Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dawkins jest wspaniałym pisarzem, wielkim rzecznikiem rozsądku i niewyczerpanym źródłem wiedzy.
New Republic
Jaką książkę mógłby napisać kapłan diabła o tym niezgrabnym, marnotrawnym, nieudolnym i przerażająco okrutnym dziele natury!
Karol Darwin
Kim tak naprawdę jest Richard Dawkins? Genialnym naukowcem czy religijnym szarlatanem? Jego kolejne tezy budzą mnóstwo skrajnych emocji, od zachwytu po zagorzałą krytykę. Jedno jest pewne - to znakomity orator i doskonały pisarz. Teksty wychodzące spod jego pióra są uznawane za wybitne i nawet najwięksi przeciwnicy przyznają, że argumentacja, jaką stosuje, jest niebezpiecznie przekonująca...
Możesz kochać Dawkinsa albo go nienawidzić, nie wolno Ci jednak przejść obojętnie obok tej książki. Jest ona imponującym wycinkiem naszego wszechświata, doskonale przeanalizowanym i odkrytym na nowo. To zebrane w jednej książce najlepsze i najbardziej przełomowe z esejów Dawkinsa: na temat pseudonauki, determinizmu, memetyki, religii, terroryzmu i wielu innych. To także poruszający hołd złożony przyjaciołom i polemistom.
Przyjrzyj się z bliska myśleniu i pasji jednego z największych intelektualistów naszych czasów. Poznaj jego trzeźwe poglądy na rzeczywistość oraz refleksje, które sprawią, że spojrzysz na wiele spraw we własnym życiu z zupełnie nowej ę pielęgnować w sobie przekonanie, że większość z tego, co piszę, jest utrzymana w pogodnym, a nawet żartobliwym tonie. Tam, gdzie okazuję pasję, jest się czym pasjonować. Gdy wpadam w gniew, mam nadzieję, że jest to gniew kontrolowany. Kiedy pojawia się smutek, staram się, żeby nie przerodził się w rozpacz i nie zabił nadziei na przyszłość. Niemniej nauka jest dla mnie w większości przypadków źródłem ogromnej radości i mam nadzieję, że to widać w niniejszej książce.
Richard Dawkins, ze wstępu
Zdecydowanie pobudza do myślenia. New York Times Book Review
Entuzjazm Dawkinsa dla różnorodności życia na naszej planecie powinien okazać się zaraźliwy. Publishers Weekly
Zagorzały orędownik wyższości nauki empirycznej nad przesądami. (...) Nawet jego najbardziej bezkompromisowe teksty budzą zachwyt nad cudami fizycznego świata.
Library Journal, po przyznaniu niniejszemu zbiorowi nagrody dla najlepszej książki popularnonaukowej roku
Tym, co łączy wszystkie eseje, jest ożywiający je duch naukowej przejrzystości, intelektualnej uczciwości, prawdy i odwagi. (...) Dawkinsa czyta się z radością, nie tylko z powodu piękna jego prozy, ale także ze względu na elegancję i siłę jego argumentów.
Literary Review
Zdecydowanie pobudza do myślenia.
New York Times Book Review
Wspaniały pisarz (...) Dawkins otwarcie i szczerze zachwyca się naturą.
New Republic
Potwierdza reputację (Dawkinsa) jako wybitnego prozatora i prawdopodobnie najlepszego popularyzatora nauki. Olśniewające!
New York Review of Books
Prawdziwy rarytas. (...) Każdy z tych esejów natychmiast przykuwa uwagę. (...) Dawkins jest mistrzem jasnego pisania o nauce i jej wyzwalającej mocy.
New Scientist
Jego (Dawkinsa) umiejętność wymyślania zadziwiających możliwości jest prawdziwie olśniewająca.
Sunday Times
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 475
Richard Dawkins
Kapłan diabła
Opowieści o nadziei, kłamstwie, nauce i miłości
Tytuł oryginału: A Devil's Chaplain: Reflections on Hope, Lies, Science, and Love
Tłumaczenie: Michał Lipa
Projekt okładki: Sylwia Szyrszeń
ISBN: 978-83-283-5683-2
Copyright © 2003 by Richard Dawkins.
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.
Polish edition copyright © 2013, 2019 by Helion S.A.
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Fotografia na okładce została wykorzystana za zgodą Shutterstock.
Wydawnictwo HELION
ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Jako jeden z najbardziej znanych naukowców i pisarzy naszych czasów, […] Dawkins otwarcie i szczerze zachwyca się naturą. Jeżeli cokolwiek jest dla niego święte, to tylko prawda i prowadząca do niej droga cierpliwości. […] Jest wspaniałym pisarzem, wielkim rzecznikiem rozsądku i niewyczerpanym źródłem wiedzy.
— „New Republic”
Dawkins […] jest człowiekiem o ugruntowanych poglądach, które wyraża z niezwykłą jasnością i wyrazistością.
— „Scientific American”
Wyjątkowo dobra. […] Tym, co łączy wszystkie eseje, jest ożywiający je duch naukowej przejrzystości, intelektualnej uczciwości, prawdy i odwagi. […] Dawkinsa czyta się z radością, nie tylko z powodu piękna jego prozy, ale także ze względu na elegancję i siłę jego argumentów.
— „Literary Review”
Od tych stron bije blask nauki będącej źródłem radości. […] Uderza niezwykła klarowność jego [Dawkinsa] wizji.
— „Time Out”
Niniejszy zbiór esejów napisanych przez jednego z najbardziej wpływowych biologów ewolucyjnych na świecie jest koronnym dowodem poświęcenia autora dla naukowej prawdy, odkrywanej dzięki niezbitym dowodom i żelaznej logice rozumowania.
— „Science News”
Entuzjazm Dawkinsa dla różnorodności życia na naszej planecie powinien okazać się zaraźliwy.
— „Publishers Weekly”
Niezwykle przyjemna podróż do świata zasad nauki […] błyskotliwie opisana i celebrowana.
— „Kirkus Review”
Zagorzały orędownik wyższości nauki empirycznej nad przesądami. […] Nawet jego najbardziej bezkompromisowe teksty budzą zachwyt cudami fizycznego świata.
— „Library Journal”, po przyznaniu niniejszemu zbiorowi nagrody dla najlepszej książki popularnonaukowej roku
Dla Juliet na osiemnaste urodziny.
Niniejsza książka jest zbiorem tekstów wybranych spośród wszystkich artykułów i wykładów, tyrad i refleksji, recenzji i przedmów, hołdów i mów pogrzebowych opublikowanych (a w kilku przypadkach nieopublikowanych) przeze mnie w ciągu 25 lat. Pojawia się w niej wiele tematów — niektóre dotyczą darwinizmu i nauki w ogólności, inne moralności i religii, a jeszcze inne edukacji, sprawiedliwości, żałoby, Afryki i historii nauki. Znajdują się tu także teksty bardzo osobiste, z rodzaju tych, które nieodżałowany Carl Sagan nazywał „listami miłosnymi do nauki i racjonalności”.
Choć muszę się przyznać do okazjonalnych wybuchów (całkowicie uzasadnionej) irytacji w moich tekstach, lubię pielęgnować w sobie przekonanie, że większość z tego, co piszę, jest utrzymana w pogodnym, a nawet żartobliwym tonie. Tam, gdzie okazuję pasję, jest się czym pasjonować. Gdy wpadam w gniew, mam nadzieję, że jest to gniew kontrolowany. Kiedy pojawia się smutek, staram się, żeby nie przerodził się w rozpacz i nie zabił nadziei na przyszłość. Niemniej nauka jest dla mnie w większości przypadków źródłem ogromnej radości i mam nadzieję, że to widać w niniejszej książce.
Została ona podzielona na siedem części, do których teksty zostały wybrane i uporządkowane przez redaktor Lathę Menon w porozumieniu ze mną. Przy całej wszechstronności i inteligencji, której można się spodziewać po redaktorce anglojęzycznego wydania Encyklopedii Encarta, Latha okazała się także utalentowaną antologistką. Napisałem krótkie wstępy do poszczególnych części, w których zawarłem swoje refleksje na temat tekstów uznanych przez Lathę za warte przedrukowania oraz na temat związków pomiędzy nimi. Do niej należało trudniejsze zadanie i jestem pełen podziwu dla jej rozeznania w znacznie większej liczbie moich pism, niż tu przedstawiono, oraz dla jej umiejętności, dzięki którym udało jej się wykazać subtelną równowagę między nimi, dla mnie wcześniej niedostrzegalną. Niemniej jeśli chodzi o materiał, spośród którego wybierała eseje do tej książki, odpowiedzialność za jego powstanie spoczywa oczywiście wyłącznie na mnie.
Nie da się wymienić wszystkich ludzi, którzy przyczynili się w jakiś sposób do napisania tych tekstów w ciągu ostatnich 25 lat. Jednakże na podziękowania za pomoc okazaną podczas przygotowywania niniejszego tomu zasługują przede wszystkim: Yan Wong, Christine DeBlase-Ballstadt, Michael Dover, Laura van Dam, Catherine Bradley, Anthony Cheetham oraz oczywiście Latha Menon. Moja wdzięczność dla Charlesa Simonyiego — fundatora katedry, którą kieruję — jest niezmiennie przeogromna. Dziękuję także mojej żonie Lalli Ward — za wsparcie, dobre rady i doskonały słuch wyczulony na melodię języka.
Richard Dawkins
Napisanie wstępu do tej książki to dla mnie wielkie wyzwanie. Choćby dlatego, że Richard Dawkins jest jednym z najlepszych popularyzatorów nauki na świecie, a ów zbiór jego tekstów jest tak różnorodny, że chciałoby się powiedzieć jedynie: czytajcie, myślcie, wyciągajcie wnioski i sięgajcie po więcej! Skoro jednak mam szansę zająć nieco więcej miejsca, ujmę to w ten sposób — czytajcie Dawkinsa, bo w pewnym sensie jest on uosobieniem teorii ewolucji.
Przede wszystkim — znakomicie objaśnia otaczający nas świat. Ewolucjonizm tłumaczy nam, skąd wzięły się organizmy żywe, dlaczego są takie, a nie inne, i co może stać się z nimi w przyszłości. Dawkins potrafi zaś, jak rzadko kto, wyjaśnić nam wiele fenomenów z racjonalnej, naukowej perspektywy, od biologii („Darwin tryumfujący”, „Geny nie są nami”), przez moralność („Kapłan diabła”, „Luki w umyśle”), po rozwój kultury („Chińska dżonka i chińskie szepty”).
Idee w nauce mają to do siebie, że z założenia nigdy nie są idealne i niezmienne. Teoria ewolucji wciąż ewoluuje i nawet jej zwolennicy nie zawsze się ze sobą zgadzają. Rozdział piąty („Etrusków wrogich huf”) dobitnie to pokazuje — Dawkins często wchodził w spór z wybitnym, nieżyjącym już ewolucjonistą Stephenem Jayem Gouldem. Zawsze jednak był to spór rzeczowy i konstruktywny. Dawkins, podobnie jak każdy szanujący się naukowiec, jest otwarty na nowe fakty i interpretacje. Przykładem może być jego podejście do etyki — przez wiele lat utrzymywał, że nauka nie może nam pomóc w określeniu, co jest dobre, a co złe, ale ostatnio zaczął zmieniać zdanie w tej kwestii.
Ewolucjonizm bywa porównywany z przewrotem kopernikańskim — tak drastycznie zmienił nasze postrzeganie świata, że trudno przejść obok niego obojętnie. Podobnie jest z publicystyką Dawkinsa. Wiele osób nie zgadza się z jego stanowiskiem, ale też nie wypada go ignorować, zwłaszcza że potrafi on pisać np. o religii i z naukowym dystansem („Wirusy umysłu”), i z naładowaną emocjami pasją („Czas podnieść głowę”). Przystępny miniwykład zawarty w liście „Modlitwa za mą córkę” powinien skłonić do refleksji i dyskusji każdego w miarę oświeconego przedstawiciela Homo sapiens.
Oczywiście są tacy, którzy odrzucają teorię ewolucji, a Dawkinsa odsądzają od czci i wiary (to drugie zresztą zapewne wcale go nie martwi). Takie osoby raczej nigdy nie sięgną po tę książkę — a szkoda, bo opisane w niej zjawiska i prawidłowości dotyczą przecież wszystkich z nas. Czasem mogą to być wręcz informacje na wagę życia i śmierci, jeśli dotyczą chociażby naszego zdrowia („Krystaliczna prawda i kryształowe kule”, „Cudowne mikstury”). Gdy zatem przeczytacie Kapłanadiabła, pożyczcie go komuś, kto do tej pory lekceważył ewolucjonizm, a Dawkinsa uważał za diabła wcielonego. Oto bowiem ostatnie ze znalezionych przeze mnie podobieństw — teoria ewolucji działa i wpływa na nasz świat, czy nam się to podoba, czy nie. Podobnie jest z nauką, którą popularyzuje autor tej książki.
Jan Stradowski
szef działu nauki magazynu „Focus”, prowadzący audycję „Człowiek 2.0” w Radiu TOK FM
Pierwszy esej w niniejszym tomie, „Kapłan diabła” (1.1), nie był dotąd publikowany. Jego tytuł, zapożyczony przez całą książkę, jest wytłumaczony w tekście. Drugi, zatytułowany „Co jest prawdą?” (1.2), został wydrukowany w magazynie „Forbes ASAP” w związku z sympozjum pod tym samym tytułem. Naukowcy mają skłonność do uważania prawdy za coś niepodważalnego i denerwują się, gdy ktoś wdaje się w filozoficzne dywagacje na temat jej realności lub znaczenia. Nakłanianie natury do wyjawienia swoich sekretów jest wystarczająco trudnym zadaniem nawet bez udziału gapiów i pieczeniarzy stawiających niepotrzebne przeszkody na naszej drodze. W moim eseju przekonuję, że powinniśmy przynajmniej być konsekwentni. Prawdy dotyczące życia codziennego można równie łatwo — albo równie trudno — zakwestionować jak prawdy naukowe. Unikajmy więc podwójnych standardów.
Czasem bardzo się obawiam udręki podwójnych standardów. Zaczęło się to już w dzieciństwie, kiedy mój idol z tamtych czasów, doktor Dolittle (jego postać uparcie pojawiała się w mojej wyobraźni, gdy czytałem książkę Podróż naturalisty, napisaną przez bohatera mojego dorosłego życia — Karola Darwina), obudził moją świadomość (by użyć przydatnego zwrotu z żargonu feministek) w kwestii traktowania przez nas zwierząt. Powinienem dodać „niebędących ludźmi”, bo przecież my sami także jesteśmy zwierzętami. Peter Singer, przedstawiciel filozofii moralności, któremu słusznie przypisuje się duże zasługi w budzeniu świadomości ludzi w tym zakresie, przeprowadził się ostatnio z Australii do Princeton. W książce The Great Ape Project postuluje przyznanie innym dużym małpom człekokształtnym praw obywatelskich podobnych do tych, którymi cieszy się wielka małpa zwana człowiekiem — oczywiście w takim zakresie, w jakim byłoby to praktycznie uzasadnione. Warto się zastanowić nad tym, dlaczego ten pomysł wydaje się tak absurdalnie śmieszny, ponieważ im dłużej się nad nim myśli, tym mniej groteskowy się wydaje. Tanie żarciki w stylu „Trzeba będzie zainstalować w lokalach wyborczych wzmocnione kabiny do głosowania dla goryli” bardzo łatwo sparować — wszak dzieci, chorzy psychicznie i członkowie Izby Lordów także cieszą się prawami obywatelskimi, choć nie mogą głosować w wyborach. Największe zastrzeżenie wobec programu GAP brzmi: „Do czego to doprowadzi? Będziemy przyznawali prawa ostrygom?”. (Nawiasem mówiąc, to dowcip Bertranda Russella, wypowiedziany w podobnym kontekście). W którym miejscu będzie przebiegała granica? W „Lukach w umyśle” (1.3), stanowiących mój wkład do książki Singera, posługuję się argumentem ewolucyjnym, aby pokazać, że przede wszystkim w ogóle nie powinniśmy się zajmować wyznaczaniem granic. Nie ma bowiem żadnego prawa natury, które mówiłoby, że muszą one być wyraźne i jednoznaczne.
W grudniu 2000 roku zostałem poproszony przez Davida Milibanda, ówczesnego szefa gabinetu politycznego premiera, a obecnie ministra szkolnictwa, o sporządzenie dla Tony’ego Blaira notatki na temat „Nauka, genetyka, ryzyko i etyka” (1.4), którą adresat mógłby przeczytać w czasie świątecznego urlopu. Zamieszczam jej tekst (wcześniej niepublikowany) w niniejszym tomie, pomijając jednak fragment dotyczący ryzyka oraz kilka akapitów pokrywających się z treścią innych esejów.
Wszelkie propozycje ograniczenia, choćby w najmniejszym stopniu, udziału ławy przysięgłych w procesie sądowym są przyjmowane z ogromnym oburzeniem. Sam byłem ławnikiem trzy razy i moje doświadczenia okazały się bardzo nieprzyjemne i rozczarowujące. Znacznie później dwa nadmiernie nagłośnione procesy przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych skłoniły mnie do przemyślenia przyczyn mojego braku zaufania do wymiaru sprawiedliwości i wyartykułowania ich w eseju „Rozprawa przed sądem przysięgłych” (1.5).
Kryształy należą do arsenału wszelkiej maści współczesnych szamanów, mistyków, mediów i innych szarlatanów. Gdy pisałem szósty artykuł zamieszczony w tej części książki, moim celem było wyjaśnienie prawdziwej magii kryształów czytelnikom londyńskiej gazety „Sunday Telegraph”. Kiedyś tylko najgorsze brukowce rozpisywały się o takich zabobonach jak wróżenie z kryształowych kul i astrologia. Dziś nawet poważne tytuły, w tym „Telegraph”, zniżyły się do regularnego drukowania kolumny z horoskopami. Dlatego właśnie przyjąłem zaproszenie i napisałem artykuł o „Krystalicznej prawdzie i kryształowych kulach” (1.6).
Bardziej wyrobieni intelektualnie szarlatani stali się obiektem mojego ataku w następnym eseju, zatytułowanym „Postmodernizm obnażony” (1.7). „Dawkinsowskie prawo zachowania trudności” głosi, że obskurantyzm w danej dziedzinie naukowej rozszerza się, wypełniając próżnię jej rzeczywistej prostoty. Fizyka jest niezwykle trudnym i głębokim przedmiotem, dlatego fizycy muszą ciężko pracować, żeby uczynić jej język tak prostym, jak to tylko możliwe („ale nie prostszym”, zaznaczał słusznie Einstein) — i robią to sumiennie. Przedstawiciele innych dziedzin nauki — ktoś mógłby tu wytknąć palcem kontynentalną szkołę krytyki literackiej albo nauk społecznych — cierpią na przypadłość, którą Peter Medawar (chyba) nazwał „zazdrością wobec fizyki”. Chcą uchodzić za wybitnych myślicieli, ale ponieważ ich dyscypliny są dość proste i raczej płytkie, muszą nadrabiać językiem, by to ukryć. Fizyk Alan Sokal spłatał wyborny figiel „kolektywowi edytorskiemu” (cóż to takiego?) szczególnie pretensjonalnego czasopisma poświęconego naukom społecznym. Następnie razem ze swoim kolegą Jeanem Bricmontem opublikował książkę poświęconą szerzącej się epidemii modnych bzdur. „Postmodernizm obnażony” to moja recenzja tej przezabawnej, a jednocześnie głęboko niepokojącej pracy.
Muszę dodać, że choć słowo „postmodernizm” pojawia się w tytule nadanym temu esejowi przez redaktorów magazynu „Nature”, nie umiałbym (i oni chyba także) powiedzieć, co ono oznacza. Tak naprawdę uważam, że poza ściśle zdefiniowaną dziedziną architektury, z której pochodzi, nie znaczy zupełnie nic. Proponuję wykonywanie prostego testu za każdym razem, gdy ktoś użyje tego słowa w innym kontekście. Należy natychmiast przerwać wypowiedź rozmówcy i zapytać tonem życzliwej ciekawości, co ono oznacza. Jeszcze nigdy nie usłyszałem w takiej sytuacji odpowiedzi, która choć z grubsza przypominałaby użyteczną albo przynajmniej w miarę spójną definicję. Zagadnięta osoba najczęściej wybucha nerwowym śmiechem i rzuca z wymuszoną swobodą: „No tak, zgadzam się, to okropne słowo, prawda? Ale wiesz przecież, o co mi chodzi”. Cóż, właśnie, że nie wiem…
Jako wieloletni nauczyciel wzdragam się na myśl o kierunku, w którym zmierza nasza edukacja. Niemal codziennie docierają do moich uszu potworne historie o ambitnych rodzicach i ambitnych szkołach rujnujących maluchom dzieciństwo. To zaczyna się koszmarnie wcześnie. Sześcioletni chłopiec chodzi do „terapeuty”, ponieważ „zamartwia się” tym, że nie jest tak dobry z matematyki jak jego koledzy. Dyrektorka szkoły wzywa do siebie rodziców małej dziewczynki, żeby im zasugerować zatrudnienie korepetytora. Ci odpowiadają, że przecież uczenie dzieci jest obowiązkiem szkoły, więc dlaczego ich córka odstaje od reszty dzieci? Dlatego — tłumaczy cierpliwie dyrektorka — że rodzice wszystkich innych dzieci zatrudniają korepetytorów.
Zagrożona jest nie tylko radość dzieciństwa, lecz także radość prawdziwej edukacji, płynąca z czytania wspaniałej książki dla samej przyjemności obcowania z opowieścią, a nie dla zaliczenia sprawdzianu; ze studiowania przedmiotu z czystej fascynacji, a nie ze względu na jego obecność w programie nauczania; ze spoglądania w oczy powołanego nauczyciela, rozpalające się miłością do wykładanej dziedziny. „Radość niebezpiecznego życia — Sanderson z Oundle” (1.8) to próba przywołania z przeszłości ducha jednego z takich wybitnych nauczycieli.
Darwin tylko trochę żartował, gdy w liście do swego przyjaciela Hookera z 1856 roku użył sformułowania „kapłan diabła”:
Cóż za księgę mógłby napisać kapłan diabła o niezdarnych, marnotrawnych, nieudolnie prymitywnych i obrzydliwie okrutnych dziełach natury.
Można się spodziewać, że proces poszukiwania za pomocą prób i błędów, całkowicie niezaplanowany i odbywający się na ogromną skalę doboru naturalnego, będzie niezdarny, marnotrawny i nieudolny. Co do marnotrawstwa nie ma żadnych wątpliwości. Już wcześniej podkreślałem, że elegancja ruchów geparda i gazeli jest okupiona ogromną ilością krwi i cierpienia niezliczonych przodków obu tych zwierząt. Choć więc sam proces ewolucji jest niezdarny i nieudolny, jego rezultaty są tych cech pozbawione. W jaskółce nie ma śladu niezdarności, a rekina nie można nazwać nieudolnym. Według standardów właściwych projektantom niezdarny i nieudolny jest darwinowski algorytm, który sterował ich ewolucją. Jeśli zaś chodzi o okrucieństwo, oddajmy głos samemu Darwinowi, który pisał w liście do Asy Graya w 1860 roku:
Nie mogę uwierzyć, aby miłosierny i wszechmocny Bóg miał celowo stworzyć gąsieniczniki (Ichneumonidae) z osobliwą zaiste intencją, aby żywiły się one żywym ciałem gąsienic[1].
Autor współczesny Darwinowi, francuski przyrodnik Jean Henri Fabre, opisał podobne zachowanie występujące wśród szczerklin (Ammophila):
Jest ogólną zasadą, że larwy posiadają osobne ośrodki nerwowe we wszystkich segmentach ciała. Dotyczy to zwłaszcza dżdżownic, padających rytualną ofiarą szczerkliny owłosionej. Szczerklina zna ten sekret anatomii: nakłuwa dżdżownicę raz za razem, od początku do końca, segment po segmencie, zwój za zwojem[2].
Gąsieniczniki Darwina, podobnie jak szczerkliny Fabre’a, żądlą swe ofiary nie po to, żeby zabić, lecz by je sparaliżować i zapewnić swoim larwom źródło świeżego (żywego) mięsa. Darwin dobrze wiedział, że obojętność na cierpienie jest nieodłączną konsekwencją doboru naturalnego, choć przy wielu okazjach próbował bagatelizować okrucieństwo natury, sugerując, iż jej śmiertelne ciosy są miłosiernie szybkie. Niemniej kapłan diabła z nie mniejszą szybkością odparłby na to, że o ile w przyrodzie w ogóle istnieje miłosierdzie, jest przypadkowe. Natura nie jest dobra ani zła — jest obojętna. Pozorne dobro wypływa z tego samego imperatywu co okrucieństwo. Mówiąc słowami George’a C. Williamsa, jednego z najbardziej wnikliwych następców Darwina:
Jak zresztą inaczej niż sprzeciwem potraktować może ktokolwiek o rozbudzonym poczuciu moralnym system, w którym ostatecznym celem życia jest przekazanie przyszłym pokoleniom większej ilości swych genów, niż są do tego zdolni sąsiedzi; proces, w którym jedynym przesłaniem, jakie geny te zaniosą przyszłemu pokoleniu, jest „wyzyskuj do końca twe środowisko, włączając w to twych krewnych i przyjaciół, tak byś zawsze osiągał nasz (genów) maksymalny sukces”; i w którym złotą zasadą postępowania jest „nie oszukuj, chyba że miałbyś na tym skorzystać”[3].
Bernard Shaw musiał przyjąć zawiłą koncepcję ewolucji lamarckistowskiej tylko ze względu na moralne implikacje darwinizmu. W przedmowie do książki Back to Methuselah napisał:
Kiedy objawia się całe jego znaczenie, ludzkie serce zapada się w stercie piasku. Jest w nim odrażający fatalizm, koszmarna i godna potępienia redukcja piękna i inteligencji, siły i celowości, honoru i aspiracji.
Jego uczeń diabła w każdym razie był i tak o wiele weselszym łobuzem niż Darwinowski kapłan. Shaw nie uważał się za człowieka religijnego, ale miał dziecięcą niezdolność odróżniania prawdy od tego, co chcielibyśmy za nią uważać. Ta sama cecha wyznacza kierunek działań dzisiejszych populistycznych przeciwników ewolucji:
Ewolucja dała nam przede wszystkim przekonanie, że to silni mają rację. Kiedy Hitler mordował 10 milionów niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci, działał w zupełnej zgodzie z teorią ewolucji oraz wbrew wszystkiemu, co ludzie wiedzą o dobru i złu. […] Jeżeli będziemy mówili dzieciom, że pochodzą od małp, będą się zachowywały jak małpy[4].
Przeciwną reakcją na bezduszność doboru naturalnego jest egzaltowanie się nią pospołu z darwinistami społecznymi oraz — co zdumiewające — H.G. Wellsem. W rozdziale Wizji przyszłości poświęconym wierze, moralności i polityce przyszłego państwa, będącego wellsowską utopią darwinistyczną, można znaleźć takie oto mrożące krew w żyłach fragmenty:
W jakim stosunku znajdzie się Państwo Przyszłości wobec ras niższych? […] Co się tyczy olbrzymich ras ludzi wpół czarnych, wpół żółtych i tych wszystkich, którzy nie podążą za ogólnym rozwojem, to cóż — powiedzmy otwarcie — świat nie jest instytucyą dobroczynną: jeżeli owe rasy nie potrafią wytworzyć silnych, zdrowych jednostek, odgrywających jakąś rolę w olbrzymim świecie Przyszłości — będą musiały upaść i wygasnąć. […] Etyka obywateli Państwa Przyszłości przede wszystkiem sprzyjać będzie rozmnażaniu się wszystkiego, co jest w ludzkości pięknem i twórczem: a więc wzrastaniu silnych i wspaniałych ciał, jasnych i potężnych umysłów […]. Metodą, której używała dotychczas natura, kształtując świat, metodą, dzięki której słabość nie jest w stanie wspierać słabości […], jest śmierć. […] Ludzie Przyszłości […] nie będą uczuwali żalu ani wstrętu, zadając śmierć, bo o znaczeniu życia mieć będą wznioślejsze niż my pojęcie[5].
Kolega Wellsa Julian Huxley bagatelizował czarnowidztwo kapłana diabła, próbując zbudować system etyczny na fundamencie tego, co sam uważał za postępowe aspekty ewolucji. Pierwszy utwór z tomu Essays of a Biologist, zatytułowany „Progress, Biological and Other”, zawiera ustępy brzmiące niemal jak wezwanie do walki pod sztandarami ewolucji:
Twarz (człowieka) jest zwrócona w tym samym kierunku, w którym zmierza główna fala ewolucji życia, a jego najwyższym przeznaczeniem, celem, który przez tak długi czas uważał za najważniejszy, jest rozwijanie procesu realizowanego od milionów lat przez naturę, wdrażanie coraz mniej rozrzutnych metod i przyspieszanie za pomocą własnej świadomości tego, co w przeszłości było tylko działaniem ślepych, nieświadomych sił[6].
Wolę jednak stanąć ramię w ramię z krzepiąco wojowniczym dziadkiem Juliana, T.H. Huxleyem, w przeciwieństwie do Shawa zgodzić się, że dobór naturalny jest dominującą siłą w ewolucji biologicznej, w przeciwieństwie do Juliana przyznać, że nie jest on niczym przyjemnym, oraz w przeciwieństwie do Wellsa walczyć przeciwko niemu jako istota ludzka. Oto słowa T.H. Huxleya wygłoszone w 1893 roku w Oksfordzie, podczas wykładu romanesowskiego[I] zatytułowanego Evolution and Ethics:
Musimy raz na zawsze zrozumieć, że postęp etyczny społeczeństwa nie jest skutkiem imitowania postępu kosmicznego ani tym bardziej uciekania od niego, lecz walki z nim[7].
Podobnie brzmi rekomendacja G.C. Williamsa, pod którą i ja się podpisuję. Ponurą wizję kapłana diabła traktuję jak wezwanie do walki. Jako przedstawiciel świata nauki jestem zagorzałym darwinistą, przekonanym o tym, że nawet jeśli dobór naturalny nie jest jedyną siłą sprawczą ewolucji, z całą pewnością jest jedyną znaną siłą zdolną do wytworzenia iluzji celowości, która tak bardzo uderza wszystkich obserwatorów natury. Niemniej będąc zwolennikiem teorii Darwina w wymiarze naukowym, jednocześnie jestem fanatycznym antydarwinistą, jeśli chodzi o politykę i sposób prowadzenia naszych ludzkich spraw. W moich poprzednich książkach, takich jak Samolubny gen i Ślepy zegarmistrz[8], wychwalałem niezaprzeczalną zgodność stanowiska kapłana diabła z faktami (gdyby Darwin miał użyć większej liczby pejoratywnych przymiotników w cytowanym na początku fragmencie, prawdopodobnie znalazłyby się wśród nich słowa „samolubny” i „ślepy”). Jednocześnie zawsze podkreślałem prawdziwość słów kończących moją pierwszą książkę: „My, jako jedyni na Ziemi, możemy zbuntować się przeciw tyranii samolubnych replikatorów”.
Jeżeli ktoś dostrzega tu jakąś niespójność czy nawet paradoks, jest w błędzie. W faworyzowaniu darwinizmu na polu naukowym i odrzucaniu go na gruncie humanizmu nie ma żadnej sprzeczności, tak samo jak nie ma jej w objaśnianiu mechanizmu kancerogenezy przez naukowca będącego jednocześnie praktykującym lekarzem zwalczającym raka. Z uzasadnionych teorią Darwina względów ewolucja dała nam mózg, który rósł dopóty, dopóki jego rozmiar nie umożliwił mu zrozumienia własnej proweniencji, ubolewania nad moralnymi implikacjami ewolucji i przeciwstawiania się im. Każde użycie środków antykoncepcyjnych dowodzi, że mózg potrafi zadrwić z mechanizmu doboru naturalnego. Jeżeli — co sugeruje moja żona — samolubne geny są Frankensteinami, a wszelkie życie ich potworem, tylko my jesteśmy w stanie doprowadzić tę opowieść do puenty, zwracając się przeciwko naszym stwórcom. Mamy do czynienia z niemal dokładną negacją słów biskupa Herberta: „[co z tego, że] piękne są widoki, gdy człowiek na wskroś zły”. Tak, człowiek może być zły, ale jednocześnie jest jedyną możliwą drogą ucieczki od spuścizny kapłana diabła: od okrucieństwa, niezdarności i nieudolnej marnotrawności.
Rzecz w tym, że nasz gatunek, obdarzony dalekowzrocznością — produktem symulacyjnej rzeczywistości wirtualnej, zwanej potocznie „wyobraźnią” — może zaplanować działanie cechujące się przeciwieństwem marnotrawstwa, a jeśli się uda, nawet minimalną niezdarnością. Dar rozumienia jest prawdziwym pocieszeniem, nawet jeśli tym, co rozumiemy, jest niewygodne przesłanie kapłana diabła. To tak, jakby ów kapłan wydoroślał i uzupełnił swój komunikat: „Tak — mówi — historyczny proces, dzięki któremu zostaliście powołani do życia, jest marnotrawny, okrutny i prymitywny. Ale rozkoszujcie się swoją egzystencją, ponieważ w tym procesie doszło do nieumyślnego błędu, który zaowocował stworzeniem jego negacji. Zaledwie niewielkiej negacji na lokalną skalę, nie ma co do tego wątpliwości: dotyczy ona wszak tylko jednego gatunku, a właściwie mniejszej części jego przedstawicieli, ale jest w tym nadzieja”.
Powinniśmy się rozkoszować tym bardziej, że niezgrabny i okrutny algorytm doboru naturalnego doprowadził do powstania maszyny zdolnej do internalizacji tegoż algorytmu i stworzenia jego modelu — oraz wielu innych modeli — w mikrokosmosie wnętrza ludzkiej czaszki. Być może zdyskredytowałem Juliana Huxleya w tym tekście, ale muszę przyznać, że w 1926 roku opublikował on wiersz poruszający kilka spraw, o których ja sam chciałbym powiedzieć (oraz coś, o czym wolałbym milczeć)[9]:
Byty materialne w twój umysł weszły nieproszone
I w wypełnionej nagle kryształowej Sali
Dziwni partnerzy wzajem siebie pokochali.
Rozmnożyły się rzeczy w myśli zamienione.
W twej głowie znalazł bowiem ducha fakt cielesny.
Złączeni po wsze czasy długiem obustronnym
zbudowaliście mikrokosmos, co z ogromnym
trudem wziął na ramiona wysiłek bezkresny.
Zmarli wciąż tam prowadzą rozmowy z gwiazdami,
Równik gwarzy z biegunem, noc z dniem dyskutuje,
A duch z materii świata zmaga się kratami —
Przekleństwo izolacji w nicość ulatuje.
Wszechświat z życiem, działaniem, planami nie zwleka,
Gdy w końcu Bóg stworzony w umyśle człowieka.
Julian Huxley napisał jakiś czas później w książce Essays of a Humanist:
Ziemia jest jednym z tych rzadkich miejsc w kosmosie, gdzie rozkwitł umysł. Człowiek jest wytworem niemal trzech miliardów lat ewolucji i to w jego osobie proces ewolucyjny wreszcie uzyskał świadomość samego siebie i swoich możliwości. Bez względu na to, czy mu się to podoba, czy nie, jest on (człowiek) odpowiedzialny za dalszy przebieg ewolucji naszej planety[10].
Podobny Huxleyowi luminarz syntezy neodarwinowskiej, wielki amerykański genetyk rosyjskiego pochodzenia Theodosius Dobzhansky, zajmował zbliżone stanowisko:
Doprowadzając do narodzin człowieka, proces ewolucyjny zyskał samoświadomość, prawdopodobnie po raz pierwszy i jedyny w historii Kosmosu[11].
Kapłan diabła mógłby więc powiedzieć: „Podnieś dumnie głowę, Dwunożna Małpo. Z rekinem nie wygrasz w wodzie, z gepardem na lądzie, a z jaskółką w powietrzu. Kapucynka lepiej się wspina, słoń jest silniejszy, a sekwoja bardziej długowieczna. Niemniej to ty otrzymałeś największy dar: możliwość zrozumienia bezlitośnie okrutnego procesu, który doprowadził do narodzin tych wszystkich form życia; możność wzdrygnięcia się z odrazą na myśl o jego konsekwencjach; dar przewidywania — czyli coś zupełnie obcego niezdarnej, krótkookresowej krzątaninie doboru naturalnego — oraz możliwość internalizacji całego kosmosu”.
Dostaliśmy w darze mózgi, które — odpowiednio wyedukowane i obdarzone wolną wolą — mogą modelować wszechświat oraz rządzące nim prawa, do których zalicza się także algorytm Darwina. Sam jego twórca napisał w słynnym fragmencie kończącym książkę O powstawaniu gatunków:
Tak więc z walki w przyrodzie, z głodu i śmierci bezpośrednio wynika najwznioślejsze zjawisko, jakie możemy pojąć, a mianowicie powstawanie wyższych form zwierzęcych. Wzniosły zaiste jest to pogląd, że Stwórca[II]natchnął życiem kilka form lub jedną tylko i że gdy planeta nasza, podlegając ścisłemu prawu ciążenia, dokonywała swych obrotów, z tak prostego początku zdołał się rozwinąć i wciąż jeszcze się rozwija nieskończony szereg form najbardziej godnych podziwu i najpiękniejszych[12].
Przytoczony pogląd jest nie tylko wzniosły, choć spod ciepłego koca ignorancji może się wydawać ponury i zimny, ale też głęboko odświeżający, kiedy staniemy twarzą w twarz z przenikliwym wichrem zrozumienia; yeatsowskim „wiatrem dmącym przez gwiaździste pustkowia”. W innym eseju zacytowałem inspirujące słowa wybitnego nauczyciela F.W. Sandersona, który zachęcał swoich podopiecznych do prowadzenia „niebezpiecznego życia”
wypełnionego buzującym ogniem entuzjazmu, anarchicznego, rewolucyjnego, energicznego, demonicznego, dionizyjskiego, przepełnionego nieprzepartą żądzą tworzenia — takie jest bowiem życie człowieka, który rezygnuje z bezpieczeństwa i szczęścia na rzecz rozwoju i szczęścia.
„Bezpieczeństwo i szczęście” oznacza zadowolenie z prostych odpowiedzi i taniego komfortu; zamykanie się w ciepłym kokonie wygodnego kłamstwa. Demoniczna alternatywa, podsuwana przez dojrzałego kapłana diabła, jest ryzykowna. Znajdź w sobie odwagę, by odrzucić uspokajające złudzenia i przestać się pocieszać wiarą w nieśmiertelność duszy. W zamian dostaniesz „rozwój i szczęście”; radość wynikającą z tego, że dorosłeś w świadomości rzeczywistego znaczenia egzystencji oraz faktu, że jest tymczasowa, a więc tym cenniejsza[III].
Brak wiedzy jest niebezpieczną rzeczą. To sformułowanie nigdy nie wydawało mi się uderzająco głębokie i mądre[IV], ale nabiera wyjątkowego znaczenia, kiedy odnosi się do braku wiedzy z zakresu filozofii (a to dość częsty przypadek). Naukowiec ośmielający się wypowiedzieć słowo na „p” (prawda) naraża się na przerwanie jego wywodów za pomocą takiej oto filozoficznej tyrady:
Nie istnieje prawda absolutna. Mówienie o tym, że metoda naukowa — w tym matematyka i logika — wyznacza uprzywilejowaną drogę do prawdy, jest tylko aktem wiary z twojej strony. Przedstawiciele innych kultur mogą wierzyć, że prawdę odczytuje się z zajęczych trzewi albo majaczeń proroka siedzącego na słupie. Tylko twoja osobista wiara w naukę sprawia, że faworyzujesz jeden rodzaj prawdy.
Ten prąd niedopieczonej filozofii nosi nazwę relatywizmu kulturowego. Stanowi jeden z tematów Modnych bzdur Alana Sokala i Jeana Bricmonta[14] oraz książki Paula Grossa i Normana Levitta Higher Superstition[15]. Wersja feministyczna została zręcznie zdemaskowana przez Daphne Patai i Norettę Koertge, autorki książki Professing Feminism: Cautionary Tales from the Strange World of Women’s Studies:
Uczestnicy studiów kobiecych uczą się, że logika jest narzędziem dominacji […], a standardowe normy i metody dociekań naukowych są seksistowskie, ponieważ brak im zgodności z „kobiecymi sposobami poznawania”. […] Te „subiektywistyczne” kobiety postrzegają metody logiki, analizy i abstrakcji jako „obce terytorium należące do mężczyzn” oraz „cenią intuicję jako bezpieczniejsze i bardziej owocne podejście do poszukiwania prawdy”[16].
W jaki sposób naukowcy mogą się ustosunkować do zarzutu, że ich „wiara” w logikę i naukową prawdę jest właśnie tym — wiarą — i nie powinna być „uprzywilejowana” (to ulubione słowo adwersarzy) w stosunku do innych możliwych prawd? Najprostsza odpowiedź brzmi: „Nauka może się wykazać konkretnymi wynikami”. Jak napisałem w Rzece genów:
Trudno o lepszy przykład hipokryty niż kulturowy relatywista na wysokości dziewięciu tysięcy metrów. […] Jeżeli lecisz samolotem na międzynarodowy kongres antropologów albo krytyków literackich, masz duże szanse, by dolecieć, a nie roztrzaskać się w szczerym polu, właśnie dlatego, że całe mnóstwo wykształconych inżynierów z plemienia nazywającego się cywilizacją Zachodu zrobiło multum obliczeń, które im się zgodziły[17].
Nauka wywodzi swoje roszczenia do prawdy ze spektakularnej zdolności zmuszania materii i energii do wykonywania niemal cyrkowych sztuczek na życzenie oraz przewidywania, co i kiedy się wydarzy.
Ale czy ta tendencja do egzaltowania się dokładnością przewidywań, możliwością wysłania rakiety w podróż na Saturna z ominięciem Jowisza, przechwycenia i naprawienia teleskopu Hubble’a, samą wreszcie logiką nie jest po prostu zawodowym skrzywieniem zachodnich naukowców? Cóż, przyjmijmy tę hipotezę i zacznijmy myśleć socjologicznie, a nawet demokratycznie. Załóżmy, że zgadzamy się przez chwilę traktować prawdę naukową jak jedną z wielu możliwych prawd i stawiać ją na równi z rywalkami: prawdą Trobriandczyków, prawdą Kikuju, prawdą Maorysów, prawdą Eskimosów, prawdą Nawahów, prawdą Janomamów, prawdą Kung Sah, prawdą feminizmu, prawdą islamu, prawdą hinduizmu. Lista możliwych prawd jest nieskończenie długa i fakt ten sam w sobie stanowi cenne spostrzeżenie.
Teoretycznie każdy człowiek mógłby swobodnie przerzucić się z jednej „prawdy” na inną, gdyby uznał, że jest lepsza od poprzedniej. Na jakiej podstawie? Dlaczego ktoś miałby na przykład porzucić prawdę Kikuju na rzecz prawdy Nawahów? Akty konwersji oparte na rzeczowych argumentach należą w istocie do rzadkości. Z jednym wyjątkiem — nauka jest jedyną prawdą na tej niekończącej się liście, która raz po raz przekonuje licznych konwertytów o swej wyższości nad innymi. Ludzie zachowują lojalność wobec innych systemów wierzeń z jednego tylko powodu: ponieważ zostali wychowani w określony sposób i nigdy nie poznali innego podejścia. Kiedy ludzie mają szczęście i mogą głosować nogami, lekarze zyskują klientelę, podczas gdy znachorzy odchodzą do lamusa. Nawet ci, którzy nie chcą lub nie mogą korzystać z dobrodziejstw ścisłego wykształcenia, chcą korzystać z technologii stworzonych przez innych ludzi posiadających takie wykształcenie. To prawda, że misjonarze z powodzeniem nawracają rzesze ludzi w krajach Trzeciego Świata. Niemniej przyczyną ich sukcesu nie są zalety religii, lecz technika oparta na wynikach badań naukowych, której istnienie jest błędnie przypisywane siłom nadprzyrodzonym, co zresztą można zrozumieć i wybaczyć:
Z całą pewnością Bóg chrześcijan jest potężniejszy niż nasz Juju, ponieważ przedstawiciele Chrystusa mają strzelby, lornetki, piły łańcuchowe, radio, książki pozwalające przewidzieć zaćmienie słońca z dokładnością do jednej minuty oraz skutecznie działające lekarstwa.
To tyle, jeśli chodzi o relatywizm kulturowy. Inny rodzaj krzykacza sprzeciwiającego się mówieniu o prawdzie odwołuje się do postaci Karla Poppera albo (co jeszcze modniejsze) Thomasa Kuhna:
Nie istnieje prawda absolutna. Twoje prawdy naukowe są zaledwie hipotezami, których jak dotąd nie udało się obalić i zastąpić nowymi. W najgorszym wypadku po następnej rewolucji naukowej dzisiejsze „prawdy” okażą się absurdalne i śmieszne, jeśli nie zupełnie fałszywe. Wy, naukowcy, potraficie tworzyć najwyżej przybliżenia, które stopniowo redukują liczbę błędów, ale nigdy nie doprowadzą do całkowitej ich eliminacji.
Frakcja popperowska wywodzi swe istnienie z przypadkowego faktu, że filozofowie nauki od lat mają obsesję na punkcie jednego wycinka historii nauki — porównania teorii grawitacji Newtona i Einsteina. To prawda, że newtonowskie prawo odwrotności kwadratów okazało się przybliżeniem, szczególnym przypadkiem bardziej ogólnej teorii Einsteina. Kiedy ktoś nie zna innych faktów z historii nauki, rzeczywiście może dojść do wniosku, że wszystkie pozorne prawdy są tylko przybliżeniami, które w przyszłości zostaną zastąpione innymi. W pewnym interesującym sensie wszystkie nasze spostrzeżenia zmysłowe — „prawdziwe” rzeczy, które „obserwujemy za pomocą naszych oczu” — można uważać za nieobalone „hipotezy” dotyczące świata, mogące łatwo ulec zmianie. Warto w tym miejscu wspomnieć o złudzeniach optycznych w rodzaju sześcianu Neckera.
Dwuwymiarowy wzór składający się z linii narysowanych na papierze reprezentuje dwie „hipotezy” figury przestrzennej. Widzimy sześcian, który po kilku sekundach zmienia się w inny sześcian, potem wraca do pierwotnej postaci i tak dalej. Być może dane dostarczane nam przez zmysły służą tylko do potwierdzania lub odrzucania mentalnych „hipotez” dotyczących otaczającego nas świata[18].
Cóż, to interesująca teoria, tak samo jak twierdzenie filozofów, że nauka dokonuje postępu poprzez snucie domysłów i zaprzeczanie im, i tak samo jak analogia między nimi. Taki sposób rozumowania — że wszystkie spostrzeżenia zmysłowe są tylko hipotetycznymi modelami powstającymi w mózgu — rodzi obawę, że w przyszłości dojdzie do zatarcia się granicy między rzeczywistością a iluzją w umysłach naszych potomków, których życie będzie jeszcze bardziej zdominowane przez komputery zdolne do tworzenia atrakcyjnych modeli. Nawet bez wnikania w skomplikowany mechanizm rzeczywistości wirtualnej można powiedzieć, że nasze zmysły wyjątkowo łatwo ulegają różnym oszustwom. Kiedy brakuje nam sceptycyzmu zakorzenionego w poczuciu rzeczywistości, iluzjoniści — czyli zawodowi sztukmistrze — potrafią nam wmówić, że na naszych oczach zachodzi nadprzyrodzone zjawisko. Tak naprawdę niektórzy znani niegdyś iluzjoniści dobrze żyją z wmawiania ludziom takich rzeczy — wiedzie im się znacznie lepiej niż wtedy, gdy otwarcie przyznawali, że są sztukmistrzami[V]. Niestety, naukowcy nie są dość dobrze wyposażeni, by demaskować telepatów, media i innych szarlatanów wyginających łyżki siłą woli. To zadanie lepiej powierzyć profesjonalistom, czyli innym prestidigitatorom. Zarówno ci uczciwi, jak i szarlatani mogą nas nauczyć, że bezkrytyczna wiara w zmysły nie jest najlepszą drogą do prawdy.
Niemniej powyższe rozważania nie podważają naszych wyobrażeń na temat istoty prawdy. Jeżeli zostanę postawiony przed sądem i prokurator zapyta mnie, kiwając groźnie palcem, czy to prawda, że w dniu morderstwa przebywałem w Chicago, nikt nie potraktuje mnie poważnie, gdy odpowiem:
Co pan ma na myśli, mówiąc o prawdzie? Hipoteza, że przebywałem w Chicago, jak dotąd nie została obalona, ale to kwestia czasu — prędzej czy później przekonamy się, że jest tylko przybliżeniem.
Tak samo nie mógłbym liczyć na zrozumienie ze strony sądu (nawet bongijskiego), gdybym wygłosił tyradę odwołującą się do relatywizmu kulturowego:
Przebywałem w Chicago tylko w zachodnim, naukowym rozumieniu słowa „w”. Bongijczycy interpretują je zupełnie inaczej. Według nich człowiek może być „w” jakimś miejscu tylko wtedy, gdy jest członkiem namaszczonej starszyzny, uprawnionym do zażywania tabaki z zasuszonej moszny kozła.
Po prostu jest prawdą, że Słońce jest gorętsze od Ziemi, a biurko, przy którym siedzę, jest zrobione z drewna. To nie są hipotezy czekające na obalenie, tymczasowe przybliżenia nieuchwytnej prawdy ani lokalne prawdy, którym łatwo zaprzeczyć w innych kulturach. To samo można bez ryzyka powiedzieć o wielu naukowych prawdach, nawet jeśli nie możemy ich potwierdzić własnymi zmysłami. Nie może być żadnych wątpliwości co do tego, że DNA ma postać podwójnej helisy i że jeśli prześledzimy linie rodowe człowieka oraz szympansa (albo ośmiornicy lub kangura), w pewnym miejscu w przeszłości natrafimy na wspólnego przodka. Pedant uzna, że to wciąż tylko hipotezy, które jutro mogą zostać obalone. Nigdy jednak do tego nie dojdzie. Rzeczywiście, twierdzenie, że w jurze nie żyli ludzie, jest domysłem, który można łatwo zanegować w przypadku odkrycia choćby jednej skamieniałości, której wiek zostanie wiarygodnie oszacowany metodą radiometryczną. Teoretycznie to może się kiedyś zdarzyć, ale jestem gotów się założyć, że tak się nie stanie. Nawet jeśli przytoczone stwierdzenia są nominalnie hipotezami poddawanymi weryfikacji, są tak samo prawdziwe jak zwykłe prawdy życia codziennego — jak to, że człowiek ma głowę, a moje biurko jest drewniane. Prawda naukowa nie budzi większych wątpliwości natury filozoficznej niż prawda zdroworozsądkowa. Bądźmy przynajmniej bezstronni w tym filozoficznym pieniactwie.
W tym miejscu nasza naukowa koncepcja prawdy rzeczywiście napotyka pewne poważne trudności. Nauka nie jest bowiem synonimem zdrowego rozsądku. Nieustraszony bohater nauki T.H. Huxley powiedział:
Nauka nie jest niczym innym niż wytrenowanym i zorganizowanym zdrowym rozsądkiem, różniącym się od zwykłego rozsądku tylko tym, czym weteran różni się od świeżo powołanego rekruta, a stosowane przez nią metody mają się do zdroworozsądkowych tak, jak precyzyjne cięcia szablisty do bezładnej machaniny maczugą dzikusa.
Huxley mówił jednak o metodach nauki, a nie o jej konkluzjach. Lewis Wolpert podkreślał w książce Nienaturalna natura nauki[19], że wnioski wyciągane przez naukę są często sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Teoria kwantowa jest z nim sprzeczna tak bardzo, że fizycy sprawiają czasem wrażenie obłąkanych. Każe się nam wierzyć, że pojedynczy kwant zachowuje się jak cząsteczka, przechodząc przez jeden otwór, a jednocześnie zachowuje się jak fala, interferując z nieistniejącą kopią samego siebie, kiedy otwarty jest drugi otwór, przez który ta kopia mogłaby przejść, gdyby istniała. Potem robi się jeszcze gorzej — tak bardzo, że niektórzy fizycy zaczynają się odwoływać do ogromnej liczby równoległych, lecz wzajemnie nieosiągalnych światów, które mnożą się, aby objąć wszystkie możliwe zdarzenia kwantowe. Jednocześnie inni, równie zdesperowani fizycy sugerują, że zdarzenia kwantowe są określane retrospektywnie w świetle podjętej decyzji o badaniu ich skutków. Teoria kwantowa sprawia wrażenie tak uderzająco dziwacznej, tak urągającej zdrowemu rozsądkowi, że nawet wielki Richard Feynman stwierdził: „Mogę chyba bez ryzyka powiedzieć, że nikt tak naprawdę nie rozumie mechaniki kwantowej”. Niemniej wiele przewidywań opartych na tej teorii zostało potwierdzonych, i to z niewiarygodną skrupulatnością, którą sam Feynman porównał do mierzenia odległości między Nowym Jorkiem a Los Angeles z dokładnością do średnicy ludzkiego włosa. Dzięki skutecznemu potwierdzeniu tych przewidywań można powiedzieć, że teoria kwantowa — albo przynajmniej jakaś jej wersja — jest tak samo prawdziwa jak wszystko, co wiemy o świecie.
Współczesna fizyka uczy, że prawdą jest nie tylko to, co widzą nasze oczy i nasz ograniczony umysł, który ewoluował jako narzędzie umożliwiające dostrzeganie obiektów średniej wielkości, poruszających się z niewielką prędkością po afrykańskiej sawannie. W obliczu głębokich i subtelnych tajemnic natury miałkie, pseudofilozoficzne dywagacje intelektualnych pozerów nie zasługują na uwagę dorosłego człowieka.
Szanowny Panie!
Apeluje Pan o pieniądze na ratowanie goryli. To bez wątpienia bardzo szlachetna inicjatywa, ale chyba Pan nie zauważył, że na kontynencie afrykańskim żyją także tysiące cierpiących dzieci. Na ratowanie goryli przyjdzie czas wtedy, gdy otoczymy opieką wszystkie te biedne dzieciaczki. Proszę się zastanowić nad swoimi priorytetami!
Ten hipotetyczny list mógłby być dziełem niemal każdego współczesnego człowieka pełnego dobrych intencji. Pokpiwając z niego, wcale nie chcę sugerować, że dawanie pierwszeństwa dzieciom jest złym pomysłem. Wręcz przeciwnie, to dobry pomysł, podobnie jak przyznawanie pierwszeństwa dzieciom w wielu innych sprawach. Chcę tylko zwrócić uwagę na automatyzm, bezmyślność i podwójne standardy szowinizmu gatunkowego. Wielu ludziom wydaje się oczywiste i bezdyskusyjne, że człowiek zasługuje na szczególne traktowanie. Aby to wykazać, wprowadzę drobną zmianę w powyższym liście:
Szanowny Panie!
Apeluje Pan o pieniądze na ratowanie goryli. To bez wątpienia bardzo szlachetna inicjatywa, ale chyba Pan nie zauważył, że na kontynencie afrykańskim żyją także tysiące cierpiącychmrówników. Na ratowanie goryli przyjdzie czas wtedy, gdy otoczymy opieką wszystkie te biedne stworzenia. Proszę się zastanowić nad swoimi priorytetami!
Drugi list musi sprowokować pytanie, czym mrówniki zasłużyły sobie na szczególne względy. To dobre pytanie i powinniśmy znaleźć satysfakcjonującą odpowiedź, zanim potraktujemy ten list poważnie. Twierdzę jednak, że pierwszy list nie skłoniłby większości ludzi do zastanowienia się nad tym, czym człowiek zasłużył sobie na szczególne traktowanie. Jak powiedziałem, nie przeczę, że istnieje bardzo przekonująca odpowiedź na to pytanie, inaczej niż w przypadku mrówników. Krytykuję tylko bezmyślność, która nie pozwala nam nawet zauważyć, że takie pytanie w ogóle można by zadać.
Przedstawiciele szowinizmu gatunkowego[VI] opierają się na bardzo prostym założeniu — ludzie to ludzie, a goryle to zwierzęta. Pomiędzy tymi stworzeniami zieje taka przepaść, że życie jednego ludzkiego dziecka bez wątpienia jest więcej warte niż życie wszystkich goryli na świecie. „Wartość” życia zwierzęcia jest wyznaczana przez koszt odtworzenia ponoszony przez jego właściciela albo, w przypadku rzadkich gatunków, przez ludzkość. Wystarczy jednak nadać nazwę Homo sapiens nawet najmniejszemu kawałeczkowi nieświadomej i nieczułej tkanki embrionalnej, żeby jej istnienie nabrało nagle nieskończonej, niemożliwej do obliczenia wartości.
Ten sposób myślenia jest cechą charakterystyczną umysłu, który chciałbym określić mianem „nieciągłego”. Każdy się zgodzi, że kobieta o wzroście 180 cm jest wysoka, a jej koleżankę mierzącą 150 cm nazwiemy niską. Takie przymiotniki jak „wysoki” i „niski” wręcz kuszą, żeby porządkować świat w kategoriach jakościowych, ale to wcale nie znaczy, że nasza rzeczywistość charakteryzuje się rozkładem nieciągłym. Gdyby ktoś mnie zapytał, czy kobietę o wzroście 173 cm należy uznać za wysoką, czy niską, wzruszyłbym ramionami i odpowiedziałbym: „Czy nie wystarczy ci informacja, że ma 173 cm wzrostu?”. Niemniej posiadacz nieciągłego umysłu, którego w tym miejscu nieco skarykaturuję, poszedłby do sądu, by ustalić (narażając budżet państwa na niemałe koszty), czy taką osobę należy uważać za wysoką, czy niską. Właściwie wcale nie muszę tworzyć karykatur. Sądy w RPA przez wiele lat ochoczo rozstrzygały, czy konkretne dzieci mieszanych par należy uważać za białe, czarne, czy „kolorowe”[VII].
Nieciągłość umysłu jest bardzo powszechną przypadłością. Staje się szczególnie niebezpieczna, gdy dotyka prawników i ludzi religijnych (prawnikami są nie tylko wszyscy sędziowie, ale także wielu polityków, a ci muszą zabiegać o głosy pobożnych). Niedawno po wygłoszeniu publicznego odczytu znalazłem się w krzyżowym ogniu pytań prawnika zasiadającego na widowni. Wykorzystał całą swą prawniczą przenikliwość, by zakwestionować pewien ciekawy aspekt ewolucji: „Jeżeli gatunek A na skutek ewolucji przekształca się w gatunek B — dowodził — musi dojść do sytuacji, w której matka należy jeszcze do starego gatunku A, zaś jej potomstwo już do nowego gatunku B. Przedstawiciele różnych gatunków nie mogą się krzyżować między sobą. Proszę wziąć pod uwagę — ciągnął — że jest mało prawdopodobne, by dziecko tak bardzo się różniło od swoich rodziców, aby nie mogło mieć potomstwa z podobnymi do nich osobnikami. Czyż to nie dowodzi wadliwości teorii ewolucji?” — zakończył triumfalnie.
Ale przecież to my arbitralnie podzieliliśmy zwierzęta na odrębne od siebie gatunki. Z punktu widzenia teorii ewolucji musiały istnieć formy pośrednie, nawet jeśli dawno wymarły, czym wydatnie ułatwiły nam systematyzację przyrody. Nie wszystkie jednak wyginęły. Ów prawnik byłby zaskoczony oraz — jak sądzę — zaintrygowany, gdyby się dowiedział o istnieniu tak zwanych „gatunków pierścieniowych”. Najlepiej opisanym przykładem jest przypadek mewy srebrzystej i mewy żółtonogiej. W Wielkiej Brytanii te dwa wyraźnie różniące się kolorem gatunki występują obok siebie. Każdy potrafi je rozróżnić. Jeżeli jednak przyjrzymy się populacji mew wokół bieguna północnego, przesuwając się od Wielkiej Brytanii, przez Amerykę Północną, Alaskę, Syberię, i z powrotem do Wielkiej Brytanii, zauważymy ciekawą rzecz. Mewa srebrzysta stopniowo coraz mniej przypomina mewę srebrzystą, a coraz bardziej upodabnia się do mewy żółtonogiej. Na końcu okazuje się, że mewa żółtonoga należy do pierścienia gatunków zapoczątkowanego przez mewę srebrzystą. Gatunki sąsiadujące ze sobą w tym pierścieniu są do siebie wystarczająco podobne, by się swobodnie rozmnażać, niemniej nieprzekraczalna granica między nimi pojawia się w Europie. W tym miejscu mewa srebrzysta i mewa żółtonoga nie mogą już się krzyżować, mimo że łączy je nieprzerwany łańcuch blisko spokrewnionych gatunków, otaczający biegun. Jedyną cechą wyróżniającą gatunki pierścieniowe jest istnienie żyjących form pośrednich. Wszystkie pary spokrewnionych gatunków są potencjalnie gatunkami pierścieniowymi. Formy pośrednie musiały kiedyś istnieć. Rzecz w tym, że w większości przypadków nie dotrwały do naszych czasów.
Prawnik posługujący się nieciągłym umysłem domagał się jednoznacznego zaliczania poszczególnych osobników do konkretnych gatunków. Nie brał pod uwagę tego, że dany osobnik może się znajdować w połowie albo w jednej dziesiątej drogi między dwoma gatunkami. Samozwańczy „obrońcy życia” i inni mądrale angażujący się w błahe debaty o tym, w którym dokładnie momencie rozwijający się płód „staje się człowiekiem”, także cierpią na nieciągłość umysłu. Nie ma sensu tłumaczyć im, że w zależności od tego, która cecha człowieczeństwa interesuje nas w danej chwili, płód może być „w połowie człowiekiem” albo „w jednej setnej człowiekiem”. Dla nieciągłego umysłu „człowiek” jest pojęciem absolutystycznym. Nie ma żadnych stadiów pośrednich. Z tego wynika wiele zła.
Określenie „małpy człekokształtne” odnosi się zwykle do szympansów, goryli, orangutanów, gibonów i siamangów. Uznajemy nasze podobieństwo do małp, ale rzadko przyznajemy, że sami nimi jesteśmy. Wspólny przodek człowieka, szympansa i goryla żył znacznie później niż ten, który łączy nas z małpami azjatyckimi — gibonami i orangutanami. Nie istnieje żadna naturalna kategoria, która skupiałaby szympansy, goryle i orangutany, wykluczając jednocześnie człowieka. Sztuczność kategorii „małpy człekokształtne”, do której nie zalicza się Homo sapiens, można dobrze zilustrować za pomocą poniższego rysunku. Widać na nim, że człowiek znajduje się w samym środku nadrodziny małp człekokształtnych. Wcięcie ilustruje sztuczność jego wykluczenia.
Tak naprawdę nie dość, że jesteśmy małpami, to jeszcze zaliczamy się do małp afrykańskich. Ta kategoria jest zupełnie naturalna, jeśli nie wykluczamy z niej człowieka. Zacieniony obszar na poniższym rysunku nie ma żadnych niepotrzebnych wcięć:
Wszystkie małpy afrykańskie, które kiedykolwiek żyły na naszej planecie, są ze sobą związane nieprzerwanym łańcuchem więzi rodzicielskich. To samo dotyczy wszystkich roślin i zwierząt, choć w ich przypadku istniejące obecnie różnice są znacznie większe. Dowody molekularne świadczą o tym, że wspólny przodek człowieka i szympansa żył w Afryce 5 – 7 milionów lat temu, czyli dzieli nas od niego mniej więcej pół miliona pokoleń. W skali ewolucyjnej to niezbyt duża odległość.
Czasem odbywają się happeningi, podczas których ludzie trzymający się za ręce tworzą żywy łańcuch łączący na przykład oba wybrzeża Stanów Zjednoczonych, wyrażając swoje poparcie dla jakiejś idei albo akcji dobroczynnej. Wyobraźmy sobie taki łańcuch na równiku, spinający dwa brzegi naszego rodzinnego kontynentu — Afryki. Ten szczególny łańcuch ma się składać z przedstawicieli kolejnych pokoleń, więc będziemy musieli pozwolić sobie na zabawę z czasem, żeby przywołać jego obraz. Stoisz na brzegu Oceanu Indyjskiego w południowej Somalii, z twarzą zwróconą na północ, a w lewej ręce trzymasz prawą dłoń swojej matki. Twoja matka trzyma za rękę swoją matkę, czyli twoją babkę, która z kolei trzyma rękę swojej matki — i tak dalej. Łańcuch przecina plażę, niknie w suchych zaroślach i ciągnie się w głąb lądu, w stronę granicy z Kenią.
Jaki dystans będziemy musieli pokonać, żeby natrafić na wspólną prababkę człowieka i szympansa? Zadziwiająco krótki. Zakładając, że każda osoba w łańcuchu zajmuje jeden metr, dotrzemy do niej po przebyciu około 500 km. To zaledwie początek podróży przez kontynent; nie przebyliśmy nawet połowy dystansu dzielącego współczesnego człowieka od Wielkiego Rowu Afrykańskiego. Prababka stoi na wschód od górskiego masywu Kenia, mając po prawej stronie wszystkich potomków, łącznie z tobą.
Córka, której rękę trzyma w prawej dłoni, dała początek naszej linii. Załóżmy teraz, że prababka zwraca się twarzą na wschód, a w lewej dłoni trzyma rękę swej drugiej córki, założycielki linii szympansów (równie dobrze może to być syn, ale trzymajmy się płci żeńskiej dla wygody). Siostry stoją twarzą w twarz, trzymając matkę za ręce. Druga bierze dłoń swojej córki, zapoczątkowując następny łańcuch, sięgający somalijskiej plaży. Kuzynki należące do kolejnych pokoleń stoją naprzeciwko siebie. Kiedy druga odnoga dojdzie do wschodniego wybrzeża Afryki, będzie się składała ze współczesnych szympansów. Stoisz twarzą w twarz z szympansem i łączy cię z nim nieprzerwany łańcuch matek trzymających za ręce swoje córki. Gdybyśmy przespacerowali się wzdłuż tego łańcucha jak generał dokonujący inspekcji oddziałów — spoglądając w twarz Homo erectus, Homo habilis, a może nawet Australopithecus afarensis, zaś później kolejnym przodkom szympansa (bezimiennym, ponieważ nie znaleziono ich skamieniałości) — w żadnym miejscu nie zauważylibyśmy wyraźnej nieciągłości. Córki byłyby tak samo jak zawsze podobne (albo niepodobne) do matek. Matki kochałyby swoje dzieci tak samo jak zawsze i odczuwałyby taką samą bliskość z nimi. Ten nieprzerwany żywy łańcuch łączący nas bezpośrednio z szympansami byłby przy tym tak krótki, że nawet nie sięgnąłby głębi kontynentu afrykańskiego, naszego pierwotnego domu.
Rozciągnięty w czasie podwójny łańcuch afrykańskich małp przypomina przestrzenny pierścień gatunków mew, z tą tylko różnicą, że gatunki pośrednie wyginęły. Przechodząc do sedna, chcę powiedzieć, że z punktu widzenia moralności wyginięcie form pośrednich powinno mieć marginalne znaczenie. Co by się stało, gdyby nie wymarły? Gdyby przetrwało kilka z nich i połączyło nas z szympansami nie łańcuchem rąk, lecz pierścieniem wzajemnie krzyżujących się gatunków? Czy pamiętasz piosenkę z tekstem „Tańczyłam z mężczyzną, który tańczył z dziewczyną, która tańczyła z Księciem Walii”? Nie możemy (bez wątpienia) krzyżować się ze współczesnymi szympansami, ale wystarczyłoby kilka gatunków pośrednich, żebyśmy mogli zaśpiewać: „Mam dziecko z mężczyzną, który ma dziecko z kobietą, która ma dziecko z szympansem”.
Jest zwykłym zbiegiem okoliczności, że tych kilka form nie przetrwało. (Ktoś powie: „Całe szczęście!”, ale ja cieszyłbym się, gdybym mógł spotkać przedstawicieli tych gatunków). Gdyby jednak przeżyły, nasze prawa i zasady moralności musiałyby wyglądać zupełnie inaczej. Wystarczyłoby odkryć jednego zachowanego przodka — na przykład reliktowego australopiteka — w ugandyjskim rezerwacie Budongo, żeby nasz cenny system norm etycznych runął z hukiem. Granice podziału świata przyrody straciłyby uzasadnienie. Powstałaby złośliwa, wybuchowa mieszanka rasizmu i szowinizmu gatunkowego. Słowo „apartheid” nabrałoby nowego, być może bardziej natarczywego znaczenia — przynajmniej dla tych, którzy w niego wierzą.
Ale dlaczego — mógłby zapytać przedstawiciel filozofii moralności — mielibyśmy się tym przejmować? Czyż nie jest tak, że tylko nieciągły umysł chce stawiać bariery? Co z tego, że w kontinuum wszystkich małp człekokształtnych, które kiedykolwiek żyły w Afryce, między żyjącymi dziś gatunkami zieje wygodna luka między homo a pan? Nie powinniśmy chyba w żadnej sytuacji uzależniać naszego traktowania zwierząt od tego, czy możemy się z nimi krzyżować. Jeżeli chcemy uprawomocnienia podwójnych standardów — jeżeli społeczeństwo zgadza się co do tego, że ludzie powinni być traktowani lepiej niż na przykład krowy (krowy można zabijać i zjadać, ludzi nie) — musi istnieć lepsze uzasadnienie niż kwestie pokrewieństwa. Człowiek może i jest taksonomicznie odległy od krowy, ale czy nie większe znaczenie ma fakt, że jest od niej mądrzejszy? Albo (jeszcze lepiej), sięgając po argument Jeremy’ego Benthama, że cierpi bardziej? Albo że nawet jeśli krowy znoszą ból równie źle jak ludzie (a czemu właściwie mielibyśmy zakładać, że jest inaczej?), przynajmniej nie wiedzą, co je czeka? Przypuśćmy, że linia ośmiornic wydała na świat gatunek obdarzony intelektem i życiem uczuciowym porównywalnym do naszego. Z łatwością mogło do tego dojść. Samo wyobrażenie sobie takiej możliwości daje pojęcie o marginalnym znaczeniu pokrewieństwa. Przedstawiciel filozofii moralności zapytałby więc, dlaczego podkreślamy ciągłość linii łańcucha gatunków łączącego nas z szympansami.
Tak, w idealnym świecie prawdopodobnie musielibyśmy znaleźć lepsze uzasadnienie niż pokrewieństwo dla — powiedzmy — przedkładania mięsożerności nad kanibalizm. Niemniej trzeba ze smutkiem skonstatować, że obecne postawy moralne społeczeństwa opierają się niemal całkowicie na imperatywie szowinizmu gatunkowego, opartego na nieciągłości myślenia.
Gdyby komuś udało się wyhodować krzyżówkę szympansa z człowiekiem, wiadomość o tym wywołałaby trzęsienie ziemi. Biskupi zaczęliby lamentować, prawnicy zacieraliby ręce w oczekiwaniu na żniwa, konserwatywni politycy ciskaliby gromy, a socjaliści nie wiedzieliby, gdzie stawiać barykady. Naukowiec będący autorem tego osiągnięcia zostałby natychmiast wyrzucony ze wszystkich organizacji akademickich oraz potępiony przez prasę religijną i brukową, a może nawet skazany na śmierć przez jakiegoś ajatollaha. Polityka zmieniłaby się nie do poznania, tak samo jak teologia, socjologia, psychologia i większość gałęzi filozofii. Świat, który byłby tak bardzo wstrząśnięty czymś równie mało istotnym jak wyhodowanie krzyżówki, w istocie jest opanowany przez szowinizm gatunkowy i nieciągłość umysłu.
Przekonywałem, że przepaść nieciągłości między ludźmi a „małpami człekokształtnymi”, którą wykopujemy w naszych głowach, jest godna pożałowania. Dowodziłem też, że obecne umiejscowienie tej uświęconej przepaści jest w każdym przypadku kwestią czysto umowną — wynikiem ewolucyjnego przypadku. Gdyby schemat przeżywania i wymierania ukształtował się nieco inaczej, granice przebiegałyby w innych miejscach. Normy etyczne oparte na przypadkowym kaprysie natury nie powinny być traktowane z przesadną powagą.
Ministrom rządu można wybaczyć postrzeganie naukowców głównie jako dziwaków na przemian wywołujących i gaszących panikę wśród ludzi. Kiedy przedstawiciel świata nauki wypowiada się dzisiaj w mediach, zwykle przestrzega przed zagrożeniami wynikającymi ze spożywania sztucznych dodatków do żywności, używania telefonów komórkowych, opalania się albo przebywania w pobliżu sieci przesyłu energii. Przypuszczam, że to nieuchronne, biorąc pod uwagę zrozumiałe zainteresowanie obywateli własnym bezpieczeństwem oraz obarczanie rządu odpowiedzialnością za nie. Niemniej takie podejście stawia naukowców w bardzo negatywnym świetle. Wywołuje też niefortunne wrażenie, że ich kwalifikacje wynikają z posiadanej wiedzy merytorycznej. Tak naprawdę tym, co wyróżnia naukowców, nie jest sama wiedza, ale sposób jej zdobywania — metoda, którą każdy może zastosować, osiągając wyraźne korzyści.
Co więcej, takie postrzeganie naukowców odrzuca kulturową i estetyczną wartość nauki. To tak, jakby spotkać się z Picassem i rozmawiać z nim o zdrowotnych konsekwencjach oblizywania pędzla. Albo podczas spotkania z Bradmanem[VIII] omawiać wady i zalety różnych ochraniaczy na genitalia. Nauka, podobnie jak malarstwo (a niektórzy powiedzieliby, że podobnie jak krykiet), ma istotne walory estetyczne. Nauka może być poezją. Może mieć wymiar duchowy, a w pewnym sensie nawet religijny, jeśli odrzucimy skojarzenia z siłami nadprzyrodzonymi.
Oczywiście nie sposób w krótkiej notatce omówić temat w tak wyczerpujący sposób, jak robią to Pańscy urzędnicy w przygotowywanych regularnie raportach. Zamiast tego postanowiłem wybrać kilka oderwanych zagadnień, niemalże obrazków rodzajowych, które mnie interesują i — jak mniemam — zainteresują także Pana. Gdybym miał więcej miejsca, wspomniałbym także o kilku innych (takich jak nanotechnologia, o której moim zdaniem nieraz usłyszymy w XXI wieku).
Trudno popaść w przesadę, gdy mówi się o ogromnym intelektualnym podnieceniu, które budzi genetyka od czasu odkrycia dokonanego przez Watsona i Cricka. Tak naprawdę stała się ona gałęzią informatyki. Kod genetyczny jest prawdziwie cyfrowy, w dokładnie takim samym sensie jak kody komputerowe. To nie jest żadna mglista analogia, lecz dosłowna prawda. Co więcej, w przeciwieństwie do kodów komputerowych kod genetyczny jest uniwersalny. Współczesne komputery są zbudowane na bazie pewnej liczby wzajemnie niekompatybilnych języków maszynowych, powiązanych ściśle z określonymi typami procesorów. Tymczasem kod genetyczny z kilkoma drobnymi wyjątkami jest identyczny we wszystkich organizmach żywych na Ziemi, zaczynając od bakterii siarkowych, przez grzyby i gigantyczne sekwoje, kończąc na człowieku. Wszystkie stworzenia, przynajmniej na naszej planecie, mają taką samą „architekturę”.
Konsekwencje tego faktu są zdumiewające. Oznacza on bowiem, że jeśli skopiujemy jakiś podprogram (właśnie tym jest gen) z jednego gatunku i wkleimy go do innego, w drugim organizmie będzie działał dokładnie tak samo jak w pierwszym. Dlatego właśnie słynny „gen niezamarzania”, który wyewoluował u arktycznych ryb, może równie dobrze chronić pomidory przed wymarzaniem. Tak samo programista z NASA chcący umieścić w oprogramowaniu do naprowadzania rakiet prosty podprogram do obliczania pierwiastka kwadratowego może po prostu zaimportować go z finansowego arkusza kalkulacyjnego. Pierwiastek jest pierwiastkiem, jest pierwiastkiem… Program służący do jego obliczania będzie działał równie dobrze w rakiecie kosmicznej, jak w symulacji finansowej.
Skąd zatem powszechna, instynktowna niechęć, granicząca z odrazą, do wszelkich modyfikacji genetycznych? Przypuszczam, że jej korzenie tkwią w nieporozumieniach z epoki przed Watsonem i Crickiem. Z całą pewnością pociągający, lecz całkowicie błędny sposób rozumowania wygląda następująco: „gen niezamarzania” pochodzący z ryby musi nią „zalatywać”. Ten „zapaszek” na pewno przylgnie do nowego nosiciela genu. Czy to nie „sprzeczne z naturą”, żeby wyodrębniać gen, który ma skutecznie działać w organizmie ryby, i umieszczać go w obcym środowisku komórki pomidora? Nikt jednak nie twierdzi, że podprogram obliczający pierwiastek „zalatuje finansami” i że ten „finansowy zapaszek” przylgnie do programu naprowadzającego rakiety. Sama idea tego „zapaszku” jest nie tylko błędna, ale wręcz skrajnie (i bardzo interesująco) błędna. Nawiasem mówiąc, pocieszający jest fakt, że młodzi ludzie na ogół rozumieją dzisiaj zasadę działania programów komputerowych znacznie lepiej niż ich rodzice i powinni także w lot zrozumieć genetykę. Można mieć nadzieję, że ludyczne podejście do inżynierii genetycznej umrze naturalną śmiercią, kiedy miejsce komputerowych analfabetów zajmą ich dzieci.
Czy zatem obawy księcia Karola, lorda Melchetta i ich przyjaciół nie mają absolutnie żadnych podstaw? Nie posunąłbym się do aż tak zdecydowanego twierdzenia, ale uważam, że ich wypowiedzi nie są do końca przemyślane[IX]. W niektórych sytuacjach analogia z pierwiastkiem może się okazać niedoskonała. Co by się stało, gdyby oprogramowanie rakiety musiało być wyposażone nie w podprogram do obliczania pierwiastka kwadratowego, lecz w inną funkcję, różniącą się nieco od jej finansowego odpowiednika? Przypuśćmy, że podobieństwo byłoby naprawdę duże i umożliwiałoby zapożyczenie funkcji, niemniej zmodyfikowanej nieco w szczegółach. W takiej sytuacji rakieta mogłaby zboczyć z kursu, gdybyśmy wiedzieni naiwnością skopiowali formułę bez żadnych zmian. Wracając do biologii, choć geny naprawdę są zamkniętymi procedurami cyfrowego oprogramowania, nie są zamknięte, jeśli chodzi o ich wpływ na rozwój organizmu, ponieważ w tym przypadku dochodzi do interakcji ze środowiskiem, w tym zwłaszcza tworzonym przez inne geny. Skuteczność „genu niezamarzania” może zależeć od interakcji z innymi genami w organizmie ryby. Kiedy umieścimy go w obcym środowisku genetycznym pomidora, może nie działać prawidłowo, chyba że go podregulujemy (co jest możliwe), aby lepiej go związać z istniejącymi genami pomidora.
Powyższe wywody oznaczają, że obie strony sporu mają swoje racje i musimy zachować maksymalną ostrożność, formułując sądy. Rzecznicy inżynierii genetycznej słusznie twierdzą, że możemy zaoszczędzić wiele czasu i trudu, podkradając owoce trwającej miliony lat „ewolucyjnej pracy”, która doprowadziła do powstania genu chroniącego przed zamarzaniem (albo genów przenoszących inne poszukiwane cechy). Niemniej zdanie sceptyków też warto wziąć pod uwagę, zwłaszcza jeśli przestaną zwalczać inżynierię genetyczną, powołując się na wynikające z emocji przeczucia, i zaczną się racjonalnie domagać rygorystycznej kontroli bezpieczeństwa organizmów modyfikowanych genetycznie. Żaden szanujący się naukowiec nie odrzuci takiego żądania. Kontrola bezpieczeństwa jest przeprowadzana rutynowo w odniesieniu do wszystkich nowych produktów — nie tylko stworzonych przez genetyków.
Nie dostrzegamy tego, jak niebezpieczna jest obsesyjna histeria dotycząca genetycznie modyfikowanych produktów spożywczych, która może się okazać fałszywym alarmem. Obawiam się, że jeśli formułowane przez „zielonych” dramatyczne ostrzeżenia przed GMO okażą się nieuzasadnione, ludzie stracą czujność i przestaną się przejmować innymi, poważniejszymi przestrogami. Nabywanie odporności na antybiotyki przez bakterie jest zagrożeniem znanym i dobrze udokumentowanym. Niemniej sygnały tego oczywistego niebezpieczeństwa giną wśród wrzasków zawodzących przeciwników żywności genetycznie modyfikowanej, której ewentualna szkodliwość jest kwestią czystej spekulacji. Mówiąc ściśle, modyfikacje genetyczne — podobnie jak wszystkie inne modyfikacje — są dobre, jeśli idą w dobrym kierunku, oraz złe, jeśli idą w złym kierunku. Podobnie jak w tradycyjnej hodowli oraz w samym doborze naturalnym celem jest wprowadzenie do organizmu nowego „oprogramowania” DNA. Podkreślanie, że nie chodzi właśnie o nic innego jak o oprogramowanie, napisane w tym samym języku co pierwotne oprogramowanie modyfikowanego organizmu, powinno być jednym z głównych elementów kampanii rozwiewającej instynktowne obawy przeciwników GMO, które dominują w każdej dyskusji na ten temat.
Nie mogę nie wspomnieć przy okazji o moim ulubionym cytacie z niezapomnianego Carla Sagana. Kiedy pewnego razu zadano mu futurologiczne pytanie, stwierdził, że nie posiada wystarczającej wiedzy, żeby na nie odpowiedzieć. Jego rozmówca jednak nalegał, mówiąc: „Ale pewnie czuje pan przez skórę, co się może wydarzyć?”. Sagan rzucił w odpowiedzi nieśmiertelne zdanie: „Staram się raczej nie myśleć skórą”. Powoływanie się na przeczucia to jeden z największych problemów, którym musimy stawić czoło w publicznej dyskusji o nauce. Wrócę do tego zagadnienia przy omawianiu etyki. Tymczasem mam jeszcze kilka uwag na temat przyszłości genetyki w XXI wieku, zwłaszcza po zakończeniu programu sekwencjonowania ludzkiego genomu (Human Genome Project — HGP).
Program ten, którego realizacja może się zakończyć lada chwila, jest już tak naprawdę osiągnięciem XXI wieku. To historia niebywałego sukcesu, ale o ograniczonej skali. Wzięliśmy „twardy dysk” z danymi człowieka i rozszyfrowaliśmy wszystkie informacje zapisane na nim w sposób przypominający liczby dwójkowe (11000101000010000111), nie zwracając zbyt dużej uwagi na to, co one oznaczają jako całość. Po zakończeniu HGP powinien ruszyć program badania ludzkiej embriologii, którego efektem byłoby zrozumienie wszystkich „programów”, w skład których wchodzą informacje z genomu. Łatwiejszym zadaniem byłoby rozszyfrowanie genomów kilku innych gatunków organizmów żywych (kiedy pisałem te słowa, dotarła do mnie wiadomość o zakończeniu projektu badania genomu rośliny z rodzaju rzodkiewników). To przedsięwzięcie można by zrealizować szybciej i z mniejszymi trudnościami niż HGP — nie dlatego, że genomy innych organizmów są krótsze lub prostsze niż nasz, ale dlatego że zbiorowa wiedza naukowców kumuluje się szybko w miarę zdobywania doświadczenia.
Ta kumulacja wiedzy może budzić frustrację. Patrząc wstecz, ze względu na postęp techniczny nie było warto zaczynać projektu sekwencjonowania ludzkiego genomu wtedy, kiedy to zrobiono. Należało zacząć dopiero dwa lata temu, a wcześniej nie robić nic! W rzeczywistości tak właśnie postąpiła firma konkurująca z zespołem dr. Craiga Ventera. Przekonanie o tym, że nie warto być pierwszym, który zaczyna nowe przedsięwzięcie, jest jednak obarczone pewnym błędem — późniejsze technologie nie mogą bowiem dorównać wcześniejszym bez doświadczenia wynikającego z lat pracy[X].
Projekt sekwencjonowania ludzkiego genomu w sposób niezauważalny pomniejsza znaczenie różnic między poszczególnymi osobami. Niemniej, pomijając intrygujący wyjątek w postaci identycznych bliźniąt, genom każdego człowieka jest niepowtarzalny, więc można by się zastanawiać, czyj