Juno - Anna Dziewit-Meller - ebook + audiobook + książka

Juno ebook

Anna Dziewit-Meller

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Juno” to dowcipna, nieco złośliwa, a zarazem ogromnie smutna opowieść o rodzinie, ambicji, kredytach, śmierci i żałobie oraz o pewnej astronomce z XVII wieku.

Na przykładzie jednej całkiem zwyczajnej rodziny z mazurskiej wsi Anna Dziewit-Meller pokazuje, że wszyscy rodzimy się od razu pod kreską. Każdy winien jest co innego i swój dług ma zaciągnięty gdzie indziej, ale, jak powiada dobry duch tej powieści poeta Rabelais: „Świat bez długów! Toż by gwiazdy przestały obracać się regularnym torem”.

Aleksandra zbliża się do czterdziestki, pracuje i wychowuje trzech synów. Jej codzienność to tony obowiązków i problemy finansowe. A chciałaby od życia znacznie więcej. Marzy o uznaniu czytelników i intelektualnej sławie, próbuje więc swych sił jako pisarka. Jej młodsza siostra Marianna mieszka w rodzinnej wsi na Mazurach. Jest popularną instagramerką. Z pozoru szczęśliwa i spełniona, pragnie macierzyństwa i zmaga się z poczuciem winy, które nosi w sobie od dzieciństwa. Siostry są jak ogień i woda, a ich relacje pełne są niedomówień . Czy choroba ojca, pozwoli im odtworzyć więź i pogodzić się z wydarzeniami z przeszłości?

„Juno” to powieść o kobietach, o kryzysie wieku średniego, ale również o długu i o winie, które to kategorie autorka umiejętnie wyrywa z kontekstu ekonomicznego czy prawniczego, przenosząc je na codzienne doświadczenie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 229

Oceny
4,2 (446 ocen)
218
131
58
36
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isgenaroth

Całkiem niezła

Zastanawiam się czasami, czy w zalewie dzisiejszej bylejakości i tandety nie zaczynamy postrzegać czegoś co jest zwykłe i jedynie dobre, jako coś wyjątkowego, arcydzieło? Czy to masowo produkowane badziewie, które niektórzy zwą literaturą nie fałszuje nam przypadkiem obrazu rzeczywistości? Tak mi się wydaje. A może z Juno należałoby postąpić tak samo, jak bohaterka Aleksandra postąpiła ze swoją książką? Pewnie nie, bo Juno już ma więcej ocen i recenzji niż trzy, i większość z nich wskazuje na to, że piszący je, uznali że Juno jest tym, czego dawno nie doświadczyli. Tak żeby nie przedłużać, przyznam, że w sumie Juno nawet mi się podobało, bo jest inną książką, na pewno nie wybitną. Ot, taka opowiastka o naszym życiu, dostrzegająca i przedstawiająca w dość ciekawy sposób wiele problemów współczesnego człowieka. A może to ja się mylę i moja recenzja powinna znaleźć się tam, gdzie książka powieściowej Aleksandry? Być może, przeczytajcie i zdecydujcie sami.
90
wojtekk_kkab

Z braku laku…

Taka trochę książka "Klan". Toczy sie jakieś tam życie ale w sumie to niewiele ciekawego się dzieje. Postacie takie raczej płytkie, bezrefleksyjne i tendencyjne. Historia w sumie też jakoś nie jest ciekawa - taka opowieść o życiu Wujka Heńka albo Cioci Marysi. Dodatkowo narracja jest bardzo grafomańska i nadęta. No i te nieszczęsne wulgaryzmy i pieprzność na siłę... Są jednak pozytywy. Postać Romana uważam że jest ciekawa, jego przejścia z myśliwymi i ta cała sprzeczność z jego "przeszłością". Też fragmenty poświęcone Marii Cunitz i wojnie 30 letniej czytało się dobrze. Było jeszcze kilka innych momentów. Ogólnie jednak to ta książka to taki mam wrażenie zlepek paru opowiadań posklejanych generycznymi historiami.
20
Kiciunia

Całkiem niezła

do sluchania przy pieleniu ogrodka
20
wandola

Dobrze spędzony czas

Starość obśmiana z godnością. Ciekawe spojrzenie na przemijanie.
20
OlaJacekZiemek

Nie oderwiesz się od lektury

♧Jacek♧ Rzadko słucham powieści. Przeważnie fantastykę. Juno było dla świetną odmiana. Bardzo podoba mi się narrator trzecioosobowy w liczbie mnogiej. Podgladajac życie bohaterów, podsluchujac ich razem z tłumem narratorów łatwiej złapać dystans i ich problemy nie przygniatają.
20

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: PIOTR TOMZA
Re­dak­cja: ELŻ­BIETA KA­LI­NOW­SKA
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, JO­ANNA MIKA, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych oraz opra­co­wa­nie gra­ficzne: PAU­LINA PIO­RUN
Na okładce wy­ko­rzy­stano frag­ment ob­razu Pe­tera Paula Ru­bensa We­nus przed lu­strem (Het to­ilet van Ve­nus, ok. 1614–1615), © LIECH­TEN­STEIN. The Prin­cely Col­lec­tions, Va­duz-Vienna.
Ilu­stra­cja na s. 301 za­wiera frag­ment ob­razu Prze­bu­dze­nie mi­ło­ści (Awa­ke­ning of love, 1894) Vir­gilo To­jet­tiego ze zbio­rów Bi­blio­teki Kon­gresu Sta­nów Zjed­no­czo­nych.
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Anna Dzie­wit-Mel­ler © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07946-1
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ludzki ga­tu­nek, zgod­nie z moją naj­lep­szą wie­dzą, two­rzą dwie od­mienne rasy: jedna to ci, któ­rzy po­ży­czają, druga – ci, od któ­rych się po­ży­cza.

(prze­kład wła­sny)

.

The hu­man spe­cies, ac­cor­ding to the best the­ory I can form of it, is com­po­sed of two di­stinct ra­ces, the men who bor­row, and the men who lend.

Char­les Lamb, The Two Ra­ces of Men, Es­says of Elia

(And wo­men, je­śli się uprzeć).

Anna Dzie­wit-Mel­ler

Czyń, coć się po­doba.

Fra­nçois Ra­be­lais, Gar­gan­tua i Pan­ta­gruel,przeł. Ta­de­usz Boy-Że­leń­ski

Pa­mięci mo­jego Taty

W zoo tego dnia nie było ja­koś bar­dzo tłum­nie. Może to ta po­goda, może te ceny bi­le­tów. Lu­dzie snuli się w nie­wiel­kich grup­kach mię­dzy wy­bie­gami dla zwie­rząt, wcho­dząc do wnę­trza sło­niarni, strze­py­wali wodę z pa­ra­soli i kur­tek prze­ciw­desz­czo­wych. Bu­rze i wi­chury sza­lały nad Pol­ską i aku­rat w ten week­end lato nie roz­piesz­czało wcza­so­wi­czów ani nad mo­rzem, ani w gó­rach, ani w War­sza­wie.

Ma­rek Kraw­czyk, męż­czy­zna w śred­nim wieku, nie gruby, nie chudy, lecz w sam raz, może tro­chę wy­le­niały w new­ral­gicz­nych miej­scach typu czu­bek głowy, ale gdy pa­trzeć od dołu, nie rzu­cało się to w oczy, w krót­kich spodniach bo­jów­kach i nie­bie­skiej nieco zmię­tej ko­szulce z za­baw­nym w jego mnie­ma­niu na­pi­sem „My Body Is a Tem­ple of Dio­ny­zos”, sie­dział na ła­weczce przy we­wnętrz­nym wy­biegu dla słoni z te­le­fo­nem w dłoni i scrol­lo­wał w po­szu­ki­wa­niu cze­go­kol­wiek. Ni­czego oczy­wi­ście nie znaj­do­wał, prze­śli­zgi­wał się je­dy­nie wzro­kiem po na­pły­wa­ją­cych mu pod palce krót­kich fil­mi­kach i frag­men­tach tek­stu i szedł da­lej, i da­lej, i da­lej, gło­śno co rusz zie­wa­jąc. Za­trzy­mał się na chwilę na in­for­ma­cjach o ży­ciu słoni, żeby mieć ja­kiś te­mat do roz­mów z dziećmi po wyj­ściu z tego przy­bytku, ale szybko się znu­dził i prze­łą­czył na wia­do­mo­ści ze świata po­li­tyki.

W miej­scach ta­kich jak zoo, fo­ka­ria, akwa­ria, oce­ana­ria, mu­zea czy – zwłasz­cza – ga­le­rie sztuki współ­cze­snej Ma­rek za­wsze mo­men­tal­nie ro­bił się senny. Od lat po­wta­rzał Alek­san­drze, która bez­li­to­śnie cią­gnęła ich tam wszyst­kich pod­czas wy­jaz­dów wa­ka­cyj­nych albo ro­dzin­nych week­en­dów, że to wina ma­łej ilo­ści tlenu, jakby dzieła sztuki oraz zwie­rzęta wy­sy­sały go z at­mos­fery. Można było po­my­śleć, że Ma­rek szuka pre­tek­stu, aby nie spę­dzać week­en­dów z ro­dziną. Ale fak­tycz­nie, gdy znaj­do­wał się w miej­scach, w któ­rych aspi­ru­jące ro­dziny week­endy spę­dzają, od razu krę­ciło mu się w gło­wie i za­czy­nał od­czu­wać coś na kształt gwał­tow­nego spadku cu­kru (który miał w ab­so­lut­nej nor­mie), więc szybko znaj­do­wał ja­kiś za­ciszny kąt, ławkę lub krze­sło i mó­wił żo­nie i dzie­ciom: – To wy idź­cie, a jak zo­ba­czy­cie wszystko, wróć­cie po mnie, będę tu na was cze­kał, to się znaj­dziemy. Po czym wy­cią­gał ko­mórkę i ćwi­czył swój kciuk. Alek­san­dra ma­chała na to ręką. No słabł, słabł i już, no. W cza­sach, gdy jesz­cze zmu­szała go do ak­tyw­no­ści, cho­dze­nia z nią i chłop­cami od sali do sali, by przy­glą­dać się eks­po­na­tom, ob­ra­zom albo róż­nym od­mia­nom węży w ter­ra­riach, wi­działa prze­cież, że za każ­dym ra­zem jego wzrok robi się ma­ślany, nie­wi­dzący, że mąż ziewa prze­po­tęż­nie, aż mu oczy łza­wią, snuje się bez­myśl­nie na ty­łach wy­cieczki, da­jąc chłop­com fa­talny przy­kład cał­ko­wi­tego braku za­an­ga­żo­wa­nia. To po pro­stu nie miało sensu i gdy przy­znała to sama przed sobą, wy­two­rzył się mię­dzy nimi nie­pi­sany układ: ona się nie przy­pier­dala, a on mimo wszystko uczest­ni­czy, ale na swo­ich za­sa­dach.

Sie­dział więc na ławce przy wy­biegu dla słoni, nie czu­jąc już smrodu, jaki wy­dzie­lały te zwie­rzęta. Sły­szał roz­sz­cze­bio­tane głosy star­szych sy­nów, któ­rzy – ni­czym an­ty­teza więd­ną­cego obec­nie na ła­weczce ojca – bie­gali po bu­dynku z iście ato­mową ener­gią, en­tu­zja­zmu­jąc się po­nad miarę. Po któ­rymś z do­no­śniej­szych krzy­ków do­cho­dzą­cych z ko­ry­ta­rza łą­czą­cego wy­biegi słoni i małp pod­niósł głowę znad ko­mórki z za­mia­rem wy­po­wie­dze­nia oj­cow­skiego po­ucze­nia w stronę osza­la­łych chłop­ców, ale nim zdą­żył krzyk­nąć, zo­ba­czył Alek­san­drę opartą brzu­chem o bok wózka ze śpią­cym naj­młod­szym sy­nem. Nie zwra­cała uwagi na wrzesz­czące dzieci, co – przy­znał w du­chu – było dziwne, bo darły się tak, że na­wet wy­glą­da­jące na od­porne na wszystko sło­nie mo­gły się po­czuć za­nie­po­ko­jone. W do­datku – zda­niem Marka – Alek­san­dra na­le­żała do tych ma­tek, które ogrom­nie się boją, że ktoś po­stronny oceni je źle jako matki, więc bę­dąc z chłop­cami, za­cho­wy­wała nie­by­wale wzmo­żoną czuj­ność, ni­czym sej­smo­graf wy­ła­pu­jąc z oto­cze­nia wzbu­dzane przez sy­nów emo­cje, by za­wczasu za­po­bie­gać afe­rom, krzy­wym spoj­rze­niom i ni­skiej oce­nie, jaką mo­gło jej – nie­ra­dzą­cej so­bie z dziećmi matce – to oto­cze­nie wy­sta­wić. Lu­dzie nie cier­pią ma­tek z dziećmi, to stara złota pol­ska za­sada, którą le­piej znać i na po­waż­nie brać so­bie do serca. Matki z dziećmi po­winny scho­dzić lu­dziom z drogi, lu­dzie są zmę­czeni, lu­dzie chcą mieć spo­kój, a nie pier­do­lone przed­szkole za pło­tem. Tym­cza­sem w chwili, którą wła­śnie ob­ser­wu­jemy, Alek­san­dra nie zwra­cała na swoje NIE­GRZECZNE dzieci naj­mniej­szej uwagi, choć – do­prawdy – obiek­tyw­nie był to już taki stan roz­prę­że­nia, że na­le­żało ją zwró­cić. Nie zwra­cała uwagi także na Marka, co może było mniej nie­ty­powe, bo od dawna nie zwra­cała na niego bacz­niej­szej uwagi, po po­nad de­ka­dzie ra­zem było to na­wet ja­koś zro­zu­miałe, sam cza­sem mi­jał ją, jak mi­jał w domu me­ble. Te­raz jed­nak czuł ja­kąś od­mianę. Alek­san­dra sta­nęła na wprost wy­biegu, w od­le­gło­ści trzech, może czte­rech me­trów od wiel­kiego sta­rego sło­nia. Ma­rek ziew­nął jesz­cze raz, to było sil­niej­sze od niego, ale jed­no­cze­śnie za­trzy­mał scrol­lo­wa­nie i zde­cy­do­wa­nym ru­chem scho­wał te­le­fon do kie­szeni. Coś się działo, czuł to. Za do­brze znał Alek­san­drę, żeby po la­tach wspól­nego za­miesz­ki­wa­nia jed­nego gniazda nie czuć tych mi­kro­zmian, tych sub­tel­nych sy­gna­łów, które wy­syła sa­miczka czło­wieka. Czuł to, choć był tylko męż­czy­zną, i to in­for­ma­ty­kiem.

Słoń afry­kań­ski – wielka szara po­marsz­czona bryła zło­żona ze zwa­łów wi­szą­cej skóry, mię­śni i tłusz­czu, po­kryta ster­czą­cymi śmiesz­nie wło­skami wy­glą­da­ją­cymi jak owło­sie­nie na klatce pier­sio­wej starca – po­wol­nym ru­chem prze­niósł cię­żar z jed­nej nogi na drugą i lekko ma­cha­jąc trąbą, przy­su­nął się w stronę ogro­dze­nia, przez co można było od­nieść wra­że­nie, że prze­kro­czy fosę wy­peł­nioną wodą i sta­ra­nuje płot od­dzie­la­jący lu­dzi od zwie­rząt. Alek­san­dra wy­pro­sto­wana jak struna, oparta o wó­zek, w po­ma­rań­czo­wej bluzce wy­glą­dała jak go­re­jący krzew na tle ciem­nej plamy zwie­rzę­cia. Mar­kowi wy­da­wało się, że drży, ale wi­dział ją bar­dziej z boku, może więc to było tylko złu­dze­nie. Ko­bieta i słoń stali na­prze­ciwko sie­bie, wpa­tru­jąc się jedno w dru­gie. Trwało to już sta­now­czo za długo i Ma­rek po­czuł się nie­swojo. Co ona robi? Dla­czego tak robi? Czy to jest nor­malne za­cho­wa­nie? Za­mru­gał oczami ze zde­ner­wo­wa­nia.

Po­my­ślał, że wy­kona kilka kro­ków w jej kie­runku, z jed­nej strony, żeby się jej le­piej przyj­rzeć i oce­nić sto­pień dziw­no­ści zda­rze­nia, z dru­giej, żeby jed­nak za­in­ter­we­nio­wać i to prze­rwać. Nie lu­bił nie­ja­sno­ści, czuł się nie­kom­for­towo, gdy nie wie­dział, jak się za­cho­wać. A te­raz wła­śnie nie wie­dział, bo oto jego żona, kom­plet­nie nie zwra­ca­jąc uwagi na niego, ale to już pal li­cho, nie ba­cząc na­wet na dzieci, w tym na to śpiące w wózku, bę­dą­cym – jak mu się zda­wało – nie­mal w za­sięgu trąby zwa­li­stego po­twora, stała ko­lejną mi­nutę za­sty­gła w słup soli jak żona Lota, a nie żona Kraw­czyka Marka, i hip­no­ty­zo­wała sło­nia spoj­rze­niem. Albo on ją. Co za głu­pota – iry­to­wał się Ma­rek, spraw­dza­jąc ner­wowo, czy na pewno wło­żył te­le­fon do kie­szeni bo­jó­wek. Po­pra­wił spodnie i ru­szył w stronę scenki ro­dza­jo­wej z za­mia­rem jej prze­rwa­nia. Dość tych głu­pot, daj­cie spo­kój, kto to wi­dział. O co ci cho­dzi, Ola, znowu, prze­stań już.

Gdy jed­nak pod­szedł na od­le­głość kilku me­trów, za­trzy­mał się zdu­miony i po­czuł, że nie może wy­ko­nać ko­lej­nego kroku. Nie lu­bił sy­tu­acji, w któ­rych ktoś nad­mier­nie ob­ja­wia emo­cje, a oto twarz jego żony, która uka­zała mu się z pro­filu, była cał­kiem mo­kra od łez, wiel­kie kro­ple to­czyły się po po­licz­kach, ska­py­wały, zni­ka­jąc za koł­nie­rzem po­ma­rań­czo­wej bluzki. Jezu – po­my­ślał na­prawdę zdez­o­rien­to­wany, a może już na­wet tro­chę prze­ra­żony – co się dzieje, nie ro­zu­miem!

Po chwili zro­biło się jesz­cze go­rzej, bo oto jego oczom uka­zała się scenka, która i czy­tel­nika po­winna od­strę­czyć, prze­cież każdy ma w so­bie głę­boko zin­ter­na­li­zo­waną po­trzebę sensu i po­szu­kuje lo­giki we wszyst­kim, co wi­dzi. Biedny Ma­rek, który ner­wowo wy­cie­rał spo­cone na­gle dło­nie w ko­szulkę gło­szącą, że odziane w nią ciało jest świą­ty­nią Dio­ni­zosa, zo­ba­czył bo­wiem, jak jego żona pod­nosi stopę w sza­rym adi­da­sie i tu­pie z ca­łej siły w pod­łoże. A po­tem drugą. Lewa, prawa, lewa, prawa – tu­pa­nie nio­sło się po wy­biegu. I wtedy wzrok Marka prze­niósł się z za­pła­ka­nej żony na sło­nia i Ma­rek w lot po­jął – po­łą­czyw­szy mi­giem in­for­ma­cje o ży­ciu słoni, które po­bież­nie przej­rzał przed pa­roma mi­nu­tami – że oto jego żona i słoń się po­ro­zu­mie­wają. Że tu się roz­grywa ja­kaś ir­ra­cjo­nalna scenka, któ­rej on, Ma­rek nie po­chwala, nie ro­zu­mie i nie chce, bo nie cierpi, gdy się mie­szają po­rządki, dla­tego nie czyta fan­ta­styki i ni­gdy nie ro­zu­miał fe­no­menu Wiedź­mina. Tym­cza­sem żona w hi­ste­rii tu­piąca za­szy­fro­wane wia­do­mo­ści do ja­kie­goś pier­do­lo­nego sta­rego sło­nia, no prze­pra­szam bar­dzo, ale to jest po­ważne za­bu­rze­nie po­rządku. Wła­śnie dla­tego tak go iry­to­wało to jej hobby, to jej pi­sar­stwo za­srane, ja­kieś ba­jeczki bzdurne, ani z tego pie­nię­dzy, ani chwały, głowa cały czas w chmu­rach, wy­my­śla­nie świa­tów w świe­cie, który i tak le­dwo da się po­jąć. Nie bro­nił, niech robi, jak musi, ale ni­gdy tego nie po­chwa­lał, może gdyby pi­sała cho­ciaż re­por­taże – nie wiem – o ar­chi­tek­tu­rze, o Chi­nach albo o Pu­ti­nie, to by miało wię­cej sensu. Kon­kret to jest kon­kret – gde­rał nie­raz po­iry­to­wany ko­lej­nym jej po­my­słem. Przy­po­mniało mu się w tej po­goni my­śli, że ostat­nio na­wet przed­sta­wiła ja­kiś kon­kretny te­mat, ale w sta­nie wzbu­rze­nia, w ja­kim wła­śnie się znaj­do­wał, nie mógł przy­wo­łać na­zwi­ska tej ba­beczki, co ją chciała opi­sać. Coś tam o ko­smo­sie, czy może o la­ta­niu, no ja­koś tak – to, że nie pa­mię­tał, ze­zło­ściło go jesz­cze bar­dziej. Od tej zło­ści za­częło mu się ro­bić go­rąco, po­czuł, że ma trud­no­ści z za­czerp­nię­ciem głęb­szego od­de­chu. Roz­glą­dał się przez chwilę spa­ni­ko­wany, uświa­da­mia­jąc so­bie, że zni­kąd po­mocy. I wła­śnie wtedy jed­nak w końcu ze­mdlał.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki