Kagańce i obroże - Bartłomiej Kurkowski - ebook

Kagańce i obroże ebook

Bartłomiej Kurkowski

4,0

Opis

Miarą wszechzła jest człowiek

Na początku XXI wieku świat opanowuje epidemia, niegroźna dla ludzi, ale śmiertelna dla psów i kotów, które znikają bezpowrotnie z powierzchni Ziemi. By ułatwić społeczeństwu uporanie się ze stratą ulubieńców, naukowcy opracowują innowacyjną technologię genetyczną, skutkującą powstaniem ludzko-zwierzęcych hybryd zwanych pupilami…

Początkowy entuzjazm i radość z możliwości przygarnięcia fascynujących stworzeń szybko zamienia się jednak we frustrację i rozczarowanie. Okazuje się bowiem, że bez względu na okoliczności ludzie zawsze chcą dzielić istoty na lepsze i gorsze – te, które mają prawo żyć godnie, i te, które można traktować jak przedmioty. Nienawiść i pogarda wobec pupili zaczyna niebezpiecznie narastać… Czy jest już za późno, by zmienić trajektorię człowieczeństwa?

Obaj oficerowie spojrzeli na rosnącą hałdę. Podczas każdego zrzutu Adamski chciał odwrócić wzrok. Chciał być jak najdalej od tego miejsca albo wyjść z siebie i zapomnieć, że jest tutaj. Za każdym razem, mimo podjętych prób, jakaś nieznana siła kazała mu uważnie przyglądać się całej procedurze. Bezsilnie poddawał się temu wyrokowi.
Markowski, łatwo było się tego domyślić, musiał przeżywać porównywalne udręki.
W milczeniu obserwowali ciała wypełniające rów. Warstwa po warstwie nachodziły na siebie. Padając, wzbijały w górę popiół, który po chwili osadzał się na nich.
Pełni obrzydzenia przemieszanego z przerażeniem wpatrywali się w puste, wydające się dziwnie żywe oczy wypełnione żalem, na resztki piany na wargach, straszliwie wychudzone ciała.


Bartłomiej Kurkowski – urodzony w 1991 roku w Gdyni. Z wykształcenia historyk. Prywatnie zapalony czytelnik, kolekcjoner komiksów, miłośnik dobrej muzyki i kina. W 2019 roku zadebiutował zbiorem opowiadań „Hycel”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Na zawsze ponosisz odpowiedzialność za to, co oswoiłeś.

Antoine de Saint-Expéry Mały Książe

WCZORAJ, DZIŚ BĄDŹ JUTRO

(200x r.)

Kiedy żołnierze uporali się z rozrzuceniem dymiącego popiołu i jego przydeptaniem, ogłoszono zakończenie prac. Nic tak nie radowało po ośmiu godzinach spędzonych na mrozie, jak nakaz opuszczenia rowu pośród unoszących się wszędzie oparów spalenizny i sięgające po kostki dogasające zwały popiołu. Z powodu porywistego wiatru praca szła opornie. Przedłużała się, rodząc spory i kłótnie. Niektórzy błędnie myśleli, że w wyniku komplikacji nigdy więcej nie zaczerpną tchu. W końcu ci sami skrajni ponuracy pokornieli i przestawali wygadywać bzdury. Wracał im humor, zaczynali żartować.

Wiatr, który nie mógł stanowić jedynego utrapienia, przygnał ciemne, zbite w ciasne gromady chmury zapowiadające deszcz. Byłby ostatnią rzeczą oczekiwaną na tym pustkowiu. Kwintesencją dni minionych i dnia dzisiejszego. Wszędzie królowały piach, błoto i nieliczne, karłowate krzaki porastające pobocza zrytych kołami dróg. Same baraki, dudniąc smaganymi wiatrem blaszanymi ścianami, wtopiły się w ten niegościnny krajobraz. Wydawały się naturalnym elementem, będącym tu od zawsze.

Żołnierze ochoczo odstawili narzędzia i przytrzymując futrzane kaptury oraz kołnierze kurt, wychodzili po drabinach z głębi rowu.

Podczas rozmów cicho klęli pod adresem pogody, pomstowali na kiepską aprowizację. Nade wszystko szczególnie uważając na „kretów”, głównie na oficerów kierujących akcją. Rzadko ich widziano, przeważnie na apelach i podczas nadzorowania prac. Zazwyczaj, poza momentami gdy wydawali rozkazy, nie wychylali nosów ze swoich kwater.

Starano się także unikać nieodzownie ciążącego wszystkim tematu – Epidemii. Każdy pilnował każdego, aby przypadkiem komuś to się nie wymsknęło. Powszechnie wiedziano, że temat wywoływał nieprzyjemne spojrzenia posiłkowane pomrukami. Osobę, która wyłamywała się z tego paktu, poddawano natychmiastowemu ostracyzmowi.

***

– …w związku z rosnącymi napięciami większość krajów członkowskich Unii Europejskiej zdecydowała się wprowadzić natychmiastowy stan wojenny aż do odwołania…

– …sugerowanie się wcześniejszymi raportami niczego nie przekreśla. Musimy podjąć zdecydowane…

– …jeśli epidemia nie zostanie powstrzymana w najbliższym czasie…

Adamski machinalnie zmienił kanał w telewizorze. Żywił złudną iskierkę nadziei na znalezienie odskoczni od normy. Niestety każdy program, na który trafiał, zasypywał go złymi wiadomościami. Mężczyzna nawet nie wysilał się, aby popatrzeć w ekran. Wystarczająco doskwierały mu słowa zgrozy wypowiedziane w rozlicznych językach świata.

– …władze irańskie odmawiają wydalenia…

– …agresja jest skierowana dośrodkowo, a nie od. Zarażony zadaje ból jedynie sobie. Świadomie stara się bronić otoczenie przed samym sobą. To istotny aspekt, kiedy chodzi o psychikę…

– …w istocie to kara Matki Natury za lata…

– …miliony ciał…

– …wściekłość i gniew…

– …apokalipsa…

– …Bóg nas osądza…

– …epidemia…

– …zaraza…

Żadna pogodna wiadomość nie przerwała tego maratonu żałoby. Głowa zaczynała go pobolewać. Rozmasował ją i zniesmaczony wyłączył telewizor.

– Zajęlibyście się czymś innym – rzucił pogardliwie.

Podniósł wzrok na maszerujące w nierównym szyku kolumny żołnierzy, zmierzających na tle maszyn budowlanych – koparek, spycharek, ciężarówek – do kontenerowych baraków. Współczuł im. Z rzadka zadręczał się wstydem wysiadywania w cieple i przyglądania się całej pracy, kiedy oni, nieustannie biczowani na przemian wichurą i ulewą, harowali przy trupach. Oddelegowane pod jego dowództwo kompanie marzły, przygotowując rów na przyjęcie nowego transportu.

Niespodziewanie w głowie zrodziło się pytanie: „Która to była warstwa?”.

– Chyba szósta – szepnął przez zaciśnięte zęby.

Niedaleko zaczęto wykop następnego – trzeciego z kolei – rowu.

– Ile jeszcze? Ile?

Wedle planu musieli w przeciągu miesiąca przyjąć kilkanaście dostaw.

– Też wybrali miejsce. – Czknął głośno.

Odwrócił głowę. Towarzyszący mu w pomieszczeniu Markowski milczał, skupiony na monitorze laptopa. Wydawał się zastygłym w pozie manekinem, przeczyły temu szybkie ruchy palców na klawiaturze i świszczący oddech.

Adamski znał tego przyczynę. Wczorajszego wieczoru wbrew regulaminowi ostro popili we dwóch. Chcieli ochłonąć przed przybyciem dzisiejszego transportu. Przedobrzyli. Nagrzani wyspowiadali się jeden drugiemu z męczących ich problemów. Kiełkowała atmosfera sielanki, jakiej dotychczas tu nie doświadczyli. Rychło powróciła z nią ponura rzeczywistość. Wyglądającemu na twardziela Markowskiemu puściły hamulce i nieoczekiwanie ten zazwyczaj trzeźwo myślący gość, czasem wesołek, zapłakał. Nigdy dotąd nie rozmawiali o tym poza barakiem. Woleli raczej pominąć to wydarzenie i udać, że nie miało ono miejsca.

Adamskiemu pozostało pocieszyć towarzysza niedoli. Spokojnie wytłumaczył, że lepiej będzie wszystko przespać.

– Bawienie się w męczennika nic ci nie da – mówił, poklepując Markowskiego po plecach.

