Pamiętnik księżniczki. Tom 3. Zakochana księżniczka - Meg Cabot - ebook + audiobook

Pamiętnik księżniczki. Tom 3. Zakochana księżniczka ebook

Meg Cabot

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Hej, tu Mia. A nie, przepraszam, Jej Książęca Wysokość Amelia Mignonette Grimaldi Thermopolis Renaldo. Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie… w teorii.

Jeszcze kilka tygodni temu byłam zwykłą nastolatką, mieszkałam na Manhattanie z grubym rudym kotem i matką zakochaną w moim nauczycielu matematyki. Od kiedy zostałam księżniczką, mam inne problemy. Na przykład muszę przygotować się do oficjalnej wizyty w Genowii, podczas której zadebiutuję w arystokratycznym towarzystwie… Łatwo nie jest, tym bardziej że – przynajmniej tak mi się wydaje – mój kuzyn chce się mnie pozbyć, by utorować sobie drogę do tronu, a ciążowe humory mamy – tego akurat jestem pewna – coraz bardziej działają mi na nerwy.

Bycie księżniczką to wcale nie jest bajka. A zakochaną księżniczką… i to zakochaną w chłopaku innej dziewczyny… to nie bajka, a prawdziwy koszmar!

Meg Cabot (właściwie Meggin Patricia Cabot) urodziła się tego samego dnia co księżniczka Stefania z Monako… tylko dwa lata później. Na koncie ma dziesiątki powieści, napisane zarówno pod własnym nazwiskiem (Meg Cabot i Patricia Cabot), jak i pseudonimem Jenny Carroll. Na pewno kojarzycie jej cykle Mediatorka, 1800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń i Dziewczyna Ameryki – historie o młodych, silnych dziewczynach, w których życiu dzieje się coś niesamowitego. Meg jest również autorką kultowej serii Pamiętnik księżniczki, opublikowanej w ponad 38 krajach i zekranizowanej (dwukrotnie!) przez Disneya. Obecnie pisarka mieszka razem z mężem w Key West na Florydzie. Uwielbia koty – być może dlatego ulubionym prezentem, jaki kiedykolwiek dostała od fana, jest naturalnych rozmiarów Gruby Louie z papier mâché.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 170

Oceny
4,3 (157 ocen)
72
64
16
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marysia_Dorota_P

Dobrze spędzony czas

Przyjemnie jest wrócić do tej serii po latach
10
Lisencja

Nie oderwiesz się od lektury

Ta seria jest po prostu cudowna, mam wrażenie, że niezależnie od wieku, każdy znajdzie coś dla siebie.
00
PiernikowaDama

Dobrze spędzony czas

Mia jak zwykle w formie.
00
7uzanna

Dobrze spędzony czas

moja ulubiona książkowa rozrywka
00
oklachoma

Nie oderwiesz się od lektury

Anazing, Meg Cabot napisala ta ksiazke dokladnie tak jak zrobilaby to nastolatka we wlasnym pamietniku! 🌟💜
00

Popularność




Copyright © 2002 by Meggin Cabot

All rights reserved

Tekst według wydania:

Meg Cabot, The Princess Diaries Volume III:

Princess in Love

HarperCollins Children’s Books, 2020

Ilustracje na okładce

Dixie Leota

Opracowanie okładki

Anna Jamróz

Typografia

Jenna Stempel-Lobell

Redaktor prowadząca

Jadwiga Mik

Redakcja

Joanna Serocka

Korekta

Magdalena Wołoszyn-Cępa

ISBN 978-83-8352-796-3

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Dla Benjamina, z miłością

– Sara lubi sobie wyobrażać, że jest księżniczką – powiedziała Jessie. – Bawi się w to przez cały czas, nawet w szkole. (…) Chce, żeby Ermenegarda też została księżniczką na niby, ale Ermenegarda mówi, że jest za gruba.

– Bo jest za gruba – stwierdziła Lawinia. – A Sara jest za chuda.

– Sara twierdzi, że to nie ma nic do rzeczy, jak się wygląda ani co się posiada.

Chodzi tylko o to, co się myśli i co się robi – wyjaśniła Jessie.

Mała księżniczka,

Frances Hodgson Burnett

w przekładzie Wacławy Komarnickiej

ANGIELSKI

Praca pisemna (do 8 grudnia)

W liceum imienia Alberta Einsteina mamy bardzo zróżnicowane grono uczniów: ponad sto siedemdziesiąt narodowości, wyznań i grup etnicznych. Opisz poniżej, w jaki sposób twoja rodzina obchodzi Święto Dziękczynienia, typowo amerykańskie w swojej wymowie. Zachowaj odpowiednie marginesy.

