Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Los, splatając drogi tych trojga ludzi, odmieni ich życie w sposób, jakiego żadne z nich nie było w stanie przewidzieć.
Kiedy po wielu latach prób Edycie i Sewerynowi nie udaje się zostać rodzicami, podejmują decyzję o adopcji. Wystarczyło jedno spojrzenie małej Jassi, by wytworzyła się między nimi z pozoru niemożliwa więź. Garść wspomnień, jaka pozostała dziewczynce po biologicznej matce, to całe dziedzictwo, które niesie na swoich wątłych barkach.
Anna H. Niemczynow bierze na warsztat drogę dążenia do rodzicielstwa, na której tak trudno o kompromis, i z czułością maluje obraz rzeczywistości, z jaką boryka się wiele par. Prowokuje i skłania do przemyśleń, swoim zwyczajem nie podsuwając jednak gotowych odpowiedzi, lecz pozwalając czytelnikom samodzielnie zagłębić się w tę piękną i mądrą historię.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 528
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Liliannie Annie Niemczynow –
miłości mojego życia.
Dałaś mi odwagę i siłę potrzebną do zmian.
Dziękuję, Dziękuję, Dziękuję.
Skarbie,
tak trudno mi uwierzyć, że jeszcze niedawno nosiłam Cię pod sercem. Kiedy patrzę na Twoją zaspaną o poranku twarz, dostrzegam zmiany, jakie w Tobie zaszły w zaledwie kilka godzin. Twoje kości policzkowe wydają się większe, usta pełniejsze, a nos… Hm… Jakby bardziej zadarty. Pochylam się, aby Cię ucałować, i cieszę się, że jesteś jeszcze na tyle mała, że Cię to nie złości.
Kiedy gotuję dla Ciebie owsiankę, dopada mnie przerażenie. Czas mija tak szybko, a ja… w żaden sposób nie potrafię nad nim zapanować. Zanim upiję pierwszy łyk kawy, bywam wystraszona. Martwię się, że coś w tej rutynie dnia mi umknie i niechcący prześpię jakiś niedający się powtórzyć moment.
Nigdy się nie dowiem, czy moje „zaraz” nie zraniło Twojej duszy. Czy moje „jutro też jest dzień” nie zniechęciło Cię do odkrywania świata. Czy przez nieuwagę, lekkomyślność, niedopatrzenie nie zraniłam Cię do żywego.
Ty na pewno mi o tym nie powiesz. Twoja pamięć jest taka krótka. Jak Ty to robisz, że rejestrujesz tylko te dobre chwile?
Nie zawsze jestem dobrą mamą. Chociaż Bóg jeden wie, że każdego dnia bardzo się staram. Szczerze? Nie zawsze jestem taka, jaką chciałabym być.
Czasami jestem ciepła, czuła i wyrozumiała, a czasami zwyczajnie brak mi cierpliwości. Wtedy krzyczę, chociaż wiem, że pod wpływem tego krzyku Twoje serce się kurczy. A potem mam wyrzuty sumienia i przepraszam, a Ty, o zgrozo, przytulasz mnie jeszcze mocniej i mówisz… że to nic nie szkodzi.
Codziennie popełniam błędy, chociaż tak bardzo pragnę być wspaniała. Czasami mi się udaje i robię wszystko dobrze, a czasami, zwłaszcza kiedy zdenerwuje mnie ktoś inny, puszczają mi hamulce i zwykle obrywa się Tobie. Prawię wtedy kazania, narzekam, rozkazuję i nie zadam sobie trudu, by spytać, jak Ci minął dzień. To egoistyczne. Wiem. Przepraszam. Wiedz, że gdy wieczorem przykładam głowę do poduszki, bardzo tego wszystkiego żałuję.
Tak często się mylę i tak często popełniam błędy. Z Twojego krystalicznego, nieskażonego doświadczeniem świata mogłabym czerpać garściami. Czemu tego nie robię? Nie wiem.
Jestem zmęczona, jestem smutna, jestem rozgoryczona, jestem zawiedziona. Jestem zagubiona i tak często zwyczajnie nie mam pojęcia, co robić. Tak bardzo chciałabym być dla Ciebie wzorem… Tymczasem walczę z tym, czego się boję.
Boję się o przyszłość, o zdrowie, finanse, pracę i moje małżeństwo z Twoim tatą, ale wiedz… że moje lęki NIGDY nie mają nic wspólnego z Tobą.
To wina izolacji, w której żyję, osamotnienia, nigdy Twoja.
Nigdy. Nigdy. Nigdy.
Kiedy na Ciebie patrzę, pękam z dumy. Promienieję, gdy widzę mądrość i dobro w Twoich oczach. Jesteś najcenniejszym, co mam, i wybacz, że zapatrzona w swoje ego czasem o tym zapominam. Masz takie dobre i czyste serce. Wiesz, że pocieszam się, myśląc, że to moja zasługa?
Nie masz na świecie wierniejszej fanki niż ja. Jesteś piękna, delikatna, mądra, odważna, skromna, uprzejma, troskliwa. Zawsze, ale to zawsze stoję po Twojej stronie. Choćby waliło się i paliło.
Chciałabym, abyś była nieustraszona. Pragnę, byś w chwilach słabości potrafiła odnaleźć w sobie odwagę. Modlę się o to, byś umiała wstać, kiedy upadniesz. Byś nie pielęgnowała swoich rozczarowań tak, jak ja pielęgnowałam własne.
Nie zawsze będziesz szczęśliwa, ale zawsze możesz walczyć o swoje szczęście. Przyjmuj porażki jak trofea, niech dodają Ci skrzydeł. Mocno wierzę, że tak właśnie będzie.
Nie uciekaj przed życiem. Ono zawsze, prędzej czy później, nas dogania.
Nie unikaj odpowiedzialności. Noś w sobie prawdę.
Niech prawda rozświetla Twe serce, a dobro w nim nigdy nie gaśnie.
Mama
ROZDZIAŁ 1
Przez kolejne grudnie, maje człowiek goni jak szalony, a za nami pozostaje sto okazji przegapionych.
„Wszystko, co przykre, przyjmuj jako naukę, a wszystko, co piękne, jako dar od życia” – napisała w starym pamiętniku. Ileż to razy obiecywała sobie wypełniać go regularnie. Miało to jej pomóc w zaakceptowaniu każdego dnia takim, jaki jest, bez nadmiernego zastanawiania się nad słusznością doznanych zdarzeń. Pożółkłe, niezapisane karty kajetu bezlitośnie przypomniały o braku dyscypliny w zakresie rozwoju osobistego. Powinna była mu się poddać, jeśli chciała zmienić coś w swojej codzienności.
Powinność…
Im była starsza, tym bardziej nie lubiła się z tym słowem. Nie darzyła też sympatią ludzi, którzy go nadużywali. Udzielać rad jest tak łatwo. Zrób tak, idź tam, zapytaj tu, posłuchaj, co inni mają do powiedzenia, może się czegoś ciekawego dowiesz? Czegoś, co zmieni twoje podejście. Tak… Powinna zmienić podejście. Odpuścić. Wyluzować. Podobno wtedy rzeczy dzieją się same. Czy była na to gotowa? Trudno powiedzieć.
Zaufanie życiu wymaga nie lada odwagi. Ona, Edyta, wolała sztywno trzymać lejce swojej egzystencji, w zamian otrzymując poczucie złudnej kontroli i jeszcze bardziej złudnego bezpieczeństwa. Kochała przewidywalność i nienawidziła niespodzianek. Jednak, o zgrozo, w życiu osobistym to właśnie one wiły się na jej ścieżkach niczym żmije w trawie. W pracy wszystko szło jak po sznurku. Edyta dokładnie wiedziała, czego chce i którędy powinna iść, by stało się tak, jak zaplanowała. Irena twierdziła, że jej córka karierę w dużej mierze zawdzięczała urodzie. Podobno już jako mała dziewczynka wyglądała niczym żywcem wyjęta z baśni o Królewnie Śnieżce. Z czasem jej czar nabierał szlachetności, dzięki czemu nie tylko męskiej części populacji na jej widok wrzała krew w żyłach. Zazdrosnym spojrzeniom kobiet nie umykały pełne usta, mały nosek, wydatne kości policzkowe i niskie czoło, będące tłem dla tajemniczych, błękitnych oczu, w których głębi można było utonąć. Edi zdawała się jednak nie koncentrować na fizyczności, chociaż skłamałaby, mówiąc, że nie lubi swoich długich, smukłych nóg, wąskiej talii i krągłych, proporcjonalnych piersi. Z wiekiem przestała przejmować się tym, że za jej plecami szeptano o rzekomych operacjach plastycznych, jakim miała się poddać. Kto, jak kto, ale ona dobrze wiedziała, że Bóg dzieli sprawiedliwie. Jednym daje urodę, pieniądze, dobrego męża, sukces zawodowy, a innym…
Literatura i muzyka kochają dramaty. Edyta – choć na pierwszy rzut oka nikt by tego nie powiedział – przeżyła ich na tyle dużo, by wiedzieć, że nawet najczarniejsze dni taktowane są tak, by melodię istnienia znów wypełnił strumień światła, koniec jednej opowieści czyniąc początkiem kolejnej.
– Wciąż nie wierzę, że znów ci ulegam – powiedział Seweryn, stając za nią i obejmując ją w pasie.
Odsunął z jej ramion kaskadę luźno opadających długich pukli i nachylił się, by pocałować miękką szyję. Przechyliła głowę, wciągając w nozdrza zapach świeżego, dochodzącego z zewnątrz powietrza, po czym odwróciła się powoli i nie zamykając oczu, pocałowała męża w usta. Smakował kawą i obietnicą kolejnego przeżytego wspólnie dnia.
– Naprawdę chcesz się stąd wynieść? – Próbował się upewnić, nie wypuszczając ukochanej z ramion. Mimo że nie należała do niskich kobiet, to przy nim, mierzącym niewiele mniej niż dwa metry, czuła się jak drobinka.
– Drewniany dom w otoczeniu natury, ekologiczny ogród, niewielka odległość od miasta to…
– Tak, racja. To był mój pomysł – potwierdziła smutno.
Przypomniała sobie, jak nie pozwalała tępić mszyc, gdyż bała się, że wraz z nimi wyginą biedronki. Zaprzyjaźniony ogrodnik powiedział jej, że tam, gdzie nie ma biedronek, nie ma też ptaków. Zdecydowanie nie tego chciała dla przyrody. Kochała wszystkie fruwające stworzenia i bardzo wierzyła, że kiedyś, przy akompaniamencie ich śpiewu, ukołysze do snu słodkiego dzidziusia.
Kiedyś…
– Och, Sewi… – jęknęła, odsuwając się od męża.
W tym jęku zawarta była odpowiedź na wszystkie pytania, które teraz zamierzał jej zadać. Tyle już razy rozmawiali o sprzedaży domu, że doprawdy nie miała ani sił, ani chęci, by tłuc ten temat na nowo. Seweryn, dostrzegłszy jej irytację, uniósł dłonie w obronnym geście, co miało oznaczać: „Poddaję się, nie mam więcej pytań, zrobię tak, jak chcesz, bylebyś tylko była szczęśliwa”.
– Happy wife, happy life – bąknął tylko, na co nie zareagowała.
Dochodziła dziewiąta, a on był już po porannej przebieżce i prysznicu. Przygotowywał zdrowe śniadanie z produktów kupionych u pani Mieczysławy, która wraz z mężem prowadziła niewielki warzywniak z produktami z ekologicznych upraw. Uśmiechał się do żony, a dołki w jego gładko ogolonych policzkach niezmiennie ją rozczulały. Lubiła na nie patrzeć. Mimo że byli ze sobą od czasów studiów – a od tamtej pory minęło prawie dwadzieścia lat – wciąż jej się podobał. Podobnie jak wielu innym kobietom. Kiedyś strasznie jej to przeszkadzało i powodowana nieuzasadnioną zazdrością potrafiła rozkręcić niezłą awanturę, ale teraz? Teraz, chociaż powodów do zazdrości miała zdecydowanie więcej, puszczała je wolno, nie zasilając ich zbytnią uwagą. Patrząc z boku na ich małżeństwo, można byłoby wysnuć wniosek, że jest doskonałe. Gdyby nie jedna, dość widoczna rysa…
– Jakie plany na dziś, kochanie?
Wzruszyła ramionami, wbijając wzrok w rozciągający się za oknem ogród. Rozchyliła usta, by mu odpowiedzieć, lecz nie wydobyły się z nich żadne słowa. Jedyne, co zdołała uczynić, to złowić kilka nerwowych wdechów, niczym ryba wyrzucona z wody.
– Wszystko okej?
– Tak, tak – zapewniła.
– Nie wyglądasz na spokojną, Edi. Jeśli chcesz, to…
– Nie, nie. Nie ma takiej potrzeby. Idź do pracy. Ja… – zrobiła pauzę, by wymyślić coś, co mogłoby go uspokoić i co jednocześnie nie byłoby kłamstwem – ja chciałabym popakować resztę rzeczy. Wiesz, wyrzucić to, co stare, oczyścić przestrzeń. – Z jej tonu przebijało głuche skamlanie determinacji. Nie chciała, by zostawał z nią w domu. Nie dziś. Jedyne, czego dziś pragnęła, to samotność.
Znał ten ton na pamięć. Miał wystarczająco dużo czasu, aby nauczyć się rozumieć jego brzmienie. Kiedyś reagował na niego prawie histerycznie. Podbiegał do Edyty i łapał ją za ramiona, mówiąc, że to nie była niczyja wina. Zwykle w takich momentach zaczynali płakać, tłumacząc sobie, że jeszcze raz spróbują, że przecież świat jutro się nie kończy, że najważniejsza jest miłość i to, że mają siebie. Czasami, z braku sił, pokornie chowała głowę w jego ramionach, lecz zdecydowanie częściej łkała, zadając pytania, na które nie znał odpowiedzi. Teraz, po wielu latach prób, z którymi przyszło im się zmierzyć, nauczyli się swoich reakcji i robili wszystko, by w trudnych momentach jeszcze bardziej sobie nie dokładać. Psychologowie pewnie uznaliby, że poprzez brak rozmowy Lorscy omijają problem, lecz oni mieli gdzieś dobre rady fachowców. Ile można grzebać się w tym samym? Rok, dwa lata, pięć lat? W ich przypadku trwało to o wiele dłużej.
– W takim razie może wrócę wcześniej? Zjemy razem kolację, kupię wino. Co ty na to?
– Wieczorem mam pokaz – odparła z obojętnością, dobrze wiedząc, że nie wyrazi chęci, by jej towarzyszyć.
Nie był z tych, którzy odnajdywali satysfakcję w grzaniu się w ciepełku znanej żony. Szanował jej pracę w zawodzie projektantki i uważał, jak najbardziej obiektywnie, że Edyta ma naprawdę świetny gust. Co zresztą wielokrotnie udowodniła, urządzając ich dom. Lecz jeśli chodzi o bywanie z nią na tak zwanych salonach to… migał się od tej czynności całkiem skutecznie, gdyż bardzo męczyła go konieczność przyklejania do twarzy wystudiowanego, dobrze wyglądającego na zdjęciach uśmiechu. Edyta to co innego. Ona, nawet gdy była smutna, wyglądała pięknie. Z powodzeniem mogłaby zostać modelką, lecz wybrała projektowanie, w którym odnajdywała się z godną szacunku klasą. Seweryn był dumny z żony i z jej licznych osiągnięć. Jako najbliższa jej osoba, doskonale zdawał sobie sprawę, iż każdy medal ma dwie strony. Sukces, jaki odniosła ukochana, okupiony był niezliczoną ilością godzin spędzonych na pracy i bezsennymi nocami z ołówkiem w ręku, w trakcie których niestrudzenie poszukiwała idealnych linii tworzonych przez siebie dzieł. Tak, ubrania projektu Edyty Lorskiej były dziełami – jak ona sama. Niemalże wszystko, czego tknęła, zmieniało się w złoto. Może dlatego, że jeśli już za coś się zabierała, wkładała w to całe serce i energię, nie zastanawiając się nad tym, czy powinna zostawić coś na potem, na czarną godzinę, czy też na godzinę „w” – jak kto woli.
„Trzeba żyć tu i teraz, jakby świat miał się jutro skończyć!” – krzyczała na całe gardło pełna radości, ściskając w rękach dyplom wyższej uczelni. Właśnie wtedy uświadomił sobie, że kocha ją na zabój i że to z nią chce spędzić całe swoje życie. Był od niej pięć lat starszy i czuł za nią odpowiedzialność. Chciał wybudować dom, posadzić drzewo i… mieć z nią dzieci. Najlepiej chłopca i dziewczynkę. Banalne? Być może. Ale takie właśnie było jego marzenie…
A gdyby nie czekali z decyzją o potomstwie tak długo? Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej? – dumał. Wiele razy przypominał sobie słowa rodziców przestrzegających go przed chwilami zapomnienia, których konsekwencje ciągną się potem przez całe życie. Może gdyby chociaż raz z Edi się zapomnieli i zrobili wszystko na odwrót?
Nie… Nie zapomnieli się. Nigdy się nie zapomnieli. Niestety.
Cała ich spontaniczność była dokładnie zaplanowana i skrupulatnie odmierzona w czasie. Najpierw długie narzeczeństwo, potem ślub i huczne wesele na sto pięćdziesiąt osób (które zgodnie z przewidywaniami ciotki Ireny nawet w połowie się nie zwróciło), potem kupno mieszkania, praca, praca, praca i wreszcie fundusze na zakup wymarzonej działki pod budowę domu. Dopiero kiedy się urządzili, zapadła decyzja o dziecku. A dziecko to nie rzecz, której zakup można wpisać w kalendarz. Nie da się go rozłożyć na raty. Chociaż od dawna gotowi byli na przyjęcie pod swój dach maleństwa, ono się nie pojawiało.
– Dziś już się raczej nie zobaczymy – powiedziała Edyta, krzyżując ramiona na piersi i opierając się o masywną drewnianą futrynę. – Wrócę w nocy – dodała.
Pokiwał głową z akceptacją.
– Ale może jutro zjemy razem śniadanie? – zreflektowała się po chwili, zauważywszy jego zawiedzioną minę.
– Bardzo chętnie.
– Pewnie wrócę późno. Po pokazie będę musiała udzielić kilku wywiadów. Wiesz, jakie to…
– Tak, wiem, jakie to ważne – dokończył, zbliżając się do niej.
Złożył pocałunek na jej ustach, wyznając miłość. Patrząc sobie w oczy, wymienili oddechy, których żar niczym nie ustępował tym, jakie oddawali sobie dwadzieścia lat temu. Wtedy, kiedy wszystko było o wiele łatwiejsze.
– Znalazłam dla nas kilka mieszkań. Zerkniesz później? Zdecydujemy, które chcemy obejrzeć. Agentka powiedziała, że na tym pułapie cenowym jest w czym wybierać.
– Tak powiedziała?
– Yhm.
– To nieprofesjonalne z jej strony.
Roześmiali się beztrosko. Był to pierwszy nieprzyprawiony lękiem odgłos tego dnia.
– Jest moją koleżanką.
– To wszystko tłumaczy. Ci agenci nieruchomości potrafią być… Zresztą, żeby nie było, że szufladkuję ludzi…
– A nie robisz tego?
– Jak bym śmiał, skarbie – przekomarzał się jeszcze przez chwilę, po czym spoważniał i ponownie zapytał ją, czy aby na pewno chce się wynieść z tego domu. Domu, który z taką starannością budowali, a następnie wykańczali, by móc planować w nim spokojne życie.
– Nie chcę już żyć zgodnie z planem, Sewi.
– Czyżby czytała w jego myślach?
– Zostawmy to wszystko. Jestem już zmęczona. Może… Może, jak odpuścimy, to coś się zmieni? Nie wiem.
– Edi, co się zmieni?
Westchnęła, wzruszywszy ramionami.
– Masz rację – odparł, po czym wsunął stopy w sneakersy, narzucił na siebie marynarkę i już go nie było.
***
Przyglądał się rozwieranej bramie garażowej, przypominając sobie własną radość, gdy ją montowano. Sprzedawca usiłował go przekonać, że ten typ bramy to już przeżytek i że trudno będzie zamontować do niej napęd, lecz Seweryn się uparł i dopiął swego. Zgodnie z przewidywaniami, działała bez zarzutu. Otwarcie skrzydeł wymagało wiele miejsca, lecz i z tym nie było kłopotu. Na działce Lorskich spokojnie zmieściłyby się co najmniej trzy domy. Zanim ruszył do auta, rozejrzał się dookoła, wzdychając z rezygnacją. Wiedział, dlaczego Edyta chce opuścić to miejsce, ale nie do końca się z tym zgadzał. Owszem, nie doczekali się dzieci, jednak czy to powód, by wywracać wszystko do góry nogami? Był tuż po czterdziestce, miał świetną pracę i poukładane życie, a czas chęci udowadniania sobie czegokolwiek dawno już za sobą. To pozwalało mu oddychać pełną piersią. Już się nie zabijał, nie dwoił i nie troił o to, by trafiła mu się lepsza sprawa, za większą kasę. Nie zależało mu na rozgłosie. Chciał spokojnie żyć. To dlatego jako adwokat wycofał się ze spraw rozwodowych. Był nimi zmęczony. Patrzenie, jak dwoje kochających się kiedyś ludzi skacze sobie do gardeł, wprawiało go w rozczarowanie spowodowane prawdopodobnie utratą dystansu. Pół biedy, jeśli walczyli o majątek, ale gdy w grę wchodziły dzieci i żonglerka ich emocjami, nie dawał rady. Może dlatego, że sam tak bardzo pragnął zostać ojcem i najzwyczajniej w świecie żal mu było tych istot?
„Wrogi śluz” – usłyszał od lekarza. Nie bardzo zdawał sobie sprawę, co to właściwie znaczy. Na nic się zdały profesjonalne tłumaczenia. Był prawnikiem, specem od paragrafów. Nie miał pojęcia o ludzkiej fizjonomii.
– W skrócie można powiedzieć, że pańska żona nie powinna być tą kobietą, z którą, jeśli chce mieć pan dzieci, powinien spędzić pan życie – wycedził lekarz, lekko poirytowany, wykazując się brakiem profesjonalizmu.
– Że co, kurwa? – wyrwało się Sewerynowi. – Jakim prawem obcy facet w białym kitlu mówił mu o tym, z kim powinien być, a z kim nie?
Lekarz przeprosił go potem kilkanaście razy, tłumacząc się zmęczeniem. Ponoć ciągnął trzeci z rzędu dyżur. W końcu i Seweryn przeprosił za użyte słowo i niewyparzony jęzor, który w zawodzie prawnika niewątpliwie był atutem, lecz w innych sytuacjach niekoniecznie. „Niekompatybilne istoty pod kątem płodności” – brzmiała diagnoza i nic dziwnego, że wywołała szok.
– To nie oznacza stuprocentowej pewności, że nie będą mieli państwo dzieci. To przypuszczenia. Zarówno u pana, jak i u żony pod kątem zdrowotnym wszystko jest w porządku. Proszę się nie poddawać. Medycyna wielokrotnie była świadkiem cudów.
Cudem było to, że Seweryn nie rozszarpał tego lekarza na kawałki. Dobrze, że Edycie w ostatniej chwili coś wypadło i nie poszła z nim do lekarza. Dzięki temu miał szansę przekazać jej tę wiadomość w bardziej humanitarny sposób, chociaż emocje szargały nim z siłą huraganu. Można powiedzieć, że wziął wszystko na klatę. No bo jak inaczej miał postąpić? Od dzieciństwa uczono go, że mężczyzna jest tą silną osobą w związku. Wiedział, że to jego barki powinny przyjąć siłę ciosu wymierzonego w nich przez ślepy los. Czy próbowali? Oczywiście, że tak. I to ile razy! Każdą z tych prób Edyta przeżywała jednak coraz bardziej i z każdą kolejną podawała w wątpliwość swoją rolę w ich małżeństwie. Nie zdołałby zliczyć, ile razy padły z jej ust słowa: „Znajdź sobie taką, która da ci dziecko”. Przytulał ją wtedy i tłumaczył, że nikogo nie zamierza szukać, że to, co mu pisane, od dawna ma przy sobie. Usta mówiły jedno, a serce… Serce czuło swoje. Bo i on, Seweryn, cierpiał, i czasami miał po dziurki w nosie huśtawek nastroju własnej żony.
Długo nie mógł sobie poradzić z panującym w jego otoczeniu stereotypowym i powszechnym wizerunkiem herosa, zdobywcy kobiet, ojca przynajmniej dwójki, trójki dzieci. Ci, których nigdy nie dotknęły podobne przeżycia, nie zdają sobie sprawy, co może czuć facet, który założył rodzinę, oczekuje dziecka, a ono… się nie pojawia. Odnosił wrażenie, że koledzy bezgłośnie śmieją mu się w twarz, wypowiadając słowa: „Zobacz, jakie to proste, nawet nastolatki to potrafią. Poznajesz kobietę, bierzesz ją do siebie i bach!”.
Proste? Naprawdę? Dla Seweryna proste było zdobycie dyplomu renomowanej uczelni, prosta była aplikacja adwokacka, proste było nauczenie się biegle angielskiego, niemieckiego i francuskiego. To były sprawy, z którymi radził sobie bez mrugnięcia okiem. Spłodzenie dziecka do nich nie należało. Szczególnie trudne było dla niego badanie mające na celu wykluczyć bądź potwierdzić jego bezpłodność. Nie, nie bolało. Było jedynie… dość krępujące. Miał oddać nasienie do pojemnika i musiał sobie z tym poradzić sam. Na myśl o dyskomforcie, jakiego wtedy doświadczył, pociekła mu po plecach strużka potu. Pogrążony w myślach, dopiero teraz zauważył, że przez cały czas nie odpalił silnika. Siedział w aucie i rozmyślał o swoim dobrym, szczęśliwym życiu, w którym brakowało tylko jednego…
Wracając do tegoż „nieszczęsnego” badania – wyniki miały być po tygodniu. Ileż to myśli w tym czasie zdążyło okrążyć głowę Seweryna, tylko on raczył wiedzieć. Zastanawiał się, co będzie, jeśli okaże się, że faktycznie to z jego powodu nie mogą mieć dzieci. To go przerażało, odbierało sen, odsuwało głód i pragnienie… Żył tylko tymi myślami. Nie zliczy, ile razy spytał siebie o to, czy nigdy żadnej kobiecie nie będzie w stanie dać dziecka. Może to śmieszne, ale myślał też o rodzicach. Tak bardzo pragnęli, by uczynił ich dziadkami, i co? Nie uczyni? Zawiedzie ich na całej linii? W oczekiwaniu na wyniki badań puls przyspieszał mu z każdym dniem. Na szczęście wynik był… pozytywny.
Poczuł ulgę.
To nie była jego wina.
Pogrążony w rozmyślaniach, o mały włos przejechałby na czerwonym. Wymuskany, jeszcze pachnący nowością rodzinny mercedes, wyłapując przed sobą przeszkodę, zahamował za niego. Sewerynem zarzuciło w przód. Złapał się za serce, po czym starł krople potu z czoła. W aucie rozległ się dźwięk nadchodzącego połączenia. Spojrzał na wyświetlacz – to była Edyta.
– Słuchaj, Sewi… – zaczęła, jak to ona, spokojnym tonem. Ten ton też znał. Legato jego nut przyprawiło go o szybszy oddech zwiastujący ciszę przed burzą. – …Wszystko dokładnie przemyślałam.
– Co przemyślałaś, kochanie? – westchnął.
Silił się na spokój, chociaż przewidywał, co za chwilę na niego spadnie.
– Znajdziesz sobie taką, która da ci dziecko.
Nie zważając na pisk popychających go klaksonów, zjechał na pobocze. Był zirytowany. Ile jeszcze razy będzie musiał deklarować jej, że nie ma zamiaru nikogo szukać?
– Edi, jadę do pracy. Powiedziałaś, że nie potrzebujesz rozmowy.
– Bo nie potrzebuję.
– To po co dzwonisz? Aby znów dać mi błogosławieństwo na drogę bez ciebie?
Cisza.
Wyrzuty sumienia.
Dupek, idiota, kretyn – jak mogłeś to powiedzieć? – spytał siebie w myślach.
– Skarbie, nie myśl o tym, dobrze? Przecież wiesz, że to nie twoja wina. Przejdziemy przez to razem. Spróbujemy jeszcze raz i jeszcze jeden, i jeszcze. Aż do skutku. Na szczęście stać nas na to.
– Ale ja już nie chcę próbować, Sewi.
– Jak to nie chcesz? Przecież… Edyta, nie będę z tobą rozmawiał na ten temat przez telefon. Wrócę do domu.
– Nie. Nie wracaj. Mówię po raz ostatni: znajdź sobie inną. Nie mogę patrzeć na to, jak się męczysz.
– Ale ja nie chcę innej. To ciebie kocham. Przyjmiesz to wreszcie? Temat jest zamknięty. Poza tym nie męczę się. Jesteśmy razem na dobre i na…
Pik. Pik. Pik.
– Nie wierzę. Znowu to zrobiła. Ja pier….
Trzasnął ze złości w klakson. Miał dość.
***
Martini przed śniadaniem? Dlaczego nie? Potrzebowała czegoś, co ją znieczuli przed pójściem na strych. Nalała czerwonego płynu do trójkątnej lampki, przechyliła ją i wypiła duszkiem, nawet się nie krzywiąc. Dolała jeszcze, by tym razem zacząć delektować się smakiem. Podeszła do lustra i przyglądając się swojemu nieskazitelnemu odbiciu, roześmiała się w głos. Była zdrowa, piękna, zgrabna. Ostatnio jakaś koleżanka, patrząc na jej piersi, westchnęła, po czym wyrzuciła z siebie z zazdrością, że na pewno oklapną, jak tylko urodzi dzieci.
– Ciesz się ciesz, póki możesz. Na naleśniki – w tym miejscu zerknęła w swój dekolt – to i najdroższy push-up nie pomoże. No, ale ty to możesz sobie pozwolić na operację, w razie jakby… no wiesz… Seweryn miał z tym problem – mrugnęła, pożal się Boże, ciotka „dobra rada”.
Edyta udała, że żart ją bawi, chociaż tak naprawdę miała ochotę zdjąć but i wbić koleżance obcas w czoło. Powstrzymała się jakoś, wyszedłszy z pomieszczenia pod pretekstem wykonania telefonu. Nie miała w zwyczaju zwierzać się nikomu, to i skąd jej przyjaciółki mogły wiedzieć, z jakimi problemami się boryka? Wolała „sprzedawać” wymyślony przez siebie wizerunek niezależnej bizneswoman, której nieśpieszno do pieluch. Chociaż, o ironio… Oddałaby wiele, aby miejsce krągłych piersi wypełniły niepożądane przez większą część kobiecej populacji naleśniki. Zanurzyła pełne usta w trunku, nie spuszczając wzroku ze swego odbicia, i zadarła jedwabny szlafrok, skanując wzrokiem gładką skórę na idealnych, proporcjonalnie długich nogach. Dobijała czterdziestki i nie miała cellulitu. Jak to możliwe? Geny? Zdrowa dieta? Sport? Tak. Dokładnie tak. Dbała o siebie, uważała na to, co je, biegała i starała się regularnie medytować. Wszystko po to, by pustą przestrzeń w jej ciele wypełniła wreszcie maleńka istotka, dla której zrobiłaby wszystko. Edyta pragnęła rozstępów, nie mogła się doczekać cellulitu, bolących brodawek, nieprzespanych nocy i podkrążonych oczu. Z medycznego punku widzenia nic nie stało na przeszkodzie, aby ona i Seweryn zostali rodzicami. Nic, oprócz tego… wrogiego śluzu. Co za durna diagnoza. Czy do końca trafna?
Po pięknej twarzy Edyty spłynęła łza. Kobieta puściła skrawek szlafroka, by szybko ją zetrzeć.
– I co ci po tej urodzie? – wyszeptała do siebie, wypiwszy do końca alkohol.
Wróciła do kuchni, włożyła szkło do zmywarki i zapatrzyła się w przestrzeń rozciągającą się za oknem. Kochała ogród równie mocno, jak dom, i wiedziała, że będzie tęsknić za tym miejscem. Mimo to nie potrafiła w nim zostać. Nawet te odurzająco pachnące bzy, które tak pięknie kwitły na wiosnę, nie były w stanie jej zatrzymać. Nie uczyniłyby tego również pnące się po pergolach róże ani rosnąca od dziesięcioleci jabłoń. Właśnie ona, ta jabłoń, skłoniła Lorskich do kupna tejże działki. Edyta zakochała się w niej od pierwszego wejrzenia, oczami wyobraźni widząc siebie, jak zbiera owoce i chwilę później uciera je na posiłek dla ich wyczekanego maleństwa. Dziecko miało pojawić się w ich życiu w odpowiednim momencie. Tyle, że… odpowiedni moment, chociaż już dawno ustalili, że to już, jakoś nie nadchodził. I wszystko wskazywało na to, że nieprędko nadejdzie. O ile w ogóle.
– Przestań się mazać, Edi – powiedziała na głos, próbując przywołać się do porządku.
Powoli zaczynały docierać do niej wyrzuty sumienia, wywołane telefonem do Seweryna. Ten facet miał do niej anielską cierpliwość. Po co do niego zadzwoniła i nagadała mu tych wszystkich rzeczy? Tyle razy zapewniał ją o swojej miłości. Szanował, hołubił, wznosił na piedestał. Przez to swoje paplanie mogła go do siebie zniechęcić, a przecież wcale tego nie chciała. Oklapła ciężko na fotel i chwyciła za smartfon, by zadzwonić do jedynej przyjaciółki, takiej od serca, jak by to powiedziała Ania Shirley. Zwyczajnie chciała się wygadać, lecz… zrezygnowała. Wiedziała, co usłyszy od Nadziei. Znała jej rady na pamięć. Niby były proste, a jednak trudne do zrealizowania. Zanim coś powiesz, pomyśl – powtarzała, znając emocjonalny i porywczy charakter Edyty. Przerażające było to, że słowa „znajdziesz taką, która urodzi ci dziecko” wypływały z ust Edi tak naturalnie, jak na przykład „mleko się skończyło”. Wypowiadała je na tyle często, że zaczynało zacierać się ich prawdziwe znaczenie. A co, gdyby Seweryn naprawdę sobie kogoś znalazł?
O nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie.
Była to ostatnia rzecz, do której chciałaby dopuścić. Odpędziła od siebie tę myśl, wstała z fotela i ruszyła w końcu w stronę strychu. Sięgnęła po zwisającą rączkę i opuściła schody wiodące na górę. Rozłożyły się przed nią sprawnie, zapraszając w czeluści wspomnień. Chciała jeszcze raz zajrzeć do skrzyni, w której przechowywała kolorowe śpioszki, grzechotki, smoczki i butelki, przez wiele lat tak skrupulatnie dobierane pod kątem jakości. Ustalili z Sewerynem, że zostawią to wszystko dla nowych właścicieli domu. Kto wie, może ktoś wreszcie zrobi z tych przedmiotów użytek. Jakoś nie mogli się zebrać, by wywieźć je na przykład do domu samotnej matki, a nie chcieli, by się zmarnowały. To znaczy Edyta nie chciała. Sewerynowi zdawało się to obojętne. On i tak nie zaglądał w to miejsce, gdyż nie chciał dokładać sobie wzruszeń. Za każdym razem, gdy jego wzrok padał na te mikroskopijnej wielkości gadżety, przypominał sobie o swojej, jak zwykł to nazywać, niekompletności. Bóg jeden raczył wiedzieć, jak bardzo bolało to kobietę. Jak mocno rozdzierało serce, wciąż od nowa przywołując wspomnienia, których… wolałaby nie mieć.
Gdyby tak można było połknąć jakiś czarodziejski eliksir, wymazujący z podświadomości dawno przeżyte chwile, zrobiłaby to natychmiast. Magia magią, czary czarami, a życie życiem – pomyślała, biorąc w dłonie mały prostokątny przedmiot z wymalowanymi dwiema czerwonymi kreskami. Czas sprawił, że nieco wyblakły, odwrotnie proporcjonalnie do wyrazistości jej uczuć, wywołujących potok smutnych łez spod na wpół przymkniętych powiek. Zacisnęła przedmiot w dłoniach, przykładając go do serca. Oddałaby wszystkie pieniądze świata, by cofnąć czas i otrzymać szansę postąpienia we właściwy i jedynie słuszny sposób. Niestety. Nie ma, nie było i nigdy nie będzie na świecie takiej instytucji, w kolejce do której mogłaby się ustawić, by o to poprosić. Czas zawsze mija bezpowrotnie. Niby wszyscy to wiedzą, lecz tylko niewielu zachowuje się tak, jakby miało tego świadomość.
Wypłakawszy wszystkie przewidziane na dzisiaj łzy, odsunęła prostokąt od serca i wbijając w niego wzrok, złożyła na środku czuły pocałunek. Zamiast plastikowego przedmiotu wolałaby poczuć pod wargami ciepłe, dziecięce policzki. Zamiast wdzierającego się w nozdrza wszechogarniającego kurzu wolałaby zapach dziecięcego pudru, a pracę zapewniającą prestiż w społeczeństwie, bez mrugnięcia zamieniłaby na możliwość pchania przed sobą wózka.
Za późno.
Wpatrując się w stary, pozytywny test ciążowy, zadała sobie pytanie, które męczyło ją od lat: „Czy moja szansa na macierzyństwo, wtedy, tamtego pięknego, ciepłego dnia, minęła bezpowrotnie?”. Przecież zapewniano ją, że postępuje słusznie. Uśmiechano się do niej, głaskano ją po głowie, mówiąc, że podjęła dobrą decyzję. Dlaczego posłuchała rozumu? Bicie dwóch serc sugerowało przecież, by postąpić zupełnie inaczej.
Ale… To już było.
Przymknęła wieko bogato zdobionej drewnianej skrzyni, zabierając przedmiot ze sobą. Tylko to chciała zatrzymać. Resztę mogła oddać w cudze ręce.
Stan rzeczy zmienia się w zależności od emocji.
Widzimy w nich magię i piękno, choć w rzeczywistości
magia i piękno są w nas.
Kahlil Gibran
ROZDZIAŁ 2
Ktoś wytyka nam co chwilę w mróz czy w upał, w zimie, w lecie szans niedostrzeżonych tyle i ktoś rację ma, lecz przecież… Jeszcze w zielone gramy.
Jeśli chodziło o pracę, Seweryn Lorski rzadko się mylił. Wrodzone, ponadprzeciętne umiejętności kojarzenia faktów i wyciągania szybkich wniosków były niewątpliwie jego atutami. Lata temu, jako mecenas tuż po aplikacji, podniecał się momentami władzy. Teraz, zwany przez niektórych „starym wyjadaczem”, przywykł do osiągania sukcesów i można by rzec, że zobojętniały mu one.
– Jak to się stało, że po raz kolejny udało ci się wyciągnąć z tarapatów samego diabła? – spytał Stachu, przyjaciel i jednocześnie współwłaściciel kancelarii.
Seweryn wzruszył ramionami. W jego ocenie nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Ot, po prostu wykonywał swoją pracę.
– Stary, nie bądź taki skromny. Kurczę. Trzeba to uczcić.
– Idę z wami! – oświadczyła Karolina, nowo zatrudniona sekretarka, przebywająca aktualnie na okresie próbnym.
Seweryn przewrócił oczami. Czuł, co się święci, i wiedział, że tym razem nie uda mu się wywinąć. Sprawa, którą wygrał, ewidentnie wynosiła na piedestał ich kancelarię, a co za tym idzie, ściągała na nich uwagę mediów i całego środowiska prawniczego. Oznaczało to, że w najbliższym czasie przybędzie im klienteli gwarantującej jeszcze większe niż dotychczas pole do popisu i zyski, oczywiście. Stach chodził po biurze Seweryna w tę i we w tę, nie mogąc poskromić tętniącej w nim energii. Nie, żeby Seweryn nie cieszył się z wygranej. Co to, to nie. Cieszył się, ale też uznawał sprawę za zamkniętą i jedyne, czego pragnął, to po prostu się wyspać. Nie miał chęci na włóczenie się po knajpach z ekipą z biura. Czasy, kiedy sprawiało mu to frajdę, dawno już minęły.
– Ty nigdy nie masz dość, Stachu? – rzekł, zamknąwszy drzwi. Wolał, aby nikt ich podsłuchiwał.
Przyjaciel wyglądał na zaskoczonego.
– Chłopie, nigdzie nie idę. Jeszcze z kim, z sekretarką? Naprawdę? Wiesz, że spoufalanie się z podwładnymi…
– Wyluzuj – odparł Stach. – Przecież ona ci się nie podoba. O ile pamiętam, to właśnie dlatego ją zatrudniłeś. Mam przypomnieć, że ja byłem za tą blondyną z cyckami na nogach? Ale oczywiście porządny Sewerynek wybrał sobowtóra Fiony. – Mlasnął zdegustowany, krzyżując dłonie na klatce piersiowej.
– Zamknij się.
– Dobra, dobra. Coś ty taki rozdrażniony? A właśnie, w domu wszystko okej? Jak tam Edit?
Pytanie o nią było jak strzał między oczy. Poranny głos żony odbijał się echem w umyśle Seweryna, wypełniając niemalże całą przestrzeń. „Znajdziesz taką, która urodzi ci dziecko”. Nienawidził tych słów. Zawsze, gdy wypływały luźno z ust ukochanej, jego szczęka zaciskała się boleśnie.
– Seweryn?… – W głosie Stacha wybrzmiało zaniepokojenie. – Wszystko w porządku? Chcesz o tym pogadać? Wiesz… Może i nic mądrego nie poradzę, bo głupek ze mnie, ale uszy mam sprawne.
Seweryn roześmiał się. Kto, jak kto, ale Stachu wiedział, jak rozbawić przyjaciela. Znali się od lat. Wychowywali się na jednym blokowisku, chodzili do jednej podstawówki, zdawali razem maturę, a potem ubiegali się o miejsce na tych samych studiach, co o mały włos nie wpłynęło na ich przyjaźń, gdyż Stach dostał się dopiero z listy rezerwowej. Byli od siebie totalnie różni, tak więc doskonale się uzupełniali nie tylko na płaszczyźnie zawodowej, lecz także prywatnej.
– Co cię tak bawi, bo nie rozumiem? To, że nie czeka na mnie żonka w kapciach, nie znaczy, że nic nie wiem o życiu. Wiem więcej, niż ci się wydaje. – Uniósł palec, by nadać tym samym powagę wypowiadanym przez siebie słowom. – Wiem, że jak coś trawi od środka, to trzeba dać temu upust.
– Weź ty się palnij w łeb, Stachu, z tymi swoimi radami. Masz rację, głupi jesteś i tego się trzymajmy. Oprócz wygrywania spraw niemożliwych do niczego innego nie masz talentu – żartował Seweryn, wiedząc, że pociski słowne wycelowane w przyjaciela wcale nie sprawiają mu przykrości.
Rozległo się pukanie do drzwi gabinetu, a tuż po nim lukę w uchylonych drzwiach wypełniła pulchna twarz Karoliny.
– Rezerwacja potwierdzona, szefie – oznajmiła, szczerząc się do Stacha i jednocześnie uciekając przed wzrokiem Seweryna. – Tak jak pan kazał. Stolik dla ośmiu osób. – Mrugnęła, wyraźnie zadowolona z wykonanej misji.
Stachu posłał jej całusa. Odebrawszy jego platoniczny powiew, radośnie zatrzasnęła za sobą drzwi.
– Stolik dla ośmiu osób? Rozum ci odebrało? Kogoś ty jeszcze zaprosił? – zdziwił się Seweryn.
– A, tego i owego. – Stach machnął ręką.
– I dlaczego przesyłasz jej buziaczki? Co ty, w przedszkolu jesteś? Zaraz się zakocha i znów będziemy mieć problem. Mało ci po ostatniej aferze?
– Nie zakocha się, nie zakocha. Ona woli… No wiesz… Najprościej ujmując, nie jestem w jej typie i nigdy nie będę. Ty zresztą też, panie ładny.
– Nie… – Seweryn cofnął podbródek, zdziwiony. „Czyżby jego nowa pracownica wolała kobiety?” – zastanowił się bezgłośnie.
– Tak – odpowiedział Stach na pytanie, które nie padło.
– Jaja sobie robisz? Skąd wiesz?
Stachu sapnął.
– Oj, Sewciu, Sewciu, i kto tu jest głupi?
***
Daremnie próbował dodzwonić się do Edyty. Wszystko wskazywało na to, że była już na pokazie z okazji wypuszczenia w świat nowej kolekcji ubrań. Chyba po raz pierwszy w życiu pożałował, że jej nie towarzyszy. Nie lubił tych całych organizowanych przez Stacha sztucznych schadzek, ale wiedział też, że nie może mu zawsze odmawiać. Trochę się zgadzał ze stwierdzeniem, że nie samą pracą żyje człowiek i że załoga (w tym przypadku pracownicy kancelarii) potrzebuje integracji na prywatnym gruncie. Wolałby tylko, aby informowano go wcześniej o tego typu przedsięwzięciach. Mógłby wtedy zmienić markowy garnitur na coś mniej zobowiązującego. Coś, co nie rzucałoby się tak bardzo w oczy, stawiając go w jednym rzędzie z facetami, w których warto zainwestować czas. Wiedział, że jest przystojny i że podoba się kobietom, dlatego mocno dbał o to, by nie kusić losu i jak to zwykła mawiać jego matka, nie wywoływać wilka z lasu. To dlatego podczas zbiorowych kolacji czy jakichkolwiek innych imprez starał się siadać jak najdalej od pięknych kobiet. Znał siebie i był w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przekonany, że on to nigdy, przenigdy z nikim innym niż z jego ukochaną Edit. Lecz gdzieś tam, z tyłu głowy, znajdował się ten jeden procent, dlatego należało uważać.
– Niezła ta Nadia, co? – Stachu szturchnął Seweryna łokciem, odrywając go od konsumpcji średnio wysmażonego steka.
Mężczyzna podniósł wzrok, usiłując namierzyć obiekt.
– O kim mówisz?
– Nie żartuj, że nie wpadła ci w oko.
– Mam żonę. Nie wypada, aby ktokolwiek wpadał mi w oko.
– Tak, tak. Mówię tylko, że jest niezła. Niestety, przyszła z Karoliną. Myślisz, że ona…?
– Nic nie myślę. Praca w zawodzie prawnika nauczyła mnie, że nie ma co szufladkować ludzi. Powinieneś o tym wiedzieć. Pozory mylą.
– Zawsze musisz być taki do urzygu porządny?
– Zawsze.
Rozległ się dźwięk nadchodzącego połączenia, a na ekranie smartfona Seweryna pojawiło się zdjęcie Edyty. Stachu zapatrzył się na nie, przypominając sobie, jak piękną kobietą jest żona przyjaciela. Rozciągnięte w uśmiechu pełne usta w kolorze dorodnych malin od zawsze działały na jego wyobraźnię. Teraz też. Odchrząknął.
– Idę po drinka. Porozmawiaj sobie w spokoju – powiedział, podnosząc się z krzesła.
Seweryn podziękował mu spojrzeniem.
– Tak, skarbie? Jak tam pokaz? Wszystko się udało? – zaczął jak gdyby nigdy nic, zatykając palcem ucho, aby ją lepiej słyszeć.
Głośna muzyka dawała się we znaki.
– Tak, w zasadzie tak… Tylko… A gdzie ty jesteś, Sewi? Strasznie głośno tam. Ledwo cię słyszę.
– Poczekaj chwilę.
Skierował kroki do wyjścia. Skupiony na tym, by jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz, potrącił niechcący jakąś dziewczynę, przez co wylała na siebie trzymany w dłoni napój. Na szczęście była to tylko woda, więc wybąkał naprędce przeprosiny, totalnie zdumiony, że nie puściła mu w złości siarczystej wiązanki wątpliwej jakości słów. Zamiast tego uśmiechnęła się przyjaźnie, zostawiając w nim drobną część tego uśmiechu.
– Już jestem, przepraszam, skarbie. Musiałem wyjść. Tam jest strasznie głośno.
– Tam, to znaczy gdzie?
Wyjaśnił jej, że wraz ze Stachem, resztą ekipy z kancelarii i jeszcze paroma osobami wyszedł świętować wygraną sprawę, po czym znów zapytał o pokaz i o to, czy dziennikarze nie uprzykrzyli go zbytnio swoją upierdliwością. Nie odpowiedziała. W słuchawce zapanowała głucha cisza.
– Edi? Jesteś?
Spojrzał na wyświetlacz, by upewnić się, że połączenie znów nie zostało przerwane, i ponownie przyłożył urządzenie do ucha.
– Jestem – odezwała się wreszcie.
Znów ten ton. Znów szybsze bicie serca. Znów obawa, lęk i próba wymyślenia na szybko, jak ściągnąć żonę z planety złości na ziemię. Wszystko nadaremnie. On, Seweryn Lorski, radził sobie z największymi szychami adwokatury, w trzech żołnierskich ruchach rozstawiając ich po kątach tak, jak tylko chciał, a gdy dochodziło do starcia, w którym „przeciwnikiem” była jego żona, nie miał najmniejszych szans. Jak jej się to udawało? Co takiego robiła z nim miłość?
– Szkoda, że nie zadzwoniłeś do mnie po wygranej. Ze mną jakoś nie bardzo chce ci się świętować – syknęła, chociaż bardzo tego nie chciała.
Gniew był silniejszy od niej.
Zadzwoniła nie po to, by się kłócić, lecz by pogodzić się z mężem. Targana wyrzutami sumienia po porannej rozmowie, zapragnęła go przeprosić, usłyszeć jego miękki głos i zaproponować, aby jak najszybciej wracał do domu, bo mocno tęskni. Jak to się stało, że emocje wzięły górę? Nie miała pojęcia.
– Edi, to nic wielkiego. Sprawa jak każda inna. Szczerze, to nie wiem, o co Stachu robi tyle wiatru. Moja robota nie ma w sobie ani krzty polotu, w przeciwieństwie do twojej. Powiedz mi, jak przebiegł pokaz. Twój świat jest wiele ciekawszy i taki…
– Nagle zainteresował cię mój świat? Może trzeba było wcześniej zadzwonić.
– Zawsze mnie interesuje. Poza tym, Edi, na miłość boską, przecież dzwoniłem. Nie odbierałaś.
– To trzeba było dzwonić do skutku – odgryzła się, nawet nie zauważając, że rozmowa w mgnieniu oka poszybowała nad wrogie tereny.
Oparł się o ścianę, biorąc głęboki wdech, i na wydechu policzył do dziesięciu. Ta szybka i każdemu znana metoda okiełznania nerwów towarzyszyła mu od dawien dawna w takich sytuacjach i wciąż się dziwił, że z niej korzysta mimo marnych skutków.
– Słuchaj, jeśli chcesz, to przyjadę. Gdzie jesteś? Pożegnam się tylko ze wszystkimi i będę przy tobie najdalej za pół godziny – wyrzucił z siebie na jednym oddechu.
Jego głos nie był już tak przyjazny jak na początku rozmowy, co go zaskoczyło. Zwykle wykazywał się większą cierpliwością w stosunku do ukochanej. Może chciał ją trochę otrzeźwić? W każdym razie, cokolwiek by się działo, w wymianach zdań Edyta nie była skłonna do ustępstw. Wolała się rozłączyć, by jakoś „wyjść z twarzą”, niż spuścić z tonu.
– Halo, Edi, jesteś tam?
Pik. Pik. Pik.
– Niech to szlag!
Najnowszy model smartfona rozbryznął się na kaflach twardego chodnika niczym upuszczony przypadkiem lizak. Seweryn usiadł na krawężniku, zanurzył dłonie w gęstych, długich, związanych w kucyk włosach, walcząc w poczuciu niemocy z wybuchem płaczu. Nienawidził tego uczucia. Po raz pierwszy od dawna miał naprawdę dość. Edyta dawała upust emocjom, wyżywając się na nim słownie, płacząc, krzycząc jak opętana, a on? On, wychowany w duchu, że „chłopaki nie płaczą”, kumulował w sobie wszystko, co spadało na jego barki. Bieganie po kilkanaście kilometrów kilka razy w tygodniu nie wystarczało. Może powinien pójść na jakąś terapię? Pogadać z kimś? Tylko dokąd i z kim? Świat był taki mały, że zaraz znalazłby się ktoś, kto zna kogoś, kto wypaplałby, że TEN Lorski, TEN znany ze stalowych nerwów prawnik przesiaduje na kozetce. Z tej sytuacji nie było dobrego wyjścia, a przynajmniej Seweryn takiego nie dostrzegał. Podniósł głowę, poczuwszy przerażający wstyd. Rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy przypadkiem nie przybłąkała się tu jakaś Bogu ducha winna duszyczka i przez przypadek nie stała się świadkiem jego emocjonalnego upadku. Nagle, ni z tego, ni z owego, wyrosła przed nim jakaś postać, a jej cień padający zza latarni rozciągnął się pod jego stopami. Seweryn zrobił daszek z dłoni, by sprawdzić, kto to taki. Nim zareagował, przysiadła obok, rozprostowując szczupłe, aczkolwiek niezwykle krótkie nogi wysmarowane czymś, co świeciło w sztucznym świetle latarni jak brokat. Pewnie jest niska – pomyślał, bez skrępowania taksując wzrokiem jej kończyny.
– Długo tu jesteś? – spytał.
Wzruszyła ramionami, uśmiechając się. Jej uśmiech wydał mu się znajomy.
– Zaraz, zaraz – ściągnął brwi – to ciebie szturchnąłem niechcący. Woda wyschła? Jeszcze raz przepraszam, jestem ostatnio…
– Roztargniony.
– Tak. Można tak powiedzieć.
Po raz pierwszy od dawna ktoś rozpoznał jego stan i trafnie określił go jednym słowem. Roztargniony. Podobało mu się to określenie. Wolał być roztargniony niż zagniewany. Gniew nigdy nie był cechą dobrych ludzi, a on, Seweryn, nade wszystko pragnął być po prostu dobrym człowiekiem.
– Ja też przepraszam. Nie chciałam podsłuchiwać. Wybiegłam za panem, bo wypadły panu kluczyki od auta i pomyślałam, że chyba jednak wolałby je pan zatrzymać.
Złożyła w jego dłoniach wysadzany kryształkami Swarovskiego brelok. Przywykły do świata niesprawiedliwości, kłamstw i oszczerstw, zafascynował się jej uczciwością. Zauważyła, że przygląda się jej nogom, dlatego zgięła je w kolanach i objęła ramionami. Błysk jej oczu podziałał na Seweryna elektryzująco, sprawiając, że spontanicznie uniósł dłoń na wysokość jej ucha, z zamiarem ujarzmienia burzy ciemnych, opadających na ramiona dużych loków. Zdawszy sobie sprawę, cóż takiego wyprawia, zastygł niczym kot gotujący się do skoku. Rozbawiło ją to. Dorosły, przystojny i – sądząc po breloczku – nadziany facet speszył się jak licealista.
– Przepraszam – wybąkał, opuszczając rękę i wciskając ją w kieszeń spodni.
– To już drugi raz dzisiaj – zauważyła.
– Racja.
Milczenie.
– Chyba powinienem… – urwał, nachyliwszy się do telefonu, by złożyć do kupy to, co z niego zostało. Od dawna nie czuł się tak, jak teraz. Zwykle panował nad nerwami, był oazą spokoju, a tu proszę.
– Nie sądzę, aby dało się go uratować. Szkoda. Naprawdę fajny telefon. Moje przyjaciółki z roku dałyby sobie obciąć za niego prawego cycka.
– Szkoda. To fakt. Lubiłem go. – Westchnął z rezygnacją, chcąc jakoś zatuszować rozbawienie owym cyckiem i jednocześnie własne zakłopotanie.
Sprawdziwszy wszystko dokładnie, przyznał dziewczynie rację. Nic nie dało się zrobić z telefonem i mimo że producent zapewniał, iż urządzenie jest odporne na upadki, to na pewno nie „takie” upadki miał na myśli. Seweryn wyjął kartę SIM, a to, co zostało, wyrzucił do śmietnika.
– Naprawdę wyrzuca go pan? Może da się to jakoś naprawić.
– Może i się da, ale wiesz… Jak coś się zepsuje, to nawet jak człowiek to potem jakoś poskłada, i tak zostają rysy – odparł metaforycznie.
– No tak.
Patrzył z góry na jej rozsypane na ramionach ciemne włosy, napawając się wbitym w niego dziewczęcym spojrzeniem. Była śliczna i taka… niewinna. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia kilka lat. Jej serce zapewne wolne było od trosk i prawdopodobnie jeszcze nigdy nie zostało złamane. Podszedł bliżej i wyciągnąwszy dłoń do dziewczyny, zmusił ją, by wstała. Mała rączka zakleszczyła się w jego wielkiej dłoni. Przytrzymał ją o ułamek sekundy za długo, zauważając w duchu, że gdyby za młodu, na jakiejś imprezie, zaszalał nieco bardziej, mogłaby być jego córką.
– Seweryn – przedstawił się.
Wolał, żeby nie zwracała się do niego per pan.
– Nadia.
– Nadia – powtórzył i dopiero teraz skojarzył, że dziewczyna jest znajomą Karoliny i że siedzieli razem przy jednym stoliku.
Musiał być zakręcony, że wcześniej nie poskładał faktów. To o niej prawił mu Stachu. A raczej o jej urodzie. Teraz, gdy stała przed nim, musiał przyznać, że w powiedzeniu „małe jest piękne” tkwi ziarnko prawdy. Nadia była tak różna od Edyty, jak tylko można było to sobie wyobrazić. Maleńka jak okruszek, z powodzeniem zmieściłaby się pod jego pachą. Stali na tyle blisko, że wyczuł zapach jej owocowych perfum. Zaciągnął się nimi bezwiednie. Przypominały truskawki z bitą śmietaną, dokładnie takie, jakie przyrządzała mu babcia, kiedy był dzieckiem. Jako że czytał wiele powieści, których bohaterowie powaleni nagłym przypływem uczuć niczym piorunem, nagle tracili głowę, to wiedział, że coś takiego jest możliwe. Lecz nigdy nie sądził, że przytrafi się jemu. Musnął palcami jej szpiczastą brodę, unosząc ją tak, aby spojrzenia obojga się skrzyżowały. Nie broniła się. Może dlatego ją pocałował? Najpierw delikatnie, spokojnie, ucząc się smaku innych warg i gdzieś tam w zakamarkach umysłu porównując je do tych dobrze znanych, a potem namiętnie, szaleńczo, tak jakby znów miał szesnaście lat i robił to po raz pierwszy. Odsunęła się od niego i roześmiała perliście. Była taka beztroska i piękna. Zaczęła tańczyć jak natchniona, delikatnie kołysząc dość szerokimi jak na jej wzrost biodrami. Podobało mu się to. „Znajdziesz taką, która urodzi ci dziecko” – usłyszał w swojej głowie głos Edyty i poczuł złość, lecz nie na długo. Emocja zniknęła gdzieś między jednym a drugim ruchem falbanki krótkiej spódnicy Nadii. Zapatrzył się na młodość, zachwycił się jej niczym nieskażonym nieskrępowaniem, kompletnie zapomniawszy o wszystkich zasadach, jakimi kierował się w życiu. Podszedł pewnym krokiem do dziewczyny, zatrzymując ją wpół tanecznego ruchu. Przyciągnął ją do siebie i znów pocałował, czyniąc to tak, jakby była jego własnością. Była słodko uległa i miła – to wystarczyło.
– Napijesz się ze mną drinka, Nadio? – zaproponował.
Kiwnęła głową, podnosząc na niego wzrok. Jej rzęsy były tak długie, że niemalże stykały się z brwiami. Usta nie potrzebowały błyszczyka ani szminki, by lśnić. Wystarczyła pulsująca w nich młoda krew.
– Na przeprosiny. Podwójne – dodał.
Zgodziła się bez chwili wahania i kilka minut później siedzieli razem przy barze. Kelner przynosił coraz bardziej okazałe drinki, a oni zatracali się w ich smaku i w sobie, kompletnie nie myśląc o tym, co będzie potem.
***
„Lubujecie się w stanowieniu praw, lecz jeszcze większą znajdujecie rozkosz w łamaniu ich. Jesteście jako dzieci, co bawiąc się nad brzegiem oceanu, wieże z piasku wznoszą wytrwale, by je za chwilę ze śmiechem wywrócić. Ale gdy tak piaskowe wznosicie budowle, ocean coraz więcej i więcej piasku przynosi na brzeg, a gdy wywracacie je, śmieje się wraz z wami. Zaprawdę, ocean zawsze śmieje się z niewinnym”. Dlaczego akurat ten fragment Proroka Kahlila Gibrana przypomniał mu się tuż po przebudzeniu? Nie mogło mu przyjść na myśl coś, co nie pogłębiłoby jego wyrzutów sumienia? Najprościej byłoby teraz uciec, zniknąć, zapaść się pod ziemię i modlić się o to, że nigdy nie zostanie się odszukanym. Ale nie mógł tego zrobić. Wpatrywał się w śpiącą Nadię, usiłując przypomnieć sobie, jak to się stało, że wylądował w jej łóżku. On. Prawy i z zasadami. Tak często i śmiało komentował podobne wybryki kolegów, twierdząc, że zamiast mózgiem posługują się tym, co mają w spodniach. Czym różnił się teraz od nich? A może jednak ucieknę, zanim się obudzi? – pomyślał tchórzliwie. Los jednak zdecydował za niego. Nadia przekręciła się i otworzyła oczy, natychmiast posyłając mu wesoły uśmiech. Milczeli, patrząc na siebie.
– Nie myśl tak dużo – przerwała ciszę. – Dobrze się bawiliśmy, co? Nie zaprzeczysz.
Nie mógł zaprzeczyć. Co nie oznaczało, że moralny kac nie ściskał go w trzewiach.
– Słuchaj, Nadia…
– O, pamiętasz, jak mam na imię. Miło – ucieszyła się.
– Ja nie jestem taki…
– Taki, czyli jaki?
Usiadł na skraju łóżka, czując wstyd. Czterdziestoparoletni facet w łóżku ze studentką. Gdyby mógł, najchętniej owinąłby się pościelą, jak zwykły to robić panie w filmach, i wymknąłby się pod prysznic, by zmyć z siebie ogień minionej nocy. Jakim człowiekiem był Seweryn Lorski? Tylko Bóg raczył wiedzieć. „Znamy siebie na tyle, na ile nas sprawdzono” – napisała kiedyś Szymborska. Miała cholerną rację, niestety.
– Mam żonę i…
– To co tu robisz?
Właśnie. Co robił? Był sobotni ranek. Zwykle o tej porze jechał po bułki, parzył kawę i budził jej zapachem Edytę. Teraz skrył twarz w dłoniach, jak jakiś dzieciak.
– Nie przejmuj się. Nic od ciebie nie chcę. Nie myśl, że nie zauważyłam obrączki. Poza tym Karolina opowiadała trochę o tobie, także spoko. Nie mam oczekiwań.
Po tym, co powiedziała, poczuł się jeszcze gorzej. Gdyby na niego nawrzeszczała, że potraktował ją przedmiotowo, mógłby chociaż przeprosić, pokajać się, a tak… Nie pozostało mu nic innego, jak wspiąć się na wyżyny aktorstwa i posłać jej uśmiech.
– No, widzę, że już lepiej. Zjesz ze mną śniadanie? – spytała bez ogródek.
Zaskoczyła go po raz kolejny w ciągu raptem kilku minut.
– Chyba nie zamierzasz wyjść stąd głodny? Pewnie będziesz chciał odebrać samochód z parkingu przed klubem. Zostawiłeś go tam. Wypiliśmy trochę.
– Pamiętam, pamiętam.
Może powinien wziąć nogi za pas i zwiewać, ale nie zrobił tego, dając zaprosić się na śniadanie. Wstała z łóżka i tak jak ją pan Bóg stworzył, przemaszerowała przed nim. Nie dało się oderwać od niej wzroku. Musiał przyznać, że jak na tak młodą kobietę była odważna. Te szerokie biodra. Podobno kobiety obdarowane taką anatomią nie miały problemów z porodami – przemknęło mu przez głowę i natychmiast skarcił się za to.
– Wezmę prysznic i zaraz do ciebie przyjdę. Możesz wstawić wodę na kawę? – Odwróciła się z miną wyrażającą prośbę. Dostrzegł jej ciemny, sterczący sutek i zrobiło mu się gorąco. Kiwnął potakująco głową.
Kiedy zniknęła z pola widzenia, ubrał się szybko, daremnie próbując znaleźć telefon. Obmacał kieszenie spodni i dopiero po chwili przypomniał sobie, co się z nim stało. Rzucił okiem na zegarek na nadgarstku – dochodziła dziewiąta. Edyta pewnie odchodziła od zmysłów. Jak on jej to wszystko wytłumaczy? Odpędził tę myśl i wyruszył na poszukiwania kuchni, co nie było zbyt trudne, gdyż mieszkanko studentki nie powalało na kolana rozmiarem. Ledwie wstawił wodę na kawę, gdy w drzwiach ponownie stanęła ona. Ubrana w liliowe dresowe spodnie i biały, obcisły top. Wyglądała pięknie. Mokre loki opadały jej na ramiona, mocząc delikatnie ubranie. Nie miała na sobie cienia makijażu.
– Spokojnie, nie gryzę – oświadczyła i zabrała się za krojenie czerstwego chleba. Posmarowała kromki masłem, obłożyła je serem i podsunęła Sewerynowi pod nos.
– Częstuj się – rzuciła na zachętę.
Złapał za kanapkę i wepchnął ją w usta. Nie było to śniadanie z rodzaju tych, do jakich przywykł. Kawa zalewajka i kanapki z serem znacznie różniły się od jego omletów, robionych z jaj od szczęśliwych kur i smoothie z jarmużu. Mimo to smakowało mu. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie było urządzone ze zbytnim przepychem, aczkolwiek wyglądało przytulnie. Na parapecie stał bladoróżowy wazon z kwiatami, których gatunku nie potrafił rozpoznać, i świeczka w obszernym słoju. Z okna zwisały śnieżnobiałe firanki, a miękkość pod stopami gwarantował wzorzysty, tkany dywanik. Pierwszy raz spotkał się z tym, by w kuchni układano dywany. Edyta mówiła, że nie jest to zbyt praktyczne, gdyż serce domu słynie z tego, że brudzi się w nim najwięcej.
– Sama tu mieszkasz? – spytał, skończywszy przeżuwać.
Upił łyk kawy. Biorąc pod uwagę jej jakość, smakowała nawet nieźle. Może dlatego, że została mu podana z rąk serdecznej osoby?
– A widzisz tu kogoś jeszcze? – droczyła się.
Czuł się przy niej jak mały Kazio na klasówce z matematyki. Mimo że wiedział wszystko i teorię miał opanowaną do perfekcji, to w chwili, gdy należało przejść do praktyki, miotał się jak kura bez głowy.
– Mieszkam sama – powiedziała, widząc jego zakłopotanie. – Tata wynajął mi to mieszkanie.
Oho, córeczka tatusia. Miodzio. Oby tylko nie było im dane się spotkać. Coś mu mówiło, że podstarzały żonaty gość nie przypadłby ojczulkowi do gustu.
– Co jest? Nagle tak zesztywniałeś. Nie, żeby mi to przeszkadzało – rzekła sugestywnie, na co on się zaczerwienił.
Przebywanie z nią było jak przebywanie z kimś z innego świata. Świata, który dawno temu opuścił, zdawałoby się bezpowrotnie. Szklane paciorki kryształowego żyrandolu rzucały cień na jej wystające obojczyki, sprawiając, że robiło mu się gorąco i z trudem nad sobą panował.
– Kiedy dostałam się na studia, powiedział, że nie mogę ich zawalić. Gdyby to ode mnie zależało, wybrałabym akademik. Wiesz, kontakt z ludźmi na wyciągnięcie ręki, imprezy, szaleństwa. – Zakołysała się. – Lubię się bawić.
Wynajęcie samodzielnego mieszkania dla studentki nie było małym kosztem. Seweryn wywnioskował, że skoro ojca dziewczyny stać na taki gest, to musi mieć głowę na karku.
– Co studiujesz?
– To, co kiedyś ty. Jestem na trzecim roku.
– Nie.
– Tak.
– Naprawdę? Studiujesz prawo?
– Niestety. Nie pałam do tego miłością wielką, ale cóż. Życzenie taty. Jakoś nie miałam lepszego pomysłu na siebie. Zresztą, mało kto ma na siebie pomysł, zdając maturę, co nie?
Seweryn miał inne doświadczenia. On od dziecka wiedział, że zostanie prawnikiem. Uwielbiał bawić się w sąd. Już jako kilkulatek robił sobie togę z koca i udawał, że przemawia na sali sądowej.
– Tata chce, abym przejęła po nim kancelarię. Także widzisz… Jestem skazana na sukces i wszystko wskazuje na to, że kiedyś go osiągnę – oświadczyła nieskromnie. – Także pilnuj się, panie słynny Lorski, bo jak kiedyś spotkam się z panem na sali, to zmiotę pana jednym ruchem. – Zrobiła z dłoni pistolet, symulując wystrzał w jego kierunku.
Seweryn zignorował ten gest i niewiele myśląc, zapytał ją o ojca.
– Ryszard Jeziorański. Mówi ci coś to nazwisko?
Ten Jeziorański? Ta menda gotowa iść po trupach do celu? Ten drań był ojcem takiej słodkiej i uroczej dziewczyny? Seweryn oblał się potem.
– Tak, mówi mi. Nie wiedziałem, że…
– Że ma córkę? Spoko. Mało kto o tym wie. Tatuś jest mistrzem zamiatania spraw pod dywan, ale to cię chyba nie dziwi, co nie? – zachichotała, ugryzła kęs kanapki i prawiła dalej. – Jestem owocem ognistego romansu. Tata nie chciał wziąć ślubu z mamą, więc postanowił się z nią dogadać. Doszli do porozumienia. Matko jedyna, po co ja ci to wszystko mówię? – Zmarszczyła brwi, potrząsając głową.
Seweryn nie spuszczał z niej wzroku. Opowiadała o sprawach ważnych takim tonem, jakby dyktowała komuś przepis na szarlotkę.
– Wiem, co ludzie sądzą o moim ojcu, ale dla mnie jest spoko.
Jakoś trudno było sobie wyobrazić, że ktokolwiek mógł uznać Jeziorańskiego za spoko gościa. Seweryn starał się zachować kamienną twarz, lecz przychodziło mu to z coraz większym trudem. Czuł, że czas jego wizyty w domu Nadii dobiega końca. Powinien jak najszybciej wyjść. Kątem oka dostrzegł leżący na małej lodówce notes, a na nim nazwisko dziewczyny. Nadia Wojtyło.
– Noszę nazwisko matki – powiedziała, wyprzedzając pytanie, jakie Seweryn chciał jej zadać.
Nie przestawała go dziwić jej wylewność.
– Twój tata, zdaje się, ma nową żonę.
Po co to powiedział? Co go to obchodziło? Trzeba było trzymać gębę na kłódkę i wiać czym prędzej, byle dalej od Nadii.
– Tak, tak. Krystynę. Ale coś mi się zdaje, że ona nie może mieć dzieci. Dlatego wiesz, jestem jedyną nadzieją ojczulka na przejęcie schedy. Póki co, wszystko wskazuje na to, że tak się stanie. Idzie mi dobrze. Chyba odziedziczyłam po nim talent. Nie staram się za dużo, a jakoś nieźle mi na tych studiach. Większość ogarniam w terminach zerowych.
Seweryn zerwał się na równe nogi. Nie mógł i nie chciał dłużej przebywać z Nadią jednym pomieszczeniu. Była fajna, młoda, śliczna, pociągająca. Miała tylko jedną wadę, w zasadzie dwie – nie była jego żoną i była córką Jeziorańskiego. Z tych dwóch powodów należało trzymać się od niej z daleka.
– Wpadniesz jeszcze kiedyś? – spytała, gdy stali już w progu.
– Wiesz, że nie mogę. Słuchaj, Nadia, ja…
– Nic nie mów.
Podeszła do niego i zakryła mu dłonią usta. Była taka maleńka. Budziła w nim instynkt opiekuńczy i taki specyficzny rodzaj uczuć, o którego istnieniu nie miał pojęcia. Bez cienia skrępowania przylgnęła do niego swoim ciałem, sprawiając, że wyczuwał na brzuchu zarys twardych brodawek jej niewielkich piersi.
– Pocałuj mnie – zażądała.
Dlaczego się nie sprzeciwił? Któż mógł to wiedzieć? Jedno było pewne – jego ojciec powiedziałby, że jest dupkiem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Anna Harłukowicz-Niemczynow, 2020
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2021
Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcie na okładce: © Karina Vegas/Arcangel
Redakcja: Malwina Kozłowska
Korekta: Monika Ślusarska
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-518-8
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.