Nawet kiedy poszli spać, długo jeszcze słyszał w ciemności płacz kolegi.

– Słyszałeś? – zapytał Markowskiego.

Ten nadal zajęty był patrzeniem w monitor.

– Tak, tak, słyszałem. Też wybrali miejsce – powtórzył za Adamskim. – Wiadomo, do tego potrzeba sporo miejsca. W nadmiarze, dodajmy. Sztab ma swoje wyliczenia i będzie się ich trzymał – powiedział. – W południowym rewirze musieli rozpędzić ciekawskich. Mieli też na karku religijnych. – Pociągając nosem, wstał i podszedł do Adamskiego. – Niesamowite, jak ludziom odwala. W zeszłym tygodniu wysłali dodatkowe dwie dywizje na zachód, gdzie zaczęło być gorąco. Wszędzie się męczą. Tutaj mamy przynajmniej sielankę.

Markowski oparł łokcie o parapet okna i spojrzał na hałdę ziemi górującą nad rowem.

– Się zebrało.

– Za dwa dni powinniśmy zasypywać – powiedział Adamski znudzony. Rok wcześniej nie uwierzyłby, że dojdzie do takiej sytuacji. Jako oficer rezerwy traktował wezwanie do stawienia się w sztabie jako rzecz oczywistą. Zwłaszcza w trakcie Epidemii.

W ciągu ostatnich dni, o czym Adamski zdążył się przekonać, przez wojsko przetoczyła się fala rezygnacji. Szerzył się defetyzm. Masowo brano zwolnienia, wymuszano urlopy, nikt nie zamierzał brać udziału w nadchodzących akcjach. Wydawało się niemożliwe, by żołnierze, nawet ci doświadczeni, nagle stawali się słabymi jednostkami.

– Nie cieszmy się na zapas – rzucił Markowski. – Góra zawsze może nawrzucać nowej roboty.

– Jebał ich… – Adamski, ku zdumieniu Markowskiego, umilkł, ale zaraz dodał: – Chuj. Jebał ich chuj.

– Chuj im w oko.

– Sieć podaje nowe informacje? – zapytał Adamski.

– Każdy serwis mówi to samo. Nikt nie chce odbiegać od głównego ścieku. Wszyscy nieoczekiwanie boją się zmiany tematu, jakby groziła im cenzura. Zabawne. Ani oni, ani widzowie nie chcą słuchać o reszcie problemów tego świata: wojnach, zamieszkach, głodzie. Wiadomość o wystrzeleniu w stronę Marsa nowej satelity umieszczono, dasz wiarę, z boku jako nieważny news. Chcą wiedzieć tylko o Zarazie – powiedział Markowski. – To temat numer jeden. Na dziś nie uświadczysz nawet korupcji ani wyborów. Wyłącznie Zaraza, Epidemia. Dzięki niej wkroczyliśmy w nową erę – przedrzeźniał reporterski ton. – Jesteśmy wystawiani na próbę i musimy ją przeżyć.

– Sranie w banie – zaklął Adamski.

Markowski, wróciwszy do komputera, wystukał na klawiaturze nowe komendy. Ekran wyświetlił jaskrawe wykresy i diagramy. Uruchomiona animacja poruszyła kolumnami cyfr. Przesunął palec po monitorze.

– Prognozy nie napawają optymizmem. Przypałętało się draństwo.

– Masz z tego powodu wyrzuty sumienia?

– Kolega mówił, że żona dostała religijnego hopla. Babka, która zawsze cisnęła z kleru i pogardzała kościołem, wylewała, uwierz, na nich najgorsze brudy, ochrzciła się i stała się świętoszkowatą dewotką. Bije modlitwy, używa różańca. Normalnie poprzestawiały się jej klepki.

– Nie ona jedna. Całe tabuny paralityków biegają po telewizji i pierdolą o cudownym nawróceniu i powrocie na ścieżkę wiary. Aż bierze ciekawość, czemu nie powsadzają ich w kaftany.

– A co z tobą? – spytał Markowski.

– Czuję coś w rodzaju ulgi. – Adamski za późno ugryzł się w język. Nie wierzył, że to powiedział.

– Ulgi?

Postanowił grać na zwłokę i ciągnąć temat.

