14,99 zł
Powieść Wojciecha Żukrowskiego, wydana w 1966. Pisarz skończył jej pisanie w 1965. Miała dotychczas 13 wznowień. Była najpoczytniejszą książką polskiego autora w latach powojennych. Łączy w sobie elementy powieści politycznej i romansu. Tytuł książki nawiązuje do tablic mojżeszowych z dziesięcioma przykazaniami. Odnosi się to przede wszystkim do dylematów moralnych, ale również wyborów życiowych i politycznych, które towarzyszą bohaterom powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1004
Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz
Redaktor prowadzący Maria Magdalena Miłaszewska
Redaktor techniczny Elżbieta Bryś
Korekta Janina Bożenna Łyszkowska
Copyright for the text © 2015 by Katarzyna Żukrowska, Warszawa Copyright for the edition © 2015 by Bellona Spółka Akcyjna & Albatros Records, Warszawa
Wszystkie prawa zastrzeżone, szczególnie prawa do przedruku i tłumaczeń na inne języki. Żaden fragment książki nie może być w jakikolwiek sposób powielony albo włączony do jakiejkolwiek bazy odtwarzania elektronicznego oraz mechanicznego bez uzyskania wcześniejszej zgody właściciela praw autorskich.
Zapraszamy na strony: www.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl
Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona
Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna ul. Bema 87, 01–233 Warszawa Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks 22 652 27 [email protected]
Książka wydana w koedycji z Albatros Records Wydawnictwo Muzyczne
ISBN 9788311141964
Skład wersji elektronicznej
Postacie tu występujące nie mają nic wspólnego z osobami, z jakimi się zetknąłem w czasie dwuletniego pobytu w Indiach. W szczególności nie mają żadnego podobieństwa z ówczesnymi dyplomatami węgierskimi, których tam poznałem.
W. Ż.
Ponad oślepiająco białymi bryłami willowej dzielnicy New Delhi niebo już zaczynało mętnieć, na horyzoncie opustoszałym wstawał żółty pył, dymił kłębami zacierając zębate linie wierzchołków drzew, powietrze zgęstniało, upał nie zelżał, zmieniło się tylko jego źródło, żar bił od czerwonawej, spieczonej ziemi i rozpalonych kamieni. Płaskie dachy, na których o zmierzchu koczowały całe rodziny, nadal były opustoszałe, mimo że słońce zaryło się już głęboko w gaje palmowe.
Istvan Terey niechętnie spoglądał w szczelnie zamknięte okno. Za szybą, poprzez siatkę drucianą, na której lśniły nici pajęcze i tęczowy kurz, widział rozległy trawnik, zbielały od długotrwałej suszy, trawy wydeptane, kruszące się pod nogami niespiesznych przechodniów. W szkle zmętniałym od pyłu dostrzegał odbicie własnej twarzy, pociągłej, ściemniałej w tropikalnym słońcu, odciętej ostrą bielą kołnierzyka.
Już drugi rok tkwił w Indiach, a raczej dwie wiosny, bo one najbardziej dokuczały, pora upałów, kiedy praca staje się udręką. Całą ambasadę węgierską ogarniała omdlewająca senność, drzemali nad papierami, ocierali lepkie dłonie o płócienne spodnie, rozchyliwszy koszulę nadstawiali lśniącą od potu pierś w strumień chłodu napędzany wentylatorem.
Chmurnie spoglądał na spękaną ziemię, która zaczynała świecić czerwienią i fioletem. O siatki napięte za szybą wielkie muchy uderzały na oślep ze wściekłym bzyknięciem, próbowały się wedrzeć siłą do wnętrza domu. Suche stukanie, jakbyś ziarnkami grochu ciskał, rozjuszone głosy owadzie, posapywanie maszyny chłodzącej powietrze i sykanie śmig wielkiego wentylatora wirującego pod sufitem tworzyły muzykę indyjskiego zmierzchu.
Powietrze pełne martwego światła zsiadało się nad ogrodami. Dymne grzywy sięgały w niebo chorą zielenią; ogromna, pusta przestrzeń zwisała łagodnie, naginana wieczornym powiewem.
Między bananowcami o szerokich liściach, jak naddarte flagi, stał czokidar w krótkich spodenkach i szczodrze polewał ocalałą zieleń z czerwonego, gumowego węża. Struga wody bryzgała iskrami. Spragnione szpaki nurkowały w deszcz kropel rozchyliwszy skrzydła z rozkoszy, tarzały się w mokrych trawach.
Terey przetarł dłonią czoło. Próżno chciał wzbudzić w sobie ptasią radość. Pojmował uciechę szpaków, sam przed chwilą wyszedł z wanny. Woda czekała, aż powróci z biura. Kucharz już napuszczał ją o świcie, bo w ciągu dnia blaszany zbiornik na dachu tak się rozgrzewał, że z kranu walił ukrop.
Jeszcze parę tygodni i będzie czym oddychać – westchnął, tępo zapatrzony w opustoszałe niebo, gdzie tytoniowe pyły zaczynały pulsować aromatem.
Monsuny, trzeba tylko dotrwać do nagłej ulewy, a świat się odmieni. Wszyscy czekali, aż na pierwszych stronach delhijskich gazet pojawi się mapka z wykresem, dokąd przywiało już wskrzeszającą wilgoć, którędy przesuwają się upragnione deszcze.
Czuł na plecach przyjemny chłód świeżej koszuli, z odrazą myślał o białym żakiecie, który ma włożyć.
Opadł na fotel, z wyciągniętymi nogami wypoczywał. Wiatrak pod sufitem utykał w leniwych obrotach, dmuchał jednak, muskając krótko przystrzyżone włosy. Spadało napięcie prądu, bo i maszyny chłodzeniowe wmontowane w okna pochrapywały nierówno.
Tchnienie ich owiewało twarz zapachem oliwy, kauczuku i kurzu. Od płyt posadzki przetartej niedawno mokrą szmatą wstawała woń wysychającego kamienia. Smoking wiszący na oparciu krzesła nasiąkł flitem i kamforą.
Z kuchni dochodziły zgłuszone wrzaski, odgłosy kłótni kucharza z rodziną, czekającą na resztki z obiadu. Szum motorów, świdrujące tryle cykad ukrytych w pnączach porastających werandę nie pozwalały osunąć się w drzemkę bodaj na krótką chwilę. Słyszał niespokojne tętno swojej krwi. Miał ochotę zapalić papierosa i nie chciało mu się po niego sięgnąć.
Obłędny pomysł z nagłym ślubem w taki upał – krzywił się z urazą.
Znał dobrze młodożeńców Grace Vidżajavedę i radżę Ramesha Khaterpalię, oficera gwardii prezydenta. Nawet przyjaźnił się z nimi, bywał na piknikach, jeździł na polowania, czasem zatrzymywali go, aż ciżba gości spłynie, żeby pogawędzić, jak zaznaczali, „w swoim gronie”. Powoli toczące się rozmowy, w zmierzchu ledwie rozjaśnionym lampami stojącymi na podłodze, długie chwile zgodnego uciszenia ze szklanką w dłoni i papierosem, mierzone łagodnym brzękiem złotych obręczy przesypujących się na uniesionej ręce dziewczyny, upewniały, że został zaliczony do bliskich, zaufanych, mimo że pracował w czerwonej ambasadzie. Zawiadomienie o nagłym ślubie Grace sprawiło mu przykrość.
Jednak skoro pan młody sam sprawdził telefonicznie, czy posłaniec doręczył złotem drukowane zaproszenie, wypadało się pokazać.
Istvanowi wydawało się, że między nim a młodą Hinduską jest jakieś niedopowiedziane porozumienie. Jeszcze dwa tygodnie temu opowiadała, że jej stara aja, piastunka, wyruszyła na pielgrzymkę z żebraczą miseczką, by wybłagać błogosławieństwo u niebian dla swojej panienki. Mówiła monotonnym, łagodnym głosem, jakby chciała błahymi zwierzeniami przysłonić wędrówkę szczupłej dłoni po jego karku, poufałe pogłaskanie skroni... Słuchał brzmienia powolnie wypowiadanych słów, a chłonął te płochliwe, niby mimowolne dotknięcia, bezwiedną pieszczotę; dłoń mówiła więcej niż nabrzmiałe wargi, wabiła, obiecywała.
Podobała mu się Grace. Matka jej była Angielką, może dlatego dziewczyna nie miała w sobie pokory indyjskich kobiet, nie czekała z opuszczonymi powiekami i pochyloną głową, aż ją mężczyzna raczy dostrzec, zaszczyci skinieniem – sama dążyła naprzeciw.
Drobne, zwięzłe ciało, owinięte w zielone sari, które wabiąco przesłania jej nagość, pobudza wyobraźnię. Duże, ciemne oczy zdają się pytać zaczepnie. Czarne włosy zebrane w luźny węzeł oplata wianek z nawleczonych pączków jaśminu; umierając ślą słodkie tchnienie. Oprócz złotych kółek brzękających na przegubie nie nosiła żadnych klejnotów. Nie musi zdobić szyi i uszu, wie, że jest piękna. Wąskie, wypielęgnowane dłonie nigdy nie pokalały się pracą. Posażna panna z najwyższej kasty, jedynaczka.
Poznając Istvana nie zadała ani jednego z obowiązujących pytań: czy mu się podobają Indie, jak długo zostanie, kim właściwie jest tam w Europie... Kim jest? Czyli – co posiada: ziemię, fabryki, domy, akcje... Pracownik ambasady, zależny od opinii przełożonych, kapryśnych ocen innych urzędników, nie mógł się liczyć. Był jedynie młodym poetą, przystojnym mężczyzną, który tu przyjechał na krótko, ptak przelotny, mile witany przez grono nudzących się piękności.
Chwytał spłoszone, porozumiewawcze spojrzenia, jakże wolno przemykały się ciemno malowane powieki, podając sobie sygnały, że warto go mieć pośród kornych adoratorów. Wolał więc zachować dystans, który pozwalał na wycofanie się w porę, uniknięcie upokorzeń, słów, gestów potwierdzających nieprzekraczalne granice.
– Uważaj, Istvan – ostrzegał sekretarz Ferenz – uważaj, żeby za dużo o tobie nie gadali, bo wtedy koniec... Pójdzie raport, odwołają, zapaskudzą ci opinię i będziesz latami szlifował stołek w ministerstwie, zamiast pożeglować w szeroki świat.
– Przecież bywamy razem, te same przyjęcia, widzisz mnie...
– Właśnie widzę, jak się do ciebie high life garnie...
– Robię to dla was, nie dla siebie. Pozyskiwanie sympatii jest jednym z obowiązków. Nawet jak odjadę, następnemu będzie łatwiej, moszczę mu gniazdo.
– Ja ci tylko przypominam, żebyś za wcześnie stąd nie wyfrunął.
Istvan uśmiechnął się drwiąco.
– Robię to co wszyscy, niczym się od was nie różnię.
– Udajesz kawalera, a my tu mamy swoje żony. Jakie są, to są, ale przynajmniej możemy spokojnie patrzeć na indyjskie ślicznotki...
Niekiedy zaczynali w ambasadzie dociekliwe rozmowy o skórze tutejszych kobiet, szorstkawej w dotyku, o włosach lśniących i twardych jak końskie włosie, o zawiłych praktykach miłosnych. Zgadywał, że koledzy chcą wybadać, czy daleko zabrnął w znajomościach, jakie zdobył doświadczenie. Wtedy wbrew rozsądkowi milkł, zmieniał temat, odsyłał ich do Kamasutry w angielskim tłumaczeniu, ilustrowanej fotografiami kamiennych rzeźb z Czarnej Pagody.
– Uważaj, Istvan, uważaj na siebie, żebyś się nie pośliznął – groził żartobliwie.
– Czuję się zupełnie bezpieczny, bo wszyscy mnie podglądacie – odpowiadał.
Grace Vidżajaveda ukończyła studia w Anglii.
– Chciała, to ją wysłałem, jednak to wyrzucone pieniądze, skoro nie wyszła za Anglika. Tu sędzią ani adwokatem nie zostanie, więc na co jej prawo? – zrzędził ojciec. – Stać mnie na jej zachcianki... Oczywiście w granicach zdrowego rozsądku.
Istvan nie mógł sobie skojarzyć nalanego, łysawego właściciela tkalni w Lucknow, z drobną, wysportowaną postacią córki. Siwe włosy jakby świecącą aureolą wieńczyły żółtawą twarz, pełną dobrodusznej chytrości. Tylko duże, ciepłe oczy, o kolorze zmiękłej na słońcu czekolady, mieli podobne. Stary fabrykant krzyżował stopy, rozchylał grube uda widoczne pod nieświeżą dhoti. Wolał przewiewny strój tradycyjny od wełnianych spodni; był jednym z filarów partii kongresowej, kiedyś nawet Gandhi u niego nocował, poszukiwany przez policję. Potrafił przeszłość, nieco lekkomyślną, dobrze sprzedać. Robił interesy, wyciskał dochody, zasłaniając się szlachetnymi słowami, że dla Indii trzeba pracować w pocie czoła, rozbudowywać przemysł, budziły się w nim zapędy wodzowskie, umiał pomnażać pieniądze, rozgrzeszał się, gdy je innym wydzierał. Póki tkalnie należały do Anglików, zwalczał ich ostro, wszystkimi środkami. Kiedy zgromadził pakiety akcji, przejął mienie cudzoziemców, wcale go nie raziło, że postępuje tak samo jak kolonizatorzy.
– Jestem Hindusem, jestem synem tego kraju, nie żadnym przybyszem – tłumaczył Istvanowi – to zasadnicza różnica. Może niedługo przyjdzie i na was kolej – zezwalał melancholijnie. – Dobierzcie się do władzy, tak, wy, komuniści, a fabryki już będą stały... Przyjdziecie na gotowe.
Jednak widać było, że mówi bez przekonania, że wywoła współczucie i podziw dla ryzyka, jakie podejmował, radykalnych zmian nie brał poważnie w rachubę, odpychał na dziesiątki lat.
Istvan lubił się z nim droczyć, barwnie opowiadał, jak na Węgrzech dzielono ziemię, wywłaszczano fabrykantów. Stary słuchał chciwie, dawał się postraszyć, by potem jeszcze milej odczuć własną absolutną władzę nad tysiącami niedożywionych, potulnych robotników. I za tę pomnożoną radość sączył jeszcze jedną podwójną whisky z lodem.
Grace z wdziękiem nosiła sari, a jednak wyglądała w udrapowanych jedwabiach jak przebrana. Istvan wolał ją w klubowym stroju amazonki, wiśniowym fraczku, żółtej kamizelce i czarnej przydługiej spódnicy. Siedziała w siodle po damsku, galopowała płynnie, miękko, trochę brawurując.
Od dziecka zżył się z koniem, jeździł z pastuchami w pusztę. Pod koniec lata tabun dziczał, ogiery gryzły się, stawały naprzeciw siebie dęba, waliły kopytami. Grzywy miały pełne bodiaków i czepliwych kulek łopianu, nawet ich sierść pachniała dymem i wiatrem.
– Po pierwsze naucz się spadać z konia... I zaraz masz wstać, otrzepać się i znowu go dosiąść. Musi pojąć, że się ciebie nie pozbędzie, choćby skakał i wierzgał. Ta nauka ci się przyda na całe życie, bo życie to złośliwa kobyła, lubi ponieść... – mówił stary czikos z twarzą jak miedziany sagan i podkręcał szpakowatego wąsa.
W Indiach hodowano konie podrasowane, nieprzekarmione, układne – słuchały głosu i nacisku łydki, same biegły za białą kulą, jakby rozumiały prawidła gry w polo, ustawiały się, żeby ułatwić uderzenie młotkiem, kiedy kurz wstawał z tratowanej spękanej gliny. Instruktorzy w czerwonych turbanach, wąsaci Sikhowie z podwiniętymi brodami, lśniącymi, jakby przed chwilą pili czarny lakier, pokrzykiwali judząco. Konie rwały krótkim galopem, rozpierały się nad kulą, bielejącą w trawach, rozumiały, że należy zastąpić drogę przeciwnikowi, uniemożliwić uderzenie młotem. Napięte nogi, zaryte kopyta i pysk skrzywiony jakby w drwiącym uśmiechu złościły Istvana, zataczał kłusem ciasne koło, chcąc się dobrać do piłki.
I znowu jeźdźcy ruszali kawalkadą, kołysani na grzbietach niby na fali, w radosnej wrzawie, z uniesionymi młotkami, które bielały w zachodzącym słońcu. Później mrowiło się w mięśniach miłe zmęczenie. Zsiadali, oddawali konie stajennym, którzy podbiegali bezszelestnie; dobra, stara szkoła. Zapach końskiego potu w hallu klubowym mieszał się z wonią perfum. Jakże smakował pierwszy łyk chłodnej whisky szczypiący w gardle.
Grace oddychała głęboko, widział jej piersi niepokojąco blisko, włosy na skroni zwilżone kroplami potu, rozchylone usta.
Służba odbierała młoty, przynosiła ręczniki namoczone w gorącej wodzie, parujące... Przetrzeć nimi twarz i szyję z czerwonego pyłu. Powietrze w mrocznej sali pachniało dymem cygar, żyło cichym brzękiem szklanek, szelestem okruchów lodu w srebrnym szejkerze, gardłowym bulgotem przechylonej butelki.
Grace lubiła zjawiać się nie proszona, gdy niedzielnym rankiem wyjeżdżano gromadą na polowanie z lancą na szakale. W tradycyjnej zabawie lansjerów królowej więcej było okazji do popisania się zręcznością, składania do pchnięć w galopie, prób przygwożdżenia szybko pomykającego celu niż rozlanej krwi i martwo zwisającego trofeum. Szakale z trójkątną przewrotną mordką i długą puszystą kitą kluczyły między kępami trzcin, łapki ich pracowały szybko, wydawało się, że ulatują nad stratowaną murawą. Koń niesiony sportową ambicją, czując nacisk ostrogi, dochodził drapieżnika i wtedy była pora spróbować lancy... Krzyki rozjuszonych myśliwych ponaglały. Dźgnąć grotem, podjąć zwierzę z ziemi, lekki okuty drążek tkwił pod pachą, koń gnał niemal tratując uciekającego szakala. Cios, pchnięcie, ofiara uskakiwała, a jeździec, którego lanca zaryła się w ziemię, wykonywał wzlot, jak o tyczce, dźwignięty z siodła rysował ostrogami niebo i walił ciężko plecami o ziemię jak rzucony pajac. Szakal zaszywał się w najbliższej ciernistej kępie, musieli go krzykami wypłoszyć. Hinduska służba nadbiegała ciskając kamienie i nagle pod nogi koni dygocących w pianie rudą błyskawicą wślizgiwał się smukły kształt i śmigał, myląc pościg.
Rowy groziły upadkiem, masztalerz sprawdzał przed wyruszeniem, czy jeźdźcy włożyli hełmy korkowe, zgodnie z przepisami klubowymi. Istvan mało karku nie skręcił, zwaliwszy się między wypalone pnie. Mimo że w kilkunastu polowaniach uczestniczył, ani razu nie widział zakłutego szakala; wymykały się, zaszywały w gęstwinie, zapadały w norach. Trzeba więc było wypłoszyć następnego i zabawa trwała dalej, póki brzuchy końskie nie spłynęły pianą, od kurzu czerwoną, póki schrypnięci jeźdźcy nie ucichli i wołanie trąbki nie obwieściło kresu gonitwom. Gniewnymi głosami, przerywanymi brakiem tchu, opowiadano o pięknych pchnięciach, o zrywie i rozumie konia, wyśmiewano majora Stowne’a, który stracił lancę, wbitą w skalistą ziemię.
Grace z uporem towarzyszyła zawodnikom, wiedziała, że dobrze jeździ, jednak nie narzucała się nikomu, po prostu – była. Czuła, że jej obecność podnieca mężczyzn, że każdy z nich chce się trochę popisać zręcznością, zyskać jej pochwałę, przyjazne trzepnięcie po ramieniu rękawicami pociemniałymi od końskiej piany i chwycić w oczach błysk podziwu.
Niedzielnego ranka słońce paliło nieznośnie, koszule zesztywniały od potu, głosy niosły się gniewne, pełne źle skrywanej wściekłości. Naprawdę chcieli zadźgać to płochliwe ścierwo, przygwoździć i dźwignąć drgające ciało na lancy, przerwać bezsensowną pogoń, której już mieli dosyć. Jednak nikt nie ośmielił się kończyć polowania, część jeźdźców nieznacznie odpadła od czołowej grupy, puszczali luzem wodze, konie przechodziły w stępa, jakby cicha dezercja.
Jednak Grace z rozpalonymi policzkami galopowała na karym koniu tuż przy Istvanie. Przed nimi gnał wyciągnięty szakal, wąski język zwisał mu z pyska, kapała ślina, słyszeli chrapliwe pojękiwanie szczutego zwierzęcia.
– Uderzaj! – krzyknęła wysokim głosem, pełnym okrucieństwa.
Istvan pchnął lancą, musiał zwierzę drasnąć, bo nagle prysnęło w bok z piskliwym szczeknięciem. Spłoszony koń Hinduski skręcił w miejscu. Grace przeleciała przez kark, sunęła parę metrów wleczona za rękę omotaną wodzami, w trawach został ślad jej rozrzuconych nóg.
Zeskoczył z konia, dźwignął ją wpół jak snop. Rzemyk pękł i korkowy kask zapadł w krzewy. Spódnica podwinęła się wysoko, zobaczył jej śniade, jędrne uda.
– Co ci jest, Grace? – potrząsnął nią w ramionach, aż opadła mu czołem na policzek. Czuł zapach włosów, ciepło od niej biło, lepkie ze zmęczenia wargi lgnęły do szyi.
Otworzyła oczy i spojrzała przenikliwie, aż przeszedł go dreszcz. Dłonie przywarły do jej pleców, niósł ją na sobie. To nie było przypadkowe zetknięcie, tylko pocałunek.
– Przestraszyłeś się, Istvan – powiedziała niskim głosem. – Byłoby ci przykro, jakbym się zabiła?
Chciał zamiast odpowiedzi całować jej wargi, ale jeźdźcy już nadjeżdżali gromadą, zsiadano z koni. Upadek Grace stwarzał okazję, by zakończyć udrękę gonitwy w żarze południa.
Stała wsparta o niego, otrzepując spódnicę, wydało mu się, że chce przedłużyć chwilę zbliżenia.
Nadjechał jej narzeczony na jabłkowitym arabie. Widząc, że Grace już stoi, nawet nie zsiadł z konia.
– Miałem go, jak zaczęli trąbić – krzyknął podniecony. – Popatrz, zahaczyłem go w kark, jest sierść na ostrzu.
Podsunął grot lancy niepokojąco blisko ich twarzy. Czy to był znaczący gest? – przemknęło Istvanowi.
Służący podprowadzili schwytanego konia.
– Czy pani może go dosiąść? – spytał Terey.
– Mów mi: Grace. On nie ma nic przeciwko temu. Prawda, mój radżo?
– Tak, tylko musi zacząć ode mnie. Mister Terey jest dżentelmenem. Niech jej pan pomoże dostać się na siodło.
Wbił lancę w czerwoną ziemię i wiercił lej.
Istvan uniósł dziewczynę, posadził w siodle, wsunął stopę w strzemię, poprawił zebrane wodze, jakby mu trudno było od niej się odsunąć.
Wtedy widząc, że radża już zatoczył koniem i nie czekając ruszył na przełaj łąkami, odgarnęła spódnicę i pokazała stłuczone kolano.
– Boli – skarżyła się jak dziecko. Pocałował szybko niebieskawą plamę. Bez słowa ruszyła kłusem za oddalającym się radżą.
Istvan odwrócił się. Jak posąg stał za nim na koniu stary wąsaty wachmistrz, ostrze lancy sterczało nad czerwonym turbanem.
Widział? – pomyślał zaniepokojony o Grace. – Czy on z tego coś pojął?
Kiedy dogonił narzeczonych i jechał stępa tak blisko Grace, że strzemiona podzwaniały, tępo trącając o siebie, nie wspominano już o wypadku, rozmowa toczyła się o zaletach arabów półkrwi, o paszy, o pielęgnowaniu grzywy...
Zeskoczył z konia, Grace zsunęła się sama, zanim zdążył jej pomóc, wachmistrz krzyknął na luzaków; w krótkich spodniach i wełnianych pończochach przypominali postarzałych skautów.
Istvan zajrzał w wąsatą twarz wachmistrza, ale błyszczące oczy spod krzaczastych brwi spoglądały wyrozumiale.
– Udane polowanie, sab? – powiedział znacząco i wyciągnął rękę po napiwek.
W ciemnym wnętrzu kolorowe iskry padały z herbowych witraży, wędrowały powietrzem. Myśliwi stłoczyli się przy barze, choć wabiła ich samotność rozległej sali. Głębokie skórzane fotele zapraszały do spoczynku, towarzystwo opornie rozpraszało się na grupki. Bosonoga służba biegała bezszelestnie, podając trunki i cygara. Ktoś włączył wentylatory i nakrochmalone muśliny, sterczące jak grzebienie na turbanach boyów, poruszyły się własnym życiem, gazety rzucone na stole, wpięte w trzcinowe ramki, zaszeleściły, jakby je odwracały niewidzialne ręce dawno zmarłych członków klubu, którzy jeszcze raz przerzucają niedbale kronikę towarzyską. Istvan osadził lancę na stojaku.
– Chodź tu – wołał radża. – Musimy dopełnić obrzędu. Siadaj przy Grace.
Dziewczyna tonęła między skórzanymi oparciami zamyślona, obca, zdążył tylko spostrzec, że obie dłonie złożyła na kolanie, które pocałował.
– Boli ją – powiedział radża.
Spojrzał z urazą na biały żakiet smokingowy, rozwieszony na oparciu. Śmigi wiatraka goniły własne cienie po suficie. Jaszczurka, jak ulepiona z ośródki chleba, powolnymi ruchami wędrowała po ścianie.
Przecież się nie zakochałem – pokręcił głową; drażnił go ten nagły ślub. W końcu nic się nie zmieni, nadal oboje będą moimi przyjaciółmi – myślał, a jednak czuł niejasną urazę. Jakby się naprawdę żegnał z dziewczyną, jakby ją tracił.
Pożegnania... Zima pięćdziesiątego piątego roku. Zasępiona twarz Beli Feketiego na budapeszteńskim dworcu.
– Jakiś ty szczęśliwy! Zawsze marzyłem, żeby zobaczyć Indie... Zrobię to per procura twoimi oczami. Tylko pisz mi o wszystkim! Cieszę się, że ciebie posyłają i szkoda mi się z tobą rozstawać.
– Wrócę, ani się obejrzysz. Za trzy lata przyjdziesz mnie witać.
– Co można wiedzieć? – posmutniał Bela. – Trzy lata w naszych czasach...
Syczała para krzepnąc w iglasty zamróz na złączach rur, szczęk żelaza, posapywanie lokomotywy potęgowały uczucie chłodu, przejmowały dreszczem. Jednak Bela nie umiał się długo smucić.
– Jak będziesz miał dość tych Indii, daj mi znać, a tak cię w MSZ-ecie obmaluję, że natychmiast zostaniesz odwołany.
Istvan stał w otwartych drzwiach, miedziana klamka zdawała się topnieć w dłoni. Pociąg już ruszył i Bela owiany parą przyspieszył kroku, wymachiwał kapeluszem o szerokich skrzydłach. Okno, przylutowane naciekami lodu, nie dawało się otworzyć. Pociąg wyskoczył w słońce, zeszklone pola biły zwierciadlanym blaskiem, aż musiał zmrużyć oczy.
Zostawił przyjaciela w czasie, który zdawał się pachnieć przemianą, radosnym niepokojem, było w powietrzu jakieś niecierpliwe napięcie. Po kawiarniach zasłonięci płachtą partyjnej gazety ludzie szeptali o rychłych przesunięciach w rządzie.
Wkrótce listy, jakie zaczął otrzymywać, pełne złośliwego humoru, sceptycznych uwag okrzyków nadziei, stały się zapowiedzią, że coś się musi dziać. Tylko gazety zostały bez zmian, szare, ziejące nudą kolumny druku. Na próżno szukał w nich znaków, że coś nadchodzi.
I wtedy zaczął zazdrościć Beli, że został w Budapeszcie, że odczuwa ten mocny, scalający prąd...
Uśmiechnął się przypominając sobie jego zjadliwe słowa: Człowiek nie powinien być jedynie fabryką g... i żyć dla zdobywania surowca na tę produkcję... Krew w żyłach jest jak sztandar zwinięty. Musimy o tym pamiętać.
Jak tylko wrócę z wesela, napiszę do Beli – postanawiał – opowiem o Grace, uporządkuję całą historię i zaraz mi będzie lżej.
Prezent ślubny zawczasu przygotował, podłużny pakunek spowity w białą bibułkę, posznurowany, jak łydka tancerki, złotą wstążką. Nie stać go było na biżuterię, nie mógł imponować szczodrym darem, wybrał więc polewany dzban, który się Grace na wystawie węgierskiej spodobał. Kołysała go w rękach, a pyzata twarz z sumiastymi wąsami, namalowanymi pędzlem chłopskiego artysty, spoglądała na nią okrągłymi, trochę osłupiałymi oczami.
– Przysięgłabym, że z Indii – powiedziała. – Od razu widać, że garncarz się bawił, lepiąc te kształty...
Do środka, pod czapę pokrywy, wsunął butelkę śliwowicy; pamiętał i o panu młodym, który lubił angielskim obyczajem wypić przed posiłkiem szklaneczkę plum brandy.
Usłyszał zgrzytanie żwiru pod oponami hamującego samochodu i długi, triumfalny skowyt klaksonu. Za szybą pojawiła się krępa sylwetka czokidara, który skrobał w drucianą siatkę, rozpłaszczył na niej nos i osłaniając się z obu stron rękami, próbował wypatrzyć Tereya w ciemnawym wnętrzu pokoju.
– Sab, Kriszan podjechał.
– Dobrze. Słyszałem.
Nauczono go już, że powinien przyjmować usługi z lekkim zniecierpliwieniem, skoro są ich obowiązkiem, okazaniem należnej uległości, dowodem przywiązania. Podziękowanie słowem albo uśmiechem byłoby oznaką słabości, upadkiem autorytetu. W tym kraju dziękować należy monetą.
Włożył smoking, poprawił końce wąskiej muszki.
Kiedy sięgał po pakunek, wśliznął się sprzątacz, który musiał podsłuchiwać pod drzwiami lub tkwić z okiem przy dziurce od klucza, i chwycił w czarne, patykowate ręce podarek. Długie chude palce na białej bibułce wyglądały jak pazurki płazów. Koszula w niebieskie pasy spękana na ramionach, dziury jeżyły się frędzlami nakrochmalonych nici.
Wiedział, że sprzątacz znowu obnosi swoją biedę, kole w oczy wypuszczoną na spodnie rozłażącą się szmatą. Jednak zgodnie z indyjskim obyczajem udał, że tego nie widzi, nie poniży się do spostrzegania nędzy, cierpienia, chorób. Prócz zgodzonej zapłaty podarował mu trzy koszule. A jednak sweeper z uporem donaszał stare łachy. Gdy mu kiedyś zwrócił uwagę, że wstyd przynosi domowi tymi szmatami, służący spokojnie oświadczył:
– Sab powie, kiedy sprowadza gości, i ja będę ubrany w nową koszulę. Tamte podarowane oszczędzam, chowam od święta. Sab wyjedzie, a ja nie wiem, czy od nowego pana coś dostanę. Hindusi służbie nie dają, mają krewnych, którym się wszystko przyda...
Przeszli przez hall; sweeper upewniwszy się, że utrzyma jedną ręką pakunek, ostrożnie otworzył pierwsze drzwi. Przez drugie, obite siatką, buchnęło tchnienie upału. Wyszli na werandę obrosłą „złotym deszczem”. Gęsty, cienisty kożuch listowia zaszeleścił jak poruszony podmuchem wiatru. Jaszczurki wspinały się po plecionce wiotkich gałązek, skakały w liście jak w wodę.
Skrzypnął nagle trzcinowy fotel, podniósł się z niego drobny, szczupły mężczyzna, ciemna cera odbijała od bieli otwartego kołnierza, oczy miał zaczerwienione i błyszczące, jakby przed chwilą płakał.
– Dlaczego pan tu siedzi, panie Ramie Kanvalu?
– Czokidar widział mnie kiedyś z panem i zaliczył do kręgu pańskich znajomych. Pozwolił mi wejść, ale przestrzegał, że pan zaraz wyjeżdża, więc wolałem tu czekać.
– W czym mogę panu pomóc?
– Nie zapowiedziałem wizyty telefonem, bardzo przepraszam. Przyniosłem panu mój obraz, to chwileczkę zajmie – schylił się, zza fotela dobywając blejtram owinięty w arkusz papieru, gwałtownie szarpał sznurki. – Pan lubi malarstwo, pan się na tym od razu pozna. Proszę siąść na minutę – podsuwał pleciony fotel.
Zachęcał tak żarliwie, z taką nadzieją, że Terey uległ. Przycupnął na brzegu fotela, zaznaczając samą postawą, że się spieszy.
Malarz wyszedł na schody w żółte światło zachodu, obracał płótnem, lękając się, że werniks błyszczy.
– Teraz dobrze – uspokoił go Terey.
Z ciemnego wnętrza werandy, między nieruchomymi festonami rudo zakurzonych liści i zwitkami przyschniętych kwiatów, przyjrzał się obrazowi. Na czerwonym tle postacie o patykowatych nogach, owinięte w szaroniebieskie płachty, dźwigały na głowach ogromne kosze barwy osiego gniazda. Zaledwie mógł rozpoznać zniekształcony brzemieniem kształt człowieczy; obraz był mocny, dobrze skomponowany. Z góry ujmowała go wąska, dziewczęca ręka malarza, ucięta jasnym rękawem z czesuczy. Dalej drgało niebo o kolorze żółci i czerwony turban wartownika nachylał się ku głowie sprzątacza, po babsku okręconej chustą. Z zainteresowaniem oglądali odwrotną stronę obrazu, bure napięte płótno z paroma plamami oleju.
Milczenie przedłużało się niepokojąco. Terey smakował tę chwilę, o której pomyślał – warto o tym Beli napisać, on zrozumie. Wreszcie malarz załamał się i spytał:
– Podoba się panu?
– Tak, ale nie kupię – odpowiedział twardo.
– Chciałbym za niego sto – zawahał się, żeby zbyt wygórowaną ceną nie zniechęcić nabywcy – sto trzydzieści rupii. Panu oddałbym za sto...
– Nie, choć mi się naprawdę podoba.
– Niech go pan zatrzyma – powiedział cicho – nie chcę już z nim wracać do domu... Niech go pan u siebie powiesi.
– Drogi mistrzu, mnie nie wolno przyjmować tak drogich podarków.
– Każdy pomyśli, że go pan kupił. U pana bywa tylu Europejczyków, szepnie pan za mną słowo. Pan przecież wie, że to dobry obraz. Ale ludziom trzeba o tym powiedzieć, po prostu wmówić, oni znają parę nazwisk i patrzą na cenę. Może pan ją podwoić. Tylko nie wobec Hindusów, pomyślą, że udało mi się pana okpić.
– Nie, panie Ramie Kanvalu – powiedział z przesadną stanowczością, bo kompozycja podobała mu się coraz bardziej.
– Kiedy wychodziłem z domu, cała rodzina zebrała się na barsati, wujowie ze mnie się śmieli, żona popłakiwała. Oni mnie uważają za szaleńca, i to kosztownego, bo nie tylko trzeba mnie żywić i przyzwoicie odziewać, ale dawać na ramy, płótno i farby... Zostawię u pana ten obraz. Niech sobie wisi, może się pan do niego przyzwyczai i zechce zatrzymać. Niech mi pan nie odbiera nadziei. Pan nawet nie wie, jak ja się nauczyłem kłamać. Opowiem w domu całą historię o szczęściu, jakie mnie spotkało. Byle tylko przestali wyliczać, ile dają, wypominać, że jestem darmozjadem.
Istvanowi zrobiło się przykro, że zmusił go do takiego wyznania, spoglądał zakłopotany na rękaw kremowej marynarki i ciemną dłoń potrząsającą obrazem. Twarz Hindusa przysłaniały festony ściekających gałązek.
– Ja bym panu coś zaproponował – zaczął ostrożnie. – Jadę teraz na wesele do radży Ramesha Khaterpalii, niech pan ładnie obraz zapakuje i jedzie ze mną, spróbujemy namówić pana młodego, żeby kupił jako prezent.
– Nie kupi, on się nie zna, to dla niego nie ma wartości – rozważał zgaszony – ale żeby i w tym dostrzec szansę, pojadę z panem. I tak żyję złudzeniami.
– Będę panu pomagał, musimy obraz dobrze sprzedać – powiedział sztucznie dziarskim tonem. – Tam zbiera się cała śmietanka, ludzie zamożni, sama obecność w tym gronie już podnosi pana w opinii delhijskiej, zaczyna się pan liczyć... Chodźmy, najwyższy czas!
– Na pogrzeb nie wolno się spóźniać, zmarli nie mogą czekać w takim upale, ale na ślub zawsze zdążymy... Czy to według angielskiego rytuału, czy tradycyjny indyjski? Z rejestracją w urzędzie i braminami, ślepcami, co wróżą z rozsypanych kamyków?
– Nie wiem – odpowiedział szczerze Terey.
– U nas obrzędy trwają trzy dni i trzy noce.
– I młodożeńcy cały czas są obecni? Biedny pan młody.
– Oni odchodzą na łoże, odgrodzeni kotarą z czerwonego muślinu, ale nie wolno im się zbliżyć cieleśnie. W każdej chwili może ich rodzina wywołać. Ich ciała mają się oswoić ze sobą, poznać, zapragnąć, nie ma mowy o gwałcie, jaki się dokonuje u was, w Europie. Mówiono mi...
Malarz opowiadał żarliwie, jakby chciał zapomnieć o poniesionej przed chwilą klęsce.
Wsiedli do auta. Kriszan zatrzasnął drzwiczki i spytał, czy może ruszać. Między nimi, jak przegroda, spoza której wystawały tylko ich głowy, tkwił nieszczęsny obraz, owinięty naderwanym papierem.
– Źle panu opowiadano, w barbarzyńskiej Europie to, co u was zaczynacie dozować po ślubie, jest długo przed nim... Sam ślub coraz bardziej staje się prawnym potwierdzeniem istniejącego już stanu. Dawniej, pół wieku temu, przywiązywano wagę do dziewictwa, wyżej ceniono towar z plombą – drwił brutalnie – dzisiaj nie, uważa się to za kłopotliwy relikt, jaki stwarza sama natura...
– U nas dziewictwo jest ważne. Kobieta powinna prosto z rąk matki przejść w ręce męża, rodzina panny młodej ręczy za nią. Dziewczynie nie wolno stykać się z mężczyznami spoza rodziny ani zostawać sam na sam...
– A więc, według pana, reputacja panny Vidżajavedy jest wątpliwa?
– Och, ona może sobie na wszystko pozwolić, ojciec jest bogaty. Zresztą jej nie obowiązują nasze surowe obyczaje, jest bardziej Angielką niż Hinduską, ona jest, jeśli nie ponad zakazami, to poza kontrolą...
Jechali ulicami dzielnic willowych, asfaltową jezdnią, po której bezładnie, jak garście białych, nastroszonych ciem, snuli się rowerzyści. Pedałowali opieszale, po kilku, obejmując się za ramiona. Rozmawiali głośno i wybuchali śmiechem. Na trawnikach zastępujących chodniki rozsiadły się całe rodziny.
Zapadał szybki zmierzch, niebo pozieleniało. W okna auta chuchał odór otwartych ścieków, czosnkowego potu i mdlące, słodkawe wonie olejków, którymi namaszczano włosy.
Istvan teraz dopiero pojął, że czupryna kierowcy pachnie różami, a jaśminem niesie od malarza. Oni mają w sobie wdzięk zepsutych kobiet – pomyślał i odruchowo dotknął dłoni, spoczywającej na brzegu blejtramu. Była chłodna i wilgotna. Ram Kanval zwrócił ku niemu czarne, zamglone źrenice i uśmiechnął się porozumiewawczo, jak do wspólnika.
– Musimy ten obraz dobrze sprzedać – powiedział z nagłym zapałem.
Kriszan prowadził maszynę z zuchwałą swobodą, rozmowa chwilami zamierała, bo Terey musiał śledzić, jak auto wciska się w tłum, jednym susem mija inne wozy. On musi kogoś zawadzić – myślał z odrobiną złośliwości – to nie jazda, tylko akrobacja. Malarz nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, zadowolony, że siedzi na miękkich poduszkach, podciągnąwszy kolana, plótł o potrawach weselnych. Wreszcie przemknęli tak blisko dużego dodge’a, aż skrzyżował się blask reflektorów i usłyszeli ostry skowyt hamulców.
– Spokojnie, Kriszan – nie wytrzymał – mógł cię stuknąć!
Kierowca odwrócił uszczęśliwioną twarz, błysnął kocimi, drobnymi zębami, wyraźnie bawiła go rozwaga Tereya, brał ją za lęk.
– On musiał zwolnić, sab, on czuł, że ja nie będę hamował. On mnie zna, wie, że nie ustąpię.
– Aż wreszcie trafisz na obcego i rozbije ci maszynę.
– Jeżdżę osiem lat i nie miałem wypadku – triumfował. – Ojciec zamówił mi horoskop, jak tylko się urodziłem. Gwiazdy mi sprzyjają. Astrolog powiedział matce, a ona pamięta każde słowo, dlatego wiem, że zgubić mnie może jedno: słodycze. Toteż ich unikam. Najwyżej syrop trzcinowy z wodą.
– Patrz przed siebie, uważaj! – krzyknął Terey, gdy białe, szerokie portki rowerzystów zabłysły w światłach i już ich wymiotło, skręcali gwałtownie w ciemność.
– Wjechał na krawężnik – śmiał się Kriszan. – Oni w światłach głupieją jak króliki. O, zwalili się na kupę.
Mknął zostawiając za sobą brzęk dzwonków rowerowych i gniewne okrzyki.
Czerwienią błyskało światło auta jadącego przed nimi. Po obu stronach alei, w głębokiej ciemności stały limuzyny, liźnięcie reflektorów budziło ich kolory i znowu się przyczajały wygaszone lub mrużyły ślepia postojowych świateł.
Policjant regulował ruch, widać było jego opalone kolana, krótkie spodenki i białe niciane rękawiczki. Oczy błyszczały mu w pełnym świetle jak u wołu, władczym gestem zmusił Kriszana do zgaszenia lamp, zezwolił w strudze aut skręcić na podjazd.
Fronton pałacu palił się bielą, mnóstwo kolorowych żarówek uczepiono na krzewach, rozwieszono w gałęziach drzew, powstawały różnobarwne bukiety rozkwitające w ciemności, tworząc nastrój tajemniczy, trochę z baśni, a trochę przypominający dekorację z podrzędnego teatrzyku.
Służba w operetkowych czerwonych mundurach, obszytych złotym galonem w sute pętle, rzuciła się otwierać drzwiczki.
– Nie czekaj na mnie, Kriszan.
– Będę na końcu alei, po lewej stronie – odpowiedział niby nie słysząc rozkazu. Nie mieściło mu się w głowie, poniżałoby jego własną godność, gdyby radca wracał pieszo lub ktoś ze znajomych przy okazji go odwiózł. Zresztą chciał uczestniczyć w uroczystości, pogapić się na klejnoty kobiet, sądził też, że dla kierowców przygotowano jakiś poczęstunek.
Malarz wysiadł pierwszy, onieśmielony, bo nad nim, jak wodzowie ogarniający pole przyszłej bitwy, stali obaj witający. Stary Vidżajaveda, ojciec Grace, i radża Khaterpalia w galowym czerwonym dolmanie, przepasany białą szarfą. Wydawało się, że i ich spojrzenia, i szpaleru służby skupiły się na mizernym papierze, który dobyło w całej lichocie niskie światło reflektora, ukrytego w lakierowanych liściach ostrokrzewu. Szybko zdarł opakowanie i chciał zmięty arkusz wrzucić na siedzenie, ale już auto spłynęło pod naporem limuzyn dygocących z niecierpliwości. Zakłopotany złożył papier na czworo, potem jeszcze raz, wepchnął rulon w kieszeń spodni, schylił się po sznurki i motał je pospiesznie, na wpół ukryty za wstępującym Istvanem, który piastował w ręku pakuneczek owiązany wstęgą, niby niemowlę w powijakach.
– Miło, że pan o nas pamiętał – witał stary fabrykant. Jego białe, młode zęby raziły w ciemnej i nalanej twarzy jak zbyt dobre protezy.
– Gratuluję – powiedział półgłosem Istvan. – Przywiozłem państwu młodym prezenty.
Ale radża od razu przerwał:
– Daj go Grace, ona się ucieszy, zajmuje się teraz gośćmi. Porozmawiamy, jak tylko skończę z tym...
Radża ze znudzeniem w oczach wyciągał pulchną dłoń ku następnemu gościowi. Odbierał podarek i niedbale oddawał za siebie służącemu, który z zaciekawieniem szarpał bibułkę pod nadzorem dalszych członków rodziny.
– Mój przyjaciel, znakomity malarz Ram Kanval.
– Bardzo mi przyjemnie – Vidżajaveda nawet nie raczył odwrócić głowy.
Służący wydarł Ramowi obraz, spojrzał odwróciwszy bokiem, pokręcił głową ze zdumienia i podał siwemu staruchowi.
– Piękny – mruknął stary bez przekonania i postawił na fotelu, ale napływające podarki szybko wyparły go stamtąd. Obraz tkwił wsparty o ścianę, żarzył się pomidorowym tłem, na którym mrowiły się cienie nóg przechodzących gości.
– Zdaje się, żeśmy go przynieśli nie w porę – jęknął malarz, upychając zwitki sznurka do kieszeni.
– Jeszcze nic straconego – pocieszał go Terey. Walka o sprzedaż obrazu wydała mu się nagle beznadziejna, a malarz raził każdym nieporadnym gestem, wlokąc za sobą atmosferę troski, biedy i smutku. Kto zbiera stare sznurki i podnosi guziki – wspomniał ludowe porzekadło – nigdy nie będzie bogaty, bo nie umie tracić. – Chodźmy, trzeba poszukać panny młodej. Chcę się już tego pozbyć – uniósł zawinięty dzban.
– Jeśli pan chce się napić, ja potrzymam – ofiarował się malarz, ścigając oczami tacę wysoko ponad głowami. Butelka whisky koloru starego złota, srebrny koszyk z bryłkami lodu, syfon i szklanki pobrzękiwały leciutko, jak ściszona muzyka, ale za służącym tłum się zamykał.
Wyszli do parku.
Na trawniku goście stali gęstą, niemrawo poruszającą się ciżbą, sylwetki kobiet i białe smokingi mężczyzn dobywał gejzer zmiennych świateł, pienisty wodotrysk, otwierający jakby strusie pióra. Niebieskawy, zielony, fioletowy i pomarańczowy; chwilami służący, zmieniając szkła w latarni, zagapił się i w białym obnażającym świetle błyskały pawie kolory sari, drobne iskrzenie bransolet i pierścieni, diademów i naszyjników. Tęgie ciała pachniały mdląco mieszaniną perfum i wschodnich przypraw korzennych. Ponad gwar rozmów wzbijał się nosowy głos śpiewaka, któremu wtórowało trio złożone z fletu, trzystrunnej gitary i bębenka; gwar rozmów artyście nie przeszkadzał, siedząc w kucki z rękami opuszczonymi między kolana, w bufiastych białych spodniach, zawodził z przymkniętymi oczami, a zawieszenie melodii wspierał cielesny odgłos poklepywanego bębna.
Doktor Kapur w białym turbanie, przeciskając się zręcznie, wymieniał ukłony, składał dłonie przed piersią w hinduskim pozdrowieniu. Złapał Tereya za rękaw.
– Szuka pan panny młodej? – pytał poufnie. – Przecież mamy ją przed sobą!
Odgrodzona czerwoną liną krążyła wokół stołów, na których wystawiono podarki; z otwartych etui błyskały złote łańcuchy i kosztowne brosze, klejnoty rodzinne i podarki radży, tym hojniejsze, że zostawały nadal jego własnością. Za stołem, z rękami skrzyżowanymi na piersi, czuwali dwaj rośli, brodaci strażnicy.
Grace płynęła w białej sukni z koronek, jak zanurzona w pianie; głęboki dekolt prawie odsłaniał piersi, zdawało się, że ramiączka się zsuną i stanie obnażona do pasa, niezawstydzona, wyzywająca urodą. Gdy Terey podszedł, prosząc, by mu wybaczyła tak skromny upominek, pokazywała właśnie łańcuch z medalionem, zdobiony perłami, wywołując okrzyki zachwytu skupionych przyjaciółek.
– Co dostałaś? Zobacz zaraz – prosiły ptasimi głosami, napierając na czerwoną linę ogrodzenia.
Miły mu był dziecięcy pośpiech, z jakim zdzierała wstążki i dobywała wąsatego chłopa, wspartego pod boki. Spoglądał na rozłożone klejnoty z tępym zadowoleniem.
– Pamiętałeś, że mi się podobał? Co to za bożek? Jakie szczęście mi zapewni?
– Woźnica. Dostałem go od przyjaciela, żeby mnie cało dowiózł z powrotem do kraju, żeby mi naszą pusztę przypominał...
– Och, to dobrze – rozradowana czymś tylko dla niej jasnym, postawiła dzban na środku stołu ponad klejnotami i nagle wydało się, że ta żółto-czarna figurka jest ważniejsza od całej wystawy jubilerskiej. – Istvan – usprawiedliwiała się – muszę jeszcze tkwić jakiś czas w tym zoo, a tak bardzo chciałam się czegoś napić. Posłałam Margit po drinka, ale ona przepadła. Służący krąży tylko na skraju tej ciżby. Bądź tak dobry, przynieś mi podwójną whisky.
Teraz dojrzał, że jest chmurna, a powieki ma pociemniałe z niewyspania.
– Nie jest mi łatwo – szepnęła poufnie, kładąc mu rękę na dłoni. Mówiła trochę tak, jakby gromadka przyjaciółek już się nie liczyła, jakby zostali sami, zsiadłszy z konia na opustoszałych pastwiskach. Chciał ją pocieszyć, powiedzieć parę dobrych, prostych słów, czuł jednak tylko gorycz: jestem tu obcy, wyjadę, dlatego może być ze mną szczera, ja się nie liczę, tak samo by się żaliła, gładząc odruchowo koński kark.
– No nareszcie jesteś – krzyknęła radośnie.
Szczupła, rudowłosa dziewczyna w sukni zielonkawej, prostej jak tunika, spiętej na jednym ramieniu dużą klamrą z turkusów, szła ku nim, trzymając w rękach wysokie szklanki. Grace bez wahania odebrała jej obie i obdzieliła Istvana.
Patrząc na wilgotne, odęte wargi panny młodej, pijącej łapczywie, przechylił szklankę. Szczypiący w gardle smak whisky i banieczek gazu rzeźwił przyjemnie.
Życzył jej w myślach szczęścia, jednak innego niż to, które dzisiejszego wieczora zaczynało się weselnym obrzędem, jakoś i siebie w tym szczęściu zawierał, równie niewinnie jak koty, wędrując za smugą słońca, pragną drzemać letnim popołudniem na parapecie. Była w nim leniwa czułość i dla niej, i dla siebie.
Gwar rozmów szumiał przyjaźnie, tłum gości stał się nagle nieważnym tłem upragnionego spotkania.
– Grace – mówił półgłosem – pomyśl czasem o mnie.
– Nie – wzdrygnęła się – za nic.
Spostrzegłszy, że się żachnął, pogłaskała mu dłoń.
– Chyba nie chcesz, żebym cierpiała? Ten ślub jest jak okute wrota, niech się już raz zatrzasną...
Mówiła spiesznie, trochę do własnych myśli. Nagle ścisnęła za końce palców, wbiła paznokcie.
– Ale jutro ty też będziesz. I pojutrze... Gdybym ci mogła rozkazać: wyjedź stąd albo umrzyj... Nie mogę. Nielekko mi dzisiaj, Istvan, choć się do wszystkich uśmiecham. Chętnie bym się upiła, ale to nie Londyn, nie wypada.
Ruda dziewczyna, która stała przy nich, trochę osłaniając przed ciekawymi spojrzeniami, odwróciła głowę, pojmując, że dzieje się między tym dwojgiem coś szczególnego; spokojnym ruchem odebrała puste szklanki, uznając jak gdyby swoją służebną rolę.
Tereyowi zrobiło się przykro.
– Przepraszam, bezmyślnie wypiłem whisky, pani na pewno niosła dla siebie...
– Drobiazg, Grace to despotka, dobrze, że pan i ja jesteśmy gośćmi. Nam się udało, biedny radża.
– No, tego jednego o nim nie można powiedzieć, nie pozwolę drwić z mojego prawie męża. Mówicie ze sobą tak, jakbyście byli starymi znajomymi; radca Terey, Węgier, bądź ostrożna, czerwony – ostrzegała, wpadając w ton żartobliwy. – Panna Ward, Australijka, uważaj, bo lubi się poświęcać, po to przyjechała do Indii. U nas dosyć nędzy i cierpienia, więc jest w swoim żywiole, chce pomagać, uszczęśliwiać, od razu czuje się lepsza. Może nawet zostanie świętą. Mów jej po imieniu – Margit. No, korzystaj, Istvan, całuj ją. Ma obie ręce zajęte, wolę, żebyś to zrobił teraz niż za moimi plecami...
– Wychodzisz za mąż i jesteś zazdrosna? – roześmiała się panna Ward. – Ty już wybrałaś, daj i mnie szansę... No, niech się pan nie płoszy, jeśli tak mnie zachwala, pocałuj, proszę – podstawiła różowy policzek z zabawnym dołeczkiem. Wargi Istvana dotknęły napiętej skóry, nie używała perfum, wystarczała jej świeżość.
– Zdaje się, pani doktor, że jest już pierwszy prywatny pacjent w Indiach. Wpadłaś mu w oko – śmiała się Grace. – Chcesz, to poznam cię, Istvan, z najładniejszymi dziewczętami New Delhi, a jest w czym przebierać – wodziła ręką, po której wędrowały kolorowe światła i nagle jej biała suknia okryła się fioletem, a potem spłynęła szkarłatem. – Lakszmi, Dżilla. Chodźcie tu! – wołała na dziewczęta spowite w mieniący się jedwab.
Podchodziły niosąc wysoko piękne głowy w hełmach kruczych włosów, ogromne oczy patrzyły z iskrą humoru, były świadome własnej urody, przewagi, jaką daje bogactwo.
– Czuję się przy nich jak suchy patyk, brzydka i bez wdzięku – powiedziała Margit. – Prawda, jakie są piękne?
– O tak, zwłaszcza w tym opakowaniu – zadrwił. Ale ona już nie słuchała, korzystając, że przesunął się służący z tacą pełną pustego szkła, wśliznęła się w tłum, niby chcąc się pozbyć szklanek po whisky.
Kilka dziewcząt znał, nosiły nazwiska, które się liczą w Indiach: Savitri Dalmia, prawie monopol na koprę i oleje kokosowe w południowej Azji, Nelly Sharma z Electrik Corporation czy wiotka, o cudownie długiej szyi, Dorota Shankhar Bhabha, której ojciec miał gigantyczne kretowisko, zasnute siarczanym dymem, od którego włosy robotnic rudziały, a trawa i drzewa schły – kopalnię węgla prowadzoną, jak w Anglii bywało dwa wieki temu. Do ich rodziców należą latyfundia, chyba niewiele mniejsze niż ćwiartka Węgier, a wpływy sięgają szerzej. Terey spoglądał w oczy dziewcząt pełne krowiej łagodności, podmalowane niebiesko powieki dobywały całą ich głębię. Każda z nich inaczej miała spiętrzone włosy, ujęte klamrami z rubinów i szmaragdów. Dorota nosiła bicze pereł na przegubach obu rąk, igrała nimi i słysząc żartobliwe zachwyty Istvana, śmiała się błyskając równymi zębami. Gawędzili wesoło, uroda dziewcząt ciągnęła mężczyzn jak magnes. Rozbawioną gromadkę czającym się krokiem okrążał fotograf i raz po raz błyskał lampą, robiąc pamiątkowe zdjęcia. Machając rękami musieli go odpędzać jak natręta. Doktor Kapur, w turbanie nieskazitelnie ułożonym w drobne pliski, chwycił dziecinną, miękką jak listek dłoń Doroty Shankhar i zaglądając z nieprzyjemną natarczywością w oczy zaczynał wróżyć.
– Kwadraty i prostokąty, zamykają się linie – szeptał – stoły zastawione przez los.
– Nie sztuka powiedzieć, jak się wie, kim jest jej papa – protestowała Grace. – Jej powiedz – podtykała dłoń rudowłosej Margit.
– Daj spokój, ja nie wierzę – opierała się dziewczyna. Po jej dłoni chwyconej mocnymi rękami chirurga, przechylonej w światło, ściekał zmienny blask bijący z fontanny, która parskała iskrami.
– Niedawno pani przyleciała i niedługo odleci, słyszę chór błogosławieństw...
– Niech pan wróży, doktorze, o jej sercu.
– Tak – krzyknęły dziewczęta. – Chcemy usłyszeć o miłości. Może ją tu wydamy za mąż?
Doktor przyłożył dłoń dziewczyny do czoła, wydymał kosmate policzki, zamknął w skupieniu oczy. Ta poufałość wydała się Istvanowi niestosowna. Tani aktor! Obrzękłe, lśniące, jak pomazane tłuszczem, wargi doktora rozchylały się z cmokaniem, coś mamlał, zanim powiedział:
– Niedobrze, bardzo niedobrze, droga koleżanko, miłości nie można kupić...
Dziewczęta wybuchnęły śmiechem.
– Dosyć już – Margit wyszarpnęła dłoń i ukryła za sobą, jakby się bała coś więcej usłyszeć. Oczy miała spłoszone i zaciśnięte usta.
Istvan cichaczem wysunął się z gromady dziewcząt, poczuł nagły przesyt, były zbyt piękne. Chód ich był jak muzyka. Jedwab ciasno spowijał ich biodra, obnażone talie miały ciepły odcień brązu. Długie, szczupłe ręce gięły się z wdziękiem, sypiąc iskrami klejnotów.
Trzeba je było podziwiać, jednak nie budziły pożądania.
Przeszedł parę kroków, by wymknąć się z tłumu gości, skręcił w alejkę. Tu światła mrugały rzadziej. Na łysych konarach siedziało kilka pawi, zwieszone ogony ociekały zmiennym blaskiem, zaniepokojone ptaki wydawały okrzyk przykry, jakbyś pchnął zardzewiałą furtę. Wszedł na mostek, sztuczny strumień o tej porze roku ledwie się ślimaczył, bił z rowu odór bagienny. W matowym zwierciadle, między kożuchami porostów, chwiały się odbite światełka, woda była pełna ruchu i życia, owady ślizgając się po powierzchni rozwlekały chybotliwe błyski.
Gwar rozmów, ponad który wznosiło się słyszalne chwilami zawodzenie śpiewaka, mlaskanie bębna i ptasie trele fletu niosły smutek. Wydało mu się nagle, że jest na Górze Gellerta i patrzy z tarasu ku mostom na Dunaju wytyczonym światełkami, przemierza okiem ulice Budy i Pesztu, pomykające auta, neony wystaw, a suchy powiew przeciąga po stoku, niosąc wapienną woń nagrzanych traw i piołunu. Za nim w hotelu brzęczy daleka muzyka, góra dokoła dzwoni w upalną noc tysiącami świerszczy. Tam, po moście idzie sprężystym krokiem dziewczyna, migają opalone ręce na prostej sukni, ma krucze włosy, puszczone luźno na ramiona. Widać ją z góry wyraźnie, gdy wchodzi w białe kręgi lamp. Ma dla niej ogromną czułość, pragnąłby ująć pod rękę, porwać do kawiarenki otwartej i po północy. Ale jest w nim poczucie bezsilności, jak czasem we śnie.
Nie rozłoży ramion jak skrzydła i nie spłynie jastrzębim lotem w dół. Zanim zbiegnie serpentynami ścieżki, ona już będzie daleko, i kroki innych przechodniów zadudnią na moście, już jej nie znajdzie...
Grace. Czyżbym za nią tęsknił? Uprowadzał do Budapesztu? Uśmiechnął się na myśl, że zrywa obrzęd zaślubin, oświadcza, że się dziewczyna nie zgadza. Tylko, co on może powiedzieć, jakie ma dowody? Pocałunek, parę niejasnych słów... Patrzono by na niego jak na szaleńca albo gorzej – głupca. Mówiliby: ależ ten Węgier ma słabą głowę, odholujcie go dyskretnie, i przyjaciele powiedliby go na werandę, wetknęli w rękę potężną szklankę soku z grejpfruta. Kto pojmie, że tu w przepychu, przy muzyce i festynowych światłach dokonuje się gwałt? Jest pewny, że i Grace nie byłaby mu wdzięczna, zaparłaby się wszystkiego... Oni są u siebie – myślał cierpko o Hindusach – i prawo zwyczajowe ich wesprze. Dokona się wola obu rodzin i młodzi będą jej posłuszni. Dziś jeszcze dziewczyna targa więzami, ale jutro pogodzi się, a za rok przywyknie.
Poczuł ciepłą dłoń wsuwającą się pod ramię wsparte na poręczy. Odwrócił się gwałtownie.
– Uciekłeś? Chciałam, żebyś się bawił. Przywołałam dziewczęta, mogłeś wybierać. Reszta od ciebie zależy, a ty umiesz zawracać głowę...
– Czemu dokuczasz, Grace?
– Muszą ci się podobać. Tylko nie mów, że mnie byś wolał. Wychodzę za mąż. One są swobodne. Piękne jak kwiaty i równie bezwolne. Zajmiesz się może Dorotą? Albo Savitri Dalmia? Podobna trochę do mnie – mówiła półgłosem, oddychając niespokojnie, podniecona. – Chciałabym, żebyś miał je wszystkie, każdą...
Patrzył na nią zdumiony.
– Bo wtedy nie byłoby tej jednej, której już teraz nienawidzę – tchnęła mu w twarz. Oddech jej pachniał rozgryzionymi ziarnkami anyżku i alkoholem. Oczy błyszczały w mroku jak u kota.
Chyba za dużo wypiła. Czego ode mnie chce? – naszły go wątpliwości. – Ostro gra. Tylko po co?
Wysunęła nagle dłoń, stała teraz wyprostowana, obca, władcza. Już sama jej postawa zmuszała do czujności.
Odwrócił się. Nadchodziło kilku mężczyzn. Widział ogniki papierosów. Od razu poznał sylwetkę starego Vidżajavedy, łyse, orzechowe ciemię w wianku siwych włosów.
Poczuł się wspólnikiem Grace. Nikt nie zwrócił uwagi na ich samotną rozmowę. Wydawało się oczywiste, że wyszli tamtym naprzeciw.
– Ojcze, przyszli bramini. Umieściłam ich w twoim gabinecie. – Widząc, że stary się żachnął, uspokoiła: – Jest z nimi stryj i chłopcy. Kazałam podać ryż i owoce. Wszystko w porządku.
– Dobrze, córeczko. Zaraz tam zajrzę. Masz jeszcze czas, dopiero dziesiąta. Powinnaś odpocząć. Zaślubiny zaczną się o północy.
– Tak, tatusiu.
– Powinnaś ładnie wyglądać. Tej nocy nie będziesz spała. Może teraz odpoczniesz?
Istvan przyjrzał się jej spod oka, dialog toczył się czysto, troskliwy ojciec i posłuszna córka, dobra aktorka; czy i z nim gra, udaje, oszukuje?
Ruszyli w stronę pałacu pomarańczowego i złotego w świetle lamp. Minęli tłum gości drepczących na trawniku, okrążonych przez służbę z tacami pełnymi szklanek i kieliszków. Śpiewak przymknąwszy oczy, nie zważając na gwar, zawodził sam sobie, rytm akompaniamentu brzmiał nieskładnie, może się nawet nie słyszeli, trwał improwizowany koncert zgodny z nastrojem nocy weselnej.
Istvan kroczył obok starego fabrykanta.
– Grace będzie szczęśliwa – powiedział Terey półgłosem, jakby sam siebie chciał o tym upewnić.
Hindus, niższy, położył mu dłoń na ramieniu zabawnie poufnym gestem i poprawił:
– Będzie bogata, i to bardzo bogata. Nasze rodziny mogą więcej niż u was ministrowie... Ale Grace musi urodzić mu syna.
Słupy niskiego światła raziły źrenice. Obok czarnych spodni smokingowych europejskich gości, białe, wąziutkie i zmięte spodenki służby, ich dhoti niedbale okręcone na biodrach i wypuszczone na wierzch koszule robiły wrażenie, jakby pomyłkowo przyszli w samej bieliźnie.
Owadzia zamieć tańczyła bijąc o szkła reflektorów. Ćmy i żuki ginęły od razu, skwiercząc na rozpalonej blasze, inne odlatywały zwabione jaskrawobiałą plamą ściany, biły w nią na oślep i osuwały się z trzaskiem otwartych pokryw i wściekłym brzękiem. Oszołomione trzepotały się na płytach chodniczka, pancerze chrząszczy trzeszczały pod nogami przechodzących gości.
Istvanowi zdawało się, że u źródła światła czuje swąd tej owadziej śmierci, jakby spalonego rogu.
Cienie spacerujących przesuwały się po ścianie, chude nogi i rozdęte kadłuby z ogromnymi głowami. Przypominały mu postacie Rama Kanvala. Żałował teraz, że nie kupił obrazu.
W rozległym hallu panował spokojny półmrok, kilka lamp w ozdobnych abażurach, ustawionych nisko, rzucało na dywany ciepłe kręgi światła.
Radża, wyciągnąwszy nogi przed siebie, na wpół leżał w fotelu. Paliły się szmaragdem lampasy na jego szaserach. Cały blask niewielkiej lampy, osadzonej w miedzianym dzbanie, skupiał się na lakierowanych sztybletach i na obrazie, który trzymał w wyciągniętych rękach podpity malarz.
– Co to właściwie przedstawia? – rozważał wzgardliwie radża. – Niczego nie można się dopatrzyć. Co to za ludzie? Dziecko by lepiej namalowało! Przecież pan skończył szkoły, Ramie Kanvalu, czy nie mógłby pan wziąć się do jakiejś uczciwej pracy? Po co się okłamywać, pan nie ma odrobiny talentu. Nie zapłacę panu przelotu do Paryża. Wyrzucone pieniądze. Jak pan będzie chciał zacząć pracę u mnie albo u teścia – spostrzegł nadchodzącego Vidżajavedę – jesteśmy gotowi przyjąć pana na praktykę.
– A mnie się ten obraz podoba – powiedział przekornie Terey – ludzie dźwigają toboły na głowach, wracają po dniu pracy w upale.
– To dhobi znad rzeki, pracze z brudną bielizną – wyjaśniał niecierpliwie malarz. – Obraz przedstawia troskę, jałowy trud...
– I to ci się naprawdę podoba? – dopytywała się niedowierzająco Grace. – Powiesiłbyś u siebie?
– Oczywiście.
– Smutne.
– O to malarzowi chodziło.
– Pracze, a cóż to za temat? – szydził siwy Vidżajaveda. – Widuję ich dosyć u siebie w kuchni! Mam ich jeszcze oglądać na ścianie jadalni? Ani oczu, ani nosów, głowy jak tobołki. To żadne malarstwo. Tło w jednym kolorze, płaskie, brakło panu farby?
– Chodź – litościwie Grace pociągnęła ojca za sobą. Istvan miał wrażenie, że robi to dla niego. – Dziękuję panu, Ramie Kanvalu, może to i dobre, trzeba tylko przywyknąć.
Podniosła obraz, który jej służący z rąk odebrał.
– Och, panna Grace jest bardzo kulturalna – powiedział Kanval, nachylając się do radży, jednak pochwała zabrzmiała dwuznacznie.
Obawiając się, by malarz nie uraził gospodarzy, Istvan powiódł go ku drzwiom do ogrodu.
– Niech pan coś zje, Ramie, roznoszą świetne pierożki...
Malarz brnął po pas w białej strudze światła, które dobyło jego chudą, wysoką postać, radża odprowadził go wzrokiem i rzucił drwiąco:
– Kombinator, chciał mnie naciągnąć na bilet do Paryża. Mówił tak przekonująco, że i mnie obdzieli swoją sławą, aż zażądałem, by mi pokazał, jak maluje... Przecież to nieporadne, po prostu – nic.
– Nie kłamał, wart jest poparcia. To nie kopista, ani fotograf, chce być sobą. Jeżeli wytrwa, będzie sławny.
– Po-cze-kam – cedził radża łaskawie. – Ile on chce za te malowidła?
– Dwieście rupii.
– A ile mu naprawdę dają?
– Sto, sto dwadzieścia...
– I sprzedaje dwa na rok, jeden do jakiejś ambasady albo amerykańskiemu turyście, drugi mu zakupują z litości na dorocznej wystawie. Sama cena wskazuje, że te obrazy nic nie są warte. Mam paru impresjonistów u siebie w Cannes, bo tego nie wolno z Francji wywieźć, agent płacił po parę tysięcy funtów. To są malarze.
– Byli – poprawił Istvan.
– Tym lepiej. Nie obniżają ceny na rynku nowymi obrazami. Gdyby twój protegowany nie żył, może warto byłoby zaryzykować i kupić parę płócien... Boy! – zawołał – nalej nam koniaku. Nie, nie tego. Z pękatej butelki, Larsena. Wszystkie stare francuskie koniaki mają oszukańcze nalepki, ani jedna piwnica nie wytrzymała naporu wojsk niosących wyzwolenie. Ocalał tylko koniak, który Szwedzi kupili przed trzydziestym dziewiątym, wierzę w Larsena, ponad czterdzieści lat leżakowania, solidna firma.
Boy zbliżył się na klęczkach, rozdał baniaste kieliszki, przechylił butelkę, zerkając na uniesiony mały palec radży, skinienie wystarczyło, by poderwał szyjkę nie roniąc kropli.
Ogrzewali kieliszki całą dłonią, kołysali lekko, patrząc z uznaniem, jak oleisty płyn ścieka koronką po ściankach. Radża wsunął mięsisty nos, węszył.
– Co za aromat...
Terey upił łyczek, koniak rozlał się po języku piekącym smakiem, potem ocenił go podniebieniem, miał różne dna, szlachetny płyn, dla znawców.
– Jeszcze godzina tej udręki – ciężko westchnął radża rozchylając uda. – Trzeba będzie pożegnać gości. Ty, oczywiście, zostaniesz zobaczyć tradycyjny obrzęd? Teraz możemy wypić na konto moich przyszłych obowiązków! Od północy już ani kropli.
– Tak ci pilno do Grace?
– Gdybym chciał, dawno mógłbym ją mieć – machnął niedbale ręką. – Myślałem o czym innym... Marzę, żeby zrzucić mundur. Dotknij – ujął dłoń Istvana i wsunął pod czerwoną bluzę.
Terey namacał wzdęcie sprężystego gorsetu.
– Mówią, że jestem tęgi, choć uprawiam sporty. Mam dobry apetyt, potrawy mi służą; czyż muszę sobie odmawiać? Jedni nie jedzą, bo nie mają, a ja mam się głodzić, gdy mnie stać na wszystko? Chudy radża to chory radża. Moje stanowisko wymaga, żebym wyglądał okazalej. U nas mówią: gruby, bo ma wszystkiego w bród, gruby – to znaczy bogaty, a bogaty, bo umie robić pieniądze, czyli mądry – logiczny ciąg. Chciałbym już wyzwolić się od tej gali, pofolgować sobie w luźnym dhoti.
Temu niskiemu, tęgawemu mężczyźnie, o twarzy błyszczącej od wypoconego alkoholu jak odlew z brązu, przyglądał się Terey z rosnącą niechęcią. Radża rozchylił ciemne wargi i dyszał dławiony obcisłym mundurem rotmistrza lansjerów gwardii prezydenckiej. Istvana dotknęły słowa o Grace. Zmrużył powieki, zerknął przez uniesiony kieliszek i twarz radży, rozdęta jak w krzywym zwierciadle, wydała mu się odrażająca. Łyknął koniaku, pijąc właściwie przeciw niemu. Jednak radża inaczej gest pojął.
– Dasz się lubić – klepnął Tereya w kolano – umiesz przyjaźnie milczeć. Rzadka zaleta u komunisty, bo wy stale musicie pouczać, jakbyście nie trawili waszej wiedzy, czego się sami dowiecie, zaraz zwracacie bezwstydnie. No, nie gniewaj się, że tak mówię...
Teraz już sięgnął po butelkę i dolał sobie.
– Chcesz?
Istvan zaprzeczył ruchem ręki.
– Dlaczego przyspieszyłeś ślub? – zapytał ostrożnie.
– Pytasz dla siebie czy służbowo? – ocknął się radża. – Już słyszałeś o tej ustawie? Ona i wam utrudni życie.
Umilkł z kieliszkiem opartym o wargę.
– Nie masz ochoty, to nie mów – Istvan wzruszył ramionami.
– Koniec ze swobodnym transferem funtów za granicę. O pół roku wcześniej, niż przewidywano, ustawa wejdzie w życie. Stary Vidżajaveda od paru lat lokował kapitały w tkalniach australijskich. Dzięki wpływom w Partii Kongresowej miał przywileje, dostał specjalne zezwolenia. Moje kopalnie miedzi przejmuje państwo. Część odszkodowania, jakie mi rząd wypłaca, chciałbym powierzyć teściowi. Godna rodzina. On pomagał Gandhiemu, razem siedzieli, to się liczy, warto o tym w porę wspomnieć kilku ministrom. Adwokaci obwąchali nasz stan majątkowy, zawarowali interesy „obu wysokich stron” – zaśmiał się. – W rodzinach odbyły się narady, rozważano korzyści i pewne ryzyko, no, a małżeństwo jest jakby gwarancją długotrwałego kredytu, jakiego udzielam teściowi. Musiałem się spieszyć, nie chcę, by mi tu zamrozili kapitały. Chyba szczegóły już cię nie obchodzą...
– A Grace? – kręcił kieliszkiem Terey, złotawy płyn obiegał szkło.
– Ona jest dobrą córką, rada familijna postanowiła, to wystarczy. Mogłaby się opierać, ale po co? Czy może liczyć na lepszą partię?
– Kocha ciebie?
– Tylko u was, w Europie, robi się z tego wielką sprawę. Miłość to wymysł literatów, filmowców i dziennikarzy, żerujących na skandalach małżeńskich, na podtrzymaniu tego mitu nieźle zarabiają. U nas do małżeństwa podchodzi się serio, to może być big business, zwłaszcza gdy w naszej sferze angażuje się poważne pieniądze... Czy Grace mnie kocha? – powtórzył i nagle ożywił się. – A dlaczegoż by nie miała kochać? Jestem zamożny, zdrowy, wykształcony, zapewnię jej dobrobyt i pozycję towarzyską, zostaje w gronie nie tylko górnych dziesięciu tysięcy, ale tego tysiąca, który decyduje.
Końcami palców rozgniatał krople potu na górnej wardze i brwiach, ocierał o poręcz fotela. Powieki miał prawie czarne, znać było zmęczenie i nadmiar alkoholu.
– Czy musisz robić aż taką kombinację? – nachylił się Terey, częstując go papierosem.
Służący czaił się, niewidoczny w półmroku, podskoczył z ogniem. Zapalili. Ściszona muzyka skomliła za szeroko otwartymi drzwiami werandy.
– Wy mnie do tego zmuszacie. No, może nie ty – uwalniał Tereya od współwiny – jednak łatwiej nam przyszło usunąć stąd Anglików niż opanować to, coście rozkolebali... Mamicie ludzi rajem na ziemi. To wasza przewaga i słabość. Wprawdzie stale termin szczęśliwości przesuwacie za którąś tam pięciolatkę, ale ludzie jeszcze wierzą... Pierwszy etap na pewno do was należy: odbierać bogatym i dawać biednym, tylko że tego na długo nie starcza i bieda robi się dotkliwa, bo zbuntowani zasmakowali w odmianie, krzyczą, domagają się, prą...
...Mnie też zabrano ziemię. No, nie wszystko, jeszcze starczy. Rząd wypłaca mi dożywotnią rentę, rocznie wcale ładną sumkę w funtach. Coś z tym trzeba zrobić. Bywają interesy ryzykowne, ale dają szybki zysk i łatwe są do zwinięcia. Choćby lotnicza spółka transportowa „Ikar”. Samoloty mamy z demobilu, Dacoty, w niezłym jeszcze stanie. Kupujemy na licytacji. Już moja głowa, żeby nie dopuszczono konkurentów, tylko zaufanych ludzi. Pieniądz musi pracować, każda rupia ma się potroić – kiwał z namaszczeniem głową. Umilkł, chwilę jakby drzemał, i nagle ocknąwszy się z ożywieniem ciągnął dalej. – O moje małżeństwo nie pytałem astrologów, tylko ekonomistów, prawników, tych, co znają międzynarodowe rynki, koniunktury na miedź i wełnę, rozmawiałem z politykami, nie z tymi od reprezentacji, ale od steru... Z całej Azji mamy sygnały – odwrót, oporny, bo go można działaniem opóźniać i przejść, jak w komunikatach wojennych „na z góry upatrzone pozycje”, ale spychanie nas trwa. Jestem człowiekiem nowoczesnym. Muszę z tego wyciągnąć wnioski. Ja się nie zadowolę wyprzedażą rodzinnych klejnotów. – Pochylił się i dmuchnął smugą dymu. – Prowadzę dostatecznie rozległe operacje finansowe, żeby, jeśli jeden interes weźmie w łeb, na pięciu innych odbić straty z nadwyżką: małżeństwo uważam za jeden z najlepszych.
Były w tych rozważaniach nawroty dokuczliwych lęków, radża musiał się przed kimś wygadać, Tereya uważał za nieszkodliwego poetę, a trochę i przyjaciela, mówił szczerzej niż do rodaka, nie czuł skrępowania.
Goście już zaczęli wychodzić parami, chyłkiem, unikając pożegnań. Błyskały w niskim świetle lamp lakierki mężczyzn i srebrne sandałki kobiet.
Z werandy dolatywał huk wystrzałów i głosy pełne zachwytu, zaczęto puszczać sztuczne ognie.
– Nie liczysz się z rewolucją?
– Nie w Indiach. Na długo mamy spokój zapewniony. Słuchaj, Istvan, czy Węgrzy to dobrzy żołnierze? Tacy jak Niemcy?
Dotknęło go to przypomnienie, jednak odpowiedział rzeczowo:
– Raczej tak. Bitna armia, tylko że jesteśmy małym narodem. Trzeba o tym pamiętać.
– Rozumiem, my samych sadhu mamy więcej. U nas dziesięć milionów świątobliwych snuje się po drogach w poszukiwaniu wiecznej prawdy, ale chodzą w pojedynkę i to nas ratuje. A wam narzucono komunizm.
– A przykład Chin, dosłownie o miedzę? – judził.
– Ładna mi miedza, Himalaje. Wepchali się tam i z góry do nas zaglądają. Tu ich nie lubią, lud mówi o Chińczykach: trupojady, bo jedzą mięso.
– Już oni by wam zorganizowali życie, nauczyli pracować.
– Obejdzie się! Ja rozumiem, że biedni gromadą zawsze zdławią bogatego, niewiele ryzykują, nie cenią życia. A bogaty nie lubi nadstawiać karku ani narażać majątku... Rewolucję łatwo szczepić w biednych narodach, weź Rosjan, weź Chińczyków.
– W Indiach nędzarzy nie brak.
– A właśnie, nędzarzy... Za słabi, żeby unieść nie tylko karabin, ale i kamień. Dumni są z własnej bezsiły. Pomyśl, nas jest czterysta milionów, mrowie, podbijano nas, a myśmy zdobywców wchłaniali i dalej zostawali sobą. Nie, tu będzie długo jeszcze spokój...
Z parku dolatywało trzaskanie rakiet, sypały festonami iskier pękające pociski. Gwizd wzlatujących fajerwerków drażnił Istvana, przypominał wojnę.
– Chodźmy – zaproponował, odstawiając kieliszek – warto przyjrzeć się iluminacji.
– Zostaw mnie w spokoju – opędzał się radża – idź sam. Ja dokładnie wiem, co tam pokażą, podpisywałem rachunek.
Siedział z głową wspartą na dłoni, z obu kolanami wciągniętymi na fotel, przypominał rozpieszczonego jedynaka, którego w porę nie położono spać i teraz ma urazę do całego świata.
Terey stanął w drzwiach. Uderzyła go głęboka ciemność, wyłączono kable, pogasły reflektory i wieńce różnobarwnych żarówek. Goście, zbici ciasno, z zadartymi głowami, przyglądali się temu, co się działo na wysokościach. Krzyżowały się tam świetliste szarfy, łuki zieleni, jakbyś pierścieniem ze szmaragdu śmignął, rozkwitały chryzantemy ognia i łagodnie ściekały. Wtedy wzbijały się gwiazdy ciężkie od złota, rwały wzrok, a tamte kwiaty ogniste niepostrzeżenie omdlewając gasły, wchłaniane przez noc.
Ogrodzony sznurem trawnik, gdzie wystawiano ślubne podarki, zagarnął pirotechnik, Chińczyk. Dwaj pomocnicy wbijali w murawę bambusowe pręty z grotami, pełnymi stężonej mocy. Mistrz magiczną laseczką, zakończoną czerwonym płomykiem, pobudzał lonty do iskrzenia. W ostrym gwiździe, od którego cierpła skóra, pociski pełne gwiazd szybowały w niebo, poprute błyskawicami kolorów.
Istvan palił papierosa oparty o framugę.
Ciepła dłoń dotknęła jego pleców, był pewny, że to radża wyruszył do gości. Wodził oczami za wzlatującą gwiazdą, kiedy owionął go znajomy zapach perfum. Odwrócił się gwałtownie, za nim stała Grace.
– Jeszcze parę godzin, Istvan, i przestanę być sobą... – skarżyła się po cichu. – Nabył mnie jak sprzęt domowy. Nikt mnie nie zapytał o zdanie, po prostu oznajmiono mi, że tak ma być.
– Przecież od roku wiedziałaś, o co zabiega.
– Nie myślałam, że to nastąpi tak prędko. Będę już tylko Hinduską – powiedziała z niepojętą dla niego rozpaczą.
– Angielka się w tobie szamoce – pogładził jej rękę, palce zacisnęły się same.
– Angielka we mnie umiera – szepnęła.
– Chciałaś tego...
– Chciałam być z tobą, tylko z tobą.
Płatki chybotliwych blasków spływały po jej twarzy, zapałały iskrami w źrenicach. Ogarnął go z nagła żal, że oto mu się wymyka, będzie niedostępna, odgrodzona małżeństwem, czujnością pomnożonej rodziny, śledzona przez służbę.
– Przecież nie mogłaś wyjść za mnie.
– Nigdy nie wspomniałeś o małżeństwie nawet żartem.
Uchwyciła go za rękę z niespodziewaną siłą.
– Nie mówiono ci o przeznaczeniu? – zapytała.
– Wygodnie spychać wszystko na los.
– A ja cię przekonam, że on istnieje. Chodź. Miejże i ty odwagę, bo ja ją mam.
Milczał, czuł dla niej tkliwość. Musiała to pojąć, odwróciła się pomału i szła skrajem ciemności przez hall ku schodom wiodącym w głąb domu na piętro.
Postąpił za nią krok. Była już po drugiej stronie rozległej sali, gdzie w fotelu, z podkulonymi nogami, drzemał radża. Istvan przypomniał sobie jego przechwałki, wróciła gniewna niechęć. Grace stała już na stopniach, z jedną ręką wspartą na poręczy, przyzywała go. Biała sakiewka, którą miała u przegubu, kołysała się jak wahadło, mierząc czas. Istvan zdecydowanym krokiem przeszedł salę i przypadł do dziewczyny. Wstępowali po schodach już razem, jakby wszystko z dawna zostało przewidziane.
Dom opustoszał, goście i służba wylegli do parku podziwiać cuda ogniste. Głuche echo oddawało huki pękających rakiet. Szli w milczeniu, szybko.
Stanęli przed ciemnymi drzwiami.
– Gdzie mnie prowadzisz?
– Tutaj – powiedziała schylona wyłuskując kluczyk z sakiewki.
We wnętrzu paliła się jedna tylko lampa, podobna do kwiatu na wysokiej łodydze. Na stołach i kanapach piętrzyły się pudła kunsztownie związane wstążkami, sterty poskładanej wyprawowej bielizny i jedwabnych sari złożone na podłodze.
– Tu są podarki, które otrzymałam... Ten wezmę sobie sama.
Świadomy, czym ona ryzykuje od chwili, gdy usłyszał trzask zamka, garnął się do niej, już było mu wszystko jedno. Jeśli ich tu zastaną, nie będzie tłumaczeń.
– A tamte drugie?
– Nie bój się, drzwi do mojej gotowalni. Też zamknięte – szeptała, tuląc wargi do jego szyi.
Zanurzył usta w pachnące włosy, zwisła mu w ramionach. Osuwała się po nim, uklękła. Szeptała tkliwie:
– Mój najdroższy, jedyny, mój mężu...
Oczy jej szeroko otwarte patrzyły bezbronnie.
– Tyś oszalała – zarył palce w jej włosach, potrząsnął za głowę.
– Tak, tak – potwierdziła żarliwie, przywierając do niego, suknia jej podwinęła się, ściągnięta niecierpliwą ręką, zobaczył smukłe, śniade uda. Była pod spodem naga.
– Masz mnie – tchnęła mu w oczy.
Pochylił się nad nią, widział jej biodra złotawe, ciemny kędzierzawy trójkąt. Jak fala wbiegająca na brzeg szła naprzeciw, uderzała o niego niecierpliwie. Z gniewną rozkoszą wdarł się, oplotła go mocno nogami, chłonęła w siebie, brała w niewolę, zaciskała gorące pęta. Czuł jej wnętrze palące i śliskie. Oddawała mu się z rozpaczliwą żarliwością. Aż szarpnął się, odepchnął, uskakując.
Leżała z rozchylonymi ustami, odsłoniwszy zęby jak w grymasie bólu. Ręce skrzyżowała na piersi obronnym gestem, zwierała pięści.
– Co ci, kochanie?
– Nic, nic... Nie patrz – odchylała głowę i z jękiem wyłamywała palce. Włosy jej się rozplotły, ciemne, pełzały szerokim kręgiem, drobna twarz zdawała się w nich tonąć. Nogi rozrzucone, otwarte, niby brama wyważona przez napastnika.
Widział, jak dygocze, łono jej pulsowało. Wreszcie oczy jej spotkały się z oczami Istvana, wpatrywała się w napięciu.
Gładził ją, uciszał, łagodził.
Wielkie łzy staczały się po rozpalonych policzkach. Wracała jej przytomność i rozwaga. Widząc, że nad nią klęczy, podała mu skraj szerokiej, pienistej, koronkowej spódnicy.
– Już mi nie będzie potrzebna.
Ocierał się suknią weselną, niejasno pojmował, że za tę chwilę wściekłego pożądania jeszcze mu przyjdzie zapłacić, serce kurczyło się gwałtownie, ognie zgasły, czuł tylko wstyd i niepokój. I rosło pragnienie ucieczki. Chciał stąd zniknąć, obudzić się jak ze snu.
Nagle posłyszeli grzmoty braw. To goście dziękowali Chińczykowi za pokaz. Gwar rozmów, odgłosy stąpań po płytach przybierały na sile. Niespodzianie za oknami zapaliły się reflektory, oświetlając ściany pałacu. Blask uderzył jak pięścią w okiennice, bluznął do wnętrza, pociął nagie uda żółtymi pasmami.
Grace zerwała się, zgarnęła ręką włosy.
– Wyjdź – prosiła. – Uciekaj.
– Kiedy cię zobaczę?
– Nigdy. – Wiedział, co ma na myśli. – Za godzinę wypowiem słowa przysięgi... I dotrzymam. Hinduska nie zdradza męża.
Wywinęła mu się z ramion.
– Idź, już idź – popychała w stronę drzwi.
Przekręciła klucz i wyjrzała.
– Teraz – musnęła końcami palców, jakby przepraszając, i już drzwi się zatrzasnęły.
Oszołomiony zstępował do hallu. Fotel radży był pusty. Nalał dużą whisky i wrzucił parę kostek lodu. Nie czekając, aż się oziębi, pociągnął haust.
Coraz więcej gości gromadziło się przy barze, potrącali go, napierali, a tak chciał być sam, zupełnie sam. Lękał się, czy nie przyglądają mu się zbyt natarczywie. Kołysząc szklankę podszedł do wysokiego lustra, nie widział wyraźnie swego odbicia, ale się uspokoił.
– Szalona – szepnął z podziwem, w przypływie nagłej wdzięczności. – Biedna.
– Czy to, co pan widzi w lustrze, jest ciekawsze od tego, co tu się dzieje? – posłyszał za sobą głos doktora Kapura.
– Nie – powiedział z naciskiem – chciałem tylko siebie zobaczyć... A może mi pan powróży, doktorze? – wyzywająco podtykał mu otwartą dłoń.
Kapur ujął ją, jakby badając, czy jest z dość opornej materii; nie spojrzawszy w linie mówił:
– Szczęśliwcze, nawet twoje błędy obracają ci się na korzyść. Co powinno cię zgubić, obdarowuje nad miarę... Kara ci wymierzona będzie ocaleniem – płynęły słowa z nieprzyjemną łatwością zawodowego chiromanty. – Panna Vidżajaveda...
Terey wzdrygnął się, szarpnął rękę. I nagle pojął, że to już nie wróżba, tylko naprawdę ze schodów zstępowała Grace, przysłonięta czerwonym welonem, w otoczeniu dwóch starych Hindusek, jak pod strażą.
Nie odpowiadała na ukłony europejskich gości, którzy już zaczynali opuszczać pałac, drobnym krokiem sunęła jak lunatyczka. Kiedy zanurzyła się w jarzące światła, pochwycił ciemnawy owal jej twarzy, zarys brwi i plamy opuszczonych powiek. Zabolało go jej wywyższenie i skupiona powaga. Należał do przeszłości, która jest już poza nią, raz na zawsze zamknięta.
Naprzeciw wyszedł radża w bieli i złocie. W ciszy słychać było szuranie jego pantofli o czubkach zadartych jak księżyc na nowiu. Młodzi oddali sobie pokłon, radża ruszył pierwszy ku baldachimowi z uwieszonymi pękami bananów, ona szła za nim potulnie, o trzy kroki, jak na żonę przystało. Usiedli ze skrzyżowanymi nogami na skórzanych poduszkach.
Teraz wystąpili kapłani i śpiewnie recytowali wersety, wzywali gości na świadków, że obecna tu para zgodnie, dobrowolnie przysięga sobie dozgonną wierność, dokonując aktu zaślubin.
Nieprawda, nieprawda – powtarzał sobie – przecież ona... Jednak na dnie tkwiła gorzka pewność, że przestał się liczyć. To była już inna kobieta, kobieta, której nie znał.
Obrzęd toczył się pomału. Wygasała ciekawość, goście pozasiadali na murawie, mężczyźni i kobiety osobno, snuły się półgłosem rozmowy, których nie rozumiał. Odczuł, że zwraca uwagę, razi wieczorowym strojem, był już jedynym Europejczykiem, który pozostał, przekraczając godzinę wyznaczoną na złoconych kartach zaproszenia.
Nagle po drugiej stronie kręgu szepczących kobiet dostrzegł miedziany hełm gładko zaczesanych włosów, podawano właśnie krzesło pannie Ward, przypuszczając, że nie potrafi długo w kucki wysiedzieć. Patrzyła w jego stronę, więc uniósł rękę i dał jej znak dłonią. Odpowiedziała skinieniem głowy.
Ceremonia wlokła się ospale.
Grace pod czerwonym welonem błyskała klejnotami, nieruchoma, zamknięta. Radża opuścił na kolana pulchne dłonie, przymknął obrzękłe powieki, świecące, jakby je natarł oliwą, zdawał się drzemać. Była senność w powietrzu, światła przygasły, jak przytłumione niebieskawym pyłem, który sypał się niepostrzeżenie. Nosowy głos bramina wznosił się i urywał nagle, by znów powrócić wsparty mruczeniem akolitów.