Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Juno” to dowcipna, nieco złośliwa, a zarazem ogromnie smutna opowieść o rodzinie, ambicji, kredytach, śmierci i żałobie oraz o pewnej astronomce z XVII wieku.
Na przykładzie jednej całkiem zwyczajnej rodziny z mazurskiej wsi Anna Dziewit-Meller pokazuje, że wszyscy rodzimy się od razu pod kreską. Każdy winien jest co innego i swój dług ma zaciągnięty gdzie indziej, ale, jak powiada dobry duch tej powieści poeta Rabelais: „Świat bez długów! Toż by gwiazdy przestały obracać się regularnym torem”.
Aleksandra zbliża się do czterdziestki, pracuje i wychowuje trzech synów. Jej codzienność to tony obowiązków i problemy finansowe. A chciałaby od życia znacznie więcej. Marzy o uznaniu czytelników i intelektualnej sławie, próbuje więc swych sił jako pisarka. Jej młodsza siostra Marianna mieszka w rodzinnej wsi na Mazurach. Jest popularną instagramerką. Z pozoru szczęśliwa i spełniona, pragnie macierzyństwa i zmaga się z poczuciem winy, które nosi w sobie od dzieciństwa. Siostry są jak ogień i woda, a ich relacje pełne są niedomówień . Czy choroba ojca, pozwoli im odtworzyć więź i pogodzić się z wydarzeniami z przeszłości?
„Juno” to powieść o kobietach, o kryzysie wieku średniego, ale również o długu i o winie, które to kategorie autorka umiejętnie wyrywa z kontekstu ekonomicznego czy prawniczego, przenosząc je na codzienne doświadczenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 229
Ludzki gatunek, zgodnie z moją najlepszą wiedzą, tworzą dwie odmienne rasy: jedna to ci, którzy pożyczają, druga – ci, od których się pożycza.
(przekład własny)
The human species, according to the best theory I can form of it, is composed of two distinct races, the men who borrow, and the men who lend.
Charles Lamb, The Two Races of Men, Essays of Elia
(And women, jeśli się uprzeć).
Anna Dziewit-Meller
Czyń, coć się podoba.
François Rabelais, Gargantua i Pantagruel,przeł. Tadeusz Boy-Żeleński
Pamięci mojego Taty
W zoo tego dnia nie było jakoś bardzo tłumnie. Może to ta pogoda, może te ceny biletów. Ludzie snuli się w niewielkich grupkach między wybiegami dla zwierząt, wchodząc do wnętrza słoniarni, strzepywali wodę z parasoli i kurtek przeciwdeszczowych. Burze i wichury szalały nad Polską i akurat w ten weekend lato nie rozpieszczało wczasowiczów ani nad morzem, ani w górach, ani w Warszawie.
Marek Krawczyk, mężczyzna w średnim wieku, nie gruby, nie chudy, lecz w sam raz, może trochę wyleniały w newralgicznych miejscach typu czubek głowy, ale gdy patrzeć od dołu, nie rzucało się to w oczy, w krótkich spodniach bojówkach i niebieskiej nieco zmiętej koszulce z zabawnym w jego mniemaniu napisem „My Body Is a Temple of Dionyzos”, siedział na ławeczce przy wewnętrznym wybiegu dla słoni z telefonem w dłoni i scrollował w poszukiwaniu czegokolwiek. Niczego oczywiście nie znajdował, prześlizgiwał się jedynie wzrokiem po napływających mu pod palce krótkich filmikach i fragmentach tekstu i szedł dalej, i dalej, i dalej, głośno co rusz ziewając. Zatrzymał się na chwilę na informacjach o życiu słoni, żeby mieć jakiś temat do rozmów z dziećmi po wyjściu z tego przybytku, ale szybko się znudził i przełączył na wiadomości ze świata polityki.
W miejscach takich jak zoo, fokaria, akwaria, oceanaria, muzea czy – zwłaszcza – galerie sztuki współczesnej Marek zawsze momentalnie robił się senny. Od lat powtarzał Aleksandrze, która bezlitośnie ciągnęła ich tam wszystkich podczas wyjazdów wakacyjnych albo rodzinnych weekendów, że to wina małej ilości tlenu, jakby dzieła sztuki oraz zwierzęta wysysały go z atmosfery. Można było pomyśleć, że Marek szuka pretekstu, aby nie spędzać weekendów z rodziną. Ale faktycznie, gdy znajdował się w miejscach, w których aspirujące rodziny weekendy spędzają, od razu kręciło mu się w głowie i zaczynał odczuwać coś na kształt gwałtownego spadku cukru (który miał w absolutnej normie), więc szybko znajdował jakiś zaciszny kąt, ławkę lub krzesło i mówił żonie i dzieciom: – To wy idźcie, a jak zobaczycie wszystko, wróćcie po mnie, będę tu na was czekał, to się znajdziemy. Po czym wyciągał komórkę i ćwiczył swój kciuk. Aleksandra machała na to ręką. No słabł, słabł i już, no. W czasach, gdy jeszcze zmuszała go do aktywności, chodzenia z nią i chłopcami od sali do sali, by przyglądać się eksponatom, obrazom albo różnym odmianom węży w terrariach, widziała przecież, że za każdym razem jego wzrok robi się maślany, niewidzący, że mąż ziewa przepotężnie, aż mu oczy łzawią, snuje się bezmyślnie na tyłach wycieczki, dając chłopcom fatalny przykład całkowitego braku zaangażowania. To po prostu nie miało sensu i gdy przyznała to sama przed sobą, wytworzył się między nimi niepisany układ: ona się nie przypierdala, a on mimo wszystko uczestniczy, ale na swoich zasadach.
Siedział więc na ławce przy wybiegu dla słoni, nie czując już smrodu, jaki wydzielały te zwierzęta. Słyszał rozszczebiotane głosy starszych synów, którzy – niczym antyteza więdnącego obecnie na ławeczce ojca – biegali po budynku z iście atomową energią, entuzjazmując się ponad miarę. Po którymś z donośniejszych krzyków dochodzących z korytarza łączącego wybiegi słoni i małp podniósł głowę znad komórki z zamiarem wypowiedzenia ojcowskiego pouczenia w stronę oszalałych chłopców, ale nim zdążył krzyknąć, zobaczył Aleksandrę opartą brzuchem o bok wózka ze śpiącym najmłodszym synem. Nie zwracała uwagi na wrzeszczące dzieci, co – przyznał w duchu – było dziwne, bo darły się tak, że nawet wyglądające na odporne na wszystko słonie mogły się poczuć zaniepokojone. W dodatku – zdaniem Marka – Aleksandra należała do tych matek, które ogromnie się boją, że ktoś postronny oceni je źle jako matki, więc będąc z chłopcami, zachowywała niebywale wzmożoną czujność, niczym sejsmograf wyłapując z otoczenia wzbudzane przez synów emocje, by zawczasu zapobiegać aferom, krzywym spojrzeniom i niskiej ocenie, jaką mogło jej – nieradzącej sobie z dziećmi matce – to otoczenie wystawić. Ludzie nie cierpią matek z dziećmi, to stara złota polska zasada, którą lepiej znać i na poważnie brać sobie do serca. Matki z dziećmi powinny schodzić ludziom z drogi, ludzie są zmęczeni, ludzie chcą mieć spokój, a nie pierdolone przedszkole za płotem. Tymczasem w chwili, którą właśnie obserwujemy, Aleksandra nie zwracała na swoje NIEGRZECZNE dzieci najmniejszej uwagi, choć – doprawdy – obiektywnie był to już taki stan rozprężenia, że należało ją zwrócić. Nie zwracała uwagi także na Marka, co może było mniej nietypowe, bo od dawna nie zwracała na niego baczniejszej uwagi, po ponad dekadzie razem było to nawet jakoś zrozumiałe, sam czasem mijał ją, jak mijał w domu meble. Teraz jednak czuł jakąś odmianę. Aleksandra stanęła na wprost wybiegu, w odległości trzech, może czterech metrów od wielkiego starego słonia. Marek ziewnął jeszcze raz, to było silniejsze od niego, ale jednocześnie zatrzymał scrollowanie i zdecydowanym ruchem schował telefon do kieszeni. Coś się działo, czuł to. Za dobrze znał Aleksandrę, żeby po latach wspólnego zamieszkiwania jednego gniazda nie czuć tych mikrozmian, tych subtelnych sygnałów, które wysyła samiczka człowieka. Czuł to, choć był tylko mężczyzną, i to informatykiem.
Słoń afrykański – wielka szara pomarszczona bryła złożona ze zwałów wiszącej skóry, mięśni i tłuszczu, pokryta sterczącymi śmiesznie włoskami wyglądającymi jak owłosienie na klatce piersiowej starca – powolnym ruchem przeniósł ciężar z jednej nogi na drugą i lekko machając trąbą, przysunął się w stronę ogrodzenia, przez co można było odnieść wrażenie, że przekroczy fosę wypełnioną wodą i staranuje płot oddzielający ludzi od zwierząt. Aleksandra wyprostowana jak struna, oparta o wózek, w pomarańczowej bluzce wyglądała jak gorejący krzew na tle ciemnej plamy zwierzęcia. Markowi wydawało się, że drży, ale widział ją bardziej z boku, może więc to było tylko złudzenie. Kobieta i słoń stali naprzeciwko siebie, wpatrując się jedno w drugie. Trwało to już stanowczo za długo i Marek poczuł się nieswojo. Co ona robi? Dlaczego tak robi? Czy to jest normalne zachowanie? Zamrugał oczami ze zdenerwowania.
Pomyślał, że wykona kilka kroków w jej kierunku, z jednej strony, żeby się jej lepiej przyjrzeć i ocenić stopień dziwności zdarzenia, z drugiej, żeby jednak zainterweniować i to przerwać. Nie lubił niejasności, czuł się niekomfortowo, gdy nie wiedział, jak się zachować. A teraz właśnie nie wiedział, bo oto jego żona, kompletnie nie zwracając uwagi na niego, ale to już pal licho, nie bacząc nawet na dzieci, w tym na to śpiące w wózku, będącym – jak mu się zdawało – niemal w zasięgu trąby zwalistego potwora, stała kolejną minutę zastygła w słup soli jak żona Lota, a nie żona Krawczyka Marka, i hipnotyzowała słonia spojrzeniem. Albo on ją. Co za głupota – irytował się Marek, sprawdzając nerwowo, czy na pewno włożył telefon do kieszeni bojówek. Poprawił spodnie i ruszył w stronę scenki rodzajowej z zamiarem jej przerwania. Dość tych głupot, dajcie spokój, kto to widział. O co ci chodzi, Ola, znowu, przestań już.
Gdy jednak podszedł na odległość kilku metrów, zatrzymał się zdumiony i poczuł, że nie może wykonać kolejnego kroku. Nie lubił sytuacji, w których ktoś nadmiernie objawia emocje, a oto twarz jego żony, która ukazała mu się z profilu, była całkiem mokra od łez, wielkie krople toczyły się po policzkach, skapywały, znikając za kołnierzem pomarańczowej bluzki. Jezu – pomyślał naprawdę zdezorientowany, a może już nawet trochę przerażony – co się dzieje, nie rozumiem!
Po chwili zrobiło się jeszcze gorzej, bo oto jego oczom ukazała się scenka, która i czytelnika powinna odstręczyć, przecież każdy ma w sobie głęboko zinternalizowaną potrzebę sensu i poszukuje logiki we wszystkim, co widzi. Biedny Marek, który nerwowo wycierał spocone nagle dłonie w koszulkę głoszącą, że odziane w nią ciało jest świątynią Dionizosa, zobaczył bowiem, jak jego żona podnosi stopę w szarym adidasie i tupie z całej siły w podłoże. A potem drugą. Lewa, prawa, lewa, prawa – tupanie niosło się po wybiegu. I wtedy wzrok Marka przeniósł się z zapłakanej żony na słonia i Marek w lot pojął – połączywszy migiem informacje o życiu słoni, które pobieżnie przejrzał przed paroma minutami – że oto jego żona i słoń się porozumiewają. Że tu się rozgrywa jakaś irracjonalna scenka, której on, Marek nie pochwala, nie rozumie i nie chce, bo nie cierpi, gdy się mieszają porządki, dlatego nie czyta fantastyki i nigdy nie rozumiał fenomenu Wiedźmina. Tymczasem żona w histerii tupiąca zaszyfrowane wiadomości do jakiegoś pierdolonego starego słonia, no przepraszam bardzo, ale to jest poważne zaburzenie porządku. Właśnie dlatego tak go irytowało to jej hobby, to jej pisarstwo zasrane, jakieś bajeczki bzdurne, ani z tego pieniędzy, ani chwały, głowa cały czas w chmurach, wymyślanie światów w świecie, który i tak ledwo da się pojąć. Nie bronił, niech robi, jak musi, ale nigdy tego nie pochwalał, może gdyby pisała chociaż reportaże – nie wiem – o architekturze, o Chinach albo o Putinie, to by miało więcej sensu. Konkret to jest konkret – gderał nieraz poirytowany kolejnym jej pomysłem. Przypomniało mu się w tej pogoni myśli, że ostatnio nawet przedstawiła jakiś konkretny temat, ale w stanie wzburzenia, w jakim właśnie się znajdował, nie mógł przywołać nazwiska tej babeczki, co ją chciała opisać. Coś tam o kosmosie, czy może o lataniu, no jakoś tak – to, że nie pamiętał, zezłościło go jeszcze bardziej. Od tej złości zaczęło mu się robić gorąco, poczuł, że ma trudności z zaczerpnięciem głębszego oddechu. Rozglądał się przez chwilę spanikowany, uświadamiając sobie, że znikąd pomocy. I właśnie wtedy jednak w końcu zemdlał.