– A mamy wybór? Pewnych rzeczy nie da się odzyskać. Trzeba nauczyć się żyć bez nich. Płaczem czy krzykiem niczego nie zmienimy. – Brnął w kłamstwo. Chociaż udawał spokojnego, rozsadzała go ochota zaprzeczenia temu krzykiem. Jakoś się wstrzymywał i próbował przestać się przejmować wszystkim wokół. Zgorzkniały, zacisnął palce.

Przyjęcie zadania nauczyło Adamskiego tłamsić podrygi dumy i zmusiło do odgrywania farsy. Długo jeszcze da radę? Wróci do domu, zobaczy się z dziećmi. Spytają, jak to dzieci, ciekawe, gdzie był, co robił. Będzie zmuszony brnąć w kłamstwo. Podpisał lojalkę, wymagano zachowania tajemnicy. Jeśli się wyda, kiedyś najdzie go ochota rozplątać język, dzieciaki znienawidzą go za prawdę. Żona zrozumie jego obojętność, pocieszy. Długo zniesie jego ból?

– Słyszałeś – z oddali dotarł do niego głos Markowskiego – niby wymyślili plan awaryjny. Na razie to tajemnica, ale ponoć dadzą to do ogólnej wiadomości, jeśli potwierdzą, że będzie to możliwe.

– Nie mają wyjścia. Wszędzie czekają na jakieś rozwiązanie. Dobre kłamstewko zamydli oczy i nabije popularność.

– A potem? – zapytał Markowski.

Rozmowę przerwał im donośny ryk. Wcześniej, brzmiąc jak przytłumione echo, został zignorowany, dopiero gdy przeszył ściany, dotarł do nich wyraźnie. Adamski prosił w duchu, by nigdy więcej nie słyszeć tego dźwięku. Po ostatnim transporcie, niecały tydzień temu, przez kolejne dwa dni podupadł na zdrowiu. Cicho liczył na odwołanie z uczestnictwa w akcji. Pechowo wydobrzał i zapoznał się z nowym oświadczeniem dowództwa. Sytuacja zdążyła się zaostrzyć i nie było co liczyć na poprawę.

Skręciło go w brzuchu i zemdliło. Nie dosyć się wycierpieli przez ostatni czas? Jak długo jeszcze, na Boga?! Jak długo?!

Rzucił okiem na wolno jadące drogą ciężarówki. Wielkie, normalnie używane w kopalniach do wywozu urobku, drążyły błoto monstrualnie olbrzymimi kołami.

– Raczyli przyjechać. Spóźnili się o godzinę.

– Harmonogram ich ciśnie – powiedział Markowski, zdejmując z oparcia krzesła kurtkę. – Po drodze masz kilka blokad ekooszołomów. A ludzie też dorzucają coś od siebie. Każdy na swój sposób to przeżywa.

– Ludzie, ludzie. Nic, tylko robią problemy. Rozwiązanie samo nie przychodzi, a oni chcieliby je natychmiast. Ciągłe protesty i próby linczu na weterynarzach. Można oszaleć.

Poczekał, aż Markowski założy czapkę i narzuci kaptur. Szarpnął za klamkę i przez otwarte drzwi wpadł do środka chłodny powiew. Był złowróżbnym przedsmakiem wichury.

Wyszli z baraku i ruszyli w kierunku rowu.

– Może zdążymy przed deszczem – zauważył Adamski.

– Nie będzie padać do końca tygodnia. Sprawdziłem. Wiatr do wieczora rozgoni chmury.

– Szkoda. Odłożylibyśmy to na jutro.

– Dopiero miałbyś burdel. Każą przyśpieszyć.

Cały rząd ciężarówek, łącznie dziesięć pojazdów, stał tyłem nad krawędzią rowu, otoczony krzątającymi się wokoło żołnierzami. Zdejmowano z naczep odpięte plandeki i luzowano tylne ściany.

– Prawdziwy konwój – zażartował ponuro Markowski, kiedy stanęli nad krawędzią rowu.

– Daj sygnał, że mogą zrzucać. Miejmy to już za sobą – powiedział chłodno Adamski. Nie dawał po sobie poznać, że zaczynał się dusić. Chciał najszybciej, jak to możliwe, znaleźć się z powrotem w baraku.

Wyciągnąwszy krótkofalówkę, Markowski rzucił krótkie:

– Zaczynajcie.

Żołnierze wycofali się na bok. Ciężarówki zawarczały i powoli, ze zgrzytem kolejno unosiły naczepy, zrzucając ładunek wprost do rowu.

Obaj oficerowie spojrzeli na rosnącą hałdę. Podczas każdego zrzutu Adamski chciał odwrócić wzrok. Chciał być jak najdalej stąd albo wyjść z siebie i zapomnieć, że jest tutaj. Za każdym razem, mimo podjętych prób, jakaś nieznana siła kazała mu uważnie przyglądać się całej procedurze. Bezsilnie poddawał się temu wyrokowi.

Markowski, łatwo było się tego domyślić, musiał przeżywać porównywalne udręki.

W milczeniu obserwowali ciała wypełniające rów. Warstwa po warstwie nachodziły na siebie. Padając, wzbijały w górę popiół, który po chwili osadzał się na nich.

Pełni obrzydzenia przemieszanego z przerażeniem wpatrywali się w puste, wydające się dziwnie żywe oczy wypełnione żalem, resztki piany na wargach, straszliwie wychudzone ciała. Same kości i naciągnięte na nie owrzodzone skóry ubrudzone zeschłą ropą z rozerwanych czyraków. Na dodatek pokryte zeschniętymi ekskrementami były spojone w niemal nierozerwalną masę. Bywało, że żołnierze wskakiwali na naczepy i przy pomocy narzędzi rozrywali splecione razem trupy.

Kolejna ciężarówka zrzuciła ładunek. Czego tam nie widzieli – owczarek, dalmatyńczyk, bernardyn, lis, bury dachowiec, żbikowaty kocur, ryś. Psowate i kotowate wszelkich rodzajów i maści. Dzika zwierzyna i domowe pupile. Wszystkie martwe. Wszystkie nosiły ślady pokąsań, ugryzień.

– To już rok – rzucił Adamski ze zniechęceniem.

– Ściślej, dziesięć miesięcy. Pięć miesięcy temu umarł mi Aks.

– Długo przetrzymał, szczęściarz. – Wspomniał miniony czas. Najpierw to właściciele, ci mniej oporni, sami przynosili do punktów epidemiologicznych martwe zwierzaki, potem już samo szło. Wojsko gromadziło ciała i transportowało daleko poza miasta, na pustkowia, gdzie paliło je w głębokich rowach. Bez świadków.

Nie wszystkim pasowało takie rozwiązanie. Wszczynano protesty, spisywano petycje, żądano zaprzestania tego procederu. Stawano okoniem wobec prawa i ostrzeżeń. Przestano je uznawać za coś oczywistego. Prościej przychodziło ich łamanie.

Ludzi dość łatwo naszła odwaga przy próbach odzyskania ciał ulubieńców.

Adamski na własne oczy widział staruszkę tulącą do piersi martwego kociaka. Małego, burego, jeszcze niewyrośniętego kocurka. Nie zadziałał żaden argument, musiano się odwołać do brutalnej siły. Dziwnym zbiegiem okoliczności sieć obiegł „przypadkowo nagrany” wizerunek dwóch mundurowych wyrywających drobnej babuleńce martwe zwierzę. Komentujący filmik wprost wzywali do linczu na żołnierzach. „Mniej agresywni” radzili w ramach zadośćuczynienia zająć się ich rodzinami.

Siła rażenia Internetu przekreślała drobiazgowo zaplanowane operacje. Była to wręcz walka z wiatrakami.

Początek tego wariactwa przeszedł niezauważony. Pierwsze ofiary Epidemii znajdowano, co znamienne, na ulicach. Adamskiego brał gniew, gdy myślał o zaniechaniu wszczynania alarmu z powodu śmierci bezdomnych zwierzaków. Kto by się przejmował bezpańskimi kundlami, łatwo o takich zapomnieć. Słyszano również o sygnałach ostrzegawczych napływających z nadleśnictw i monitoringów rezerwatów z całego świata. Znajdowano całe stada wytępione nieznaną siłą. Wszystkie martwe, zakrwawione, wychudzone. Także to przemilczano, aby nie wywoływać paniki. Media z pomocą służb dokonywały syzyfowej pracy, tępiąc każdą wzmiankę w sieci. Na krótki czas jakoś się udawało, jakoś…

Wystarczyło, że Epidemia zatoczyła szerszy krąg.

Nastąpiło odwrócenie sytuacji o sto osiemdziesiąt stopni. Nie było dnia, kiedy kanałów informacyjnych nie obiegały nowe wyliczenia dotyczące liczby ofiar. Stacje w ślad za oglądalnością spiesznie zmieniały ramówkę. Dzień za dniem, godzina za godziną. Minuta za minutą.

Niektóre zwierzęta padały we wstępnej fazie choroby. Występował wówczas nagły ataku szału odbierający im rozum. Dziwne wydawało się związane z tym zachowanie – chory nie atakował właścicieli. Krzywdę wyrządzały wyłącznie sobie. Jak to mówili w wiadomościach? Popełniały coś w rodzaju samobójstwa. Rzucały się z wysokości, wbiegały pod rozpędzone auta, waliły głowami o ściany.

Zaraza, odnotowano to z zainteresowaniem, dotykała jedynie psowate albo kotowate.

Przez świat przechodziła niszczycielska fala.

Wszędzie nastąpiła eksplozja furiackiej agresji. Żądano natychmiastowych rozwiązań. Siedzibę ONZ odseparowano od reszty Nowego Jorku licznymi kordonami wojska. Przy Białym Domu i Kremlu wzmocniono ochronę. Pałac Buckingham oraz siedzibę brytyjskiego parlamentu ewakuowano drogą lotniczą. Niektóre kraje stworzyły na forum ogólnym wspólny front walczący o wszczęcie postępowania wobec grupy G8 za brak istotnych działań…

– Obejrzyjcie sobie wieści z Kanady. – Oficerowie usłyszeli nieco rozczulający ton. – Macie tam regularne powstanie.

W ich kierunku zmierzał wysoki, barczysty blondyn. Zdjąwszy czapkę, drapał się po głowie i nieustannie szczerzył półgębkiem znajomy, szelmowski uśmiech.

– Czołem, panowie.

Pierwszy wyciągnął rękę Markowski, uradowany spotkaniem z długo niewidzianym kolegą.

– Olek? Awansowałeś?

– Tyle pracy, to człowieka wyślą gdziekolwiek. Trzymacie się?

– Jak widać – powiedział Adamski pochmurnie. Olka znał przelotnie. Głównie jako oficera zarządzającego konwojami w ich rejonie. – Nuda. Poza ogrzewaniem tyłków nie mamy niczego innego do roboty.

– Poczekajcie na ostatni zrzut. – Rozmasował ręce. – Będziecie mieli zastrzyk wrażeń.

– Po pobycie tutaj nic mnie nie zaskoczy.

– Zobaczymy.

Ostatnia z szeregu ciężarówka – Adamskiemu wydała się specjalnie pozostawiona na koniec – uniosła naczepę. Zrzucany ładunek wprawił obydwu oficerów w zakłopotanie. Adamski zachował zimną krew, ale Markowski nie umiał powstrzymać wydobywającego się z ust jęku.

– K-k-króliki.

Istotnie, do rowu zlatywała cała masa długouchych ciałek. Były w podobnym stanie jak te leżące pod nimi. Poranione, wychudzone, martwe.

– Ostrzegałem. – Olek spoważniał. – Meldowali, że w centralnych rejonach zaczęli zwozić także wiewiórki.

Markowskiemu niepewnie zadrżały wargi.

– P-p-poważnie? Miały być tylko psowate i kotowate.

– Jeżeli tak, mamy kryzys na całej linii – powiedział Adamski. – Nic nie wspominali o innych zwierzakach.

– Widocznie ktoś czuje niedosyt. Śmieszne, krów czy koni nie ruszyło.

Adamski popatrzył na Olka wilkiem. Walczył z pęczniejącą chęcią wygarnięcia mu paru cierpkich słów i jeśli nie wrzucenia do rowu, to wgniecenia jego twarzy w błoto.

– Ciebie to śmieszy? – zapytał ostro, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby.

Olek, nic sobie nie robiąc z nastawienia Adamskiego, westchnął.

– Słuchaj, rozumiem, co przeżywasz. Moja córka od tygodnia nie odzywa się do mnie, ponieważ jej królik wykitował na jej oczach i nic nie mogłem z tym zrobić, poważnie. Jak głupi zaczął walić główką o ściany klatki, aż padł z rozbitym czołem. Nie dało rady go uspokoić. Zrozum, każdy stracił ulubieńca. Przyjaciela.

– Ta, straciliśmy przyjaciół – powiedział ozięble Adamski.

– Co teraz? – spytał Markowski, przypatrując się pozostałej dwójce z lekkim przestrachem.

– Póki mamy złote rybki, sprawy nie ma – powiedział zgryźliwie Olek.

– Nigdzie już nie będzie tak samo – odparł Adamski. – To się dzieje na całym świecie. W całej Południowo-Wschodniej Azji polują na kłusowników, próbujących podwędzić ciała tygrysów. W Afryce planują przetrzebić stada antylop i zebr, bo lwy wyzdychały i paskudztwa się namnożą. U nas to samo robią z ptactwem i dzikami, bo nagle zabrakło wilków, o rysiach i żbikach nie wspomnę. Wymieniać dalej?

Trójka oficerów zajęta rozmową nie zwracała uwagi na rozpoczynający się następny etap operacji. Zrzuciwszy ciała, ciężarówki odjechały i do rowu podciągnięto beczkę benzyny, którą spryskano wnętrze. Gdy skończono, poproszono oficerów o odsunięcie się.

– Znowu zaczynasz. Daj sobie spokój – powiedział Olek.

Paru żołnierzy stanęło w pewnej odległości od rowu, zapaliło flary i wrzuciło je do wnętrza. Natychmiast strzeliły jęzory płomieni sięgające kilku metrów w górę, po czym opadły. Chwilowo przykuły spojrzenia mężczyzn.

– Zdechły, nic z tym nie zrobisz.

– A winnych nigdzie nie znajdziesz – sarknął Adamski.

– Bo ich nie ma. Sprawy, owszem, przybrały zły obrót, ale nie znajdziesz winowajców. Szukaj wiatru w polu. Kto zawinił? Zamartwiasz się, bo masz takie, a nie inne zadanie. W całym kraju masz kilkaset takich miejsc. Na całym świecie pewnie z paręset tysięcy albo milion. Wszędzie jest ktoś podobny do ciebie. Zmarniały i zmęczony. Ale siedzi dupą na miejscu i robi swoje, bo musi. Nie ma innego wyjścia. – Zakaszlał. – Powiem ci coś, zrozumiesz. Gdy byłem mały, zdechł mi pies. Ojciec zaproponował kupno nowego. Nie zgodziłem się. Uznałem, że przez pamięć nie wypada.

– Czyli znasz mój punkt widzenia – odpowiedział sucho.

– Jaki? Po prostu widzę, że dostajesz nerwicy na samą myśl o Epidemii i zaczynasz szukać kogoś do roli oskarżonego. To nie Kafka. Żyjemy w takiej, nie innej rzeczywistości. I niczym tego nie zawrócisz.

Słowa Olka zbiły Adamskiego z tropu. Niechętnie przyznał mu w duchu rację. Wariował jak reszta niemogących sobie poradzić ludzi. Widział, przeglądając portale informacyjne, te oszalałe tłumy. Nagle w miejscu normalnych, ustatkowanych osób pojawiali się pozbawieni rozwagi szaleńcy. Sprzeciw przybrał formę powszechnego i nadrzędnego prawa. Nikt nie odważył się przeprowadzać sekcji, by odnaleźć wyjaśnienie Epidemii. Ciała zmarłych zwierząt nabrały przedziwnej świętości. Żywi walczyli za umarłych. Coś nakazywało przyjąć postawę chorego człowieczeństwa, jakiej dotychczas nie okazywano lub przychodziło to z trudem. Świat odgrywał ponury taniec śmierci.

– Zbliża się burza – stwierdził Markowski, wpatrzony w przesłaniającą niebo kumulację ciemnych chmur. – Znowu… mać, się pomylili z prognozą. Olek, wejdziesz na moment?

– Nie odmówię. Jak tu jechaliśmy, kołowaliśmy, bo po wsiach i miastach poustawiali barykady i trudno było przejechać.

– Pójdziesz? – zapytał Adamskiego.

Wpatrzony ślepo w płomienie zawzięcie trawiące ciała burknął ledwie zrozumiałą odpowiedź. Nie zauważył odejścia Markowskiego i Olka, którzy pozostawiwszy mężczyznę samego, żywo komentowali jego zachowanie. Nie słuchał ich, myślami wybiegał zupełnie gdzie indziej. Głowę zaprzątał mu widok płonącego rowu.

Ogień pochłaniał cząstkę starego świata; niedostrzegalny fragment nagle powtórnie odkryty. Okrutny żart losu. Człowieka pełnego obaw o jutro, gotowego na każdą ewentualność, dosięga mała apokalipsa. Nie czuje jej obecności, póki nie ujawnia bezbronności wobec wyroków Opatrzności. Mała, ledwo dostrzegalna zagłada, której ludzie doświadczyli w charakterze widza. Mogli tylko patrzeć i podziwiać tańczące ozory płomieni.

Przez moment – nie pojmował, czy był to skutek zmęczenia, czy nadmiaru wdychanego swędu palonych ciał – widział wśród płomieni zarysy ludzkich zwłok, splecionych razem we wspólnej mogile. Kotłowały się, doznawały spazmów. Chciały uciec z morza ognia i ostatnim tchnieniem umrzeć nad jego brzegiem wolne. Zmrużył oczy i wszystko wróciło do normy.

Zagrzmiało. Adamski wiedział, że nawet deszcz nic tu nie pomoże, ogień będzie nieustannie płonął i trawił ciała.

Może nawet nie popada, a pokropi – zamyślił się, odsuwając wzrok od płomieni. – Najwyżej zapłacze nad martwymi, ale nie nimi, żywymi, ale obumierającymi za życia. Bo czy zasługiwali od wczoraj, dziś bądź jutra na łzy? Coś rzeczywiście umarło w ludziach.

Żywi, martwi, dla Adamskiego było to bez różnicy, dla których pozmieniają podręczniki historii. Ludzie pozostaną głusi na wytłumaczenie. Ludzie, ludzie. Zechcą usłyszeć jego krzyk? Czuł pustkę wypełniającą jego serce. Kiełkowała z tęsknoty za czymś utraconym. Właściwie za czym? Żył, żyli inni. Wszyscy żyli. Żyli, gdy inni umarli. Umarli, a żywi. Umarli za życia. Żywe trupy – oto kim stali się ludzie.

Podniósł wyżej futrzany kołnierz i udał się do baraku, nieufny w jakąkolwiek przyszłość.

(I) Okiem szkiełka

W dniu dzisiejszym, w godzinach wczesnopopołudniowych zmarł na terenie ogrodu zoologicznego w Gdańsku Oliwa ostatni żyjący lew. Zwierz, o wdzięcznym imieniu Simba, miał blisko trzy lata, był otoczony uwielbieniem jako ostatni przedstawiciel swego gatunku. W związku z tragedią Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej ogłosił czterodniową żałobę narodową. Zarząd zoo poinformował, że ciało po uprzednim zakonserwowaniu zostanie przesłane do…

Gdańsk, 200x

BRAKUJĄCE OGNIWO

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

(II) Okiem szkiełka

Dostępne w wersji pełnej

POSŁUSZEŃSTWO

(202x r.)

Dostępne w wersji pełnej

(III) Okiem szkiełka

Dostępne w wersji pełnej

UGOTOWANY NA MIĘKKO

(204x r.)

Dostępne w wersji pełnej

(IV) Okiem szkiełka

Dostępne w wersji pełnej

ZBRODNIA A KARA

(202x r.)

Dostępne w wersji pełnej

(V) Okiem szkiełka

Dostępne w wersji pełnej

W PUNKT

(203x r.)

Dostępne w wersji pełnej

(VI) Okiem szkiełka

Dostępne w wersji pełnej

ZWYCIĘŻONY

(204x r.)

Dostępne w wersji pełnej

(VII) Okiem szkiełka

Dostępne w wersji pełnej

TANGO

(204x r.)

Dostępne w wersji pełnej

(VIII) Okiem szkiełka

Dostępne w wersji pełnej

WSŁUCHAĆ SIĘ W SŁOWA

(2049 r.)

Dostępne w wersji pełnej

(IX) Okiem szkiełka

Dostępne w wersji pełnej

Kagańce i obroże

ISBN: 978-83-8313-311-9

© Bartłomiej Kurkowski i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Białek

KOREKTA: Paulina Górska

OKŁADKA: Krystian Żelazo

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk