46,00 zł
Każdy ogień wybucha od iskry… Witamy w Bletchley Park... ze smokami. Londyn, rok 1923. Smoki szybują w przestworzach, a na ulicach wybuchają protesty, ale Vivian Featherswallow się tym nie martwi. Zamierza przestrzegać zasad, odbyć staż badając smocze języki i zadbać o bezpieczną przyszłość swojej siostry. Taki był plan, bo do północy Viv rozpoczyna wojnę domową. Niedługo później rodzice Viv zostają aresztowani, a jej siostra zapada się pod ziemię. Kiedy więc pojawia się koło ratunkowe w postaci tajemniczej „pracy”, dziewczyna postanawia spróbować. Przybywając do Bletchley Park, odkrywa, że została zwerbowana jako łamaczka kodów przy wysiłkach wojennych - jeśli jej się powiedzie, ona i jej rodzina będą mogli wrócić do domu. Jeśli jej się nie uda, wszyscy zginą. Początkowo Viv wierzy, że odkrycie sekretów ukrytych w Języku Smoków jest wykonalne. Ale im dalej w las, tym bardziej zdaje sobie sprawę, że bańka, w której dorastała, nie jest tak bezpieczna, jak myślała, a ponadto Viv musi odpowiedzieć sobie na pytanie, o co tak naprawdę walczy. Klimat jak w Dark Academia, tajne, powolne romansem from enemies to lovers i nie do odrzucenia historia, pełna zwrotów akcji, zdrad i tajnych tożsamości. Język Smoków to niezapomniany debiut 2025 roku, od niezwykłej, całkowicie nowej autorki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 494
Rok wydania: 2025
A Language of Dragons
Copyright © S.F. Williamson 2025
All rights reserved
Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2025 for the Polish translation by Sylwia Chojnacka
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: © HarperCollinsPublishersLtd 2025
Grafika na okładce: © Ivan Belikov 2025
Adaptacja okładki: Piotr Pucher
Zdjęcie autorki: © Harry Williamson
Redakcja: Agnieszka Zygmunt-Bisek
Korekta: Joanna Rodkiewicz, Joanna Habiera, Kinga Dolczewska
ISBN: 978-83-8230-976-8
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w Internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, e-mail: [email protected]
www.soniadraga.pl
www.soniadraga.pl/aura
E-wydanie 2025
ZNÓW ŚNIĘ PO DRACONICKU.
Długie, zawiłe zdania przychodzą mi we śnie łatwiej niż na jawie, a tuż przed otwarciem oczu mój umysł zawiesza się na jednym słowie.
Mengkhenyass.
Co to oznacza?
Przewracam się na drugi bok, a senna mgła szybko znika, gdy przez okna wpada światło słoneczne. Na podłodze, zaplątany w stos koców, chrapie mój kuzyn Marquis. Jego ojciec znowu spędził noc na rozmowach z mamą i tatą, szepcząc o strajkach, protestach i smoczym ogniu. Obecność Marquisa na podłodze mojej sypialni staje się regularnym zjawiskiem.
Z kuchni na piętrze niżej dobiega stukot garnków i patelni, a ja zsuwam nogi z łóżka, gdy dociera do mnie myśl skutkująca skurczem żołądka. Na kolacji będziemy dziś gościć kanclerkę Akademii Lingwistyki Draconickiej. Tutaj, w domu moich rodziców.
Dziś wieczorem.
Czekałam na ten dzień tygodniami – nie, miesiącami. Doktor Rita Hollingsworth przyjeżdża do mamy, aby omówić swoją teorię na temat smoczych dialektów. I to będzie moja szansa, aby zaimponować i – nieomal nie śmiem mieć nadziei – zapewnić sobie letni staż w dziale tłumaczeń Akademii.
– Marquis! – Rzucam poduszką w głowę kuzyna. – Obudź się.
Marquis chrząka w poduszkę.
– Na miłość boską, Viv. Myślałem, że mamy się wyspać.
– Za dużo jest do zrobienia – odpowiadam. – Przed dziesiątą muszę być w introligatorni.
Narzucam na siebie szlafrok i przemierzam pokój do biurka, na którym leży list polecający od mojego profesora. Drzwi rozwierają się z hukiem i do środka wpada Ursa, już w pełni ubrana. Marquis jęczy, gdy ona depcze po nim i przyciska swoje różane usta do jego ucha.
– Kuzynie? – szepcze głośno. – Obudziłeś się?
– Teraz już tak, misiaczku. – Ze śmiechem otwiera przed nią ramiona. Jest taka miękka i ciepła, pachnie mlekiem i miodem. – Dokąd się wybierasz?
– Nie mogę ci powiedzieć – odpowiada Ursa, a jej oczy się rozszerzają. – To tajna miejscówka.
– Tajna miejscówka? – Marquis wstaje z diabelskim uśmiechem. – Takie lubię najbardziej.
Ursa chichocze i pozwala mi wyjąć swoje włosy, które wplątały się w postrzępioną wstążkę przytrzymującą jej przepustkę.
Odwracam wstążkę w dłoni i przeklinam.
– Ursa! – wołam. – Miałaś poprosić mamę o wymianę. Wiesz, że lepiej nie ryzykować utraty przepustki.
Sięgam po swoją przepustkę zawieszoną na czarnej aksamitnej wstążce i zakładam ją na szyję. Myśl o Ursie zatrzymanej bez przepustki napawa mnie lękiem. Te dwa słowa – Klasa Druga – stanowią różnicę między posiadaniem czegoś a nieposiadaniem niczego.
Moja siostra tylko marszczy brwi i wskazuje palcem na ścianę za moim biurkiem. Jest ozdobiona kawałkami papieru: szkicami Marquisa przedstawiającymi różne gatunki smoków, moim listem akceptacyjnym na Uniwersytet Londyński i akwarelowymi obrazami. Przygotowuję się na pytanie, które Ursa zadaje niemal codziennie.
– Gdzie jest Sophie?
Niechętnie odwracam się w stronę obrazu, starając się zignorować nagłą tęsknotę, która mnie ogarnia. Spogląda na mnie moja własna uśmiechnięta twarz, a obok niej twarz mojej najdroższej przyjaciółki, z którą znam się od dziecka.
– Już ci mówiłam – przypominam, ujmując twarz Ursy w dłonie. – Ona odeszła.
Nie widziałam Sophie, odkąd nie zdała latem egzaminu i została zdegradowana do Klasy Trzeciej. W ciągu kilku tygodni została zmuszona do porzucenia naszych marzeń o wspólnym studiowaniu na uniwersytecie i przeprowadzki z rodzinnego domu w Marylebone do domu w dzielnicy Klasy Trzeciej. Drżę na wspomnienie dnia wyników. Cichy płacz Sophie, to, jak opadła na ziemię niczym balon, z którego uszło całe powietrze, ponura twarz jej ojca, gdy pochylił się, by przeczytać list w jej dłoni.
Poczucie winy wzbiera jak fala przypływu, pozbawiając mnie tchu.
– Sophie jest teraz w Trzeciej Klasie, Urso – wyjaśnia Marquis, zerkając na mnie nerwowo.
Zrywam obrazek ze ściany.
– Urso! – Głos mamy niesie się po schodach. – Czekam na ciebie, kochanie.
Ursa wybiega z pokoju, nie oglądając się za siebie, a kilka sekund później rozlega się dźwięk zatrzaskiwanych drzwi wejściowych. Wrzucam rysunek do kosza na śmieci i wyciągam z szafy koronkową bluzkę i spodnie.
– Pozwolisz mi się ubrać? – zwracam się do Marquisa, ubiegając jego pytania o Sophie.
Kiwa głową, zbiera swoje rzeczy i wychodzi z pokoju. Pozwalam płynąć łzom, gorącym i nieuniknionym, gdy upinam grzywkę do góry. Potem pozbywam się ich gniewnym mruganiem. To, co zrobiłam Sophie, jest niewybaczalne, ale już za późno, by coś zmienić. Dokonałam wyboru – niemoralnego, ale koniecznego – i teraz muszę żyć z jego konsekwencjami. Mój smutek jest niczym w porównaniu z tym, co musi czuć Sophie.
Kilka chwil później rozlega się pukanie. Otwieram drzwi i Marquis podaje mi ramię.
– Do introligatora? – mówi z wesołym uśmiechem.
Ma na sobie trencz w kolorze wielbłądzim, a jego ciemne włosy są perfekcyjnie ułożone. Łapię go pod ramię i mój niepokój ustępuje. Dzień się wlecze, zbliżając nas do momentu, w którym zaimponuję Ricie Hollingsworth moim portfolio. Czuję przypływ niecierpliwości. Jeśli dzisiejszy wieczór pójdzie zgodnie z planem, będę o krok bliżej od zostania Vivien Featherswallow, tłumaczką draconickiego.
Fitzrovia tętni życiem, a ja mocno ściskam Marquisa, gdy przechadza się między stoiskami ulicznych sprzedawców oferujących słodkie przysmaki i pudełka pełne bibelotów. Wielu z nich odwraca się, by go pozdrowić. Marquis, którego niewymuszony urok i dowcip od dziecka przynosiły nam wszelkiego rodzaju przywileje, jest uwielbiany przez wszystkich. Grupa brodatych mężczyzn ogląda kolekcję zabytkowych książek, unosząc okulary, by podziwiać złocone brzegi. Znajomy bułgarski brzmi słodko w moich uszach, a z jednego ze straganów spogląda na mnie rząd malowanych ikon.
– Rebelianckie smoki zatrzymane w Durham! – woła sprzedawca gazet, cytując nagłówki. – Czy Porozumienie Pokoju jest zagrożone?
Marquis odwraca się, by przeczytać pierwsze strony, a ja prycham.
– Zagrożone? Porozumienie obowiązuje od ponad pięćdziesięciu lat. Jakby kilku rebeliantów miało go obalić.
Porozumienie Pokoju między premier Wyvernmire a brytyjską Królową Smoków pozwala ludziom i smokom na koegzystencję w harmonii. Bez tego oraz systemu klasowego nadal cierpielibyśmy z powodu przeludnienia, bezdomności oraz polowań na ludzi i smoki. Nie rozumiem tego nagłego sprzeciwu.
– Słyszałem wczoraj ekscytującą plotkę – zagaja Marquis, gdy podążamy ulicą Marylebone.
Przechodzę przez głęboką szczelinę w chodniku, powstałą po uderzeniu smoczego ogona w czasach wojny.
– Obecna dziewczyna Hugona Montecue powiedziała, że jej szwagier widział na niebie smoka i samolot, w tym samym czasie, lecące obok siebie.
– To kłamstwo. Smoki i samoloty podążają własnymi, wyznaczonymi trasami, by uniknąć kolizji – recytuję, otwierając drzwi introligatorni. W środku rozlega się dzwonek.
– Cóż – zaczyna Marquis – może rebelianci w końcu dopięli swego. Może są bliżej obalenia Porozumienia Pokoju, niż nam się wydaje.
Parskam szyderczo.
– Jeśli twoi przyjaciele wierzą, że rząd pozwala buntownikom wzbić się w powietrze, to są większymi skritami, niż myślałam.
– Jesteś po prostu zazdrosna, bo Hugo Montecue ma nową dziewczynę.
– Och, weź się zamknij – rzucam zniesmaczona. – Ten chłopak stanowił moją przepustkę do zaliczenia matematyki, to wszystko. Był dobrym nauczycielem.
Marquis prycha znacząco.
– Jasne.
Grzebię w torebce w poszukiwaniu monet, by zapłacić introligatorowi, a moje policzki stają się coraz cieplejsze. Moje romanse – nawet te udawane – muszą pozostać tak tajne, jak romanse mojego kuzyna.
– I kto to mówi – mamroczę cicho. – Masz tylu chłopaków, co jedwabnych apaszek.
Introligator wręcza mi teczkę, a ja dukam słowa podziękowania. Pod kosztowną skórzaną okładką kryją się moje najlepsze tłumaczenia i czuję dreszcz dumy.
Każdy akt przekładu wymaga poświęcenia – to właśnie ta brutalna prawda sprawiła, że się w tym zakochałam. Nie ma bezpośredniej korelacji między słowami jednego i drugiego języka, a żadne tłumaczenie nie może być całkowicie wierne oryginałowi. Tak więc chociaż tłumacz może mniej lub bardziej wypełnić lukę między językami za pomocą słów, zawsze kryje się w tym jakieś głębsze znaczenie, które pozostaje niewypowiedziane; tajemnica niewidoczna dla znających tylko jeden język, za pomocą którego radzą sobie w świecie.
Tłumacz, z drugiej strony, jest stworzeniem, które lata na kilku parach skrzydeł.
Wsuwam teczkę pod pachę i wychodzę za Marquisem z lokalu. Kierujemy się do domu, mijając po drodze Uniwersytet Londyński. Studiujemy tam już od dwóch miesięcy, a ja zrezygnowałam z ostatniego roku w szkole, aby móc wcześniej zacząć zajęcia. Podoba mi się tam tak bardzo, że weekendy stały się nudne. Wciąż jestem zazdrosna, że Marquisowi pozwolono zająć tam pokoje, ponieważ jest mężczyzną, ale wiem, że niektóre uniwersytety w ogóle nie dopuszczają kobiet do studiowania.
„Musisz dostrzegać pozytywne strony sytuacji”, poradził mi wujek Thomas.
I tak też robię. Uniwersytet Londyński, ze swoim skąpanym w słońcu kampusem, strzelistymi budynkami i gigantyczną biblioteką, jest spełnieniem wszystkich moich marzeń.
Sny… Przypominam sobie draconickie słowo z dzisiejszego ranka.
Mengkhenyass.
To komodoński smoczy język, którego nie używa się już za często w Brytanii. Korzystają z niego tylko handlarze podróżujący do Singapuru. Jego angielskie tłumaczenie mam na końcu języka, ale wciąż nie mogę go sobie przypomnieć.
– Zwolnij – rozkazuje nagle Marquis.
Tłum ludzi maszeruje jedną z dróg wychodzących z Fitzrovii. Spoglądam na znak, który mija, gdy wlewa się na plac.
To tam znajduje się ośrodek resocjalizacji Sophie.
– Porozumienie Pokoju jest skorumpowane! – krzyczy ktoś.
Grupa zaniedbanych ludzi zostaje osaczona przez mężczyzn w białych mundurach i hełmach.
Strażnicy Pokoju.
Instynktownie sięgam po przepustkę i wyczuwam, że Marquis robi to samo.
– Uwolnić Trzecią Klasę! – krzyczy kobieta, ile sił w płucach.
Ona i ludzie jej towarzyszący podnoszą znaki nad głowami.
Wzdrygam się, gdy zostaje powalona na ziemię, a tłum za nią wzbiera, tratując ją.
– Sprawiedliwość dla smoków! – krzyczy ktoś inny.
Pojawia się więcej Strażników, wszyscy trzymają srebrne pałki, a ja odskakuję na bok, gdy kolejna grupa protestujących biegnie za mną. Jeden z ich znaków uderza mnie w policzek. Sięgam po rękę Marquisa, kiedy dwie grupy łączą się, rozlewając dalej po placu.
– Chodź – ponagla mnie kuzyn, ciągnąc w stronę domu.
Pędzimy po bruku, gdy nagle mój wzrok przykuwa błysk. Srebrna pałka majaczy wysoko w powietrzu, połyskując w słońcu zaledwie kilka kroków od nas.
– Precz z Wyvernmire!
Rozbrzmiewają krzyki, gdy pałka opada na tłum. Krew pryska na mój płaszcz i okładkę portfolio.
– Och.
Kołyszę się, a odgłos oszołomienia, który wydobywa się z moich ust, zostaje natychmiast zagłuszony przez kobiecy krzyk. Tłum zaczyna wrzeć, powiększa się i zbliża do siebie w wodospadzie ciał. Dostrzegam przerażenie na twarzy Marquisa i rzucam się biegiem, po czym potykam się, bo zdaję sobie sprawę, że zaraz nadepnę komuś na głowę. Na ziemi leży dziewczyna, jej długie włosy są przesiąknięte krwią, a oczy martwe i wpatrzone w pustkę.
Powietrze przeszywa strzał.
– Viv! – ryczy Marquis.
Zrywamy się do sprintu. Uliczni sprzedawcy rozpraszają się, a pojazdy Strażników pędzą w naszym kierunku. Widzę swój dom, wysoki biały budynek z niebieskimi zasłonami. Wspinam się po schodach, potykając się, gdy rozlega się drugi strzał, a po nim trzeci. Trzęsącymi się rękami wsadzam klucz do zamka, a Marquis napiera na moje plecy.
– Nie mogę…
Wpadamy do holu, Marquis zatrzaskuje za nami frontowe drzwi. Wpatruję się bez tchu w popielatą twarz kuzyna i poplamione krwią buty. Serce wali mi niemiłosiernie w piersi, włosy mam zlane potem.
– Co to było? – pytam.
– Protestujący buntownicy – odpowiada Marquis.
Zakrwawione włosy martwej dziewczyny migają mi przed oczami, przyciskam dłoń do ust, mój żołądek się buntuje. Zawsze wyobrażałam sobie rebeliantów jako zorganizowaną partię polityczną z oficjalną siedzibą, a jej członków jako wściekłe smoki i uzbrojonych radykałów. To nie byli mężczyźni i kobiety, których widuję codziennie na placu. To nie nastoletnie dziewczyny.
Podskakuję, gdy drzwi frontowe otwierają się i wpada mama, niosąc zapłakaną Ursę.
– Zamknijcie drzwi – rozkazuje ostro, odstawiając moją siostrę na ziemię. – I trzymajcie się z dala od okien.
Robię, co mi każe, wymieniając spojrzenie z Marquisem, gdy mama zdejmuje Ursie płaszcz i buty.
– Przynieście mi swoje buty i wszystko, co zostało zabrudzone – zarządza mama, zdejmując swój płaszcz. – I zajmij się siostrą.
– Cicho, misiaczku – szepczę. Przyklękam i szepczę do ucha Ursy uspokajające słowa.
Marquis wstaje i uparcie wpatruje się w okno. Za kilka godzin zatrze wszelkie ślady naszej przypadkowej obecności na proteście rebeliantów. Moje ubrania pojawią się w szafie, wyprasowane i nieskazitelne, i będzie tak, jakbym nigdy nie skrzyżowała ścieżek ze srebrną pałką lub ciałem dziewczyny z Klasy Trzeciej.
Oto dlaczego.
Ta myśl uderza mnie nagle, stała i uspokajająca. Dlatego mogę policzyć te kilka złych ocen, jakie w życiu otrzymałam, na białych bliznach na moim ramieniu.
Dlatego w zeszłym roku pozwoliłam Hugonowi Montecue wsunąć ręce pod moją sukienkę w zamian za lekcje matematyki.
Dlatego zdradziłam moją najlepszą przyjaciółkę.
Żeby zdać Egzamin. Zostać draconicką tłumaczką. I nigdy, przenigdy nie dopuścić do degradacji do Klasy Trzeciej.
Ursa czka, głaszcząc nową bladoniebieską wstążkę przewleczoną przez jej przepustkę.
– Chcesz w coś zagrać? – proponuje Marquis, biorąc ją za rękę.
Czekam, aż znikną w salonie, a potem podnoszę teczkę z podłogi. Wycieram krew z okładki, ciesząc się, że mama tego nie widziała i nie kazała mi się tego pozbyć. Idę do jadalni, gdzie już czeka nakryty stół. Ten wieczorny posiłek został w całości zaaranżowany przez mamę, ponieważ nigdy nie mieliśmy pokojówki ani kucharki. Nie mielibyśmy pieniędzy na korepetytorów.
Kładę teczkę na krześle – ciemne ślady na okładce z łatwością mogą uchodzić za plamy po wodzie. Czy to nie wystarczy, by Rita Hollingsworth wzięła mnie na staż? A z moimi listami polecającymi i profesjonalną, uśmiechniętą postawą, której nauczono mnie w szkole, będę równie przekonująca jak w dniu Egzaminu. Tata nazwał mnie tego dnia „owocem dojrzałym do zerwania”. Nadal nie rozumiem, co miał na myśli, ale teraz właśnie tak siebie postrzegam.
Jestem jasnym, dojrzałym owocem: błyszczącym na powierzchni, ale zgniłym w środku.
*
Dzwonek do drzwi rozbrzmiewa o siódmej, w momencie gdy mama umieszcza ostatnie kwiaty w wazonie na stole. Kosmyki jasnych włosów uciekły jej ze spinek i okalają twarz, a ona rzuca mi zachęcający uśmiech. Z ciemnymi lokami i piegowatą skórą w niczym jej nie przypominam, co wcale mnie nie dziwi. Jest mądra, spokojna, cierpliwa. Ja jestem niespokojna, porywcza, samolubna.
Tata całuje ją w policzek i z rozmachem wyciąga zza pleców dwie butelki wina.
– Myślałam, że uzgodniliśmy tylko jedną butelkę – mówi mama.
– To prawda – odpowiada tata – ale będziemy mieć znamienitego gościa, więc pomyślałem, że możemy potrzebować więcej.
Wujek Thomas warczy ze swojego fotela. Tata zaczął pić podczas oczekiwania na moje wyniki i nie przestał.
– Daj mi to – rzuca wujek, biorąc butelki merlota.
Otwiera je z charakterystycznym dźwiękiem i kładzie przy ogniu, by pooddychały. Tata pochyla się bliżej mamy, wskazuje na jej badania na kominku i szepcze:
– Nie wykładaj od razu wszystkich kart na stół.
Wiem wystarczająco dużo o badaniach mamy, by zrozumieć, że dzisiejszy wieczór jest ważny. Wiem, że wierzy, że każdy smoczy język zawiera dialekty, gałęzie języka charakterystyczne dla danej grupy lub miejsca. Mama twierdzi, że pokazanie istnienia i kulturowego znaczenia tych dialektów przypomni naszemu społeczeństwu, jak podobni są ludzie i smoki. Ale Akademia utrzymuje, że smoki są zbyt samotne, aby ich języki mogły się rozprzestrzenić i rozwinąć w coś więcej.
Jadalnia jest jasna i ciepła, stół zastawiony najlepszą różową porcelaną mamy. Regały z książkami i obrazy ustawione są wzdłuż każdej ściany, a Mina, nasz puszysty biały kot, śpi na szezlongu. To jest pokój, w którym moi rodzice przesiadują z wujkiem Thomasem noc w noc. Na początku myślałam, że rozmawiają o pracy, ale wujek Thomas nie jest antropologiem, jak mama i tata. Rozmawiają o buncie – oraz o groźbie kolejnej wojny. Zeszłej nocy, gdy kładłam się spać, usłyszałam urywki ich rozmowy.
„Karą za zamach stanu jest śmierć”.
– Doktor Hollingsworth – woła mama. – Witamy w naszym domu!
Wszyscy odwracamy się, by spojrzeć na drobną, srebrnowłosą kobietę, która właśnie wchodzi do pokoju. Ma brązową, zniszczoną skórę i kurze łapki w kącikach oczu. W jednej ręce trzyma długą papierośnicę, a w drugiej aktówkę. Na jej palcach błyszczą pierścionki, a Ursa wpatruje się w nie chciwie.
– Cieszę się, że mogę tu być – odpowiada doktor Hollingsworth, podając swój płaszcz Marquisowi.
Kuzyn unosi na mnie brew, a ja odwzajemniam spojrzenie z rozdrażnieniem, prosząc go, by był uprzejmy wobec kobiety, która potencjalnie ma klucz do mojej przyszłości.
– Doktorze i doktor Featherswallow, czy słyszeliście o demonstracji rebeliantów, która odbyła się dziś po południu? – zagaja doktor Hollingsworth, gdy tata gestem wskazuje jej krzesło. – Cóż za gwałtowne zamieszki przed waszym domem.
– Mieliśmy szczęście, że siedzieliśmy bezpiecznie w domu – odpowiada szybko mama, rzucając mi ostrzegawcze spojrzenie. – Doktor Hollingsworth, mogę zaproponować kieliszek wina?
Słucham, jak Rita Hollingsworth rozmawia z moimi rodzicami nad miseczkami maślanych pierogów, a w jej oczach płonie błyskotliwość. To kobieta, która w pojedynkę zapisała składnię trzech starożytnych smoczych języków, i jest kanclerką instytucji, która nadała draconickiemu formę pisemną. I oto jest teraz w moim domu, słuchając mojej mamy.
– Jak pani wie, doktor Hollingsworth, smoki od tysiącleci porozumiewają się setkami języków – podejmuje rozmowę mama. – A moje badania pokazują, że ich zdolności lingwistyczne sięgają jeszcze dalej. Wierzę, że małe, zwarte grupy mówią dialektami zrodzonymi z języków, które znają. Te dialekty wyraźnie różnią się od siebie w taki sam sposób, w jaki standardowy brytyjski różni się od, na przykład, dialektu Scouse.
– Doktor Featherswallow, gdyby smoki mówiły regionalnymi dialektami, z pewnością byśmy je słyszeli.
– Dialekty mogą nie być regionalne – odpowiada z zapałem mama. – Mogą być…
Cichnie, gdy doktor Hollingsworth wyciąga dłoń, by powstrzymać ją przed dalszym wywodem. Prawie dławię się moimi pierogami, a po drugiej stronie stołu Marquis wypluwa wino z powrotem do kieliszka.
– Pochodzi pani z Bułgarii, doktor Featherswallow, prawda?
– To… tak – odpowiada mama.
– Kiedy przyjechała pani do Anglii?
– W tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym roku, jako niemowlę.
– A więc po Bułgarskiej Masakrze. – Hollingsworth odkłada widelec. – Czy straciła pani wielu członków rodziny z powodu bułgarskich smoków?
– Kilku, w tym moją matkę – przyznaje cicho mama.
To wszystko, co mama powiedziała mi o swojej rodzinie. Że uciekli z Bułgarii, kiedy wybuchło powstanie smoków, że tylko mama i jej ojciec przeżyli. Moja babcia zginęła wraz z większością ludzkiej populacji Bułgarii.
– Muszę przyznać, że dziwi mnie, iż została pani antropolożką smoków i bada stworzenia, które przysporzyły pani rodzinie tyle cierpienia – zauważa Hollingsworth. – Wielu Bułgarów, których znam, nosi przy sobie zioła, które ich zdaniem ochronią przed smokami, i przysięga, że nigdy więcej żadnemu nie zaufają.
Mama uśmiecha się, a tata łapie ją za rękę.
– Przed wprowadzeniem zakazu podróżowania moja żona wędrowała po świecie w ramach swoich badań, doktor Hollingsworth – mówi. – Na każdego krwiożerczego smoka napotkanego w Bułgarii spotykała kilka innych, które chciały tylko pokoju.
Doktor Hollingsworth patrzy tacie w oczy.
– Czyż to nie szczęście, że możemy za to podziękować Porozumieniu Pokoju?
Tata sztywnieje i widzę, jak mama przyciska dłoń do jego pleców, a on nalewa sobie kolejny kieliszek wina.
– Chwała za pokój i dobrobyt! – Mama recytuje narodowe motto Brytanii tym samym śpiewnym głosem, którego używa, by pomóc Ursie zapamiętać lekcje, a doktor Hollingsworth uśmiecha się z aprobatą.
Kładę dłoń na teczce na kolanach, myśląc o imiesłowie biernym draecksum na stronie dziewiątej. Czy to dobry moment, by poruszyć temat stażu? Spoglądam na mamę w poszukiwaniu pozwolenia i wtedy zdaję sobie sprawę, że doktor Hollingsworth patrzy prosto na mnie.
– Vivien Featherswallow – mówi – rozumiem, że też jesteś początkującą lingwistką?
Moja krew płonie wraz z przypływem nagłej energii i prostuję się na krześle. To moja szansa. Uśmiecham się tak, jak mnie uczono.
– Właśnie czytamSmocze Języki na Uniwersytecie Londyńskim – mówię. – To mój pierwszy rok.
– Wspaniale – odpowiada doktor Hollingsworth. – Czy dużo ćwiczysz?
– Ćwiczę? – powtarzam.
– Ze smokami, kochanie.
– Och…
Pytanie ma sens, ale nigdy się nad nim nie zastanawiałam. Teraz zdaję sobie sprawę, że odkąd byłam w wieku Ursy, nie powiedziałam do smoka więcej niż kilka słów.
– Ostatni smoczy profesor został w tym roku zastąpiony przez człowieka, więc…
– Iloma smoczymi językami władasz? – pyta mnie nienagannym wyrmeriańskim.
– Sześcioma – odpowiadam w tym samym języku. Następnie przechodzę na komodoński, którego dopiero zaczęłam się uczyć. – Ale tym ostatnim nie władam płynnie.
– Esti tin Drageoir? – mówi w języku drageoirskim. – Depuise quantem temps scrutes?
– Ponieważ jest to oficjalny język smoków we Francji, zaczęłam się go uczyć, gdy miałam osiem lat – odpowiadam z doskonałym drageoirskim akcentem, którego nauczyłam się od jednego z moich nauczycieli. – Moim zdaniem jest jednym z łatwiejszych.
Doktor Hollingsworth uśmiecha się do mnie z rozbawieniem, po czym wraca do angielskiego.
– I jak ci poszedł Egzamin? Zdałaś go śpiewająco, a przynajmniej tak słyszałam.
Czuję, że żołądek mi się ściska na wzmiankę o Egzaminie, ale nie przestaję się uśmiechać. Gdzie to słyszała?
– Vivien bardzo ciężko pracowała, by zaliczyć Egzamin – wtrąca tata. – Niektórzy z jej przyjaciół nie mieli tyle szczęścia.
Hollingsworth kiwa głową w stronę mojego ojca.
– Powiedziałby pan, że w grę wchodzi szczęście, doktorze Featherswallow?
– Nasza przyjaciółka Sophie pracowała tak samo ciężko jak Viv – włącza się Marquis. – Jej porażka wszystkich zaskoczyła.
Węzeł w moim żołądku się zaciska. Jako że Marquis jest o rok starszy, wziął udział w Egzaminie przede mną i Sophie. Ale jej degradacja mocno go dotknęła.
Ursa głośno dźga widelcem swoje pierogi.
– A co ty o tym sądzisz, panno Featherswallow?
Zerkam nerwowo na mamę. Co to ma wspólnego ze smoczymi dialektami? Wszyscy nastolatkowie podchodzą do Egzaminu po skończeniu szesnastu lat. Ci, którzy zdadzą, pozostają w swojej klasie urodzenia, z wyjątkiem dzieci z Klasy Trzeciej, które awansują do Klasy Drugiej. Ci, którzy nie zdadzą, zostają zdegradowani o jedną klasę, z wyjątkiem Klasy Trzeciej, która nie może zejść niżej. Tak było od mojego urodzenia.
Myślę o miesiącach poprawek, o podaniach na uniwersytet, o błądzących dłoniach Hugona Montecue.
– Porażka nie wchodziła dla mnie w grę – odpowiadam.
Dlatego zrujnowałam życie Sophie. Hollingsworth mruga do mnie, a ja odchylam się zaskoczona. Dobrze powiedziałam? Mama kiwa mi nieznacznie głową.
– Mówi pan o szczęściu, doktorze Featherswallow, a jednak płaci pan za najlepsze książki, za najlepszych korepetytorów, najlepsze szkoły dla obu swoich córek, czyż nie?
Nie najlepsze, chcę się spierać. Żeńska Uczelnia Cheltenham przyjmuje tylko dziewczyny z Klasy Pierwszej. Ale nic nie mówię. Być może teraz będziemy musieli zdobyć się na kilka poświęceń, ale Featherswallowie mogą być Klasą Pierwszą w następnym pokoleniu.
Tata opróżnia kieliszek wina i napełnia go ponownie, jego oczy się zwężają. Mam wrażenie, jakby temperatura w pokoju nagle spadła.
– Robię o wiele więcej, proszę pani – mówi. – Vivien została zapisana do Żeńskiej Szkoły St Saviour’s jeszcze przed narodzeniem. Matka nie pozwalała jej spać w nocy, dopóki nie znała swoich książek słowo w słowo. Ma blizny na ramionach zadane przez własnego ojca… – Głos taty załamuje się, a wujek Thomas głośno kaszle.
Moje serce jakby zamiera. Przez sekundę nie mogę zmusić się do oderwania wzroku od twarzy taty. Jak do tego doszło? Spoglądam na Marquisa, na mamę i tatę, który bierze kolejny głęboki łyk wina.Hollingsworth się uśmiecha.
– Działania każdego dobrego ojca – komentuje cicho. – Ale nie byłyby potrzebne, prawda, gdyby…
Mama odbiera kieliszek z winem tacie, gdy on dokańcza bełkotliwie:
– Gdyby nad głowami moich córek nie wisiała groźba Klasy Trzeciej.
Mama podskakuje jak oparzona, a kieliszek wypada jej z ręki. Wino rozpryskuje się po drewnianej podłodze. Wnika w pęknięcia i szczeliny, zalewając je szkarłatem. Hollingsworth wstaje. Wstrzymuję oddech.
– Proszę wybaczyć – oznajmia, wyciągając z kieszeni papierośnicę – udam się do palarni.
Podnosi aktówkę i wychodzi z jadalni. Odwracam się do Marquisa, ale on wpatruje się w tatę z wyrazem oszołomionego podziwu.
– Aleś narobił, John – burczy wujek Thomas.
Mama się trzęsie, a jej usta układają się w wąską linię. Tata odchyla się na krześle i patrzy na mnie, a jego usta są fioletowe od wina. Ma łzy w oczach. Nigdy wcześniej nie słyszałam, by wypowiedział słowo sprzeciwu, by wyraził żal z powodu tego, jak mnie wychował. Dlaczego zdecydował się zrobić to teraz, przy obcej osobie, w dodatku tak ważnej? Sięga do kieszeni i wyciąga piersiówkę, ale mama wytrąca mu ją z ręki, nie pozwalając odkręcić korka.
– Mamo – mówi Ursa. – Dlaczego jesteś taka zdenerwowana?
Mama zaciska palce na grzbiecie nosa, a wujek Thomas pochyla się, by szepnąć jej coś do ucha.
– Co się stało z twoim ojcem? – pyta bezgłośnie Marquis.
Dwie butelki wina, chcę powiedzieć. Płomień podniecenia, który czułam, został zgaszony i zastąpiony palącą wściekłością. Spoglądam gniewnie na ojca. Jedyna szansa na pokazanie doktor Hollingsworth moich tłumaczeń przepadła.
– A ja mogę iść do palarni? – pyta Ursa.
Marquis i ja patrzymy po sobie. Nie mamy palarni.
Gdzie więc podziała się Rita Hollingsworth?
Tata próbuje wciągnąć mamę na kolana, ale ona go odpycha.
– Przepraszam, Helino… – zaczyna.
Biorę swoje portfolio i wymykam się przez drzwi.
W holu panuje cisza, z wyjątkiem tykania stojącego zegara. Na końcu korytarza znajdują się mały salon i gabinet moich rodziców. Czy któreś z nich można uznać za palarnię? Po cichu idę w ich kierunku, a w mojej głowie wciąż kłębią się myśli. Co skłoniło tatę do mówienia w taki sposób, jakby był przeciwny systemowi klasowemu? Drzwi do gabinetu są uchylone, a przez szparę prześwituje słabe światło lampy. Układam swoje rysy w kolejny uśmiech i otwieram drzwi.
– Przepraszam za słowa mojego ojca, doktor Hollingsworth.
Siedzi przy biurku taty, papieros tli się w popielniczce. Dwie szuflady są otwarte. Podnosi wzrok, nawet nie drgając.
– Wino sprawia, że nawet najlepsi z nas stają się kłótliwi, Vivien – mówi dobrodusznie. Macha do mnie małym srebrnym pudełkiem. – Papierosa?
– Nie palę – odmawiam.
– Pewnego dnia zaczniesz, jeśli kiedykolwiek zrobisz taką karierę jak ja.
Wykorzystuję swoją szansę.
– Doktor Hollingsworth, czy rozważyłaby pani mój udział w letnim programie stażowym? – Przesuwam moje portfolio po biurku. – Oto wszystkie moje najlepsze prace, a także list polecający od jednego z moich profesorów.
Patrzy na mnie zamyślona, a z jej ust i nosa wydobywa się dym.
– Czy chcesz zostać naukowczynią jak twoi rodzice?
– Nie – odpowiadam. – Chcę być tłumaczką. Chcę odkrywać nowe smocze języki. Tak jak pani.
W oczach Rity Hollingsworth rozbłyska światło.
– Słyszałam o tobie same pozytywne rzeczy – mówi. – Jesteś dokładnie typem studentki, którą chcę zrekrutować.
Moje serce przyspiesza.
– To byłby dla mnie zaszczyt…
Rozlega się głośny trzask, a po nim dźwięk tłuczonego szkła. Odwracam się. Czy tata coś przewrócił? Ruszam w stronę drzwi, ale Hollingsworth łapie mnie za rękaw.
– Widzę przed tobą świetlaną przyszłość, Vivien. Jednak aby ją osiągnąć, być może będziesz musiała szukać w nieoczekiwanych miejscach.
Przyglądam się jej twarzy, próbując zrozumieć, co ma na myśli. Pośród przypudrowanych zmarszczek i czerwonej szminki widzę spojrzenie pełne wiedzy. Mój wzrok pada na telefon. Jest wyłączony.
Mama krzyczy.
– Strażnicy Pokoju! – rozlega się głos. – Jesteście aresztowani!
Świat zwalnia. Patrzę na Ritę Hollingsworth i na kartkę, którą właśnie wyciągnęła z szuflady biurka taty.
Zrozumienie dopada mnie z hukiem.
– Nie przyszła pani wysłuchać teorii mojej matki, prawda?
Puszcza mój rękaw i się uśmiecha. A słowo z mojego snu i wszystkie jego tłumaczenia nagle we mnie uderzają.
Mengkhenyass.
Żmija.
Wróg.
Oszust.
Teraz, gdy pamiętam to słowo w jednym smoczym języku, przypominam je sobie również w innych. Tłumaczenia spływają z mojego języka, gdy oszołomiona biegnę w kierunku jadalni.
Faitour. Slangrieger. Izmamnees.
W holu stoi dwóch Strażników Pokoju, a u ich stóp leżą odłamki szkła z rozbitych drzwi wejściowych. Światło lamp odbija się od ich wizjerów, które zasłaniają im oczy. Zatrzymuję się, gdy tata wybiega z jadalni.
– Jak śmiecie wdzierać się do mojego domu…?
Do środka wpadają kolejni, szkło chrzęści pod ich ciężkimi butami. Chwytają tatę za ramiona.
– Puśćcie go!
Ruszam w stronę ojca, ale wujek Thomas jest szybszy. Rzuca się między tatę a Strażników i słyszę nieprzyjemne chrupnięcie, gdy jego stopa dotyka czyjegoś kolana. Obraca jednego ze Strażników w uścisku i powala go na ziemię.
– Vivien!
Mama woła zza drzwi. Dobiegam do niej w tym samym czasie co inny Strażnik, ten z bronią w ręku. Ursa krzyczy, szamocząc się w uścisku Marquisa, próbuje biec w stronę taty. Marquis wyciąga wolną rękę przed siebie i wpatruje się w hełm Strażnika.
– Nie rób im krzywdy! – mówi. – Proszę.
Zastygam w bezruchu, wgapiając się w lufę pistoletu przyciśniętą do ramienia Marquisa. Ursa chowa twarz w spódnicy mamy, gdy Strażnik opuszcza broń.
– Helino Featherswallow, Johnie Featherswallow, Thomasie Featherswallow – zaczyna – jesteście aresztowani pod zarzutem podejrzenia o obywatelskie nieposłuszeństwo.
Obywatelskie nieposłuszeństwo?
W holu stoi co najmniej dziesięciu Strażników. Tata i wujek Thomas są przyciśnięci do ziemi, z rękami skutymi za plecami. Spoglądam na mamę. Płacze bezgłośnie, głaszcząc Ursę po czubku głowy. Dlaczego nie wyjaśni, że zaszła jakaś straszna pomyłka?
– Powiedz im, mamo – błagam. – Powiedz, że trafili pod zły adres.
Mama wbija we mnie niebieskie elektryzujące spojrzenie.
– Zabierz siostrę i kuzyna i wyjedź z Londynu – mówi do mnie po bułgarsku. Ktoś wiąże jej nadgarstki z przodu. – Uciekaj tak daleko, jak tylko możesz.
Serce mi wali.
– Mamo! – Ursa rusza chwiejnym krokiem za mamą, którą dwóch Strażników popycha w kierunku drzwi wejściowych, przeszukując jej kieszenie. Na ulicy czeka sznur eleganckich czarnych pojazdów. W oknach sąsiednich domów drgają zasłony. Niebo jest ciemne jak smoczy dym.
– Tato, proszę, powiedz mi, co się dzieje!
Ledwo zauważam, że Marquis uczepił się ramienia wujka Thomasa, krzycząc na niego, gdy Strażnicy ciągną go za ręce. Jestem zbyt zajęta obserwowaniem własnego ojca wpychanego do jednego z samochodów. Podchodzę tak blisko, jak mi pozwalają.
– Tato? – pytam, z trudem siląc się na spokój.
Przełyka głośno ślinę, a ja wyciągam rękę, by dotknąć jego twarzy. Pochyla się, jego oczy są zaczerwienione. Pachnie winem, ale jego spojrzenie jest trzeźwe jak nigdy.
– Obywatele nie powinni bać się swoich premierów, Vivien – odzywa się. – To premierzy powinni bać się swoich obywateli.
Wpychają go na siedzenie i zatrzaskują drzwi. Potykam się, krew szumi mi w uszach. Przede mną wiruje brukowany chodnik placu Fitzroya. Gdzieś w oddali słyszę uderzenia pięści o szybę. Wysoki krzyk przeszywa powietrze.
– Chodź, kochanie, już odpuść.
Hollingsworth klęczy obok szlochającej Ursy, próbując przekonać ją, by puściła mamę. Widok mojej siostry, jej drobnych palców zaciśniętych na materiale maminej spódnicy, przywraca mnie do rzeczywistości.
– Nie waż się do niej odzywać! – rozkazuję.
Otwieram pięść Ursy i podnoszę ją z ziemi, a ona wyje wniebogłosy. Hollingsworth wstaje z zaciśniętymi ustami.
– Pamiętaj, co ci mówiłam – szepcze do mnie mama po bułgarsku.
Jej wzrok stwardniał. Grzbietem dłoni muska moją dłoń, ledwo widoczny gest czułości, który mówi sto rzeczy naraz. Potem całuje Ursę w policzek i wsiada do samochodu, znikając za zacienionym oknem. Wciąż czuję zapach jej perfum. Wydaję z siebie zdławiony szloch, gdy auto odjeżdża, a w moim żołądku wzbierają mdłości. Ursa wiotczeje w moich ramionach.
– Przepustka do klasy – warczy na mnie Strażnik. – Pokazuj.
Sięgam po przepustkę na szyi i wyciągam w jego stronę.
– Klasa Druga. Siedemnaście lat – mówi do swojego przełożonego.
– A ten?
Przełożony wskazuje na Marquisa, który wpatruje się w puste miejsce, z którego właśnie odjechał samochód z jego ojcem. Drugi Strażnik chwyta jego przepustkę.
– Klasa Druga. Osiemnaście lat.
Przełożony kiwa głową, Strażnik chwyta Marquisa za ramię, a następnie skuwa go kajdankami.
– Nie! – wołam. – On nie zrobił nic złego. On jest…
– Vivien Featherswallow, jako nieletnia nie zostajesz obecnie aresztowana. Ale zgodnie z prawem musisz pozostać w domu, dopóki twoi rodzice nie zostaną osądzeni, a twoja niewinność nie zostanie udowodniona.
Marquis wpatruje się we mnie i w Ursę, a na jego szczęce drga puls.
– Karą za nieprzestrzeganie tego rozkazu jest natychmiastowe uwięzienie – kontynuuje przełożony. – Rozumiesz?
– Tak, ale mój kuzyn…
– Jest dorosły i będzie sądzony jak dorosły – warczy przełożony.
Ursa czka w moich ramionach i wyciąga ręce do Marquisa, ale ten zostaje już wepchnięty do ostatniego pojazdu.
– Nie martw się, Marquisie – uspokajam go, pchając się na samochód, zanim mnie powstrzymają. – Wypuszczą was, jak tylko zdadzą sobie sprawę, że jesteście niewinni, wypuszczą was wszystkich!
Rzuca mi spojrzenie pełne rozpaczy, a potem zatrzaskują się za nim drzwi i ktoś mnie odciąga.
Odwracam się, gdy z domu wyłania się inny Strażnik, niosąc pudełko. U jego paska wisi nóż w skórzanej pochwie.
– Premier będzie chciał to zobaczyć. Znalazłem to w tajnej szafce w biurze.
Tajna szafka? W naszym domu?
Strażnik odkłada pudełko.
– Klucz znajdował się pod sukienką matki.
Wściekłość przenika mnie jak gorączka. Mężczyzna patrzy na mnie i się szczerzy.
– Uśmiechnij się, piękna.
– Jeśli choćby dotkniesz moją matkę…
Uderzenie pojawia się znikąd. Potykam się, przed moimi oczami tańczą plamy. Marquis ryczy wewnątrz zamkniętego samochodu, na ulicy rozbrzmiewają histeryczne krzyki Ursy. Strażnik podnosi wizjer i spogląda na mnie z lekkim rozbawieniem.
– No już, Strażniku Siedemset Siedem – odzywa się jego przełożony. – Nie możesz tak obchodzić się z obywatelem Klasy Drugiej. Panna Featherswallow zwyczajnie prosi, byś traktował jej matkę z szacunkiem, na jaki zasługuje jej klasa. Nawet jeśli jest bułgarską pijawką. – Śmieje się głośno pod hełmem, a ja odwracam wzrok.
– Ciii, Urso – uspokajam ją, starając się zdławić własny szloch w gardle.
– Wyślij te dowody prosto do biura premier Wyvernmire – rozkazuje przełożony Strażników. – Przeanalizuje je po porannym powrocie ze smoczych terytoriów.
– Działaj szybko – odzywa się chłodny głos. – To bardzo pilna sprawa. – Rita Hollingsworth wsuwa do kieszeni papier, który zabrała z biurka taty. Przez łzy widzę linię bazgrołów zapisanych turkusowym atramentem.
– Nigdy nie interesowały cię badania mojej matki – mówię. To wszystko było podstępem, by dostać się do naszego domu. – Zdradziłaś ich…
– Nie, Vivien – odpowiada Hollingsworth. – To oni zdradzili ciebie. I twoją siostrę. I swój kraj.
– To nieprawda! – wybucham. – Aresztowaliście niewłaściwych ludzi!
Jeszcze jeden samochód podjeżdża za tym, w którym trzymają Marquisa.
– Premier Wyvernmire od miesięcy obserwuje twój dom – wyjaśnia Hollingsworth. – Ludzie obserwują ciebie. Powiedziałam ci wcześniej, Vivien, że znajdziesz swoją przyszłość w nieoczekiwanych miejscach. Kiedy to zrobisz, musisz ją wykorzystać i zatrzymać, bez względu na koszty. – Jej błyszczące oczy wpatrują się w moje. – Jestem pewna, że wkrótce znów się spotkamy.
Wsiada do auta i zamyka drzwi. Samochody odjeżdżają, a ja obserwuję sylwetkę Marquisa w tylnej szybie, aż znika w oddali.
– Chodź – szepczę we włosy Ursy. – Wejdźmy do środka.
Przechodzę przez błyszczące szkło, które kiedyś znajdowało się w drzwiach wejściowych. Jadalnia została przeszukana, każda szuflada i szafka wywrócona do góry nogami. Stół leży na boku, a podłoga usiana jest jedzeniem i potłuczoną porcelaną. Jeden z obrazów przekrzywiono, jakby ktoś się za nim schował. A Mina przykucnęła pod szezlongiem, sycząc.
Przez straszną chwilę mam ochotę się roześmiać.
Odkładam Ursę na ziemię, a ona patrzy na to wszystko zgarbiona. Nie ma już wstążki do włosów, a jej rzęsy są mokre od łez.
– Posprzątajmy tu trochę – proponuję, siląc się na pogodny ton.
Ursa patrzy na mnie wielkimi, poważnymi oczami.
– Jestem pewna, że mama i tata wrócą za kilka dni, a nie chcemy, żeby zastali taki bałagan, prawda?
Podnoszę stół i zgarniam pierogi z podłogi, starając się trzymać ręce stabilnie. Prostuję obraz i usuwam puste butelki po winie. Podczas gdy ja zmiatam szkło z holu, Ursa karmi kota.
– Jedz ładnie – mówi do Miny. – Nie chcemy, żeby mama i tata zastali bałagan, prawda?
Potem pomagam Ursie przebrać się do snu.
– Nie recytowałam swoich lekcji – mówi, ziewając.
– Możesz mieć dzisiaj wolne, ale tylko ten jeden raz – odpowiadam.
Głaszczę ją po włosach, dopóki nie zaśnie, a potem zamykam drzwi do pokoju dziecięcego. Na dole, w jadalni panuje cisza, z wyjątkiem trzasku ognia. Siadam na krześle i przypominam sobie skrzywienie warg Strażnika, gdy wymawiał słowo „pijawka”. Czy jesteśmy w jakiś sposób wrabiani, ponieważ mama jest Bułgarką? Biedny Marquis tkwi zamknięty w więziennej celi pod jakimś fałszywym zarzutem, a ja jestem tu sama w tym wielkim, pustym domu.
A moi rodzice… Wyrywa mi się cichy okrzyk, a potem szloch.
Karą za zamach stanu jest śmierć.
Czy to naprawdę powód tych wszystkich nocy spędzonych na rozmowach w jadalni? Czy moi rodzice i wujek planowali dołączyć do jakiejś grupy rebeliantów i obalić rząd? Nie mogę w to uwierzyć. Nie uwierzę. Featherswallowowie noszą swoje przepustki, szanują granice klasowe i przygotowują swoje dzieci do Egzaminu. Mama i tata nigdy nie zrobiliby czegoś tak głupiego, tak samolubnego.
„Obywatele nie powinni bać się swoich premierów, Vivien. To premierzy powinni bać się swoich obywateli”.
Wyvernmire sprawuje drugą kadencję jako nasza pierwsza kobieta na stanowisku premiera. Przeprowadziła Brytanię przez Wielką Wojnę i utrzymała pokój między ludźmi i smokami. Nigdy nie słyszałam, żeby moi rodzice mieli coś przeciwko niej. Więc co miał na myśli tata?
Wstaję tak szybko, że kręci mi się w głowie. Strażnik mówił coś o sekretnej szafce. W gabinecie papiery są porozrzucane po podłodze, a książki zostały strącone z regałów, ich grzbiety popękały. Okno jest uchylone, wpuszcza zimny, przyprawiający o dreszcz wiatr. Niedopałek papierosa Hollingsworth leży w popielniczce. Czuję, jak znów do oczu napływają mi łzy. To tutaj mama i tata spędzali większość czasu, pracując nad udowodnieniem swoich najnowszych teorii na temat zachowania i kultury smoków. To pokój pełen wiedzy, pytań i wątpliwości.
Nagle dostrzegam coś przez łzy. Bok biurka taty jest… otwarty? Z walącym sercem klękam obok niego. Drewniany panel otwiera się jak drzwi, z maleńką dziurką od klucza ukrytą w ozdobnym złotym sznurku. Za nią znajduje się sekretny schowek, pusty z wyjątkiem scyzoryka. Wsuwam go do kieszeni i kręcę głową z niedowierzaniem. Oni coś ukrywali. I cokolwiek to było, siedzi teraz w pudełku wewnątrz samochodu Strażników.
Skanuję resztę pokoju. Zużyta zielona sofa wygląda na nienaruszoną, podobnie jak pianino i szafka z moimi szkolnymi trofeami. Jedynie wózek na napoje został przeniesiony. Jest to malowany globus, którego górną połowę można podnieść, aby odsłonić butelki wina w środku. Uwielbiałam śledzić palcem kontury każdego kraju i uczyć się nazw różnych mórz. Przyglądam mu się bliżej. Są tu Rumunia, Jugosławia i Grecja, a pomiędzy nimi Bułgaria – kraj smoków. Po lewej stronie globu znajdują się Stany Zjednoczone, miejsce, w którym urodziła się matka Marquisa, gdzie niektóre stany żyją w pokoju ze smokami, a inne polują na nie jak na zdobycz.
Marszczę brwi. Ktoś wyciął ostrym narzędziem linię na pomalowanej powierzchni globu, tworząc nacięcie, które zaczyna się w Bułgarii i biegnie aż do Brytanii. Tuż obok linii znajduje się maleńka wersja herbu Wyvernmire – litera W zaplątana w ogon wiwerny. Została narysowana turkusowym atramentem. Tego samego koloru tata używa w swoim wiecznym piórze.
Co on sobie myślał, rysując to na swoim barku? Czy Strażnicy to widzieli? Co to oznacza? Najpierw wzmianka o zamachu stanu, potem mama każąca mi uciekać z Londynu, a teraz to. Opieram się o biurko i zamykam oczy.
Oznacza to, że są winni.
Jeśli to prawda, cokolwiek Strażnicy znaleźli w tej tajnej szafce, może stanowić dowód. A jeśli rząd to zobaczy lub zostanie to wykorzystane w sądzie…
Moi rodzice i wujek Thomas zostaną skazani na śmierć.
A co z Marquisem? Z moich ust wydobywa się cichy jęk. Jak nasi rodzice mogli nam to zrobić? Jak mogli robić wszystko, czego nam zabronili? Nigdy nie ściągaj przepustki, nigdy nie udzielaj się towarzysko poniżej swojej klasy, nigdy nie łam zasad. Myśl o mojej degradacji przerażała tatę na tyle, że smagnął mnie brzozową rózgą w ramię… Dlaczego więc zrobił coś, co gwarantuje, że Ursa i ja znajdziemy się w domu dziecka, zanim jego ciało wystygnie?
Zegar na ścianie wskazuje godzinę dziesiątą. Jutro rano premier Wyvernmire przybędzie do swojego biura w Westminsterze i zbada wszelkie dowody znalezione przez jej Strażników.
Podskakuję, gdy słyszę głośny skrzek dochodzący z kąta pokoju. Dracovol taty – mały podgatunek smoka siedzący w wiszącej klatce – wpatruje się we mnie. Nie wychodził od wczoraj, kiedy mama wysłała go, by dostarczył list. Podnoszę klatkę, stawiam ją na parapecie i otwieram drzwiczki. Dracovol odlatuje w noc. Zamykam okno i wpatruję się w pustą klatkę.
Muszę pozbyć się dowodów przeciwko moim rodzicom, ale nie ma szans, że uda mi się ominąć ochronę w Westminsterze. Tak więc, o ile pudełko z obciążającymi papierami nie wybuchnie spontanicznie w nocy, nie ma wyjścia z tej sytuacji.
W moim mózgu zapala się lampka.
To niedorzeczny pomysł, prawdopodobnie najgorszy, jaki kiedykolwiek miałam. Ale jaka jest alternatywa? Jeśli czegoś nie zrobię, moja siostra wyląduje w domu zastępczym, moja kariera skończy się, zanim się zacznie, a moja rodzina…
Moja rodzina będzie martwa.
*
Dziesięć minut później wynoszę śpiącą Ursę z domu.
Mina ziewa żałośnie w tornistrze mojej siostry, w którym są też ubrania na zmianę i ulubiony pluszak Ursy. Nocne powietrze ziębi, a na ulicy panuje niesamowita cisza. Na niebie wysoko nad latarniami widzę odległy kształt szybującego smoka. Mam szczęście, że Marylebone znajduje się w odległości krótkiego spaceru i że nie będę musiała przekradać się przez żadne dzielnice Klasy Trzeciej, aby się tam dostać. Z przystanku tramwajowego spogląda na mnie plakat przedstawiający szanowaną rodzinę, która uśmiecha się nieświadomie, podczas gdy uzbrojony buntownik ze smoczym ogonem porywa ich dziecko. Młodzi protestujący, których widzieliśmy z Marquisem, musieli być ofiarami radykalizacji, ale moi rodzice potrafią myśleć samodzielnie. Więc jak do tego doszło?
Rodzice Sophie mieszkają w skromnym domu z czerwonej cegły. Przy nim rośnie jabłoń. Zasłony są szczelnie zasunięte, a na trawniku kładą się cienie. Wchodzę na kamienną ścieżkę, ramiona bolą mnie od ciężaru siostry. Uderzam w mosiężną kołatkę i czekam.
Cisza.
Zerkam nerwowo przez ramię. Wtedy na korytarzu zapala się światło. Abel otwiera frontowe drzwi. Ojciec Sophie ma siwe włosy, jego twarz jest pomarszczona od wieku, snu, a może od traumy po stracie jedynej córki.
– Vivien? – szepcze w ciemność. – Czy to ty?
– Tak – piszczę. – Abel, mam kłopoty.
Abel otwiera szerzej drzwi, zapraszając mnie do środka, ale kręcę głową.
– Nie ma czasu – mówię, słysząc drżenie w swoim głosie. – Moi rodzice zostali aresztowani. Oskarżono ich o obywatelskie nieposłuszeństwo czy coś takiego, ale mam pomysł, który może ich uratować. Zaopiekujesz się Ursą?
Ojciec Sophie mruga powiekami.
– Abel?
W drzwiach pojawia się jego żona, owinięta flanelowym szlafrokiem.
– Vivien?
– Proszę, żebyście wzięli do siebie Ursę – mówię, a szloch wzbiera mi w gardle. – Musicie się nią zaopiekować, dopóki nie wrócę, co prawdopodobnie nastąpi jutro, ale jeśli tak się nie stanie, musicie zapewnić jej bezpieczeństwo i muszę wiedzieć, że nic jej nie będzie, bo w przeciwnym razie mogę…
Głos mi się załamuje. Na twarz Alice wkrada się przerażenie, gdy przenosi wzrok ze mnie na swojego męża.
– Vivien – zaczyna powoli Abel – jeśli twoi rodzice zostali aresztowani, nic nie możesz zrobić…
– Nie mogę siedzieć bezczynnie – odpowiadam głośno, a Ursa się denerwuje. Ściszam głos. – Moja rodzina umrze.
– Nie, jeśli jest niewinna.
– Sophie była niewinna – przypomina zaciekle Alice. – I Bóg jeden wie, gdzie teraz jest.
Abel chyba pęka na wspomnienie imienia córki.
- Alice, jeśli Strażnicy przyjdą cię szukać…
– Wtedy znajdą jedynie dwoje bezdzietnych rodziców opiekujących się opuszczonym dzieckiem.
Alice wyciąga ręce do Ursy.
– Daj mi ją, kochanie.
Zwalczam szloch, gdy ciężar śpiącego tobołka zostaje zdjęty z moich ramion.
– Vivien, działanie wbrew prawu jest bardziej niebezpieczne, niż ci się wydaje. – Abel wpatruje się we mnie niebieskimi oczami. – Nasza Sophie… – Przerywa, ściskając dłonią framugę drzwi. – Sophie próbowała kilka razy wrócić do domu po tym, jak została zdegradowana. Strażnicy odeskortowali ją z powrotem do Camden, do jej Klasy Trzeciej, ale zawsze wracała. A my jej pozwalaliśmy. Alice… Alice nawet próbowała ją ukryć. A teraz zniknęła.
Czuję ukłucie w sercu.
– Jak to: zniknęła? Gdzie?
– Rada powiedziała nam, że przeniosła się do innej dzielnicy ze względu na pracę, ale Sophie nigdy do nas nie napisała. Napisałaby do nas, gdyby to była prawda. Nie sądzicie?
Patrzy na mnie, jakbym mogła wiedzieć, co myśli Sophie, a przynajmniej, gdzie ona jest. Mogę tylko skinąć głową. Ona nigdy nie porzuciłaby swojej rodziny.
– I żebyś ty również mi nie zniknęła – mówi do mnie Alice, a jej oczy błyszczą od łez.
Podaję tornister Ursy Ablowi, a Mina wydaje z siebie syk.
– Kot… – szepczę przepraszająco. – Przepustka Ursy jest na jej szyi. Wrócę po nią, obiecuję.
Alice kiwa głową i odwraca się, otulając Ursę kocem. Zaczynam płakać, gdy mała złota główka znika we wnętrzu. Abel cierpliwie czeka, aż się uspokoję, a ja nagle uświadamiam sobie, ile czasu minęło, odkąd ostatni raz byłam w tym domu. Wspomnienia chcą mnie zalać, a każde z nich jest teraz splamione wstydem. Okno sypialni Sophie wypełnia się światłem i wiem, że muszę wyjść. Alice zabrała Ursę bez zastanowienia. Czy zrobiłaby to, gdyby wiedziała, że Sophie zaginęła z mojego powodu? Gdyby wiedziała, jak zniszczyłam jej rodzinę?
– Uważaj, Vivien – mówi Abel.
Kiwam głową, po czym wślizguję się z powrotem na ścieżkę i wychodzę na ulicę, przekładając przez ramię pasek torby. Czeka mnie długa noc. Potrzebuję smoka, smoka z motywem.
Na szczęście dokładnie wiem, gdzie takiego znaleźć.
Biblioteka mieści się w północnej wieży Uniwersytetu Londyńskiego. Wszystkie drzwi i okna spowite są cieniem, a wielkie żelazne wrota górują w ciemności. Ale wiem, że to tylko na pokaz. Bezszelestnie prześlizguję się przez mur, a moje skórzane buty miękko zapadają się w trawie. Dębowe drzwi wieży są zaryglowane, więc podkradam się z boku budynku do małego okna oświetlonego przez latarnię uliczną. Przesuwam palcem wzdłuż krawędzi szyby. Scyzoryk taty jest zimny i ciężki w mojej kieszeni. Otwieram go i umieszczam końcówkę w rowku między ramą okna a szybą.
Widziałam, jak tata robił to wcześniej, kiedy Ursa zamknęła się w szopie w ogrodzie w proteście przeciwko rozpoczęciu szkoły. Wyciągnął ją i wyjaśnił, że wykształcenie zapewni jej dobry zawód, który pozwoli jej zostać z rodziną na zawsze.
Opór ustępuje, gdy ostrze styka się z gumą, i zaczynam ciąć, przeciągając nóż w dół i wokół szyby. Tata ma do Ursy łagodniejsze podejście niż kiedyś do mnie. Miałam sześć lat, kiedy wymieniłam się przepustką z Verą Malloy z Klasy Trzeciej po drugiej stronie placu. Zrobiłyśmy to dla żartu, ale nie było to zabawne, kiedy podjechał samochód Strażnika i Vera uciekła z moją przepustką na szyi.
Strażnik chciał wiedzieć, co ja, Vera Malloy, robię w dzielnicy Klasy Drugiej bez przepustki. Zesztywniałam ze strachu, ale zamiast mnie aresztować, Strażnik odprowadził mnie do dzielnicy Very i zostawił na ulicy, której nie znałam. Krzyczałam do niego po wyrmeriańsku, a potem w kilku innych smoczych językach, pytając, jak mogę znać ich tyle, skoro uczęszczam do szkoły w Klasie Trzeciej?
Twoje języki cię ocaliły, Vivien, i ocalą cię ponownie, powiedział mi tata.
Ale potem zabronił mi bawić się na ulicy.
Szyba chwieje się, gdy wbijam w nią ostrze, po czym puszcza. Kładę ją delikatnie na ziemi, wkładam rękę przez szczelinę i podnoszę klamkę od wewnątrz. Okno otwiera się, a ja przeciskam się przez nie, szorując butami o ścianę. We wszystkich moich dziecięcych fantazjach o Uniwersytecie Londyńskim nigdy nie wyobrażałam sobie, że będę się do niego włamywać.
Stoję za biurkiem recepcjonistki w wyłożonym książkami zakątku biblioteki. Przedzieram się przez ciemność, po wytartych deskach podłogowych do holu wejściowego, aż znajduję windę, a następnie wchodzę i zamykam drzwi klatki. Ciągnę korbę do końca w lewo. Gdy winda zaczyna się wznosić, przez małe okienko dostrzegam przebłyski różnych pięter. Zatrzymuje się z łoskotem u góry, a ja wychodzę i staję u podnóża spiralnych schodów. Byłam tu już raz, w ramach wyzwania.
„Założę się, że nie masz tyle odwagi, by tam wejść i zobaczyć tego smoka”, powiedział Marquis.
Wspięłam się wówczas po schodach do smoczego więzienia, rozkoszując się konsternacją kuzyna, po czym wróciłam na dół. Tylko po to, by udowodnić, że potrafię. Teraz, muskając dłonią zakrzywioną balustradę, wspinam się ponownie.
Powiew wiatru ochładza powietrze, a ja drżę, wchodząc do okrągłego pomieszczenia. Mój wzrok natychmiast kieruje się w stronę regału, na którym ostatnio widziałam smoka, i szukam jego kształtu w świetle księżyca. Ale nic tam nie ma. Schody prowadzą na balkon, który umożliwia dostęp do najwyższych regałów. Zastanawiam się, jakiego rodzaju książki są na nich przechowywane – nie mogą być zbyt ważne, skoro zostały tutaj pozostawione.
Od słodkiego, stęchłego zapachu skręca mi się żołądek. Robię krok do przodu i coś chrzęści pod stopami. To biała czaszka małego ssaka, być może kota. Musiał zawędrować tutaj w poszukiwaniu myszy, ale spotkał go krwawy koniec. Albo konserwatorzy zaczęli karmić smoka swoimi pupilami.
Niepokój ściska mnie w dołku. Muszę to zrobić. Nie mam innego wyboru. Ta myśl dodaje mi odwagi. Ale gdzie jest smok?
Przechodzę przez łukowate przejście. Prowadzi ono do drugiej komnaty, większej niż pierwsza. Wchodzę na dywan, który trzeszczy pod moimi butami. To wcale nie jest dywan. To ogromna smocza skóra, blada, o fakturze papieru. Po prawej stronie stoi porzucone biurko umazane ptasimi odchodami, a po lewej wyblakły szyld.
CO CHCESZ WIEDZIEĆ?, głosi napis.
Starsi studenci powiedzieli mi, że biblioteczny smok jest przestępcą, który zbuntował się przeciwko utworzeniu Porozumienia Pokoju, ponieważ odmówił podleganiu ludzkim prawom. Został więc zesłany tutaj, aby służyć ludziom – była to najgorsza kara, jaką można wymierzyć jego gatunkowi. W ramach wyroku miał dostarczać uczonym odpowiedniej wiedzy lub historii. W końcu istota żyjąca od wieków ma sto razy więcej informacji niż jakakolwiek książka. Jednak decyzja okazała się fiaskiem, gdy smok prawie zabił studenta. Przypuszczam, że teraz po prostu zostanie tutaj aż do śmierci.
Wpatruję się w okap wieży, ale nic się nie porusza, z wyjątkiem gołębia w gnieździe. Podmuch wiatru uderza mnie w twarz, gdy skręcam w boczny korytarz. Ściana została przebita i wychodzi na zewnętrzne tarasy wieży jak ziejąca rana wykonana z wapienia i poszarpanego metalu. Czuję, jak włoski na karku stają mi dęba. To tak, jakby powietrze zostało wyssane z pomieszczenia. Smok stoi odwrócony do mnie tyłem, a jego ciało rozciąga się na całą przestrzeń.
Wpatruje się przez ściany parapetowe na kampus poniżej i miasto poza nim. Jego naszpikowany kolcami ogon wije się wokół ciała jak u kota, a skórę w głębokim różowym kolorze pokrywają łuski, które lśnią jak szkło w blasku księżyca. To największy i najbardziej przerażający smok, jakiego kiedykolwiek widziałam.
Podczas wyprawy badawczej, na którą wybrałyśmy się z mamą i którą ledwo pamiętam, spałyśmy kiedyś wśród przyjaznych wiwern. Ich ciała wydzielały ciepło niczym chrapiące słońca. Podczas nalotów zeppelinów w trakcie Wielkiej Wojny obserwowałam smoki strzegące swoich posterunków na placu Fitzroya, ustawiające się w kolejce w Blackfriars po opancerzenie, odbijające bomby nad Westminsterem. Jednak to coś zupełnie innego. To smok przestępca.
Co ja sobie, u licha, myślałam? Cofam się powoli, ale moja stopa natrafia na kamienną bryłę.
Cholera.
Wzdrygam się, gdy kamień turla się po ziemi. Serce łomocze mi w piersi. Ogon smoka drga. Od jak dawna wie, że tu jestem?
Przynajmniej nie możesz teraz uciec.
Odchrząkuję i staram się mówić spokojnie.
– Czy jesteś bibliotecznym smokiem? – Brzmię jak przestraszone dziecko.
Smok wydaje z siebie pomruk.
– A na jakiego innego smoka wyglądam?
Mówi po angielsku ze słowiańskim akcentem – czy to bułgarski? To naprawdę najgorszy pomysł, na jaki kiedykolwiek wpadłam.
Przełykam ślinę.
– Zastanawiałam się…
– Nie przyjmuję wniosków o wiedzę od tysiąc dziewięćset trzeciego roku.
Jego głos jest ochrypły, ale miękki i bez wątpienia kobiecy. Smoczyca odwraca się nagle, kierując ogromny łeb w moją stronę. Jej paszcza również jest pokryta kolcami, a wokół oczu widnieją białe obwódki.
– Nie jestem tu po to, by prosić cię o wiedzę – uspokajam ją szybko.
Wydaje z siebie warknięcie, które wibruje pod moimi stopami.
– Ależ masz szczęście – mówi. – Gdyby tak było, wyrwałabym ci język.
Czuję, że wszystko się we mnie napina.
– Czy to właśnie zrobiłaś ostatniemu uczniowi, który tu przyszedł?
– Niestety, nie przypominam sobie.
– Smocza pamięć jest w stanie przywołać ponad dziesięciokrotność informacji przechowywanych w ludzkim mózgu – wypominam. – A ludzie tutaj wydają się pamiętać to wydarzenie całkiem dobrze.
Czy sama proszę się o śmierć? Ogon smoczycy drga, a ona wpatruje się we mnie oczami jak bursztynowe kule. Nad jej gigantycznymi szponami ciągnie się kilka rzędów jedwabistych czarnych piór. Jest piękna, ale ma owrzodzenia na nogach i szarawy odcień skóry.
– Jesteś więźniem – mówię, wskazując na małą srebrną skrzynię, która jak mi wiadomo, przymocowana jest do przestrzeni między smoczymi skrzydłami.
To detonator, połączony z jej skórą i wypełniony materiałem wybuchowym.
– Jakaś ty spostrzegawcza – kpi smoczyca.
– Czy jesteś smokiem bułgarskim? – Pamiętam szkice Marquisa przedstawiające różne gatunki. – Bolgorithem?
– A co, jeśli tak?
– Moyava maìka izlydane e v Bolgor – mówię w języku slavidraneishá.
Moja matka pochodzi z Bułgarii.
– Dziecko mówi smoczym językiem.
Przechodzi mnie dreszcz. Zrozumiała, co powiedziałam. Po raz pierwszy w życiu rozmawiam po draconicku z prawdziwym smokiem.
– Mówię w językach slavidraneishá, wyrmeriańskim, harpentesa, drageoir, draecksum i trochę po komodońsku. I w kilku ludzkich, oczywiście.
Zakładam włosy za uszy i biorę głęboki oddech.
– Jak masz na imię?
Smoczyca wzdycha potężnie.
– Jestem Vivien – przedstawiam się pierwsza.
– Chumana.
– Smocza Dziewica? – mówię. – To właśnie oznacza to imię po angielsku, prawda?
– Czego chcesz, ludzka dziewczyno?
Biorę się w garść. Ta rozmowa może potoczyć się w różnych kierunkach. Chumana już raz próbowała zabić ucznia – skąd wiadomo, że nie zrobi tego ponownie?
– Przyszłam zaproponować ci układ – zaczynam.
Chumana wydaje odgłos, który można określić tylko jako śmiech.
– Jaki rodzaj umowy mogłaby zaoferować ludzka dziewczyna smoczej przestępczyni?
Waham się, ale tylko przez sekundę.
– Ucieczkę – odpowiadam. – Wolność. Zemstę.
– Masz urojenia – prycha Chumana, odwracając się.
– Mogę zdjąć z ciebie ten detonator! – rzucam. – A potem możesz po prostu odlecieć. Ale najpierw… – Robię pauzę. – Najpierw musisz spalić biuro premier Wyvernmire.
Smoczyca odwraca się, by na mnie spojrzeć.
– Żądasz, abym ci służyła?
– Nie! Mówiłam ci, że zawrzemy umowę. Między równymi sobie.
Chumana znów się śmieje, a ja czuję, jak moja twarz robi się gorąca.
– Odważyłabyś się zawrzeć układ ze smokiem?
Myślę o przerażonej twarzy Marquisa, o krzykach Ursy, o mojej matce pozostawionej samej z tymi Strażnikami.
– Tak.
– Czy wiesz, co się stanie, jeśli ją złamiesz? – Głos Chumany jest uwodzicielski jak jedwab na nagiej skórze.
– Zabijesz mnie – mówię po prostu.
Smocza przestępczyni przygląda mi się, jej bursztynowe oczy ciemnieją.
– Spalić biuro Wyvernmire do gołej ziemi? – syczy. – Z przyjemnością.
Serce nieomal wyrywa mi się z piersi, ale kiwam głową, starając się zachować spokój.
– Detonator – przypominam, wskazując głową w kierunku skrzydeł Chumany.
Marquis opowiedział mi o detonatorach smoków i o tym, jak zostały w jakiś sposób wynegocjowane w Porozumieniu Pokoju do użytku wyłącznie na smoczych przestępcach. Srebrna skrzynka jest nie większa niż moja dłoń, ale wypełniona została – o ile dobrze pamiętam – kryształami piorunianu rtęci.
– Czy masz ostrze, ludzka dziewczyno? – pyta Chumana. – Obie wiemy, iż nie ma co liczyć na twoje zęby.
Powstrzymuję uśmiech. A więc smoki potrafią się posługiwać zarówno humorem, jak i sarkazmem? Wyciągam scyzoryk taty, a Chumana prycha z drwiną.
– To nie ma szans z moją skórą – mówi. Unosi szpon w kierunku biblioteki. – Nad biurkiem.
Wracam do środka, a Chumana podąża za mną, ciągnąc za sobą ogon długi niczym wąż. Na ścianie nad biurkiem w szklanej gablocie wisi miecz. Wspinam się na biurko, by zdjąć ciężką skrzynię ze ściany, a następnie kładę ją na podłodze. Chumana patrzy, a z jej nozdrzy unosi się kłąb dymu.
– Dlaczego zostawili to tutaj z więźniem? – pytam, grzebiąc w szufladach biurka w poszukiwaniu czegoś ciężkiego.
– A znasz jakiegoś człowieka, który chciałby wyciąć niebezpieczny materiał wybuchowy z ciała morderczego smoka? – zauważa Chumana.
Wzruszam ramionami – założę się, że ta dziewczyna z Klasy Trzeciej, której zwłoki widziałam podczas protestu, byłaby chętna.
Pomijając to, że jej rodzaj rzadko zbliża się do bibliotek uniwersyteckich.
Natrafiam dłonią na coś okrągłego i zimnego i wyciągam z szuflady przycisk do papieru. Rzucam go na szklaną gablotę, która rozbija się na kawałki. Następnie ostrożnie wyjmuję miecz. Jest ciężki i zdecydowanie prawdziwy. Rękojeść lekko zardzewiała, ale ostrze tnie jak brzytwa.
– Racja – rzucam, odwracając się.
Chumana stoi między dwoma regałami i czeka.
– Jak chcesz to zrobić? – pytam.
– Będziesz musiała się wspiąć – oznajmia.
Kiwam głową, starając się uspokoić drżenie rąk. Obchodzę Chumanę z lewej strony, na tyle blisko, by zobaczyć zrogowacenia na jej skórze.
– Potrzebuję światła – mówię zza jej pleców. – Przypuszczam, że nie mogłabyś… czegoś podpalić?
– Nie – warczy smoczyca. – Chyba nie chcesz, abyśmy obie eksplodowały.
– Rozumiem – mówię słabo. – W takim razie zapalę lampy.
Zapalam stare lampy gazowe na ścianie i wpatruję się w ciało Chumany. Jej skrzydła drżą po obu stronach pleców, gigantyczne skórzaste płachty, które po rozłożeniu rozciągną się na cały pokój. Łuski w kształcie kopuły biegną wzdłuż jej kręgosłupa.
Mocniej ściskam miecz w jednej ręce.
– Więc po prostu…
– Przejdźże do rzeczy.
Umieszczam stopę u podstawy ogona Chumany.
Marquisie, gdybyś mógł mnie teraz zobaczyć.
Wspinaczka jest łatwiejsza, niż się spodziewałam. Łuski Chumany zapewniają uchwyty dla moich rąk i stóp – trochę to przypomina wchodzenie na oddychający klif. Opuszkami palców muskam skórę między łuskami, która jest ciepła, niemal gorąca w dotyku. Chumana pachnie zwierzęciem, smoczym dymem i starymi książkami.
Zatrzymuję się na jej grzbiecie, zaciskając kolana po obu stronach kręgosłupa. Detonator został strategicznie umieszczony u podstawy jej skrzydeł i otoczony grubą tkanką bliznowatą. Jakie to uczucie, gdy kawałek metalu wtapia się w twoją skórę? Czy smoki, których temperatura ciała jest już tak wysoka, boli to mniej?
Mam taką nadzieję.
– Chumano – odzywam się nagle. – Jak działa ten detonator?
Przesuwa się nieznacznie, a ja chwytam ją za skrzydło, by nie spaść.
– Musisz uważać – mówi. – Kryształy w detonatorze są wrażliwe na wstrząsy i ciepło. Po wyjęciu nie upuszczaj go.
Czuję przyspieszone bicie serca. Zatem mogę potencjalnie zabić nas obie?
– Ale jak to tak naprawdę działa? – powtarzam. – W jaki sposób powstrzymywał cię przed ucieczką przez cały ten czas?
– Tarcie – grzmi smoczyca. – Gdybym wzbiła się w powietrze, ruch moich skrzydeł uruchomiłby detonator. A jeśli to by się nie powiodło, wzrost temperatury mojego ciała, spowodowany przyspieszonym tętnem, doprowadziłby do reakcji z kryształami. – Chumana warczy. – Cóż za genialny ludzki wynalazek.
Wpatruję się w śmiercionośną srebrną skrzynkę, próbując ogarnąć umysłem okrucieństwo powiązania wrodzonej potrzeby latania u smoka z jego pewną śmiercią.
– Jesteś gotowa? – pytam, a Chumana burczy gardłowo.
Nigdy wcześniej nie używałam miecza. Przesuwam palcem wzdłuż blizny. A jeśli natnę zbyt głęboko i Chumana się wykrwawi? I wtedy chce mi się śmiać z samej siebie. Jakbym ja, Viv Featherswallow, była zdolna do przypadkowego zabicia smoka.
Padam na kolana i chwytam rękojeść miecza w obie dłonie. Następnie ustawiam ostrze pod kątem do skóry i mocno naciskam. Z rozcięcia tryska czerwona krew. Chumana się nie rusza. Wchodzę głębiej. Gdy wyczuwam krawędź skrzyni przy ostrzu, tnę pod nim, przecinając ciało jak nóż masło. Chumana wydaje z siebie głośny syk, gdy łapię zakrwawione pudełko w lewą rękę.
Nie upuść go.
Rzucam ostrze na podłogę i powoli zsuwam się po jej plecach, nie spuszczając wzroku z detonatora. Na krześle przy biurku leży miękka, nadgryziona przez mole poduszka, na której ostrożnie kładę urządzenie. Oddycham głęboko i odwracam się do Chumany z zadowolonym uśmiechem. Otwiera oczy i spogląda na mnie. Czekam. Właśnie uwolniłam smoczą kryminalistkę, która protestowała przeciwko Porozumieniu Pokoju między moim gatunkiem a jej własnym. Skąd wiadomo, że dotrzyma warunków umowy?
– Dlaczego chcesz spalić biuro Wyvernmire?
– Znajdują się w nim dowody na to, że moi rodzice są buntownikami – odpowiadam. – Muszę się ich pozbyć.
Wąsy na pysku Chumany drgają. Pochyla głowę.
– Zatem uznaj, że już ich nie ma, ludzka dziewczyno.
Jej skrzydła rozwijają się nagle, przewracając regały jak kostki domina. Krawędzie są zakończone kolcami, mocne jak kość, ale błona wygląda na cienką jak papier i lekką niczym piórko.
– Chumana! – wołam nagle. – Jak brzmi twoja maksyma?
Jeśli mnie słyszy, nie okazuje tego. Biegnę za nią, gdy wyskakuje na taras i bez ostrzeżenia wzbija się w powietrze. Jej szpony uderzają w most, konstrukcja rozpada się z hukiem, który odbija się echem w całym kampusie. Nurkuje, jej ciało walczy o równowagę. Unosi się w powietrzu, a następnie leci.
Śmieję się, adrenalina przepływa przez moje ciało, gdy patrzę, jak smok niknie w oddali, a jego kształt podkreśla blask gwiazdy. Ile czasu minęło od jej ostatniego lotu? Ta myśl mnie otrzeźwia.
Wycieram zakrwawione ręce w spodnie i zjeżdżam windą na dół. Muszę wrócić do Fitzrovii przed świtem, ale daje mi to wystarczająco dużo czasu, by na własne oczy zobaczyć, jak Chumana dotrzymuje warunków umowy. Wyvernmire nie ma w biurze, więc nic jej się nie stanie. Następnie, po zniszczeniu dowodów zbrodni mojej rodziny, odbiorę Ursę od Sophie i poczekam na nich w domu.
Przeskakuję z powrotem przez ścianę i idę przez ciemność w kierunku Westminsteru z szybko bijącym sercem.
*
Gdy skręcam w Downing Street, z nieba leje się deszcz. Kucam w mroku, trzymając się przeciwległej strony drogi i obserwując Strażników patrolujących pod Numerem 10. Deszcz kapie mi na włosy i kark, a ja drżę. Niebo jest pełne ciemnych chmur. Wciąż nie ma śladu Chumany.
Ona nie przyleci.