bym tego nie zniosła. Dzięki Lauren Moffat od pięciu lat wytrzymuję to, że ludzie się ze mnie śmieją - ze mnie, nie ze mną. Chyba już mam tego dosyć.
W każdym razie, okazuje się, że to jeżdżenie tam i z powrotem po Main Street wcale nie jest tak zabawne, jak siedzenie i gapienie się na ludzi, którzy jeżdżą tam i z powrotem po Main Street i wyśmiewanie się z nich.
W głowie mi się nie mieści, że przez całe lato marzyłam o tym, żeby być w środku takiego samochodu, a nie z zewnątrz obserwować ruch na Main Street. Skoro okazuje się, że o wiele fajniej siedzi się na murku. No bo z murku widać, jak Darlene Staggs otwiera drzwi po stronie pasażera samochodu chłopaka, z którym tego wieczoru akurat chodzi, i wymiotuje całą wzmocnioną lemoniadę Mike’a, którą wypiła tego popołudnia, opalając się nad jeziorem.
Z murku słychać wiewiórczo piskliwy głosik Bebe Johnson, która wtóruje Ashlee Simpson lecącej z radia.
Z murku widać Marka Finleya, który poprawia wsteczne lusterko, żeby się w nim przejrzeć i delikatnie roztrzepać swoją puszystą grzywkę.
Z tylnego siedzenia nowego samochodu Jasona żadnej z tych rzeczy nie widać.
A musiałam siedzieć na tylnym siedzeniu, bo Becca dosta-je choroby lokomocyjnej, jeśli siedzi z tyłu. Więc siedziała z przodu, obok Jasona. Co oznaczało, że niewiele widziałam poza tyłem ich głów. Więc nic nie zobaczyłam, kiedy Jason powiedział:
- Wow, widziałyście to? Alyssa Krueger właśnie się wywaliła na środku ulicy; usiłowała przebiec w espadrylach na platformie z suv-a Shane’a Mullena do jeepa Craiga Wrighta.
- Podarła sobie spodnie? - spytałam z ożywieniem.
Ale ani Jason, ani Becca nie byli w stanie potwierdzić informacji na temat rozdartych spodni.
Gdybym siedziała na murku, całe zdarzenie obejrzałabym sobie dokładnie.
Poza tym, chociaż rozumiem, że Jason jest podekscytowany tym swoim nowym samochodem, i tak dalej, uważam, że trochę z tym wszystkim przesadza. Teraz, kiedy zobaczy jakieś inne bmw, stosuje się do czegoś, co nazywa beemwicową etykietą. To oznacza, że pozwala tej drugiej beemwicy włączyć się do ruchu przed nim - a już zwłaszcza jeśli to jest bmw serii 7, królowa beemwic, albo kabriolet 645Ci. Co mnie się osobiście wydaje obraźliwe, bo właśnie takim jeździ Lauren Moffat, której ojciec jest właścicielem miejscowego salonu dealerskiego BMW.
- O nie, to niemożliwe, żebyś to przed sekundą zrobił - jęknęłam, kiedy zobaczyłam, że Jason przepuszcza blondynkę w czerwonym kabriolecie na wysokości Hoosier Sweet Shoppe na placu. - Powiedz mi, że nie przepuściłeś przed chwilą Lauren Moffat.
- To beemwicową etykieta - stwierdził Jason. - Co ci mam powiedzieć? Ona jeździ lepszym modelem. Muszę ją przepuścić. To taka moralna powinność.
Czasami wydaje mi się, że Jason jest największym dziwad-łem w hrabstwie Greene. Większym nawet niż ja. Albo Becca. A to już coś, jeśli wziąć pod uwagę, że Becca większość swojego życia spędziła na wiejskiej farmie, praktycznie pozbawiona kontaktu z dzieciakami w swoim wieku, pomijając szkołę, gdzie nikt poza mną nie chciał z nią rozmawiać, bo nosiła kombinezon i przez całą piątą klasę codziennie zasypiała na wychowaniu obywatelskim. Ludzie zawsze próbowali ją budzić, aleja im mówiłam: „Zostawcie ją! Widać, że potrzebuje małej drzemki”.
Zawsze uważałam, że Becca musi mieć w domu bardzo nieciekawe układy, póki się nie przekonałam, że musiała wstawać codziennie o czwartej rano, żeby zdążyć na autobus do szkoły, bo mieszkała tak daleko za miastem.
Trzeba było taktownych negocjacji, żeby zrezygnowała z zakładania do szkoły kombinezonu OshKosh B’Gosh. Ale problem spania w czasie lekcji rozwiązał się dopiero rok temu, kiedy rząd wykupił farmę jej rodziców pod budowę nowej autostrady 1-69, a oni za te pieniądze kupili stary dom Snydersów niedaleko nas.
Teraz, kiedy może sobie pospać do siódmej, Becca jest na lekcjach całkiem przytomna. Nawet na higienie, na której niekoniecznie trzeba być kompletnie dobudzonym.
Nic dziwnego, że ta dwójka została moimi najbliższymi przyjaciółmi. To wcale nie znaczy, że ja nie czuję, że mam szczęście, skoro oni istnieją w moim życiu (no cóż, może pomijając Jaso-na, skoro tak się jakoś ostatnio dziwnie zachowuje). Bo razem zdarzało nam się rewelacyjnie pośmiać. A te wieczory spędzone na leżeniu na plecach na Wzgórzu i wspólnym gapieniu się na niebo, które powoli różowiało, a potem robiło się fioletowe i wreszcie ciemnogranatowe. Kiedy jedna po drugiej pojawiały się gwiazdy, a my gadaliśmy o tym, co byśmy zrobili, gdyby jakiś gigantyczny meteor - jak te w roju Leonidów - spadł na nas z prędkością milionów kilometrów na godzinę (Becca: poprosiłabym Boga o wybaczenie za grzechy; Jason: pożegnałbym się z życiem; ja: wyniosłabym się stąd, gdzie pieprz rośnie).
Mimo to Becki i Jasona nie da się nazwać normalnymi ludźmi.
Bo żebyście tylko wiedzieli, czego oni słuchali, kiedy tak jeździliśmy samochodem Jasona: składanki, którą zebrał Jason z tego, co uważa za najlepszą muzykę lat siedemdziesiątych. Ponieważ jego samochód jest z tej epoki, uznał, że zwyczajnie wypada, żebyśmy słuchali piosenek, które były hitami tamtej dekady. Dzisiaj słuchaliśmy przebojów z jego ulubionego roku... 1977 - God Save the Queen Sex Pistols i ścieżki dźwiękowej z Gwiezdnych wojen - nowej nadziei, w wersji z kompletną sceną z kantyny.
Poważnie. Nie ma to jak jeździć tam i z powrotem po Main Street przy dźwiękach kapeli składającej się z pozaziemskich istot.
To wtedy, kiedy przystanęliśmy na światłach przed sklepem z zaopatrzeniem dla artystów plastyków, zobaczyłam, że Mark Finley wyjeżdża zza rogu Main Street i Elm swoim purpurowo--białym jeepem z napędem na cztery koła i trąbi.
A moje serce, jak zawsze kiedy widzę Marka Finleya, wykonało salto w tył w klatce piersiowej.
Lauren, która była przed nami w swoim kabriolecie, wielce się ucieszyła, zatrąbiła i pomachała ręką. Ale nie do nas. Do Marka.
Trochę ciężko mi było zauważyć, co zrobił Mark, bo Jason przesyłał w jego kierunku różne obsceniczne gesty... Spod deski rozdzielczej, żeby Mark ich czasem nie zauważył, bo w gruncie rzeczy człowiek raczej nie robi publicznie obscenicznych gestów w stronę rozgrywającego drużyny futbolowej, jeśli chce dotrwać pierwszego dnia swojej trzeciej licealnej.
- Popatrz, Amy - rzekł Jason. - Tam jest twój chłopak.
Na co Becca ryknęła śmiechem. Tyle że usiłowała trochę stłumić śmiech, żeby nie urazić moich uczuć. Więc w efekcie wyrwało jej się tylko takie stłumione parsknięcie.
- Czy on już widział twoją nową szaleńczo kręconą fryzurę? - spytał Jason. - Założę się, że kiedy ją zobaczy, natychmiast zapomni o małej pannie Moffat i zainteresuje się twoim śniadankiem.
Nic nie powiedziałam. Bo prawdę mówiąc, chociaż Jason nie ma pojęcia, o czym mówi, to się niedługo zdarzy. Mark Finley totalnie zda sobie sprawę z tego, że on i ja jesteśmy sobie przeznaczeni. Musi.
W każdym razie, okazało się, że jeżdżenie w tę i z powrotem po Main Street to padaka. I nie tylko moim zdaniem. Mniej więcej po trzecim okrążeniu Jason się odezwał:
- Czuję się jak debil. Ktoś ma ochotę na kawę?
Ja nie miałam, ale wiedziałam, o co mu chodzi z tym czuciem się jak debil. Bo jeżdżenie w tę i z powrotem jakąś ulicą - nawet taką, po której jeżdżą w tę i z powrotem praktycznie wszyscy ludzie, których znasz - jest po prostu nudne.
A zaletą Coffee Pot jest to, że jeśli uda ci się znaleźć miejsce na balkonie, na piętrze, to nadal możesz obserwować, co się dzieje na Main Street, bo Coffee Pot właśnie przy niej się znajduje. Tylko po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko murku, za którym fani gotyckiego rocka i radykaliści spod znaku festiwalu Buming Man zbierają się, żeby grać w footbaga w czerwonej poświacie papierosów aromatyzowanych goździkami.
Kiedy tylko udało nam się zdobyć stolik na balkonie, Jason dał mi kuksańca łokciem i wskazał jakiś punkt za balustradą.
- Alarm bojowy, Ken i Barbie na drugiej godzinie - zameldował.
Zerknęłam na dół i zobaczyłam Lauren Moffat i jej partnera, Marka Finleya, którzy kierowali się prosto do bankomatu tuż pod nami. Dla mnie to coś naprawdę zadziwiającego, że taki człowiek jak Mark Finley może chodzić z kimś tak wrednym jak Lauren Moffat. Bo Mark jest łubiany przez prawie wszystkich (z wyjątkiem Jasona, który żywi całkiem nieuzasadnioną pogardę dla niemal wszystkich poza swoim najlepszym kumplem, Stuckeyem, który jest prawdopodobnie jednym z najnudniejszych osobników rasy ludzkiej, Beccą i mną-jeśli się akurat nie kłócimy). Mark był wybierany na przewodniczącego samorządu swojego rocznika co rok od, hm, od zawsze, bo jest taki miły. A tymczasem Lauren...
No cóż, ujmijmy to w ten sposób: Mark może lubić Lauren tylko ze względu na jej urodę. Dwoje tak przepięknych ludzi - bo Mark, oczywiście, jest nie tylko miły, jest też przystojny jak Brad Pitt - chyba w jakiś sposób musiało się ze sobą zejść. Nawet jeśli jedno z nich to pomiot szatana.
A Mark i Lauren - oni zdecydowanie ze sobą chodzą. Mark obejmował Lauren ramieniem, a ona splotła palce z jego palcami. Totalnie się migdalili, nieświadomi faktu, że nad nimi mogą siedzieć jacyś ludzie, którzy niekoniecznie chcąbyć świadkami ich pocałunków. Chociaż najwyraźniej ja byłam jedyną osobą,
dla której widok Marka całującego Lauren był jak rozgrzany do czerwoności pogrzebacz wbity w serce. Becca i Jason nie lubią obserwować, jak ludzie wsadzają sobie nawzajem języki w usta; uznali to za obrzydliwe.
- Fuj! - Becca odwróciła wzrok.
- Nic nie widzę - oświadczył Jason. - Oślepiło mnie to ich paskudne demonstracyjne okazywanie uczuć.
Wyciągnęłam szyję, żeby zerknąć przez szczeliny balustrady. Ale ta dwójka znikła pod balkonem, bo Mark chciał skorzystać z bankomatu. Widziałam tylko fragment włosów Lauren.
- Dlaczego oni muszą to robić? - spytał Jason. - Tak się publicznie obściskiwać? Czy oni usiłują na każdym kroku podkreślać, że znaleźli sobie partnera, kiedy reszta z nas takiego kogoś nie ma? Czy o to im chodzi?
- Moim zdaniem oni nie robią tego celowo - stwierdziła Becca. - To jest i tak obrzydliwe, ale każde z nich nie może się drugiemu oprzeć.
- Ja w to nie wierzę - powiedział Jason. - Według mnie oni to robią celowo, żeby reszta ludzi poczuła się źle, bo jeszcze nie znaleźliśmy sobie bratniej duszy. Jakby liceum było miejscem, gdzie człowiek chciałby takiej duszy szukać.
- Ale co w tym złego, że ktoś znajdzie bratnią duszę w szkole? - spytała Becca. - A może to twoja jedyna szansa znalezienia w życiu bratniej duszy. Jeśli ją zmarnujesz, tylko dlatego, że nie chcesz spotykać swojej bratniej duszy w liceum, możesz już nigdy jej nie spotkać i do końca życia snuć się po świecie samotny jak palec.
- Ja nie wierzę, że człowiek ma tylko jedną bratnią duszę - stwierdził Jason. - Mamy wiele szans na spotkanie licznych bratnich dusz. Jasne, że można spotkać swoją bratnią duszę w liceum. Ale to nie znaczy, że jeśli ci się to nie uda, już nigdy nikogo nie spotkasz. Spotkasz, tylko że w dogodniejszej dla siebie porze.
- A co jest takiego niedogodnego w spotkaniu bratniej duszy w liceum? - spytała Becca.
- Pomyślmy... - powiedział Jason, drapiąc się po brodzie. -Na przykład... To, że jeszcze mieszkasz z rodzicami? Więc gdzie ty i twoja bratnia dusza macie się spotykać, żeby sobie, no wiesz, zrobić dobrze?
Becca pomyślała chwilę i powiedziała:
- W twoim samochodzie.
- Widzisz, to jest G.P. - powiedział Jason. Tyle że on ten skrót rozwinął. - Co w tym romantycznego? Zapomnij o tym.
- A więc twierdzisz, że w liceum człowiek nie powinien umawiać się na randki? - spytała Becca. - Bo nieromantycznie jest całować się w samochodzie?
- Jasne, że można się umawiać na randki - odpowiedział Jason. - Chodzić do kina, łazić gdzieś razem, różne takie. Ale po prostu, no wiesz. Nie zakochiwać się.
- Co? - Becca miała przerażoną minę. - W ogóle?
- Nie w kimś, z kim chodzisz do szkoły - wyjaśnił Jason. - No bo, daj spokój. Nie chcesz chyba pluć w miskę, z której jadasz?
Tylko że on nie powiedział „pluć”.
- Uch! - sapnęła Becca.
- Mówię poważnie - stwierdził Jason. - Jeśli spotykasz się z kimś ze szkoły, to co się dzieje, kiedy ze sobą zrywacie? I tak musisz co dzień natykać się na tego kogoś. Jak ci z tym będzie? Supemiezręcznie. Komu to potrzebne? Szkoła jest już wystarczająco beznadziejna, nie musisz sobie jeszcze tego dowalać.
- A więc mówisz... - Becca próbowała jakoś to sobie poukładać - że nigdy nie brałeś pod uwagę spotykania się... Nigdy się nie zadurzyłeś... W nikim ze szkoły? W nikim zupełnie?
- Dokładnie - potwierdził Jason. -1 nigdy nie zamierzam.
Becca miała taką minę, jakby mu nie dowierzała, ale ja wiem, że on mówił prawdę. Sama na sobie to odczułam, bo pamiętam, że w piątej klasie pewna niezbyt mądra nauczycielka posadziła nas w jednej ławce. Jason konsekwentnie mnie szczypał, kłuł i dokuczał mi, aż miałam już tego powyżej uszu. Kiedy poradziłam się dziadka, pytając, jak powinnam uporać się z tą sytuacją: czy mam też Jasona szczypać, czy na niego naskarżyć - dziadek powiedział:
- Amy, kiedy chłopcy dokuczają dziewczynom, robią to zawsze dlatego, że trochę się w nich podkochują.
Ale kiedy potem - niezbyt mądrze, teraz zdaję sobie z tego sprawę - powtórzyłam to Jasonowi (kiedy udawał, że rozsmaro-wuje na moim krześle gila z nosa), on się tak wściekł, że do końca roku się do mnie nie odezwał. Już nie było żadnych potyczek G.I. Joe kontra Barbie Speleolożka. Żadnych więcej rozgrywek w stratego. Żadnych wyścigów na rowerach ani indiańskich zapasów na nogi. Zamiast tego trzymał się z tym swoim głupim kumplem, Stuckeyem, a mnie została przyjaźń ze Śpiącą Królewną (vel Beccą).
Nasze stosunki ociepliły się dopiero w pierwszej gimnazjalnej, zaraz po incydencie z super big gulp, kiedy kampania terroru rozpętana przeciwko mnie przez Lauren sięgnęła szczytu, a on nie mógł się nade mną nie litować, widząc, że siedzę sama w stołówce, i wreszcie znów zaczął jeść ze mną lunch.
Jason nie wierzy w szkolne romanse. I już.
- Bo w przeciwnym razie - ciągnął teraz przy kawiarnianym stoliku - będziecie jak ta para kretynów, tam pod nami. A przy okazji, Kręciołku? Czy mogę spytać, co ty właściwie wyprawiasz?
Przestałam wytrząsać zawartość saszetek z cukrem za balustradę tarasu i z niewinną miną spojrzałam na Jasona.
- Nic.
- Ja widzę - powiedział Jason - że jednak coś robisz. Wygląda mi na to, że wysypujesz cukier na głowę Lauren Moffat.
- Ćśśś... - szepnęłam. - Śnieg pada. Ale tylko na Lauren. - Wytrząsnęłam z saszetek jeszcze trochę cukru. - „Wesołych Świąt, panie Potter!” - zawołałam cicho w stronę Lauren, naśladując Jimmy’ego Stewarta, najlepiej jak umiem. - „Wesołych Świąt, panie inspektorze podatkowy!”
Jason ryknął śmiechem i musiałam go uciszać, bo Becca zauważyła, że kończy mi się cukier, i szybko podsunęła mi jeszcze kilka saszetek.
- Przestań się śmiać tak głośno - upomniałam Jasona. - Ze-psujesz im tę piękną chwilę. - Wysypałam jeszcze trochę cukru za balustradę balkonu. - „Wesołych Świąt wszystkim i wszystkim dobrej nocy!”
- Hej! - dobiegł nas głos Lauren Moffat, wyraźnie poirytowany. - Co... Uch! Co ja mam we włosach?
Wszyscy troje zanurkowaliśmy pod stolik, żeby Lauren nie mogła nas zobaczyć, gdyby spojrzała w górę. Mogłam ją dostrzec przez szpary między sztachetkami balustrady, ale ona mnie nie widziała. Potrząsała włosami. Becca, skulona po drugiej stronie stolika, musiała zatkać sobie usta rękoma, żeby nie chichotać głośno. Jason wyglądał, jakby za moment miał się zsi-kać w spodnie, tak bardzo starał się nie ryknąć śmiechem.
- Co się stało, kochanie? - Mark wyszedł spod balkonu, wkładając portfel do tylnej kieszeni.
- Mam coś we włosach, piasek czy co - powiedziała Lauren, nadal wytrząsając włosy. Ale widać było, że robi to niechętnie, bo bardzo starannie wyprostowała je prostownicą.
Mark pochylił się bliżej i przyjrzał.
- Wydaje mi się, że są w porządku - stwierdził. Co nas rozśmieszyło jeszcze bardziej, tak że w końcu łzy zaczęły nam płynąć z oczu.
- Cóż - mruknęła Lauren, po raz ostatni wstrząsając te swoje idealnie proste włosy. - Pewnie masz rację. Dobra. Chodźmy.
Dopiero kiedy skręcili za róg, w stronę Penguina, wreszcie wyleźliśmy spod stolika, histerycznie się zaśmiewając.
- O mój Boże, widziałaś jej minę? - spytała Becca między jednym wybuchem śmiechu a drugim. - „Mam coś we włosach!”
- To było fantastyczne, Kręciołku - oświadczył Jason, ocierając z oczu łzy śmiechu. - Twój najlepszy występ.
Ale tu się mylił. To nawet w przybliżeniu nie był mój najlepszy występ. Ale skąd on miał to wiedzieć?
- Podać wam to co zwykle, dzieciaki? - spytała Kirsten, nasza kelnerka, podchodząc, żeby wytrzeć stolik. Najwyraźniej zauważyła cały ten cukier, który mi się wysypał.
Zazwyczaj, kiedy Kirsten nas obsługuje, Jason upuszcza swoją serwetkę, czy coś, i musi się schylić, żeby ją podnieść. Bo on do Kirsten czuje to samo, co ja do Marka: uważa jąza uosobienie doskonałości. I może zresztą nim jest. Kim jestem, żeby to osądzać? Kirsten, która pochodzi ze Szwecji, dorabia sobie do czesnego za studia napiwkami, które dostaje w Coffee Pot. A i tak stać ją na balejaż w kolorze blond, który jest tylko jednym z powodów, dla których Jason wieczór po wieczorze spędza, leżąc na Wzgórzu i komponując haiku na jej cześć. Szczególnie poetycko odnosi się do niej, kiedy Kirsten wkłada białą męską koszulę na gołe ciało, zawiązując ją tuż pod biustem na węzeł.
Osobiście uważam, że Kirsten jest miła i tak dalej, ale nie sądzę, żeby była wystarczająco dobra dla Jasona. Oczywiście, nigdy bym się jemu do tego nie przyznała. Ale zauważyłam, że ma naprawdę suchą skórę na łokciach. Totalnie powinna zainwestować w jakiś balsam nawilżający.
Ale dzisiaj, z jakiegoś powodu, Jason wydawał się nie zauważać Kirsten. Był zajęty wypytywaniem, jak nam pójdzie w poniedziałek rano (ale nie o to, jak zamierzam zmienić strukturę towarzyską Liceum Bloomville za pomocą Książki jego babci - tego Jason i Becca nie wiedzą. Najwyraźniej). Dyskutowaliśmy o tym, o której musimy teraz wychodzić z domu, skoro Jason ma wreszcie samochód: - o cudownej ósmej rano, co nam pozwoli zdążyć na pierwszy dzwonek o ósmej dziesięć, a nie o uprzykrzonej siódmej trzydzieści, bo wtedy przyjeżdża szkolny autobus.
- Wyobrażacie sobie ich miny, kiedy tam podjedziemy? - mówiła Becca, kiedy Kirsten podeszła z naszym zamówieniem. - To znaczy, na parking dla uczniów?
- Zwłaszcza jeśli będziemy słuchać Andy’ego Gibba? - wytknęłam.
- Ludzie na topie - odezwał się Jason - mogą mnie pocałować gdzieś.
- Co to znaczy ludzie na topie? - spytała Kirsten.
- No wiesz - zaczęła wyjaśniać Becca, dosypując sobie jeszcze trochę słodziku do bezkofeinowej kawy. Becca miewa problemy z nadwagą. Kiedy mieszkała na farmie, rodzice wszędzie ją wozili, bo w zasięgu pieszego spaceru wokół ich domu nic nie było. Teraz, kiedy mieszka w mieście, rodzice nadal wszędzie ją wożą, bo chcą się popisywać swoim nowym cadillakiem, którego też kupili z pieniędzy za 1-69. - Popularni ludzie.
Kirsten się stropiła.
- To wy nie jesteście popularni?
To wywołało z naszej strony wybuch dzikiego śmiechu. I nie ma sprawy, bo w Coffee Pot możemy rozmawiać otwarcie o naszym braku popularności, bo jesteśmy jedynymi osobami z Liceum Bloomville, które tam chodzą. To takie trochę hippisiar-skie miejsce, gdzie regularnie organizowane są wieczory poezji i gdzie trzymają różne gatunki herbat luzem w takich wielkich plastikowych słojach.
A poza tym niewiele nastolatków w hrabstwie Greene pija kawę (nawet jeśli, jak w moim przypadku, jest to kawa pół na pół z mlekiem, mocno osłodzona), bo wolą lodowe koktajle Blizzerds (pisane przez „e”, żeby ich Dairy Queen nie zaskarżyło o naruszenie praw do marki) z Penguina.
- Ale przecież wy jesteście tacy mili - powiedziała Kirsten, kiedy nasz śmiech ucichł. - Nie rozumiem. U was w szkole najbardziej popularne nie są te dzieciaki, które są najsympatyczniejsze? Bo tak było u mnie w szkole, w Szwecji.
Na te słowa łzy napłynęły mi do oczu. Nigdy w życiu nie słyszałam czegoś równie słodkiego. „U was w szkole najbardziej popularne nie są te dzieciaki, które są najsympatyczniejsze?” Szwecja musi być najfajniejszym miejscem pod słońcem do życia. Bo tu, na okrutnym Środkowym Zachodzie, popularność nijak się nie ma do tego, czy człowiek jest miły. Chyba że to dotyczy Marka Finleya, oczywiście.
- Dajcie spokój. Żartujecie sobie z mnie. - Kirsten pokazała w uśmiechu krzywe górne kły, co do których Jason bywał szczególnie elokwentny w swoich haiku. - Jesteście popularni. Ja to wiem.
To wtedy Jason przestał się śmiać na wystarczająco długą chwilę, żeby wykrztusić:
- Zaraz, zaraz... Więc, Kirsten, chcesz mi powiedzieć, że nigdy nie słyszałaś o Amy Landry?
Kirsten zamrugała, patrząc na mnie swoimi dużymi brązowymi oczami.
- Przecież to ty. Jesteś sławna, czy coś, Amy?
- Czy coś - odpowiedziałam, zmieszana.
No właśnie. Kirsten jest prawdopodobnie jedyną osobą w hrabstwie Greene, która o mnie nie słyszała.
Jak to dobrze, że mogę liczyć na Jasona, że tę sytuację zmieni.
(izy mozesz kiedyś na^łHuoic skutki błędów^ któf*e u&zyuily cię osubą fiie^o^u/amg^
Tak! Oczywiście, że tak!
Pierwszym krokiem na drodze do popularności jest uczciwe przyznanie, że w twojej osobowości, garderobie i wyglądzie mogą być takie obszary, nad którymi przydałoby się nieco popracować.
Nikt nie jest idealny, a większość z nas ma przynajmniej kilka dziwactw, które mogą zmniejszyć ich szanse na dopasowanie się do popularnego tłumu.
Dopiero kiedy uczciwie stawisz czoło temu faktowi, będziesz mogła zacząć się uczyć, jak zdobyć popularność.
Powinnam go nienawidzić. Ale nie nienawidzę. Trudno jest nienawidzić kogoś, kto tak dobrze wygląda z nagim torsem.
W głowie mi się nie mieści, że to napisałam. W głowie mi się nie mieści, że tu siedzę i to robię, a przecież przysięgałam, że już nie będę. Nigdy.
Zresztą, to jego wina, bo nie opuszcza żaluzji.
Problem w tym, co ma zrobić człowiek, jeśli wie, że coś jest niewłaściwe, ale po prostu nie może przestać tego robić?
Oczywiście, chyba mogłabym przestać, gdybym naprawdę tego chciała. Ale, hm. Nie chcę. Najwyraźniej.
Jak się nad tym zastanowić, to przeprowadzam zwykłe badania naukowe. Na temat facetów. Moje zainteresowanie oglądaniem rozebranego Jasona ma podłoże wyłącznie naukowe. To dlatego korzystam z lornetki, którą dostałam z Bazooka Joe, kiedy miałam jedenaście lat (sześćdziesiąt opakowań po gumie Bazooka plus cztery dziewięćdziesiąt pięć za przesyłkę. Totalnie sprawnie działa. Mniej więcej). No bo ktoś musi obserwować facetów w ich naturalnym środowisku i odkryć, co nimi powoduje. Zwłaszcza kiedy są rozebrani.
Ale ja naprawdę czuję się z tego powodu winna. Zwłaszcza przez tę lornetkę.
Tylko niewystarczająco winna, żeby przestać.
Poza tym, jeśli chcecie znać moje zdanie, on w pewnym sensie na to sobie zasłużył - zwłaszcza dzisiaj, opowiadając Kirsten o historii z super big gulp. Jakby jej ta wiedza była do czegoś potrzebna.
A potem jeszcze miał czelność zaproponować:
- Chodźmy teraz na Wzgórze.
Jakbym naprawdę miała zamiar iść gapić się na gwiazdy z facetem, który wydał mnie przed jedynym mieszkańcem naszego miasta, który nie miał pojęcia o „odwalaniu Amy Landry”.
Nie wspominając o tym, że nie miałam ze sobą offa, a raczej nie położę się na trawie, żeby dać się żywcem pożreć kleszczom tylko po to, żeby sobie popatrzeć w gwiazdy. No bo przecież po to dziadek zbudował obserwatorium, na litość boską.
A więc to poczucie winy? Nie doskwiera mi za bardzo. Z pewnością nie na tyle, żeby iść z tym do spowiedzi, czy coś.
Zwłaszcza że nawet gdybym poszła z tym do spowiedzi, ojciec Chuck na pewno coś na ten temat wspomni mojej matce. A potem ona powtórzy Kitty. A Kitty powie swojemu synowi, doktorowi Hollenbachowi, który powtórzy to Jasonowi (albo przynajmniej każę Jasonowi opuszczać żaluzje). A wtedy już go nie będę mogła oglądać. To znaczy, gołego.
A to by była prawdziwa padaka.
Poza tym nie będziecie mi chyba wmawiać, że to, co robię, jest aż tak niewłaściwe. Faceci robią to dziewczynom od stuleci - a może od tysięcy lat. Odkąd tylko istnieją okna i dziewczyny, które się przed nimi przebierają (a przynajmniej te, które nie opuszczają żaluzji), znajdowali się też i tacy, którzy im w te okna zaglądali.
Już czas żebyśmy my, dziewczyny, odpłaciły im pięknym za nadobne.
I chociaż przyznaję to z wielkim żalem, Jason regularnie dostarcza mi powodów do słodkiej zemsty. Bo nie wiem, co on jadł, kiedy był w tej Europie, ale wrócił, wyglądając tak bardzo seksownie! Przed wyjazdem nie miał takich bicepsów. Nijak nie miał takiego kaloryferka.
A może miał, tylko nigdy tego nie zauważałam.
Oczywiście, to nie tak, że przed wyjazdem regularnie miałam okazję obserwować Jasona nagiego. Dopiero kiedy przeprowadził się na poddasze. A tak się składa, że z okna naszej łazienki na piętrze mogę zaglądać prosto w jego okno.
A w mojej rodzinie zastanawiają się, co ja robię tak długo w łazience. Na przykład mój młodszy brat, Pete, który przed chwilą zaczął walić do drzwi.
- Co ty tam robisz? - dopytywał się. - Siedzisz tam już godzinę!
Wielkim błędem było otworzenie mu drzwi.
- Czego chcesz? - spytałam. - Dlaczego nie jesteś w łóżku?
- Bo muszę się wysikać - powiedział Pete, mijając mnie pędem i wyciągając, co trzeba. - A ty co myślałaś?
- Uch! - jęknęłam. Poważnie wątpię, żeby Lauren Moffat musiała u siebie w domu znosić młodszych braci sikających w jej obecności.
Oczywiście, Lauren ma pewnie swoją prywatną łazienkę. Nie musi dzielić jej z czworgiem (a wkrótce piątką) rodzeństwa.
- Mówiłem ci, że muszę - oświadczył Pete, któremu najwyraźniej obojętne są psychiczne blizny, jakie może u mnie spowodować to jego obnażanie się. Rozejrzał się po łazience i zapytał: - Hej, a dlaczego ty tu siedzisz po ciemku?
- Nie siedzę - oznajmiłam. Chociaż światło w łazience było zgaszone, a Pete’a widziałam tylko dzięki światłu księżyca, które lało się przez okno.
- Owszem, siedzisz. - Pete skończył i spuścił wodę. - Naprawdę jesteś dziwna, wiesz, Amy?
Hm. Taa.
- Wracaj do łóżka, debilu.
- I kto tu jest debilem? - odezwał się Pete.
Ale poszedł do łóżka. I nie zauważył lornetki. Dzięki Bogu.
Chyba powinnam być nieco bardziej wyrozumiała i brać pod uwagę jakie on - Pete - ma życie. To znaczy, mając niesławną Amy Landry za starszą siostrę. Oczywiście, to musi mu poważnie utrudniać życie towarzyskie, a przynajmniej w tym mieście.
A przecież znosił to zadziwiająco dobrze... Dokuczanie, złośliwości, popychanie na szkolnym boisku.
A mogłoby być gorzej. W zeszłym roku była w szkole taka dziewczyna, Justine Yeager, prawdziwy geniusz - miała idealną średnią i na egzaminach SAT dostała największą możliwą liczbę punktów, nawet za esej. Ale miała zerowe zalety towarzyskie - była mądra co do książek, a nie co do ludzi. To znaczy, mogłoby być gorzej niż wtedy, kiedy się przypadkiem wyleje big red super big gulp na najpopularniejszą dziewczynę w szkole.
Nikt nie chciał siedzieć obok Justine przy lunchu, nawet nikt spoza top listy, bo ona bez przerwy mówiła tylko o tym, o ile jest inteligentniejsza od pozostałych.
Więc ile razy robi mi się naprawdę źle - jak właśnie teraz, kiedy jest ostatni sobotni wakacyjny wieczór, i zamiast być na randce albo na imprezie, albo nad jeziorem czy gdzieś, siedzę w łazience i podglądam swojego najlepszego kumpla, kiedy się rozbiera i szykuje do łóżka - myślę o tym, że mogłabym, no wiecie, urodzić się taką Justine Yeager. Zamiast sobą. I to pomaga.
W pewnym sensie.
I przynajmniej nie jestem sama. No bo Jason też siedzi w domu.
I wygląda bardzo, bardzo fajnie.
Okay, to jest chore, chore. Naprawdę poproszę Boga o wybaczenie za to w czasie komunii jutro w kościele. Skoro nie mogę prosić o to ojca Chucka. Równie dobrze mogę uderzyć od razu do Szefa. Obyć się bez pośredników. W każdym razie, to mi zawsze doradza dziadek.
Chociaż, oczywiście, dziadek nie ma pojęcia, ile czasu poświęcam na podglądanie nagiego ciała mojego przyrodniego - kimkolwiek on tam będzie, kiedy jego babcia wyjdzie za mojego dziadka.
Ale nieważne.
cfP czym se/tcet^o/jd/arfioścł^ Go sprcuouz, zej'e(/fiyc/i ludzi się
(i i/ifujch nie?
Popularni ludzie:
• Zawsze mają dla każdego miły uśmiech.
• Okazują innym szczere zainteresowanie i słuchają tego, co oni mają im do powiedzenia.
• Pamiętają, że dla każdego człowieka najmilej brzmiącym i najważniejszym słowem jest jego własne imię!
• Popularni ludzie zwracają się do innych po imieniu i robią to często.
• Są dobiymi słuchaczami, którzy zachęcają innych do mówienia o sobie.
• Sprawiają, że osoba, z którą rozmawiają, czuje się ważna, i robią to bez udawania.
• Zawsze chętnie rozmawiają o tobie, a nie o sobie!
Spotkałam się z dziadkiem w obserwatorium, kiedy wszyscy inni po mszy poszli na kawę i pączki do kościelnej sutereny. Pączki i racuszki i tak musiałam ominąć, bo idą mi prosto w biodra. Muszę potem z godzinę jeździć na rowerze po mieście, żeby spalić takiego jednego pączka. To mi się totalnie nie opłaca. Chyba że to Krispy Kreme na gorąco, z polewą.
Dziadek mówi, że odziedziczyłam te skłonności po jego pierwszej żonie, mojej babci. Nie mogę stwierdzić, czy to prawda, czy nie, bo babcia umarła na raka płuc jeszcze przed moim narodzeniem, chociaż wcale nie paliła. Ale dziadek kiedyś palił, więc babcia mówiła, że to przez niego. To znaczy, ten rak. Wydaje mi się, że to niezbyt miłe z jej strony, nawet jeśli tak było naprawdę. Widać, że dziadek bardzo się tym przejął.
Tylko nie aż tak, żeby rzucić palenie.
To znaczy, dopóki nie zaczął się spotykać z Kitty. Wystarczyło, że powiedziała mu: „Palenie to obrzydliwy nawyk. Nie mogę sobie nawet wyobrazić życia z palącym mężczyzną”, a dziadek rzucił papierosy. Tak od ręki.
Co raczej nie zjednało Kitty sympatii mojej mamy, ale pokazuje, jaka jest moc Książki.