MOJE ŚWIĘTO DZIĘKCZYNIENIA

Mia Thermopolis

6.45 Budzi mnie odgłos wymiotów mamy, która jest w trzecim miesiącu ciąży. Według jej ginekologa mdłości powinny ustać w drugim trymestrze. Nie mogę się doczekać. Odliczam dni w moim kalendarzu z ‘N Sync. (Właściwie to nie lubię ‘N Sync. A przynajmniej nie bardzo. Moja przyjaciółka Lilly kupiła mi ten kalendarz dla żartu. Chociaż jeden z chłopaków jest naprawdę fajny).

7.45 Puka do mnie pan Gianini, mój świeżo upieczony ojczym. Mam mówić do niego „Frank”. Trudno zapamiętać, ponieważ w szkole, gdzie uczy mnie matematyki, mam zwracać się do niego „panie Gianini”. Dlatego wcale się do niego nie zwracam (bezpośrednio).

„Pora wstać”, mówi pan Gianini. Spędzamy Święto Dziękczynienia u jego rodziców na Long Island. Musimy zaraz wyjść, żeby zdążyć przed korkiem.

8.45 Nie ma dużego ruchu o tej porze. Docieramy do Sagaponic trzy godziny przed czasem.

Pani Gianini (matka pana Gianiniego, nie moja; moja nadal nazywa się Helen Thermopolis, gdyż jest znaną malarką, a poza tym nie wierzy w kult patriarchatu) ma jeszcze na głowie wałki. Wygląda na bardzo zdziwioną, możliwe, że nie tylko z powodu naszego tak wczesnego przyjazdu. Zapach pieczonego indyka sprawia, że mama pędzi do łazienki z ręką przyciśniętą do ust. Mam nadzieję, że mój przyrodni brat lub siostra okaże się wegetarianinem, bo zapach pieczonego mięsa dawniej tylko zaostrzał mamie apetyt.

Mama poinformowała mnie w samochodzie, że rodzice pana Gianiniego są bardzo staroświeccy i obchodzą Święto Dziękczynienia w sposób konwencjonalny. Dlatego nie spodobałaby im się moja tradycyjna przemowa o tym, jak to ojcowie pielgrzymi dopuścili się masowego ludobójstwa, ofiarując rdzennym Amerykanom koce z wirusem ospy, w związku z czym to hańba, że co roku świętujemy zagładę całej kultury.

Mam poprzestać na bardziej neutralnych tematach, takich jak pogoda.

Zapytałam, czy mogę poruszyć kwestię zdumiewającej frekwencji w operze w Reykjaviku (ponad dziewięćdziesiąt osiem procent mieszkańców Islandii obejrzało Toscę co najmniej raz).

„Skoro musisz”, odpowiedziała z westchnieniem, co uznałam za znak, że ma już dość słuchania o Islandii.

Przepraszam, ale według mnie Islandia jest fascynująca i nie spocznę, póki nie odwiedzę lodowego hotelu.

9.45–11.45 W pokoju, który pan Gianini senior nazywa rekreacyjnym, oglądam paradę Macy’s z okazji Święta Dziękczynienia. Na Manhattanie nie mamy pokoi rekreacyjnych. Mamy tylko duże pokoje.

Pamiętając o ostrzeżeniu mamy, powstrzymuję się też od innej tradycyjnej tyrady, a mianowicie na temat tego, że parada Macy’s to jaskrawy przykład amoku, w jaki wpadł amerykański kapitalizm.

Podczas transmisji w tłumie przed Office Max na rogu Broadwayu i Trzydziestej Siódmej dostrzegam Lilly, z kamerą przyciśniętą do jej z lekka wklęśniętej (jak u mopsa) twarzy, kiedy mija ją pojazd wiozący Miss Ameryki i Williama Shatnera, znanego ze Star Treka. I wiem, że Lilly potępi Macy’s w następnym odcinku swojego programu Lilly wali prosto z mostu (każdy piątek o dziewiątej wieczorem na kanale 67 lokalnej telewizji).

12.00 Zjawia się siostra pana Gianiniego młodszego z mężem, dwójką dzieci i plackami dyniowymi. Dzieci, które są w moim wieku, to bliźnięta, Nathan i Claire. Od razu wiem, że nie dogadam się z Claire, bo natychmiast obcina mnie wzrokiem jak cheerleaderki w holu mojej szkoły i rzuca wyniośle: „I ty niby jesteś księżniczką?”.

Zdaję sobie sprawę, że przy wzroście metr siedemdziesiąt pięć, bez widocznego biustu, z wielkimi stopami i włosami, które okalają czaszkę niczym wacik na patyczku do uszu, jestem największym dziwolągiem w męskim liceum imienia Alberta Einsteina (koedukacyjnym od mniej więcej 1975 roku). Ale nie życzę sobie, aby przypominały mi o tym dziewczęta, które nawet nie zadały sobie trudu, by dostrzec, że pod fasadą mutanta bije serce istoty, która dąży do samorealizacji, tak jak wszyscy ludzie na świecie.

Zresztą mam w nosie, co myśli o mnie siostrzenica pana Gianiniego. Ona nosi spódnicę z końskiej skóry. I to wcale nie sztucznej. Musi wiedzieć, że jakiś koń musiał umrzeć, żeby mogła mieć tę spódnicę, lecz najwyraźniej nic jej to nie obchodzi.

Właśnie wyjęła komórkę i wyszła na taras w poszukiwaniu najlepszego zasięgu (nieważne, że temperatura jest na minusie, pewnie spódnica ją grzeje). Gada przez telefon, zerka na mnie przez szybę i się śmieje.

Nathan – który włożył workowate spodnie i prócz tony złotej biżuterii ma również pager – pyta dziadka, czy może zmienić kanał, dlatego zamiast tradycyjnych świątecznych programów, takich jak mecze lub maraton filmowy Lifetime Channel, jesteśmy zmuszeni oglądać MTV2. Nathan zna wszystkie piosenki i śpiewa razem z wykonawcami. W większości występują brzydkie słowa, zagłuszane jednostajnym sygnałem dźwiękowym, ale Nathan i tak śpiewa je na głos.

13.00 Podano obiad. Siadamy do stołu.

13.15 Kończymy jeść.

13.20 Pomagam pani Gianini posprzątać. Mówi, żebym się nie wygłupiała i poszła „poplotkować” z Claire.

To przerażające, jak bardzo starsi ludzie bywają bezmyślni.

Zamiast poplotkować z Claire, nie ruszam się z miejsca i mówię pani Gianini, jak to fajnie jest mieszkać z jej synem. Pan G. lubi pomagać w domu, wyręcza mnie nawet w sprzątaniu łazienek. Że nie wspomnę o trzydziestosześciocalowym telewizorze, automacie do gry i stole do piłkarzyków, które pojawiły się wraz z nim.

Widzę, że słucha mnie z przyjemnością. Starsi ludzie lubią wysłuchiwać, jak ktoś wychwala ich dzieci, nawet jeśli te dobiegają czterdziestki, jak pan Gianini.

15.00 Musimy wyjść, żeby zdążyć przed popołudniowymi korkami. Żegnam się ze wszystkimi. Claire nie odpowiada, ale Nathan owszem. Radzi, żebym pozostała sobą. Pani Gianini daje nam mnóstwo indyka z obiadu. Dziękuję jej, chociaż jako wegetarianka nie jadam indyka.

18.30 W końcu docieramy do miasta po spędzeniu trzech i pół godziny w korku na drodze szybkiego ruchu. Szybkiego, dobre sobie.

Ledwo mam czas przebrać się w długą do ziemi, błękitną suknię od Armaniego oraz baleriny, gdy limuzyna trąbi na dole i zjawia się Lars, mój ochroniarz, aby zawieźć mnie na drugi świąteczny obiad.

19.30 Przyjeżdżamy do hotelu Plaza, gdzie wita mnie konsjerż i anonsuje moje przybycie tłumom zebranym w Palmiarni.

„Jej wysokość księżniczka Amelia Mignonette Grimaldi Thermopolis Renaldo”.

Jakby nie mógł powiedzieć po prostu „Mia”.

Mój ojciec, książę Genowii, oraz jego matka, księżna wdowa, wynajęli Palmiarnię na cały wieczór, aby wydać bankiet dla wszystkich znajomych. Wbrew moim sprzeciwom tata i grand-mère nie chcą wyjechać z Nowego Jorku, póki nie dowiem się wszystkiego o byciu księżniczką… lub do czasu, aż zostanę oficjalnie przedstawiona Genowiańczykom w przeddzień świąt Bożego Narodzenia, cokolwiek nastąpi jako pierwsze. Zapewniałam, że przecież nie pojawię się w zamku i nie zacznę rzucać oliwkami w damy dworu ani drapać się pod pachami. Mam czternaście lat, umiem się zachować, na litość boską.

Lecz oni w to nie wierzą, przynajmniej grand-mère, więc nadal udziela mi codziennych lekcji etykiety. Lilly kontaktowała się ostatnio z ONZ, aby sprawdzić, czy te lekcje nie są aby łamaniem praw człowieka. Uważa, że to bezprawie: godzinami uczyć nieletnią przechylania talerza – „Zawsze, zawsze od siebie, Amelio!” – aby wyskrobać resztki zupy z homara. ONZ nie wykazało zrozumienia dla mojej sytuacji.

Grand-mère wpadła na pomysł, aby wydać „staroświecki” obiad z okazji Święta Dziękczynienia, czyli podać małże w sosie z białego wina, gołąbki faszerowane gęsimi wątróbkami, ogony homarów, a także irański kawior, powszechnie niedostępny z powodu embarga. Zaprosiła dwustu najbliższych przyjaciół oraz cesarza Japonii z małżonką, bo akurat przyjechali do miasta na światowy szczyt handlowy.

I dlatego musiałam włożyć baleriny. Zdaniem grand-mère to nietakt być wyższym od cesarza.

20.00–23.00 Podczas posiłku prowadzę uprzejmą rozmowę z cesarzową. Podobnie jak ja, była kiedyś zwyczajnym człowiekiem, aż któregoś dnia wyszła za cesarza i otrzymała tytuł cesarski. Oczywiście ja urodziłam się księżniczką, tylko nie miałam o tym pojęcia aż do września, kiedy to okazało się, że tata nie może mieć więcej dzieci. Poddano go chemioterapii z powodu nowotworu jądra i stał się bezpłodny. Wtedy musiał przyznać, że w istocie jest księciem i tak dalej, i chociaż jestem „nieślubna”, bo rodzice nigdy się nie pobrali, zostałam jego jedyną spadkobierczynią.

I choć Genowia jest bardzo małym krajem (pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców) wciśniętym w górskie stoki u wybrzeża Morza Śródziemnego między Włochami a Francją, bycie genowiańską księżniczką to nie przelewki.

Ale chyba za mało, żeby płacić mi więcej niż dziesięć dolarów tygodniowo kieszonkowego, chociaż muszę mieć ochroniarza, który chodzi za mną krok w krok, na wypadek gdyby terrorysta z kucykiem i w czarnych skórzanych spodniach postanowił mnie porwać.

Cesarzowa coś o tym wie – znaczy jaka to męczarnia z dnia na dzień z szarej myszki przeobrazić się w osobę z pierwszych stron gazet. Udzieliła mi nawet pewnej rady: żebym zawsze sprawdzała, czy mam zawiązane kimono, zanim podniosę rękę, aby pomachać do poddanych.

Podziękowałam jej, chociaż nie posiadam kimona.

23.30 Jestem tak wykończona z powodu wczesnej pobudki w celu wyjazdu na Long Island, że dwukrotnie ziewnęłam cesarzowej prosto w nos. Usiłowałam tłumić ziewnięcia, tak jak uczyła mnie grand-mère, zwierając szczęki i nie otwierając ust, ale oczy zaczynały mi łzawić, a reszta twarzy się napinała, jakbym wpadała w czarną dziurę. Grand-mère łypie na mnie znad sałatki z gruszką i orzechami włoskimi, ale to na nic. Nawet jej złe spojrzenie nie odpędza senności.

Wreszcie ojciec to zauważa i udziela mi książęcej dyspensy od deseru. Lars odwozi mnie do domu. Grand-mère okazuje niezadowolenie, ponieważ wychodzę przed podaniem serów.

Lepsze to niż wylądować z nosem w półmisku fromage bleu. Wiem, że grand-mère prędzej czy później się zemści, niewątpliwie każąc mi wykuć na pamięć imiona wszystkich członków szwedzkiej rodziny królewskiej albo wymyślając coś jeszcze podlejszego.

Grand-mère zawsze dostaje to, czego chce.

Północ. Po długim i wyczerpującym dniu dziękczynień pod adresem ojców narodu, tych zakłamanych ludobójców znanych jako pielgrzymi, nareszcie się kładę.

I tak wyglądało Święto Dziękczynienia Mii Thermopolis.

SOBOTA, 6 GRUDNIA

To koniec.

Mojego życia. K-O-N-I-E-C.

Wiem, że już to mówiłam, ale tym razem mówię poważnie.

A dlaczego? Dlaczego TYM RAZEM?

O dziwo nie dlatego, że dowiedziałam się trzy miesiące temu, że jestem następczynią tronu małego europejskiego państwa i pod koniec tego miesiąca mam tam jechać i zostać formalnie przedstawioną obywatelom, którymi będę kiedyś rządzić i którym z pewnością się nie spodobam, bo nie nadaję się na księżniczkę, zważywszy na to, że chodzę w glanach i oglądam Słoneczny patrol.

Ani ponieważ moja matka, która za mniej więcej siedem miesięcy urodzi dziecko mojemu nauczycielowi matematyki, niedawno wzięła z nim potajemny ślub.

Ani nawet ponieważ w szkole tyle nam zadają – a po lekcjach grand-mère zadręcza mnie tajnikami dworskiej etykiety, które muszę opanować przed Gwiazdką – że nie nadążam uzupełniać tego dziennika, o reszcie zajęć nie wspominając.

O nie. Żadne z powyższych. A więc dlaczego to koniec mojego życia?

Ponieważ mam chłopaka.

Czternaście lat, więc chyba najwyższy czas. Wszystkie moje koleżanki mają chłopaków. Nawet Lilly, która obwinia płeć męską za wszelkie bolączki tego świata.

I jasne, chłopakiem Lilly jest Borys Pelkowski, który może w wieku piętnastu lat należy do wiodących wirtuozów skrzypiec w tym kraju, ale to nie znaczy, że nie wkłada swetra do spodni i nie zdarza mu się mieć pokarmu na aparacie ortodontycznym. Nie nazwałabym go idealnym kandydatem na chłopaka, ale najwyraźniej podoba się Lilly i tylko to się liczy.

Tak myślę.

Muszę przyznać, że kiedy Lilly – chyba najbardziej wybredna osoba pod słońcem (a wiem coś o tym, bo znam ją od przedszkola) – w przeciwieństwie do mnie zaczęła z kimś chodzić, zaświtało mi w głowie, że coś jest ze mną nie w porządku. Nie licząc mojego gigantyzmu oraz tego, co rodzice Lilly, państwo Moscovitzowie, którzy są psychiatrami, nazywają niezdolnością do werbalizowania wewnętrznego gniewu.

Aż tu któregoś dnia, ni z tego, ni z owego, zaczęłam. Znaczy z kimś chodzić.

No może to się nie stało z dnia na dzień. Kenny przysyłał mi anonimowe listy miłosne. Nie wiedziałam, że to on. Właściwie to myślałam (dobra, miałam nadzieję), że są od kogoś innego. Okazało się jednak, że to Kenny. I było już za późno na odwrót. 77ilà! Miałam chłopaka.

Problem rozwiązany, tak?

O nie. Bynajmniej.

Nie twierdzę, że nie lubię Kenny’ego. Lubię. Naprawdę lubię. Wiele nas łączy. Na przykład oboje wyznajemy zasadę, że każde życie jest cenne, nie tylko życie człowieka, więc odmawiamy krojenia na biologii żab i płodów świń. I zamiast tego piszemy prace semestralne o cyklu rozwojowym larw.

Oboje też lubimy science fiction. Kenny ma zdecydowanie bardziej rozległą wiedzę w tej dziedzinie, ale zaimponowałam mu znajomością dzieł Roberta A. Hein­leina oraz Isaaca Asimova, których musieliśmy czytać na angielski (chyba o tym zapomniał).

Nie powiedziałam Kenny’emu, że science fiction w zasadzie mnie nudzi, bo występuje tam niewiele dziewcząt.

Dziewczęta występują za to tłumnie w japońskich kreskówkach, które Kenny też bardzo lubi i których promowaniu postanowił poświęcić życie (gdy nie będzie zajęty poszukiwaniem leku na raka). Zauważyłam, że większość dziewcząt w japońskich kreskówkach pogubiła staniki.

Poza tym myślę, że ciężko walczyć z siłami zła, kiedy jest się pilotem myśliwca, a długie włosy fruwają w kokpicie.

Ale tak jak mówiłam, nie wspomniałam o tym Kenny’emu. I przeważnie świetnie się dogadujemy. Miło spędzamy czas. I pod pewnymi względami fajnie mieć chłopaka. Na przykład nie muszę się martwić, że nikt nie zaprosi mnie na Bezwyznaniowy Bal Zimowy organizowany w naszym liceum (nazwany w ten sposób, gdyż pierwotna nazwa, Bal Bożonarodzeniowy, uraziła wielu uczniów, którzy nie obchodzą świąt Bożego Narodzenia).

A dlaczego nie muszę się martwić, że nikt nie zaprosi mnie na największy bal w roku szkolnym, nie licząc balu z okazji ukończenia szkoły?

Bo idę z Kennym.

No dobrze, może jeszcze mnie nie zaprosił, ale zaprosi. Ponieważ to mój chłopak.

Czy to nie wspaniałe? Czasami myślę, że jestem największą szczęściarą na świecie. Sami powiedzcie. może urodą nie grzeszę, ale mam wszystko na swoim miejscu, mieszkam w Nowym Jorku, czadowym mieście, jestem księżniczką i mam chłopaka. Czego można chcieć więcej?

O matko.

KOGO JA PRÓBUJĘ NABRAĆ?????

Ten mój chłopak? Coś wam zdradzę.

ON NAWET MI SIĘ NIE PODOBA.

Okej, może przesadziłam. Ale jeśli chodzi o cały ten związek, to sama nie wiem. Kenny jest miły i w ogóle – nie zrozumcie mnie źle. Jest zabawny i wcale się z nim nie nudzę. I wygląda niczego sobie, wysoki i szczupły.

Sęk w tym, że na jego widok serce nie przyspiesza mi w piersi, tak jak przyspieszają serca bohaterek młodzieżowych romansów, w których zaczytuje się moja koleżanka Tina Hakim Baba.

Gdy bierze mnie za rękę, w kinie i nie tylko, nie czuję mrowienia, jakie one czują.

A kiedy mnie całuje? Fajerwerki, o których wszyscy zawsze mówią? Gdzie tam. Żadnych fajerwerków. Zero. Null.

To ciekawe, bo kiedyś poświęcałam mnóstwo czasu na rozmyślania, że chciałabym mieć chłopaka, z którym będę się całowała.

Ale teraz, kiedy już go mam, rozmyślam tylko, jak wykręcić się od całowania.

Jeden ze skutecznych sposobów to odwrócenie głowy. Na widok zbliżających się ust w ostatniej chwili robię unik, przez co Kenny trafia w policzek lub włosy.

A najgorsze jest chyba to, że gdy spogląda mi głęboko w oczy – co zdarza mu się nierzadko – i pyta, o czym myślę, zwykle myślę o pewnej osobie.

I tą osobą nie jest Kenny. Ani trochę. To starszy brat Lilly, Michael Moscovitz, którego kocham od, sama nie wiem, OD ZAWSZE.

Ale czekajcie. To jeszcze nie wszystko.

Ponieważ teraz wszyscy uważają mnie i Kenny’ego za Parę. Czaicie? Jesteśmy Kennym-i-Mią. Lilly i Mia nie spędzają już razem soboty, bo są Lilly-i-Borys oraz Kenny-i-Mia. Bywa, że dołącza do nas Tina Hakim Baba i jej chłopak Dave Farouq El-Abar oraz moja druga koleżanka Shameeka Taylor i jej chłopak Daryl Gardner, i robi się z tego Lilly-i-Borys, Kenny-i-Mia, Tina-i-Dave oraz Shameeka-i-Daryl.

Zatem jeśli Kenny i ja zerwiemy, z kim będę spędzać sobotnie wieczory? Pytam poważnie. Lilly-i-Borys, Tina-i-Dave oraz Shameeka-i-Daryl nie będą ciągnąć ze sobą samej Mii. Stałabym się piątym kołem o wozu.

Nie wspominając o tym, że jeśli Kenny i ja zerwiemy, to z kim pójdę na Bezwyznaniowy Bal Zimowy? Znaczy jeżeli w ogóle mnie zaprosi.

Boże, muszę kończyć. Lilly-i-Borys, Tina-i-Dave oraz Kenny-i-Mia wybierają się na łyżwy do Rockefeller Center.

Powiem tylko: uważaj, czego sobie życzysz. Bo może się spełnić.

SOBOTA, 6 GRUDNIA, JEDENASTA WIECZOREM

Myślałam, że to koniec mojego życia, bo mam innego chłopaka, niżbym chciała, i muszę z nim zerwać, nie raniąc przy tym jego uczuć, co, jak sądzę, jest chyba niemożliwe.

No cóż, chyba nie wiedziałam, co mówię.

Aż do dziś w każdym razie.

Otóż dzisiaj do Lilly-i-Borysa, Tiny-i-Dave’a oraz Mii-i-Kenny’ego dołączyła nowa para, Michael-i-Judith.

Tak jest. Michael, brat Lilly, przyszedł na lodowisko z Judith Gershner, przewodniczącą klubu komputerowego, którego jest skarbnikiem.

Judith Gershner, tak jak Michael, chodzi do ostatniej klasy liceum imienia Alberta Einsteina.

Judith Gershner, tak jak Michael, ma najlepsze oceny.

Judith Gershner, tak jak Michael, dostanie się zapewne na każdą uczelnię, na którą złoży papiery, ponieważ Judith Gershner, tak jak Michael, jest geniuszką.

Ba, Judith Gershner, tak jak Michael, zdobyła w zeszłym roku nagrodę na zorganizowanej przez naszą szkołę corocznej Wystawie Technologii Biomedycznej za swój projekt naukowy, w ramach którego sklonowała muszkę owocówkę.

Sklonowała muszkę owocówkę. W domu. W swoim pokoju.

Judith Gershner potrafi klonować muszki w swoim pokoju. A ja? Ja nawet nie umiem mnożyć ułamków.

Hmm. Raju, sama nie wiem. Na miejscu Michaela Moscovitza – wiecie, wzorowego ucznia, który dostał się na uniwersytet Columbia jeszcze przed oficjalną rekrutacją – z kim wolelibyście się umówić? Z dziewczyną, która klonuje muszki owocówki we własnym domu, czy z dziewczyną, która ledwo wyciągnęła dwóję z matmy w pierwszej klasie liceum, chociaż jej mama wyszła za jej nauczyciela matematyki?

Nie ma szans, żeby Michael umówił się ze mną. Przyznaję, kilka razy myślałam, że może tak się stanie. Ale pewnie coś sobie uroiłam. No bo dlaczego chłopak pokroju Michaela, który tak świetnie radzi sobie w szkole i będzie świetny bez względu na to, jaki zawód sobie wybierze, miałby umówić się z laską, która zawaliłaby pierwszą klasę, gdyby nie dodatkowe lekcje z panem Gianinim oraz, jak na ironię, z samym Michaelem?

Za to Michael i Judith Gershner są dla siebie stworzeni. Nawet jest do niego trochę podobna. W sensie oboje mają identyczne czarne loki i bladą skórę od siedzenia w czterech ścianach i czytania w internecie o genomach.

Ale skoro Michael i Judith Gershner tak do siebie pasują, to dlaczego ogarnęły mnie bardzo złe przeczucia, kiedy zobaczyłam, jak idą w stronę naszej grupy zawiązującej wypożyczone łyżwy?

Nie mam absolutnie żadnego prawa być zazdrosna, że Michael Moscovitz zabrał Judith Gershner na łyżwy. Absolutnie żadnego.

Tyle że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ich razem, byłam w szoku. Przecież Michael prawie nie wyściubia nosa z pokoju, wiecznie ślęczy przy komputerze, prowadząc „Crackhead”, swój webzin. Lodowisko w Rockefeller Center w czasie gorączki przedświątecznej było ostatnim miejscem, gdzie spodziewałabym się go ujrzeć. Michael zwykle unika miejsc, które uważa za atrakcje turystyczne, czyli w zasadzie wszystkich na północ od Bleecker Street.

Tymczasem się zjawił, a Judith Gershner szła obok w ogrodniczkach, botkach i kurtce narciarskiej, trajkocząc zawzięcie – zapewne o czymś mądrym, na przykład DNA.

Trąciłam Lilly zakładającą łyżwy i zagaiłam głosem, który – miałam nadzieję – nie zdradzał targających mną uczuć:

– Patrz, idzie twój brat.

A ona wcale się nie zdziwiła! Podniosła głowę i spojrzała na niego.

– No tak. Wspomniał, że może wpadnie – stwierdziła.

Że wpadnie z dziewczyną? O tym też wspomniał? I dlaczego nie raczyłaś mnie uprzedzić, żebym przygotowała się psychicznie?

Tylko że Lilly nie wie, co czuję do jej brata, więc nie przyszło jej do głowy, aby taktownie uchylić rąbka tajemnicy.

Michael i Judith rozglądali się za miejscem, w którym mogliby założyć łyżwy.

Ja (niezobowiązująco do Lilly): Nie wiedziałam, że twój brat spotyka się z Judith Gershner.

Lilly (nie wiedzieć czemu zdegustowana): Proszę cię. Nie spotyka. Akurat była u nas, bo robią razem projekt dla głupiego klubu komputerowego. Słyszeli, że idziemy na łyżwy, i Judith stwierdziła, że też chce pojeździć.

Ja: Czyli się spotykają.

Lilly: Skoro tak twierdzisz. Czy musisz ciągle na mnie dyszeć, Borysie?

Ja (do nadchodzących Michaela i Judith): O, cześć wam. Nie wiedziałam, że umiesz jeździć na łyżwach, Michael.

Michael (wzruszając ramionami): Kiedyś grałem w hokeja.

Lilly (prycha): Uhm, w lidze przedszkolnej. Zanim uznał, że sporty zespołowe to strata czasu, skoro powodzenie drużyny zależy od współdziałania wszystkich graczy w przeciwieństwie do dyscyplin zależnych od działań indywidualnych, takich jak golf lub tenis.

Michael: Lilly, może się wreszcie zamkniesz?

Judith: Uwielbiam łyżwy! Ale nie jeżdżę dobrze.

Owszem. Judith jest tak kiepską łyżwiarką, że musiała trzymać za ręce Michaela jadącego tyłem przed nią, żeby się nie przewrócić. Nie wiem, co zdumiało mnie bardziej: to, że Michael potrafi jeździć tyłem, czy to, że nie przeszkadza mu holowanie Judith po całym lodowisku. Może nie sklonuję muszki owocówki, ale umiem jeździć bez niczyjej pomocy.

Kenny jednak chyba doszedł do wniosku, że woli ich metodę od staroświeckiej – no wiecie, solówki – i zaczął mnie zanudzać, żebym pozwoliła mu się holować, tak jak Michael holował Judith.

Postukałam się w czoło, że przecież umiem jeździć, ale stwierdził, że nie o to chodzi. Po półgodzinnym wierceniu mi dziury w brzuchu dałam za wygraną i pozwoliłam ująć się za ręce, a on ruszył przede mną tyłem.

Sęk w tym, że Kenny nie jest w tym biegły. Umiem jeździć do przodu, ale nie na tyle sprawnie, by nie wpaść na kogoś, kto przewraca się tuż przed moim nosem.

A tak się właśnie stało. Kenny gruchnął na lód, a ja nie zdążyłam wyhamować, więc wleciałam na niego, wyrżnęłam brodą w jego kolano i przygryzłam język. Krew wypełniła mi usta, a że nie chciałam jej połykać, wyplułam. Trafiłam w dżinsy Kenny’ego i na lód, niestety, co musiało zrobić wrażenie na turystach, którzy stali przy barierkach i robili sobie zdjęcia z bliskimi na tle wielkiej choinki w Rockefeller Center, bo wszyscy się odwrócili i zaczęli fotografować dziewczynę plującą krwią na lodowisku, jakby chcieli uwiecznić tę iście nowojorską chwilę.

Potem nadjechał Lars ze świstem łyżew (dzięki nordyckim korzeniom jeździ jak zawodowiec, za to na ochroniarza uczył się na pustyni Gobi). Podniósł mnie, obejrzał mój język i podał mi materiałową chusteczkę z przykazaniem, żebym uciskała ranę.

– Na dziś dość jeżdżenia – oznajmił.

I tyle. Na czubku języka mam krwawą miazgę, boli, kiedy mówię, i zbłaźniłam się na oczach milionów turystów, którzy przyszli podziwiać głupią choinkę w głupim Rockefeller Center, nie wspominając o znajomych i, co gorsza, Judith Gershner. Okazuje się, że została przyjęta na Columbię jeszcze przed wstępną rekrutacją (super, Michael idzie do tej samej szkoły jesienią) i będzie się tam przygotowywać na studia medyczne. Poradziła, żebym pojechała do szpitala, bo może trzeba założyć szwy. Na języku. Mam szczęście, dodała, że nie odgryzłam sobie czubka.

Szczęście!

Powiem wam, jakie mam szczęście: mam takie szczęście, że kiedy leżę w łóżku i to piszę, za jedyne towarzystwo mając mojego kota, ważącego dwanaście i pół kilo Grubego Louiego (który mnie lubi, bo go karmię), chłopak, w którym kocham się od zawsze, spędza czas z dziewczyną, która umie klonować muszki owocówki i stwierdzić, czy rana wymaga szwów.

Jedyny plus jest taki, że jeśli Kenny myślał o pójściu w ślinę, nic z tego, dopóki się nie zagoi. Co może potrwać według doktora Funga – do którego zadzwoniła mama, gdy tylko Lars mnie odwiózł – od trzech do dziesięciu dni.

Hura!

DZIESIĘĆ RZECZY, KTÓRYCH NAJBARDZIEJ NIENAWIDZĘ W NOWYM JORKU W OKRESIE PRZEDŚWIĄTECZNYM

Turyści, którzy w swoich wielkich samochodach próbują cię przejechać na chodniku w przekonaniu, że jeżdżą jak agresywni nowojorczycy. Tymczasem jeżdżą jak bałwany. Poza tym miasto jest wystarczająco zatrute, więc dlaczego nie mogą przemieszczać się środkami komunikacji publicznej, jak zwykli ludzie?Głupia choinka w Rockefeller Center. Proszono, żebym to ja zapaliła światełka w tym roku, bo prasa nazywa mnie nowojorską arystokratką, ale gdy odpowiedziałam im, że ścinanie drzew przyczynia się do niszczenia warstwy ozonowej, cofnęli zaproszenie i poprosili burmistrza.Głupie kolędy, które ryczą we wszystkich sklepach.Głupie łyżwy z głupimi chłopakami, którzy myślą, że potrafią jeździć do tyłu.Przymus kupowania głupich „przemyślanych” prezentów dla wszystkich znajomych.Egzaminy.Beznadziejna nowojorska pogoda. Zero śniegu, tylko zimny deszcz, dzień w dzień. Gdzie się podziały białe święta? Powiem wam: to przez globalne ocieplenie. A wiecie dlaczego? Ponieważ wszyscy jeżdżą SUV-ami i wycinają drzewa!Głupie świąteczne programy telewizyjne manipulujące ludźmi.Takie same głupie reklamy w telewizji.Jemioła. Powinna być zabroniona. W rękach nieletnich chłopców staje się społecznie akceptowaną wymówką służącą wymuszaniu pocałunków. Moim zdaniem to zwykłe molestowanie.

Plus: trafia w niepowołane ręce.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI