Kara - Wójcik Stanisław - ebook + książka

Kara ebook

Wójcik Stanisław

3,0

Opis

„I pozwoliła mu się poprowadzić za rękę do jego namiotu, który stał jakieś dwadzieścia metrów naprzeciwko jej volvo, aby kochał się z nią, jakby posiadał ją już od lat, i rozumiał w miłości, która nie potrzebuje żadnych słów, tylko delikatny dotyk, by pochylić się, wyprężyć czy obrócić i oddać się w całości miłosnej grze. Była wolna, niezależna, poza religią, prawem i ludzką moralnością, bez żadnych zobowiązań, bez przyrzeczeń czy żądań. Tylko ona i on, pieszczoty, miłość i seks.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1480

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Beata DobrzynieckaKinga KosibaMonika Bronowicz-Hossain

Korekta

Anna SurendraAgata Czaplarska

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki na podstawie obrazu Autora

Aleksandra Sobieraj

Utwór „Dokąd” napisał Peter Komarek

Od AutoraWszystkie postacie występujące w tej książce są całkowicie fikcyjne. Tam, gdzie piszę o ludziach na rzeczywistych stanowiskach, osoby przedstawione nie pozostają w żadnym związku z ich prawdziwymi odpowiednikami.

© Copyright by Stanisław Wójcik 2022© Copyright by Borgis 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 978-83-67036-22-1

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Dziewczynie

„Rana to miejsce, w którym wpada w ciebie światło”– Rumi

1 (1)

I tak zaczęło się jej Nowe Życie.

Przeszła przez boczne wejście i nie musiała nawet wyjmować swojego nowego paszportu z nowym imieniem i nowym nazwiskiem. Urzędnik ochrony państwowej, który szedł za nią, pokazał legitymację strażnikowi, a ten skinął nieznacznie głową i przepuścił ich dalej. Samolot już czekał. Zatrzymano go specjalnie dla niej. Musieli być pewni, że nic jej się nie stanie ani na lotnisku, ani w samolocie. Takie otrzymała zapewnienie od Rządu Państwa. I choć wielu chciałoby ją widzieć w więzieniu, to Agent Ochrony Państwa bezpiecznie doprowadzi ją do samolotu, aby mogła stąd odlecieć. Nawet za cenę jego życia. Zaufani ludzie zbadali już wnętrze, przestudiowali twarze i życiorysy pasażerów, a potem dali mu znać, że wszystko jest OK.

Kiedy stanęli przed wejściem do samolotu, wzniosła się lekko na palcach i zalotnie, bo pewnie nie umiała inaczej, szepnęła:

– Chętnie bym cię pocałowała.

Spojrzał jej w oczy i lekko rozciągnął usta.

– Jesteś młoda i śliczna. Z pewnością znajdziesz lepszych, by ich całować – odparł.

Blady rumieniec pojawił się na jej policzkach i spłynął po długiej szyi, czerwieniąc skórę na dekolcie.

– Nie… nie… – Lekko zmieszana, z figlarnym oburzeniem w oczach, poprawiła pasek torebki na ramieniu i spojrzała na czubki swoich palców. – Myślałam… Tak na pożegnanie. – Znów popatrzyła mu prosto w oczy.

Teraz on opuścił na sekundę wzrok.

– Chciałam podziękować… I przeprosić za moje złe zachowanie, podziękować za to, że mnie chroniliście, chroniłeś… I za paczuszkę… I za dyskrecję…

– Czasem byłaś trochę niegrzeczna, to prawda… Tak jak moja córka – powiedział i zrobił malutki kroczek w jej stronę.

A ona nie czekała już dłużej. Jak zniecierpliwiona mała dziewczynka rzuciła mu się na szyję i mocno pocałowała, zostawiając czerwony ślad swoich kształtnych ust na jego skórze.

– Dziękuję – powiedziała cicho, odrywając się od niego, i szybko, żeby ukryć zdenerwowanie, weszła do samolotu. Nim jednak stewardesa zatrzasnęła drzwi, obróciła się jeszcze i posłała mu szeroki uśmiech, równocześnie dotykając palcem wskazującym policzka.

Uniósł w pożegnalnym geście dłoń i uśmiechnął się. Ale był to raczej smutny uśmiech, który mówił: „Nigdy już cię nie zobaczę”.

Dopiero w samochodzie zrozumiał jej gest. Kręcąc lekko głową, ścierał pomadkę z policzka i szeroko się uśmiechnął. „Cóż by pomyślała moja żona” – przeleciało mu przez głowę i tym razem roześmiał się tak, jakby usłyszał dowcip roku. Nie chciał nawet zastanawiać się, co myśleli mijający go ludzie na lotnisku.

Przez prawie dwanaście miesięcy pilnowali jej na zmianę, siedząc z nią w tajnym mieszkaniu, i mimo że nieraz była nieznośna, prowokująca, nieraz wręcz wulgarna, czasem kusząca jak rajski ptak, a czasem lubieżna jak luksusowa dziwka, to w końcu polubili ją. Polubili dwudziestosześcioletnią dziewczynę o krótkim imieniu, która była w historii kraju najcenniejszym i najważniejszym świadkiem koronnym, jakiego policja kiedykolwiek zobowiązała się chronić. A może polubili ją też za odwagę? Nie wiadomo.

– Życzę ci szczęścia… Im – powiedział szczerze i mocniej nacisnął pedał gazu, aby szybciej dojechać do domu, do żony i dzieci, które kochał ponad wszystko.

***

Stewardesa dotknęła delikatnie jej ramienia i gestem wskazała kierunek. Poprowadziła ją do wolnego miejsca z przodu samolotu i poprosiła, żeby zapięła pas.

– Jesteśmy już sporo spóźnieni – powiedziała bez wyrzutu i uśmiechnęła się miło.

– Przepraszam, ale…

– Nic nie szkodzi, już startujemy – przerwała jej i oddaliła się, by zająć specjalne miejsce dla personelu.

I tak nie wiedziałaby, jak wytłumaczyć swoje spóźnienie, które właściwie nie ona spowodowała. Ona robiła tylko to, co jej powiedzieli. I to ona, stojąc gotowa przy drzwiach wyjściowych z torebką na ramieniu i torbą przy nodze, obserwowała, jak nerwowo zbierają różne dokumenty i dają na pożarcie niszczarce, która jak wygłodniały zwierz połykała wszystko, co nagromadziło się tu przez cały rok ich pobytu. „Gdyby nie to, bylibyśmy punktualnie”. Uśmiechnęła się, przypominając sobie, jak zabawnie wyglądali w swoim pośpiechu. Nagle poczuła na sobie wiercące spojrzenie kobiety obok. Kiedy spojrzała na nią, tamta z zaciśniętymi do białości ustami odwróciła się w stronę okna. „Dopiero zaczęłam nowe życie, a już mnie tu nie lubią” – pomyślała, zerkając na kobietę, która pewnie do końca życia będzie pamiętała, że czekała w samolocie dwadzieścia minut, bo jakaś głupia się spóźniła.

– Koszmar ubrany jak marzenie – stwierdziła i przymknęła oczy.

W pewnym momencie, nie wiadomo dlaczego, przypomniała sobie słowa babci: „Zawsze będziesz miała parszywe życie! I pamiętaj, że nigdy nie zostanie ci to wybaczone. Nigdy! Ty wyklęta suko!” – wrzeszczała w sądzie jak oszalała, nie zważając na upomnienia sędziego, który próbował doczytać wyrok sądu do końca. „Zawsze będziesz musiała kłamać, zawsze będziesz musiała się kryć. Jak szczur!” – krzyczała. „I ty też!” – rzuciła na koniec do sędziego, mierząc w niego starym, pokrytym piegowatą skórą palcem, i zemdlała. Wyniesiono ją z sali na noszach i już nigdy jej nie widziała. Ale słowa, które wykrzyczały stare usta, utkwiły głęboko i boleśnie w jej duszy. Jak cierń z korony Jezusa. A ta groźba: „NIGDY nie zostanie ci to wybaczone…”, wywołała strach, jakiego przedtem nie czuła.

„Kryć? Kłamać? A co robiłam do tej pory?” Nigdy nie mogła chodzić swobodnie po ulicach i nigdy nie była na normalnych zakupach. Zawsze jeździła z matką do zamkniętych dla nich sklepów i tam wybierały dla siebie stroje, których i tak nie mogły oficjalnie nosić. Wszystko było magazynowane w tajnych mieszkaniach i tylko na „domowych” imprezach mogły pokazać, na co stać ich rodzinę. Wtedy myślała, że to jest super, kiedy właścicielka drży przed nimi i większość rzeczy oddaje im prawie za darmo.

– W jakiej chorej rodzinie wyrosłam – wyrwało jej się prawie na głos. Mówili cały czas o miłości, szacunku i pracy. Ale czy zbieranie haraczu, zastraszanie, bicie, groźby, gwałty, podpalenia, morderstwa, nawet członków rodziny, to praca? Zakryła twarz dłońmi, powstrzymując płacz. „Boże, jaki świat mnie otaczał? Proszę, oczyść moją krew i spraw, żebym nie była taka jak oni” – błagała w myśli Najwyższego. Ale Boga wciąż nie było. I dla niej nie będzie.

A starszy brat? Bo ten najstarszy był całkowicie po ich stronie. Też ją zawiódł. Sądziła, że on jedyny myśli tak jak ona, ale pomyliła się. Kiedy już zaczynała rozumieć tę ich „pracę” i byli sami, próbowała mu powiedzieć, że tak nie zarabia się na życie, że są normalne, zwykłe sposoby, by utrzymać siebie i rodzinę. Ale on jej nie słuchał, tylko spokojnym głosem jak ksiądz w konfesjonale mówił, że nie widzi różnicy między nimi a tymi normalnymi. „My też chcemy się bawić” – kończył wesoło i przytulał ją do siebie. Nie znalazła wtedy żadnych słów, aby wyrazić swoje myśli. Mimo że kipiała ze złości, musiała się opanować i milczeć. Nie chciała być wyklęta. Była za młoda i jeszcze za mało wiedziała o „interesach” rodzinnych, by zaryzykować. Jednak największym hamulcem był strach, który jak niebo cały czas wisiał nad nią. Strach przed karą za nieposłuszeństwo; strach, który często był bliski paniki.

„Znasz historię” – ciągnął tamtego dnia. Nie widziała związku, kiedy przypominał o Hitlerze, o budowaniu jego państwa niewolniczą pracą, o mocarstwie rzymskim, które by nie istniało bez pracy niewolników, o Stalinie, który w czasie pokoju dla Wielkiej Matki Rosji uśmiercił osiemdziesiąt milionów ludzi, i o wielu innych okropnościach, które podnosiły jej ciśnienie. „Ale tu chodzi o naszą rodzinę. Tamto to coś innego” – myślała wtedy, patrząc, jak przemierza długimi krokami pokój, tak jakby był jakimś wykładowcą. Bała się go, więc mu nie przerywała.

„A kolonie, a mierzenie nosów i przesuwanie granic?” – Uniósł do góry palec wskazujący, może po to, by dodać wagi temu, co właśnie miał zamiar powiedzieć, a może myślał, że odkrył coś niesamowitego, jakiś dowód naukowy? „A co powiesz na pomoc słabszym tylko po to, by zdobyć władzę nad nimi, a potem ich pieniądze, złoto, diamenty, złoża mineralne, nawet wodę? Nooooo?” – Pochylił się nad nią jak matka, która karci swoje dziecko, mówiąc: „Masz nie myśleć, tylko słuchać tego, co do ciebie mówię, bo dzieci mają słuchać, rozumiesz?”, i wpatrywał się w jej twarz tak, jakby chciał wzrokiem zadać jej ból. Nie wiedziała, co stało się z jej ulubionym bratem, z jej nadzieją.

„Ale to nie to samo, my możemy żyć inaczej…” – przekonywała go ze łzami w oczach. „Myślisz, że oni też nie zabijają? Tylko ich zdaniem mieści się to w zasranym prawie, które sami ustalają. Rozumiesz?” – Przyklęknął wtedy przy niej i gładził po drżących rękach.

A kiedy nie dawała się przekonać, stawał się nerwowy. Pamiętała, jak wrzeszczał: „Oni mają swoje prawa, a my swoje, i koniec! MY MAMY SWOJE PRAWA, ROZUMIESZ?!” I kiedy już zdemolował jej pokój, nagle całkiem uspokojony, tak jakby nic się nie stało, nadzwyczaj miłym głosem powiedział: „Musisz być z nami, z Rodziną”. I zostawił ją samą między stertą rozwalonych książek, ubrań i połamanych mebli. Płakała potem długo, ale nikt do niej nie przyszedł. Taka była kara za nieposłuszeństwo; jedna z lżejszych kar, w jakie wyposażona była „kochająca się Rodzina”.

„Z Rodziną?” – powtórzyła jeszcze w myśli i spojrzała na młodego stewarda, który rozdawał pasażerom lody. Przeszłość, od której, jak jej się w tej chwili wydawało, uwolniła się, rozwiała się w ułamku sekundy. A ona nie chciała się już zastanawiać nad tym, czy powinna być dumna z tego, co zrobiła, czy żałować.

„Jeśli zrobiłam źle, to wybacz mi, Boże” – zakończyła swoje wspomnienia.

Kiedy steward podepchnął swój wózek do jej fotela i zapytał, jakie lody zje, całkowicie zapomniała o przeszłości, strachu i czekającej ją przyszłości. Pachniał niesamowicie, jak prawdziwy, wypielęgnowany męski typ. A kiedy się uśmiechał, ukazywał rząd zdrowych, białych zębów.

– Z polewą czekoladową, proszę – odpowiedziała, wciągając w nozdrza jego zapach.

Podał jej lody i małą chusteczkę, a potem natychmiast zwrócił się do siedzącej obok kobiety o wąskich ustach. Poczuła, jakby nagle oddalił się od niej o tysiące kilometrów. Była wręcz oburzona. Prawie nigdy nie zdarzało się, żeby jej uroda pozostała komuś obojętna. A on? Tak jakby jej nie zauważył. To ci dwaj siedzący zaraz przy wejściu, kiedy tylko weszła do samolotu, prawie pożarli ją wzrokiem. A on? Tylko się uśmiechnął. Poczuła się dogłębnie urażona, jakby trafił ją nożem w serce.

– Boże, chyba jestem nienormalna – stwierdziła zimno i rozejrzała się dookoła, jakby obawiała się, że ktoś mógłby usłyszeć jej myśli.

Czy to charakter, czy wychowanie Rodziny, a może jedno i drugie? Tego nie wiedziała. A może to była sprawka babci, która, Bóg raczy wiedzieć czemu, wzbudzała w Rodzinie niezdrową, wręcz żałosną konkurencję? Całą, nie wiadomo skąd zebraną brutalnością oblewała temat kobiecej urody, a szczególnie swojej córki i wnuczki. Parę razy dziennie jak lawa z czynnego wulkanu wypływały ze starych, przeważnie skrzywionych ust myśli zamienione często w wulgarne słowa, które swoim żarem wypalały w sercu rozkwitającego podlotka i jego matki głębokie rany. „Co te młode samce widzą w tym twoim bękarcie!” – mówiła ze wściekłością w głosie do swojej córki, która opuszczała głowę i, może ze wstydu, a może ze strachu, milczała. W sądzie też milczała i tak samo jak wtedy, pod ciężarem słów babki, zakryła rzęsami swoje śliczne oczy i nikt nie mógł wiedzieć, co myślała, kiedy sędzia odczytywał wyrok. I ani razu na nią nie spojrzała, ani razu nie dała jej szansy, by mogła wyczytać z jej oczu, czy jest dumna ze swojej córki, czy tak jak dla babki była „wyklętą suką”. Ale teraz to jest bez znaczenia, bo już nigdy nie zobaczy matki, nie zobaczy nikogo ze swojej Rodziny, nikogo, kto choć raz miał z nią kontakt. Wybrała NOWE ŻYCIE.

Był jednak ktoś, kogo, wbrew przyrzeczeniu danemu policji, pragnęła odnaleźć. W głębi duszy czuła, że jest mu to winna – choć raz spojrzeć mu w oczy i zobaczyć w nich przebaczenie. Nie miała jednak najmniejszego pojęcia, ile takie spojrzenie będzie ją kosztowało.

Nagle znów poczuła ten zapach. Przeszłość jak w występie supermagika zamieniona została w przystojnego młodzieńca, który tym razem przechodząc obok niej, posłał jej delikatny uśmiech, który chyba mówił: „jesteś piękna”. Obejrzała się za nim, wstała i poszła do ubikacji. Wcale nie za potrzebą, przynajmniej nie za taką, za którą podąża do tego miejsca większość pasażerów. Ona miała inny cel. Kiedy zamknęła małe drzwi i spojrzała w lustro, przez chwilę nie mogła oderwać wzroku od swojego odbicia.

Wysokie dzieło boskie zaczynało się czarnymi, długimi włosami, które ponad skronią rosły pod kątem prostym, cudowną buzią o ciemnych, brązowo-bursztynowych oczach, których źrenice otaczała nieregularna, żółta obwódka i które w każdej chwili mogły przykryć długie, gęste rzęsy. A kiedy zmysłowe, pełne usta rozciągał przyjemny uśmiech, biel równych zębów dodawała otoczeniu więcej światła. I to osadził Bóg na długiej, szczupłej szyi, którą połączył z proporcjonalnym, przepysznie wciętym w talii ciałem i nogami, których formowanie zajęło mu z pewnością najwięcej czasu, a potem, żeby się jego dzieło nie przewróciło, dał mu równie śliczne jak cała reszta stopy o delikatnych kostkach i zgrabnych palcach zakończonych kształtnymi paznokciami.

– Zaraz zobaczymy, czy ci się nie podobam – powiedziała do swojego odbicia wyraźnie zadowolona z tego, co widzi, i pociesznie zmrużyła oczy. Nie musiała korygować delikatnego makijażu – był taki, jak chciała. Skróciła tylko odrobinę paseczki stanika, przeczesała palcami włosy, wygładziła dłońmi lejącą sukienkę, podziękowała Bogu, który i tak pewnie jej nie słuchał, za to, że obdarzył ją taką urodą, uśmiechnęła się do siebie i wyszła z toalety. Tylko przez ułamek sekundy pomyślała o Andru, ale nawet gdyby myślała o nim przez cały lot albo jeszcze dłużej, nie zeszłaby z drogi, którą teraz obrała. Zresztą droga ta nie była ani ciężka, ani długa. Widziała dokładnie, jak steward zniknął za kotarą na tyle samolotu.

Może gdyby oni zachowywali się jak prawdziwi mężczyźni, postąpiłaby teraz inaczej. Ale oni…

*

Ale oni byli zimni na jej zaloty przez cały rok. Czasem ich rozumiała. Zdawała sobie sprawę, że gdyby dali się skusić, wylądowaliby w urzędzie dla poszukujących pracy, więc nie była na nich zła. Ale innym razem tak ją nosiło, że ze złości rzuciła szklanką o ścianę. „Gdybyście mnie choć trochę lubili, nie zachowywalibyście się jak dżentelmeni z osiemnastego wieku” – wygarnęła im pewnego razu. W głosie miała rozpacz, a spojrzenie przyćmione łzami. A potem zniknęła w sypialni i długo się nie pokazywała. Któregoś dnia coś ją tknęło, może nawet sam diabeł, i postanowiła ich „ukarać”. Była przekonana, że jeśli to nie pomoże, to albo dosypują im czegoś do jedzenia, albo nie mają nic w spodniach. Przez parę dni nie zamykała drzwi swojej sypialni i zaczynała bawić się swoim ciałem w nadziei, że któryś z nich się złamie. Przecież ochroniarze nie mogą być głusi. Po dwóch dniach musiała stwierdzić, że są. Zabawy te zawsze kończyły się tak, że zdyszana i zaspokojona zasypiała sama. Odczekała parę dni i postanowiła jeszcze raz spróbować. Zanim wznowiła „koncert” wzdychania, demonstracyjnie, z ręcznikiem na ramieniu, poszła się wykąpać, a kiedy wracała do sypialni, nieposłuszny ręcznik rozwiązał się i ukazał światu większą część jej zdrowego ciała. „Przepraszam” – powiedziała poważnym tonem i przywołała niesforny ręcznik do porządku. Tego wieczoru ostatni raz zostawiła drzwi uchylone. Następnego dnia wstała, zanim oni wywlekli się ze swoich łóżek, przygotowała dla wszystkich śniadanie i kiedy dziękowali, krojąc bułki, oznajmiła, że od dziś ona będzie dla nich gotować. „Może jednak wam czegoś dosypują” – pomyślała wtedy i słodko się uśmiechając, po kolei zlustrowała ich zaskoczone twarze.

*

Jego zapach, który wdarł się do jej mózgu, wywołał taką burzę hormonów, że świat przestał dla niej istnieć. Liczył się teraz tylko on. I biada, jak ją odprawi.

Skierowała się prosto na tył samolotu, gdzie zniknął.

– Przepraszam – powiedziała cicho, zaglądając za zasłonę do małej kuchni. Odwrócił głowę w jej stronę, jednocześnie wkładając jakiś pojemnik do specjalnej szafy.

– Nazywam się Im – przedstawiła się starym, zakazanym imieniem. Posłała mu słodki uśmiech, jeden z tych obiecujących, który wprowadza mężczyzn w zakłopotanie. Ale nie stewarda. Jego serce przyspieszyło co prawda trochę biegu i sprawiło, że nie tylko temperatura jego ciała zaczęła się podnosić, ale o jakimś zakłopotaniu nie można było mówić.

– Jestem Antonio – powiedział i spojrzał na nią w ten specyficzny sposób, który rozumie tylko dziewczyna zaliczana do „łatwych”.

Uśmiechnęła się i poczuła ulgę. Byłoby to dla niej porażką, jakiej nie potrzebowała na początku nowego życia. Zresztą, czy na początku, czy na końcu, nie miało znaczenia. Być odrzuconą, kiedy pożądanie króluje nad innymi uczuciami, jest czymś nie do przyjęcia, jest czymś bolesnym, jak wyrok, którego nie chce się zaakceptować. Zbliżyła się do niego tak, że poczuł jej ciepło.

– Ja płonę, Antonio… Weź mnie, proszę – szepnęła, a jej oddech pogłaskał go po twarzy w taki sposób, że nawet pod groźbą śmierci nie odmówiłby jej. Przytulił ją mocno i pocałował. Była miła w dotyku, pachniała przyjemnie i smakowała tak, że w jego spodniach zrobiło się szybko twardo. Poczuła to od razu i podniecona jeszcze mocniej przylgnęła do niego.

– Weź mnie – powtórzyła czule.

Jej miły głos zabrzmiał ciepło, choć przebijała przez niego stanowczość niedopuszczająca sprzeciwu. Ale Antonio był już w innym świecie i tego nie wyłowił. Kiedy tylko weszła, natychmiast zapomniał, że jest w pracy ponad chmurami i ryzykuje swoje stanowisko. Młodość jest nierozsądna jak dziecko, które ostrzega się przed gorącym żelazkiem, albo jak pierwsza, młodzieńcza miłość, przed którą bezskutecznie przestrzegają rodzice. Antonio był młody i nierozsądny, może nie zakochany, ale spragniony, i to właśnie jej, żadnej innej. Pocałował ją czule, a ona oddała mu gorący pocałunek, pełen pragnienia i pożądania, jak „panna” w bieli w pierwszą noc małżeństwa. Miała miękki język i należała do tych, które potrafią całować.

– Czy to złe, że pragnę się z tobą kochać? – zapytała cichutko, wpatrzona w jego szare oczy. Nie odpowiedział. Pieścił ją mocno, a ona napierała na jego dłoń, płynnie falując biodrami. Czuła się wspaniale w jego objęciach i była gotowa na wszystko, czego by od niej zażądał. Rozpięła mu spodnie. Zgrabnie wysunęła się z jego objęcia i uklękła. Przez cały ostatni rok, samotna w swoim łóżku, poznała swoje ciało lepiej niż chirurg i już dawno „umówiła” się z Bogiem, że to, co robi ze swoim ciałem, to nie „samogwałt”. Słowo to poznała, kiedy jako nastolatka klękała w konfesjonale i drżała w obawie, czy ksiądz znów użyje tego słowa, aby ją skarcić. Słowo to raniło jej dziecięce serduszko, bo „gwałt” kojarzył jej się raczej z tym, do czego zmuszała ich babka. „Ja się nie gwałcę, proszę księdza” – dudniło w jej dziewczęcym umyśle, ale tylko w środku, bo była za młoda, żeby wypuścić te słowa przez ściągnięte grymasem płaczu usta. Ale to było dawno i nie pamiętała już bólu, jaki wtedy czuła. Teraz była razem z młodym chłopakiem, który zarówno w przenośni, jak i w rzeczywistości unosił się ponad chmurami.

Nie potrzebowała dużo, parę delikatnych pieszczot porwało ją w świat rozkoszy. Kiedy szczytowała, tylko jej lewa ręka poruszyła się automatycznie jak tłok, tak żeby nie pomyślał, że o nim zapomniała. Przez kilkanaście sekund patrzył na jej nieskrępowaną, wyzwoloną twarz. Była pełna ekstazy, przymknęła oczy, a „słodki ból” zmarszczył jej czoło i ściągnął brwi. Nieświadomie zacisnęła usta. Była naprawdę piękna.

Kiedy jej ciało uspokoiło się, wstała i przytuliła się do niego.

– Teraz ty – szepnęła. Szybko, jakby w obawie, że ktoś mógłby ich nakryć albo jakby mieli zaraz lądować, stanęła szerzej i pomogła mu wejść w siebie. Wbił się w nią głęboko, prawie do granicy bólu, i natychmiast poczuła przypływ męskiego ciepła we wnętrzu swojego ciała. Nie pozwoliła mu jednak wyjść. Wciąż był pięknie podniecony.

– Jeszcze, mocno – wydała cichy rozkaz, który gdzieś w głębi zabrzmiał jak błaganie. Pobudzony jej słowami naparł na nią tak ostro, że poczuła ból. Nie poskarżyła się jednak i nie chciała zmienić pozycji. „Tak mógłby wyglądać gwałt” – przemknęło jej przez głowę i mocno przycisnęła go do siebie, dając sygnał, by się zatrzymał. Po raz drugi oglądał jej pięknie nieruchomą twarz. Potem w milczeniu patrzyli na swoje rozpalone oblicza, a kiedy ich tłumione oddechy uspokoiły się nieco, odezwał się pierwszy:

– Zobaczę cię jeszcze? – zapytał i opuszkami palców dotknął jej policzka.

Zaczesała zgiętym palcem włosy za ucho i zwilżyła językiem usta. Wciąż nie odpowiadając, pochyliła się, a kiedy się podniosła, była jakby nagle odmieniona. Spojrzała dziwnym wzrokiem w jego rozpalone oczy i odsunęła się o krok.

– Masz dziewczynę? – zapytała, wciąż oddychając, jakby dopiero ukończyła bieg na pięć kilometrów.

Skinął głową.

– To idź do niej i zapomnij o mnie. – Założyła majtki, przejechała dłońmi po sukience, jakby chciała ją wygładzić, wytarła dłońmi skórę wokół ust i dodała: – Dostałeś i zapomnij.

A potem bez pożegnania ruszyła na swoje miejsce. Dostrzegła w jego oczach coś, co ją zaniepokoiło. „Boże, czemu jestem taka… taka wredna?” – skrytykowała siebie w myśli i trochę zrobiło jej się go żal.

Gdyby teraz Bóg zechciał do niej przemówić, wytłumaczyłby jej dlaczego. Bo tak została ukształtowana i nie miała dostatecznie dużo siły i odwagi, by się bronić, bo nie znalazła wsparcia u swojej matki, bo zło w ich domu nazywało się Marchella Bonitelli. Zło, które mówiło: „Zapomnij o tych wszystkich psach, które tu przed drzwiami węszą”. Mowa była o tych przystojnych, miłych chłopakach, którzy zabiegali o jej względy. A kiedy zrozumiała, co znaczą „swaty”, serce krajało jej się na drobne kawałki, bo musiała przestać myśleć o nich jak o przyszłych mężach. Tradycje Rodziny i interesy były ważniejsze i silniejsze. A potem wręcz bała się angażować uczuciowo, nie potrzebowała żalu i smutku. Rodzina i tak znała już jej przyszłego męża. Teraz wolała o nim nie myśleć. A wyobrażenie sobie, że mógłby chcieć robić z nią to, co przed chwilą robiła z Antonio, sprowokowało prawie wymioty. I tak babka niszczyła dobro, rozszerzała swój terror i rosła w siłę jak jemioła na pięknym drzewie. A ona raniła mężczyzn według prostego systemu: im bardziej kochał, tym bardziej zraniony. Płakali z jej powodu, ale żaden nie zdołał wejść w świat jej uczuć. „To tylko psy, niech płaczą” – mówiła babka, która trzymała wszystkich i wszystko w swoich piegowatych rękach.

„Co by było, gdyby nie był taki szybki?” – pomyślała, zerkając na młodą stewardesę, która podążała właśnie po przerwie na tył samolotu i nie miała zielonego pojęcia, jaki szalony jest jej kolega Antonio.

Kiedy przechodziła obok tych „odważnych” w pierwszym rzędzie przy drzwiach, usłyszała lekko podpity głos:

– I kto to rucha? – rzucił rozbawionym tonem jeden z nich.

Siedzący blisko pasażerowie usłyszeli, co powiedział i niektórzy ze zdziwienia, a może przerażenia, otworzyli szeroko oczy. Zapanowała cisza pełna oczekiwania. A ona? Zatrzymała się, odwróciła i spojrzała na nich wyzywająco. Po wyrazie twarzy od razu rozpoznała, który z nich to powiedział. Zrobiła dwa kroki w ich stronę, pochyliła się lekko do przodu i popatrzyła z zainteresowaniem w jego twarz.

– Przecież nie taki pies jak ty – rzuciła ostrym tonem.

Mężczyzna siedzący przy oknie speszył się i spuścił wzrok. Nie czekała na dalszą reakcję. Odwróciła się na pięcie i zostawiła ich, ku radości pasażerów, ze zwieszonymi głowami i całkiem milczących już do końca lotu. Wróciła na swoje miejsce i nawet nie zauważyła, jaką radość sprawiła swojej sąsiadce. Po chwili poczuła wilgoć: to „męskość” Antonia zaczęła opuszczać jej ciało. „Pewnie długo nie był ze swoją dziewczyną” – pomyślała, powstrzymując uśmiech i nie chcąc go jeszcze raz zranić. Nie poszła jednak się umyć. Przykryła się kocykiem, który dała jej stewardesa, i szybko zasnęła.

Spała przez resztę lotu. Dopiero kiedy w samolocie zrobiło się jak w ulu, otworzyła oczy. Pierwszym widokiem w nowym kraju były wąskie usta pochylonej nad nią kobiety, które teraz rozciągnięte w miłym uśmiechu pytały, czy już się wyspała, bo pora wysiadać. Ach! Ta kobieca solidarność. Zrobiło jej się niesamowicie miło i spojrzała zaszklonym wzrokiem, pełna wzruszenia, najpierw na kobietę, a potem na otaczający ją gwar.

– Tak, dziękuję. Mam nadzieję, że nie chrapałam. Nie słyszałam, jak lądowaliśmy…

Obie się zaśmiały. Właściwie nie rozumiała zmiany uczuć kobiety, ale pozwoliła się dotknąć, kiedy ta pomagała jej wstać. Otworzyła schowek nad głową, wyciągnęła torebkę i małą torbę podróżną, w której miała swój płaszczyk. Założyła go na siebie, bo wiedziała, że pogoda w Londynie, nawet latem, nie jest tak miła jak w Neapolu. Uśmiechnęła się jeszcze raz do kobiety o wąskich ustach i ruszyła za ogromnymi plecami faceta, który sprawnie pomagał swojej żonie i dwójce dzieci wydostać się z samolotu. Serce zabiło jej szybciej, kiedy przy drzwiach zauważyła stewarda.

– Jak masz na imię? – zapytał cicho, kiedy stanęła przed nim.

– Despina – odpowiedziała z wielką ulgą i zgodnie z tym, co było napisane w jej nowym paszporcie. Nie zapamiętał jej starego imienia, które powinna wymazać ze swojego mózgu. „Całe szczęście” – pomyślała i spojrzała na niego w taki sposób, że nie wiedział, czy odważyć się choćby na drobny uśmiech. Brakowało tylko uniesionego palca i słów: „Nie waż się mnie szukać, zapomnij i idź do swojej dziewczyny”.

Ruszyła żwawo za innymi pasażerami, nie oglądając się ani razu. Zostawiła jednak parę komórek w swoim mózgu na wspomnienie o tym, co z nim przeżyła.

– Przedtem nie zapytała, czy mam dziewczynę – stwierdził, patrząc na oddalającą się „przygodę”. – Co za dziwka – wyrwało mu się, kiedy zniknęła mu z oczu, i zaraz pożałował tego, że ją tak nazwał.

Przeszła przez „rękaw”, chcąc jak najszybciej wydostać się z lotniska. Właściwie nie wiadomo, skąd ten pośpiech, przecież nie miała żadnych terminów, była WOLNA.

Od razu ruszyła na postój taksówek. Stanęła przy pierwszej, pochyliła się i zajrzała przez otwarte okno do środka.

– Czy jest pan wolny? – zaczęła po angielsku ze swoim miłym akcentem, którego nie mogła się w żaden sposób pozbyć.

– Tak, tak. Jestem wolny – odpowiedział i mimo że nie był potrzebny na zewnątrz, wykatapultował się ze swojego siedzenia i błyskawicznie znalazł się przy niej. – Dla pani mogę być całkiem wolny – rzucił, odbierając z jej rąk skromny bagaż, i ryknął śmiechem. – Przepraszam, mam dziś superdzień – wytłumaczył swój nietakt i otworzył przed nią drzwi taksówki.

Zajęła miejsce i zamyślona zapatrzyła się gdzieś w dal. Kierowca wskoczył za kółko i czekał. Po chwili zaczął obserwować ją w lusterku. Piękną kobietę widzi się bardzo rzadko, a taką jak ta raz w życiu albo i wcale, więc się nie spieszył. Siedział cicho i patrzył. „Mam szczęście” – pomyślał i jak ukłucie igły poczuł pragnienie jej dotyku, a w duszy usłyszał słowa stare jak świat; słowa, które szeptałby do jej ucha, gdyby była tylko jego. Wiedział, że gdy kiedyś będzie o niej myślał, zawsze poczuje to samo, to palące pragnienie, by go dotknęła, i ten słodki ból, jaki towarzyszy miłości, która pojawia się nagle, nawet niechciana, i zmienia człowieka i duszę. Na zawsze. Nie poczuł tylko chłodu, którym może Bóg, a może sam Diabeł okrył to niesamowite zjawisko, jakim była. Bo któż może poczuć chłód śmierci, która czeka tuż za rogiem.

W końcu zerknęła na niego. „Temu też się podobasz” – podpowiedział jakiś diabelski głosik. „Zobacz, i ma żonę” – dopowiedział, kiedy zerknęła na obrączkę na palcu jego ręki opartej na kierownicy. „Czy to teraz będzie tak zawsze w tym moim Nowym Życiu, że każdy będzie się tak gapił?” – pomyślała, patrząc na spieszących gdzieś ludzi na zewnątrz. „A kto by cię bzykał, gdyby wszyscy byli sobie wierni?” – wpadło do jej głowy jak dolar do skarbonki i wybuchła śmiechem. Kierowca aż podskoczył. Obrócił się, kładąc ramię na oparciu siedzenia, i spojrzał na nią zdumiony.

– Przepraszam, coś mnie rozbawiło – powiedziała, hamując śmiech.

– Śmiech to zdrowie.

– No bo pan czeka, zamiast jechać.

– No bo pani nie powiedziała mi, dokąd mam jechać.

– No bo pan nie zapytał – przekomarzała się jak dziewczynka i śmiała na głos, szeroko otwierając usta.

„Czarujący śmiech! Nie tam jakieś sztuczne chichotanie” – pomyślał. A kiedy uspokoiła się trochę, dodał głośno:

– No to powie mi pani, dokąd mam panią zawieźć?

– Och… – westchnęła. – Przepraszam, dawno się tak nie śmiałam. Tak, oczywiście, powiem. Do… do… – Ale nie wiedziała co powiedzieć. Nagle uświadomiła sobie, że nie ma dokąd pojechać. Miała wprawdzie cel, ale to był bardzo odległy cel, którego może nigdy nie osiągnie. „Nie mam nikogo. Wszyscy kogoś mają, a ja?” – pomyślała i smutno spojrzała w oczy taksówkarza, które wyczekująco obserwowały ją we wstecznym lusterku. – Muszę najpierw coś zjeść, zanim zacznę pracować – skłamała, a smutek w oczach przemienił się w pytanie.

– Jest pani zabawna. Nie tylko ładna, ale też zabawna – powiedział, kiwając lekko głową i udając, że intensywnie myśli, przyłożył palec wskazujący do skroni.

– Coś chińskiego, proszę – wtrąciła do jego rozmyślań, pochylając się do przodu. – Domowego jedzenia już mam na razie dosyć – dodała i znów szczery śmiech wypełnił wnętrze taksówki. Oparła się szeroko i wciąż uśmiechnięta obserwowała, jak myśli.

– No co, jedziemy? Już z tyłu trochę się niecierpliwią – powiedziała wesołym tonem, kiedy za nimi rozległ się klakson innej taksówki.

– Spokojnie, już jadę – rzucił pod nosem, a potem, nie zważając na wściekłego taksówkarza, obrócił się jeszcze raz i zamarł w bezruchu ze wzrokiem przykutym do jej gołych ud. Odruchowo omal nie wyciągnął ręki, by ich dotknąć i sprawdzić, czy są prawdziwe. Takie widział tylko w gazetach o błyszczących stronach. Wyglądały jak powleczone przezroczystym bursztynem albo jakby miała na sobie luksusowe rajstopy w kolorze delikatnej opalenizny, które miałaby reklamować dla jakiejś znanej firmy.

– No co się pan tak patrzy? Tak sobie siedzę – powiedziała z rozkosznym oburzeniem, szeroko rozkładając ręce.

– No nie! Nie! Co pani, ja mam żonę. – Podniósł wzrok.

„No, no! Żonę” – pomyślała, mrużąc oczy. Uśmiechnęła się, złączyła kolana, poprawiła pozycję i sukienkę.

– Przepraszam – powiedziała lekko zmieszana.

– Chciałem tylko zapytać: czy nie chce pani trochę cieplej się ubrać? U nas nie jest tak jak we Włoszech.

Już chciała zapytać, skąd wie, że przyleciała z Włoch, ale ugryzła się w język. W końcu nie każdy taksówkarz to wysłannik Rodziny, który na jej polecenie chce ją zabić. „Strach strachem, ale nie mogę zwariować, i to na samym początku” – pomyślała, a potem głośno odpowiedziała:

– Och, ma pan rację, tam jest teraz ciepło, muszę coś tutaj kupić. – Oprócz tego, co miała na sobie, nie posiadała nic więcej. Jak Nowe Życie, to i cała reszta nowa – postanowiła to jeszcze, kiedy siedziała zamknięta w tajnym policyjnym mieszkaniu.

Nagle zrobiło się jej zimno. Potarła dłońmi swoje piszczele i…

– A gdzie moja torebka?! – krzyknęła przerażona.

– No w bagażniku, razem z pani torbą – odpowiedział mechanicznie jak żołnierz zapytany o to, kto jest jego przełożonym.

To niesamowite, ale nie zauważyła, kiedy to zrobił.

– Mam tam dokumenty i… – urwała, by nie wygadać całej prawdy o zawartości jej torebki, która była, jeśli wierzyć babci, warta piętnaście miliardów dolarów.

– Mam ją pani przynieść? – zapytał i odruchowo chwycił klamkę.

– Nie, nie – roześmiała się. – Niech pan już jedzie, proszę – dodała i pomyślała o swojej reakcji.

– To chce pani najpierw jeść czy się ubrać? – zapytał i sprawnie włączył się do ruchu.

– Najpierw jeść, przebiorę się później – odpowiedziała i znów zapatrzyła się w dal. W jej głowie zapanowała nagle cisza, tak jakby ktoś trzasnął drzwiami jej pokoju i zostawił ją samą. Nigdy tego nie zapomni, tego milczenia, unikania… Zawsze, kiedy „wyłamywała” się, nikt z nią nie rozmawiał, czasem trwało to tygodnie. Tak, zależało to od tego, jak Rodzina zakwalifikowała jej winę. Raz były to nawet trzy tygodnie. Nigdy się chyba od tego nie uwolni. Dla niej to była drobnostka, a dla nich, paradoksalnie, prawie przestępstwo. I przestępcy orzekli, że nie będą z nią rozmawiać przez trzy tygodnie. I tylko za to, że nie chciała zastąpić chorej matki i zebrać „należącego” się jej Rodzinie haraczu. „Po prostu nie chciałam…” – pomyślała i dwie łzy popłynęły z jej ślicznych oczu, i jak kryształowe kule rozbiły się na jej piersi, zostawiając dwie ciemne plamy na sukience. Wyglądała, jakby właśnie ktoś do niej strzelił z pistoletu i dwa pociski wdarły się w jej ciało, zostawiając na sukni ślady morderczego czynu.

Kierowca uszanował jej smutek i nie odzywał się. Zastanawiał się tylko, jak to możliwe, że tak piękny człowiek może się czymś martwić. Przecież ładni ludzie mają łatwiej w życiu. Tak myślał i ponoć ktoś kiedyś tak napisał. Ale to nieprawda. Ładni ludzie, a szczególnie ładne kobiety, mają gorzej. Ciąży nad nimi groźba, że trafią w ręce niewłaściwego mężczyzny. A to jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą przydarzyć się kobiecie. Bo uroda przyciąga, i to nierzadko takich, którzy nie należą do tych dobrych.

Kiedy przejeżdżali obok dużego domu handlowego, zapytała, czy jednak mogłaby tu coś kupić.

– Dla mnie to żaden problem – odpowiedział i skręcił na czteropiętrowy parking.

– To nie potrwa długo, obiecuję – powiedziała, otwierając drzwi. Wysiadła i nim je zatrzasnęła, poprosiła jeszcze o torebkę.

– Już podaję. – Wyskoczył żwawo i otworzył bagażnik. – Proszę. A może mam iść z panią? – rzucił jakby od niechcenia, z nadzieją, że się zgodzi. Była naprawdę śliczna i każda minuta w jej obecności sprawiała mu niesamowitą przyjemność. A poza tym chyba się w niej trochę zakochał. Czy można kochać „trochę”? Nigdy się nad tym nie zastanawiał. W każdym razie należała niewątpliwie nie tylko do tych ładnych, ale też do tych, które można od pierwszej sekundy pokochać.

– Nie wiem, nie chcę pana nudzić…

– Ależ nie, obiecuję, że nie będę się nudził – powiedział wpatrzony w jej ciemne oczy.

Była nawet zadowolona, że z nią pójdzie, bo nie wiedziała, co zrobić z torbą. Zostawić w jego samochodzie czy nosić po sklepie? Był miły, to prawda, ale czy całkiem uczciwy? Czy nie uciekłby z jej torbą?

„Ale jestem głupia, i tak tam prawie nic nie mam” – skarciła się w myślach. Zaczesała zgiętym palcem włosy za ucho, uśmiechnęła się szeroko i ku jego zadowoleniu wzięła go pod rękę, obierając kierunek do wyjścia z parkingu.

– Rzeczywiście jest tu zimno – stwierdziła, kiedy chłodny podmuch wiatru dotknął jej gołych nóg. A kiedy drugi, znacznie silniejszy, poderwał cienki, bawełniany płaszczyk wraz z sukienką i znów ukazał światu jej boleśnie zgrabne nogi, roześmiała się głośno. – Zaraz będę naga. Co za wietrzysko! – krzyknęła, przyciskając prawą dłonią płaszczyk do ud i przyspieszyła kroku.

„Chyba nikt nie miałby nic przeciwko” – pomyślał uśmiechnięty kierowca i też przyspieszył, by jej dorównać. Poczuł się co najmniej o dziesięć lat młodszy i jakiś… szczęśliwy. Wiedział, że dziś wróci do domu wesoły. Nie myślał jeszcze o tym, że żona będzie go podejrzewać i odpychać, że kiedy zapłonie w pożądaniu, będzie opryskliwa i wulgarna. No bo jak facet w jego wieku może być po powrocie z pracy wesoły, i jeśli jeszcze czegoś chce, to na pewno musiało się coś wydarzyć, coś złego. Pięćdziesięciolatek nie może mieć takiego humoru. Nie było wątpliwości! Musiał się zakochać, a jeśli nie, to na pewno ją zdradził. Nie wiedziała tylko, że to była zwykła chemia, że to były hormony szczęścia, których ona nie byłaby w stanie u niego wyzwolić. Po dwudziestu pięciu latach i z jej charakterem już nie. Może gdyby go kochała? Ale ona już go nie kochała, sama właściwie o tym nie wiedziała. A może nawet nigdy go nie kochała? Może tylko chciała mieć faceta, męża? To zostanie jej tajemnicą.

– Potrzebuję rajstop, i to grubych – powiedziała, kiedy automatyczne drzwi do centrum handlowego zamknęły się za ich plecami. – I grubszy płaszcz.

– I chyba inne buty. – Spojrzał w dół na paseczki otulające jej stopy. – U nas nawet latem bywa chłodno…

– Ma pan rację – przerwała mu nagle z poważną miną. Wszystko się zgadzało, ale najbardziej potrzebowała łazienki. – Muszę najpierw do… – powiedziała, rozglądając się dookoła.

– Ja też pójdę – rzucił i palcem wskazał na mały znaczek „WC”.

W pośpiechu wyciągnęła z maszyny parę ręczników papierowych i nasączyła wodą. Weszła do kabiny, rzuciła torebkę na podłogę, pospiesznie zdjęła płaszczyk i powiesiła go na haku przytwierdzonym do drzwi. A potem z ulgą opuściła na posadzkę majtki i umyła się mokrym papierem. Pod wpływem wilgoci i chłodu pęcherz zapragnął się wypróżnić. Zrobiła siusiu i użyła reszty papieru, by się podmyć. Chwilę zastanawiała się, co zrobić z bielizną i w końcu, bez obrzydzenia czy jakichś innych negatywnych odczuć, schowała ją do torebki.

– Boże, jeśli zdarzy mi się jeszcze raz coś takiego, to obiecuję, że… że… wszystko, co będziesz chciał! No chyba, że orgazmy są poza twoją władzą? – zaśmiała się rozbawiona i zapięła zamek torebki.

Kiedy dołączyła do kierowcy, rzuciła krótkie „przepraszam”, myśląc o tym, że dłużej niż on zabawiła w toalecie, i pociągnęła go za sobą.

– Takiego przeciągu jeszcze nie przeżyłam – szepnęła pod nosem, przekraczając próg sklepu. Nie zważając na nic, złapała coś ze stojaka i prawie biegiem zniknęła w przymierzalni. Po chwili wyszła i lekko zakłopotana podeszła do kasy.

– Tych nie chcę. – Podała kasjerce trzy pary majtek. – A te mam na sobie. – Podała jej drugą ręką oderwany kartonik z ceną, rumieniąc się jak nastolatka.

– Też mi się zdarzyło – powiedziała kasjerka i przyjęła od niej kartonik.

Nie było wiadomo, co jej się zdarzyło, czy też spotkała Antonia podczas jakiegoś lotu, czy myślała o czymś całkiem innym. Zresztą było to obojętne, bo zamilkła i w skupieniu kasowała, nie komentując niczego, a rumieniec Im zniknął i uspokojona obejrzała się za kierowcą.

– Tu jestem – podpowiedział, stojąc trzy kroki za nią.

– Ach! Już myślałam, że się zgubiliśmy, to przez… no… ten wypadek – tłumaczyła się niezgrabnie – ale nieważne, dobrze… – Machnęła pociesznie ręką i odebrała resztę od kasjerki. – Dobrze, że pana nie zgubiłam. – Pochyliła się w jego stronę i biorąc pod rękę, odprowadziła parę kroków od kasy.

– Co teraz? – zapytał, patrząc w jej bajecznie piękną twarz.

– Teraz potrzebuję rajstop. Nie! Lepiej spodni i… właściwie to rajstopy też mi się przydadzą… Mówiłam, że zakupy ze mną to nie spacerek. Ostrzegałam. – Uniosła w górę palec i spojrzała mu w oczy.

– No przecież nic nie mówię, licznik puka, panienko.

Nagle spojrzała na niego z „góry”, ale szybko przegoniła stare nawyki szerokim uśmiechem. – I dobrze, tylko że… pomyślałam, że jeśli jest pan taki miły, to zobaczę, czy nie ma tu też dla mnie jakiegoś swetra. Naprawdę jest u was chłodno. Brrr… – Udała pociesznie, że wstrząsnęły nią dreszcze, i nie czekając na jego odpowiedź, ruszyła na podbój sklepów.

– A jedzenie? – zapytał, czując już głód w żołądku. – Zapomniała pani o jedzeniu! – krzyknął i ruszył za nią, szybko przebierając nogami.

– Tak, tak, zaraz coś zjem – burknęła pod nosem.

Zrównał się z nią, a ona wzięła go pod rękę i pochyliła się w stronę jego ucha.

– Proszę pana, ja jeszcze nigdy nie byłam na zakupach, na takich… takich prawdziwych jak te – powiedziała i pociągnęła go w stronę sklepu dla pań.

Nie rozumiał, o czym ona właściwie mówi. Nie próbował nawet, przybrał pełną zrozumienia minę i podążył za nią. Właściwie to nienawidził zakupów, ale w takiej sytuacji? „Jeśli nie byłaś nigdy na zakupach?” – pomyślał z rozbawieniem i wygodnie usiadł w małym skórzanym fotelu. Nie zdawał sobie sprawy, co go czeka. Przez co najmniej godzinę, by choć trochę nacieszyć męskie oko, łowił ją wzrokiem. A ona przemykała między regałami i stojakami, zapominając o świecie i o tym, że licznik taksówki cały czas tyka, nie wspominając już wcale o jego żołądku, który skurczył się teraz do rozmiarów pochewki na różaniec. W końcu sięgnął po jakieś kobiece czasopismo leżące na malutkim stoliczku obok. Od czasu do czasu podnosił wzrok znad gazety w nadziei, że może gdzieś ją zobaczy. I zobaczył.

Kiedy nagle, po godzinie, wyłoniła się, prawie nie było jej widać. Tyle rzeczy oburącz trzymała przed sobą. I jeszcze pociesznie drgała, próbując zarzucić na ramię spadającą torebkę.

– Już jestem, pomoże mi pan? – zapytała zdyszana, wyciągając szyję, by go zobaczyć. – Mają tu takie… takie… fajne rzeczy – wykrztusiła w końcu i nim zdążył zareagować, rzuciła wszystko na podłogę.

Spojrzał na nią zaskoczony. Chyba naprawdę nie była długo na zakupach.

– Przepraszam, już nie mogłam utrzymać! – Stała teraz nad stertą ubrań i potrząsała rękami, jakby chciała przyspieszyć krążenie w końcówkach palców. – Zaraz to posortuję, pewnie tyle nie potrzebuję, ale przymierzyć mogę… – zawiesiła nagle głos, spoglądając na szyld: „Zabieramy 4 rzeczy do przymierzalni”. Prawdziwie zakłopotana zatrzymała wzrok na ubraniach, a po chwili spojrzała błagalnie w jego oczy. Wyglądała teraz jak mała dziewczynka, której upadły na chodnik wyproszone u mamy lody.

Otworzył lekko usta, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, ona rzuciła głośne „nie”.

– Nie – powtórzyła ciszej i wymierzyła w niego otwartą dłonią, zasłaniając sobie część jego twarzy. Wyglądało to tak, jakby chciała zasłonić mu usta i nie pozwolić, by się poskarżył. – Nie – powiedziała jeszcze raz, tym razem raczej do siebie, i skupiła się na stercie ubrań. W mgnieniu oka wyszukała grube rajstopy, legginsy, bluzkę z długim rękawem, sweter, całkiem ładne buty i ruszyła do kasy. Nie zrobiła jednak nawet dwóch kroków i zawróciła. Prawie rozkopując stertę, odnalazła to, czego szukała. – Ten płaszcz jest doskonały – rzuciła do niego, jakby naprawdę chciał to usłyszeć. – Na „waszą” pogodę – dodała po sekundzie i znów obrała kierunek „kasa”, zostawiając wszystko na podłodze.

W pierwszym momencie nie wiedział, czy ma wstać i ominąć górę ubrań, czy poczuć się odpowiedzialny i odwieszać wszystko, czy po prostu podążyć za nią jak gdyby nigdy nic. W końcu stwierdził, że nie ma czasu na „entliczek, pentliczek” i wybrał to ostatnie.

„Każda lubi zakupy, ale żeby aż tak?” – przemknęło przez jego skołowaną głowę, kiedy patrzył na nią, jak dynamicznym krokiem zbliża się do kasy. – Ciekawe, jak wytłumaczysz się z tego bałaganu – szepnął do siebie i omal nie parsknął śmiechem.

– Może mi pani nie uwierzy, ale ja jeszcze tu nie byłam – usłyszał, jak zaczęła się tłumaczyć – i zdecydowałam, że… tego naprawdę nie potrzebuję. – Spojrzała na rzeczy, a potem na kasjerkę pytającym, prawie zawstydzonym i jednocześnie błagalnym wzrokiem.

Kobieta spojrzała na pobojowisko, jakiego dokonała klientka, a potem na rzeczy, które przewiesiła sobie przez ramię.

– Rozumiem – powiedziała, przeszywając ją ostrym spojrzeniem. – Jakbyśmy nie miały tu nic innego do roboty – dodała pod nosem obrażonym tonem. Odebrała od niej rzeczy i w milczeniu zaczęła kasować.

– Dziękuję, że pan nie uciekł – zaczęła, kiedy byli daleko od kasy. – Boże, jakie szczęście – ciągnęła, gestykulując jedną ręką do oszołomionego kierowcy, który bez słowa szedł o krok za nią. – Przecież mogliśmy to odwieszać przez… no przez ile? – Energicznie obróciła głowę w jego stronę i spojrzała pytająco.

– Byśmy? – odparował, szeroko otwierając oczy.

– Przepraszam – wycedziła przez zęby, jakby to on zmusił ją do tych zakupów, i prawie obrażona ruszyła w stronę parkingu. Dopiero przy samochodzie, kiedy milczący i z poważną miną otworzył jej drzwi, zanim wsiadła do środka, skruszona powiedziała: – Poniosło mnie. Przepraszam.

Wewnętrznie prawdziwie rozbawiony usiadł za kierownicą i zapytał:

– No to co? Jest pa…

– Tak. Jestem cholernie głodna – weszła mu w słowo i szczery śmiech wypełnił jego warsztat pracy.

– Śmieje się pani tak…

– Jak?

– No tak, że żyć się chce.

– Dziękuję – powiedziała przez śmiech, zerkając na jego szeroki, męski kark, i szybko odwróciła głowę.

Dalszą drogę przebyli w milczeniu. Wcale nie obchodziło jej, dokąd ją wiezie. Czuła się bezpieczna i trochę wolna. Czasem zerkała na niego ukradkiem i myślała, jak mogłoby z nim być.

– Ma pan dzieci? – zapytała nagle, sama nieco zdziwiona swym pytaniem.

– Nie – odparł krótko. – Nie udało nam się, a teraz już wiek nie pozwala.

Znów zapanowało milczenie.

– Co się dzieje? – zapytała, kiedy się zatrzymali, i zauważyła, jak nerwowo uderzył dłonią w kierownicę.

– Nic, jakaś demonstracja czy coś… – odpowiedział i uważnie obserwował zamieszanie na zewnątrz.

– Daleko jeszcze?

– Nie. Za tym budynkiem. Mała, chińska.

Pochyliła się do przodu, żeby zobaczyć, co wskazuje palcem, i natychmiast zadecydowała.

– Pójdę pieszo – stwierdziła i wyciągnęła portfel.

– Szkoda… – zaczął i obrócił się, by odebrać pieniądze. – Co pani, oszalała? – wyrwało mu się energicznym tonem, widząc plik banknotów w jej drobnej dłoni.

– Proszę wziąć, to się panu należy. Przyniosłam panu tyle wstydu…

– Jaki wstyd? Nie, to stanowczo za dużo. Aż tak się nie wstydziłem, było trochę zabawnie, ale tak mógłbym wstydzić się codziennie – powiedział i odsunął jej dłoń.

– Muszę już iść – odmówiła grzecznie, przecząco kręcąc swoją kształtną główką. Była pewna, że kochałby się z nią namiętnie i szczerze, ale musiała w końcu zacząć swoje Nowe Życie, a przede wszystkim zmienić stare zwyczaje. – Jak pan ma na imię? – zapytała.

– John. A pani?

– Despina – odpowiedziała, tym razem podając swoje nowe, wymyślone przez nią imię. – Proszę to wziąć, John… I pamiętać, że pierwszy raz w życiu poczułam się bezpieczna i wolna… z panem – dokończyła ze łzami w oczach i podała mu pieniądze.

Kiedy chciał jeszcze raz zaprotestować, przyłożyła błyskawicznie palec wskazujący do ust.

– Ciiiii – popłynęło w jego kierunku, nie pozostawiając mu wyboru.

Wziął pieniądze i wyraźnie wzruszony kiwnął tylko głową w stronę bagażnika.

„Byłbyś wspaniałym ojcem” – pomyślała, rozpoczynając walkę z płaczem. Zawsze przegrywała z nim, kiedy żegnała kogoś sympatycznego, kogoś, kogo bardzo polubiła.

Stanęli przy otwartym bagażniku i zanim wyciągnął jej torby, wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.

– Byłbyś wspaniałym ojcem – szepnęła, czując ścisk w gardle.

– Dziękuję, Despino – odpowiedział, zabawnie kiwając głową i krzywiąc usta w śmiesznym grymasie.

Zaśmiała się przez łzy i pozwoliła mu się mocno objąć.

– No, kochankiem też. Ale tak będzie lepiej. Ja cię znam, potem byś żałował.

Kiedy uwolnił ją z uścisku i spojrzał jej w oczy, wiedziała, że trafiła w dziesiątkę.

– Nigdy nie zdradziłeś żony, prawda?

– Nie – powiedział z dumą w głosie.

Zanim chwycił jej wyciągniętą na pożegnanie rękę, mijająca ich taksówka zaczęła ostro hamować. Oboje spojrzeli w jej kierunku i w tym momencie powietrze wypełniła przerażająca eksplozja. Mimo że wychowała się w niebezpieczeństwie i nauczona była szybkich reakcji, tym razem nie zdążyła nawet drgnąć. Jego ramiona oplotły ją jak ośmiornica i zwinęły w kłębek. Poczuła się jak niemowlę w brzuchu matki, tylko teraz to silny facet zdusił ją i przycisnął do swojego brzucha, okrywając resztą swojego ciała jak kocem. Nagle wszystko ucichło na parę sekund, tak jakby przenieśli się na inną planetę, gdzie nie było dźwięku. Potem jego uścisk całkowicie osłabł, a ciało stało się ogromnie ciężkie.

– John? Zaraz się przewrócę, jesteś za ciężki. Co się stało? John!

Upadła pod jego ciężarem na kolana, a potem na bok. I wtedy chaos zawładnął ulicą. Ale ona już nic nie słyszała. Nie słyszała strzałów, nie słyszała krzyków, płaczu, syren policyjnych samochodów ani karetek. Słyszała tylko swój przerażony głos.

– John, nie rób tego. Błagam cię, ja jestem zła… byłam zła… nie jestem tego warta. Nie! John! To przeze mnie. John, proszę, nie umieraj! – krzyczała pochylona nad nim, próbując zatamować swoimi drobnymi dłońmi krew tryskającą z jego tętnicy szyjnej. – Pójdę z tobą do łóżka, John. Jeśli nie umrzesz, będę się z tobą kochać, obiecuję – szeptała do jego zakrwawionego ucha i przyciskała rękami jego szyję

Ale John już jej nie słyszał. Miał przeciętą tętnicę kawałkiem szyby, która powinna rozbić się w drobny mak, ale tego nie zrobiła, a odłamek wielkości dłoni uderzył w jego szyję i utknął w niej głęboko. Miał też pokaleczoną całą lewą część twarzy drobnymi odłamkami szkła, z których sączyła się powolutku krew. I John nie umarł przez ten kawał szyby. John umarł, bo się bał i jego serce nie wytrzymało. Pękło, bo bał się o nią, o dziewczynę, którą dopiero poznał i pokochał na dwa sposoby. I dlatego błyskawicznie rozpoznał niebezpieczeństwo. I dlatego uratował jej życie.

– John, gdybyś wiedział, kim jestem, nie zrobiłbyś tego. To ja powinnam zginąć – szeptała do jego ucha, nie zważając, że na ustach ma jego krew. – Ta śmierć była dla mnie, nie dla ciebie – powiedziała, patrząc w jego nieruchome oczy. – Nie umieraj, pójdę z tobą do łóżka, ale nie umieraj. – Pochyliła się i pocałowała go w usta. – To była moja śmierć – powtórzyła z ogromnym smutkiem w głosie.

Nie wiedziała, jak bardzo się myli. Nie wiedziała, że inna śmierć, wysłana przez jej Rodzinę, patrzy na nią, uśmiecha się i czeka.

I nagle instynkt samozachowawczy albo wykształcone przez Rodzinę odruchy otrzeźwiły ją i jak lwica, by nie spłoszyć ofiary, ukryta za samochodem rozejrzała się. „To niemożliwe, żeby tak szybko mnie znaleźli” – pomyślała, kiedy obserwowała ulicę, duży budynek i wielki plac przed nim. Stwierdziła, że to nie na nią zapolowano. Wszystko rozegrało się przed budynkiem. Wysunęła się trochę i zerknęła w lewą stronę. Żywe istoty poznikały gdzieś jakby na rozkaz. Pozostali byli ranni albo nie żyli. Spojrzała na dwóch zakrwawionych mężczyzn, którzy siedzieli obok kobiety w czerwonym kostiumie. Kobieta nie miała nóg, a na ich miejscu była tylko kałuża krwi.

„Muszę się stąd wydostać. Jak najszybciej. To nie może się tak skończyć, nie tak szybko” – myślała o swoim nowym życiu, które zaczęło się dopiero przed paroma godzinami. Ukryła się znów za taksówką i spojrzała na leżącego Johna, a potem na swoje okrwawione ręce i ubranie. Poczuła w sobie niesamowitą pustkę, a w jej głowie zapanowały kompletna cisza i bezgraniczny bezwład.

I nagle męski głos dotarł do jej uszu, a potem do mózgu, który rozpoznał go jako znajomy. Energicznie podniosła się i wciąż ukryta za samochodem ostrożnie spojrzała w kierunku, skąd nadchodził. „Czyżby to był on?! Czy to możliwe?” – pomyślała i już chciała wybiec, by rzucić mu się w ramiona, kiedy usłyszała go ponownie. To nie był on. Zawiedziona zobaczyła policjanta, który zbliżał się i informował ludzi, żeby nie ruszali się z miejsc, że karetki już jadą i że już jest po wszystkim.

– Cholera, po jakim wszystkim? – zapytała cichutko i sięgnęła po swoje rzeczy. Zanim jednak zdążyła objąć palcami uchwyty toreb, jakaś ręka złapała jej przegub.

– Zostaw to! Jeśli nie chcesz mieć kłopotów, to zostaw to – usłyszała i poczuła twardy przedmiot na żebrach. Strach powleczony nieopisanym szokiem sprawił, że nie potrafiła się bronić. To nie był policjant. Słowa, wypowiedziane perfekcyjnym angielskim, należały do kobiety, której głos był tak znajomy, że sparaliżował ją całkowicie. – Mam nadzieję, że nie należysz do nich? – zapytała nieznajoma i pociągnęła ją za rękę.

Posłusznie przykucnęła za taksówką, nie walcząc już o nic, nawet o swoje rzeczy, które sama wybrała pierwszy raz w Nowym Życiu.

– Do kogo? Nie, nie należę. Nie rozumiem… skąd masz mój głos… – próbowała odpowiedzieć na pytanie, gapiąc się w oczy zamaskowanej kobiety.

– Biegnij do tamtego drzewa. – Wyciągnięta ręka w czarnych rękawiczkach wskazała piękny, stary kasztanowiec. – Jeśli zmienisz kierunek, zabiję cię – padło zimnym tonem.

A może miało tak zabrzmieć? W ostatnich słowach było coś jeszcze poza wymuszonym chłodem… I te oczy patrzyły na nią jakoś inaczej, miękko, bez groźby, raczej z sympatią, może nawet było w nich coś więcej niż tylko sympatia.

– To są moje rzeczy i torebka – powiedziała stanowczo, patrząc w oczy otoczone ciemnym materiałem kominiarki.

– Ruszaj, nie ma czasu – usłyszała w odpowiedzi i jakby na potwierdzenie słów nieznajomej od strony gmachu padły strzały. – No już! – Lufa pistoletu drgnęła we wskazanym kierunku.

Gdyby przyjrzała się dokładnie, rozpoznałaby atrapę w dłoni nieznajomej, ale nie przyszło jej to do głowy i wykonała polecenie. Kiedy biegła skulona, obróciła się jeszcze.

– Weź chociaż torebkę! – krzyknęła. Prawie cały plan miała w głowie, ale żeby zdobyć piętnaście miliardów dolarów, o których mówiła jej babcia, potrzebowała całości, wszystkich szczegółów, które utrwalone były na zdjęciach. Zdobyć? Sama właściwie nie była do końca pewna, czy naprawdę chce tych pieniędzy. Jakby były jakąś pułapką albo karą za cudzołóstwo.

Dobiegła do drzewa i nim pojęła, co robi, jakieś męskie ręce złapały ją za ramię i pociągnęły w stronę furgonetki. W pierwszym momencie chciała wezwać nieznajomą na pomoc, ale z otwartych ust nie wydobył się żaden dźwięk. Poddała się. Nie wiedziała, jak powinna zareagować. Chaos nabrał takiego rozpędu, że aż bolało w uszach, a strzały, które teraz usłyszała, sprawiły, że pozwoliła doprowadzić się do pojazdu i bez oporu wskoczyła do środka. Coś wewnątrz jej ciała mówiło, że to najlepsze rozwiązanie. I wbrew wszystkiemu nie czuła strachu. Zdążyła tylko zauważyć, że kremowa furgonetka nie miała żadnych oznaczeń. W środku nie było siedzeń. Skuliła się w rogu i czekała. Nie wiedziała, co tam właściwie się działo i co wspólnego z tym wszystkim mają ta kobieta i ten facet, który bez słowa skierował ją do furgonetki, ale jedno było jasne. To nie na nią zapolowano, przynajmniej nie w tym momencie, nie teraz. W przeciwnym razie już by nie żyła.

– Dobrze, że mam chociaż światło – pomyślała skulona w rogu furgonetki i uśmiechnęła się leciutko. Po chwili w wyobraźni zobaczyła oczy nieznajomej i serce zabiło jej znacznie szybciej. Już kiedyś widziała takie podobne oczy, które obezwładniły ją nie tylko nieopisanym kolorem, ale też mocą, jaką w sobie skrywały. Miała wtedy serce bardzo młode i myśli niewinne. To było dawno, prawie czternaście lat temu, ale epizod z przeszłości stał się teraz świeży jak poranna prasa.

*

Kiedyś, po ćwiczeniach gimnastycznych, zostały w przebieralni same. Ona i Beatrycze. Beatrycze była starsza o trzy lata i już od dawna nie tkwiła między pociągiem seksualnym a wstydem. O czarnych włosach i opalona, pewnie nawet w pachwinach, ubrana była zawsze w bardzo drogie, wyjątkowe stroje. Miała figurę modelki i piękną twarz, ale prawie zawsze wymuszone spojrzenie, pełne zimnej obojętności, jak księżniczka z własnej baśni. I oczy niebieskie z tchnieniem zieleni, o których mówiła, że są barwy szafirowo-szmaragdowej. Kiedy nie było w pobliżu jej rodziców, czuła się wolna. Wtedy malowała się prowokacyjnie i czasem piła alkohol. Mówiła tak, że jej język był dźwiękiem samym w sobie, ale u niektórych wzbudzał nieśmiałość, wręcz strach. Pochodziła z tak zwanego dobrego domu, w którym jest tyle pieniędzy, że nie wiadomo, co z nimi robić i wszystko ma się na zawołanie. Mimo tego musiała powtarzać niektóre klasy. No i wtedy Bea, bo tak nazywano Beatrycze, bez skrępowania ściągnęła stanik i majtki, ukazując swoje bursztynowe ciało. Zrobiła dwa kroki w stronę prysznica i z uśmiechem złowiła spojrzenie – dziewczęce, zazdrosne, ale jeszcze naiwne, które błysnęło jak moneta w studni, przykute do jej jędrnej i jak na piętnaście lat dużej piersi. I stało się. Dziewczyna podeszła do niej z poważną miną i jakby miała do czynienia ze szczególnego rodzaju jedwabiem na nową sukienkę, przesunęła dłonią po jej policzku.

– Chcesz dotknąć? – zapytała bez jakiegoś zażenowania czy wstydu. – Dotknij – powiedziała zachęcająco. Wzięła jej dłoń i położyła na swojej piersi, błyszczącej jak kropla świeżej żywicy, jednocześnie obejmując ją w talii i przyciągając do siebie. Gest był delikatny, ale wywołał lęk bez imienia.

Twarz powlekł rumieniec, a serce biegło jak szalone. Dojrzała dziewczyna pochyliła się wolno i pocałowała ją.

Mimo że poczuła zażenowanie, a może nawet strach, nie odsunęła się, wręcz podążyła za ustami, które oderwały się po krótkim pocałunku.

– Chcesz jeszcze? – zapytała Bea dziwnym, zachęcającym, a może poniżającym tonem.

Nie potrafiła wtedy jeszcze tego rozróżnić i odpowiedź uwięzła jej w suchym jak pustynia gardle. Wyciągnęła szyję, jak to czynią spragnieni, i ochoczo przylgnęła do tych przepysznych ust, tym razem na dłużej, by wyżebrać uczucie, które otoczyło ją mgiełką żaru. I wtedy pierwszy raz w życiu poznała, co to jest prawdziwy pocałunek, i wtedy wyjaśniła się też wielka tajemnica wokół Beatrycze. Cała szkoła mówiła, że Bea całuje się ze starszymi chłopakami, że wie już, co to jest pocałunek z języczkiem.

Teraz i ona wiedziała.

Pełna wstydu biegła potem szybko do samochodu, który jak każdego dnia czekał na nią przed szkołą. I kiedy siedziała już z tyłu, przez całą drogę do domu czuła rozpalone usta, język i ten spragniony, gorący pocałunek Beatrycze, który wypalił w niej piętno i wskazał uśpioną drogę pożądania, którą miała poznać w nieznanej jej przyszłości.

„Czy to była ta droga?” – zakończyła wspomnienia i wsłuchała się w odgłosy z zewnątrz.

2 (1)

Pagona weszła do pokoju, gdzie leżała Marchella Bonitelli, jej matka. W pomieszczeniu czuć było śmierć, która nie przyszła jak wystrzelona kula z pistoletu, tylko wyciekała powoli jak oliwa z wyciskanych prasą oliwek. Kobieta leżała w szerokim łożu otoczona drogą, jedwabną pościelą i mimo że było lato, w kominku paliło się drewno, jakby chciała jeszcze ogrzać swoje stygnące ciało, by uciec śmierci. Ojciec już nie żył. Tylko tak o nim mówiła, bo naprawdę był jej ojczymem. Zabili go, kiedy ich Rodzina straciła władzę i nagle przestali być szanowani. Ucięli mu jądra i pozwolili, żeby się dobrze na nie napatrzył. A potem bili go drewnianymi pałkami. Ale nie zabili. Kiedy jeszcze oddychał, zrobili mu coś tak potwornego, że w żadnym języku świata nie znalazłyby się słowa, by trafnie opisać ten barbarzyński czyn. Tylko matka, nie wiadomo jakim cudem, nawet w obliczu śmierci wciąż miała kogoś za sobą. Kogoś tak potężnego, że nie zamknięto jej w celi, tylko pielęgnowano jak królową w tym luksusowym mieszkaniu. Dlaczego matkę oszczędzono, nie wiedziała. Czy to była władza, czy coś innego? Nikt tego nie wiedział i tę tajemnicę zabierze stara Bonitelli do grobu.

I teraz leżała w swoim łożu, dumna, bez cienia pokory, jaką można czasem zauważyć w oczach umierających. Stare, czarne oczy przepełnione były zadowoleniem. Nie było to jednak uczucie wywołane widokiem córki, tylko pychą. Marchella Bonitelli była dumna, że wychowała córkę na bezwzględną i posłuszną Rodzinie. Wpoiła jej, że Rodzina i interesy są najważniejsze, nauczyła, jak znaleźć sposób, by kupić potrzebnych „wspólników”. Nie miało znaczenia, czy byli to politycy, urzędnicy, duchowni, policjanci, aktorzy czy szefowie firm. Jej córka zawsze potrafiła ich tak zastraszyć, że „brali” jak zgłodniałe ryby w zatłoczonym stawie i robili to, co chciała. Niejeden z nich pewnie przez wiele nocy myślał, jak ją zabić, ale nie odważył się żaden. Strach to przecudowna broń. Strach i okrucieństwo były „asami”, które jej córka bez wahania wyciągała z rękawa. Była jej następczynią, Pagoną Bonitelli, Panią Rodziny, która potrafi bez wahania strzelić komuś w twarz, o której mówiono, że ma mózg wypełniony inteligencją i okrucieństwem, a grzech w sercu i między udami. I Pagona tak rządziła, że bali się o własne tyłki i Rodziny. „Tylko ta uroda…” – pchało się do starego, ale całkiem jeszcze trzeźwego mózgu. „Ale teraz to jest bez znaczenia, twoja uroda i wszystko inne. Jeszcze ta jedna, ostatnia sprawa i będę mogła spokojnie umrzeć. I nie będę musiała cię oglądać” – myślała, patrząc chciwie na Pagonę.

– Witaj, mamo – wypłynęło jakoś zimno, nie jak z ust kochającej córki. Wiedziała, że to sprawa matki, że to ona załatwiła dla niej przepustkę z więzienia. „Zawsze znajdzie się ktoś, kogo da się kupić” – pomyślała. Patrzyła matce prosto w oczy i poczuła strach, który nigdy jej nie opuszczał, jakby bała się, że matka zobaczy w nich drzemiącą gdzieś głęboko nienawiść.

Ale starej Bonitelli było obojętne, co jej córka czuła. W jej rękach była zawsze tylko narzędziem. Uwielbiała przy każdej nadarzającej się okazji ranić ją i jej bękarta, bo tak przeważnie nazywała swoją jedyną wnuczkę Im. I teraz nadarzyła się okazja.

– Kiedy wyjdziesz… za te piętnaście lat… będziesz stara… i brzydka – zaczęła na przywitanie i omal się nie roześmiała. Wciągnęła ze świstem powietrze w swoje ogarnięte rakiem płuca i głęboki kaszel powstrzymał dalsze obraźliwe słowa, które nie miały jednak już takiej mocy jak kiedyś. Spłynęły jak deszcz po szybie, nie pozostawiając najmniejszego śladu. Pagona była pewna, że matka boi się umierać.

– Dlaczego chciałaś mnie zobaczyć? – zapytała, pozostawiając obelgi bez komentarza.

– Bo chcę ci coś dać… – Jej krótki oddech wskazywał, że ma bóle, że rak jest bliski zwycięstwa. – Dostaniesz wszystko, co nasza Rodzina wypracowała – zaczęła znów mówić i bacznie obserwowała córkę.

– Przecież już nic nie mamy…

Stara dłoń uniosła się, nakazując milczenie.

– Nie słyszałaś, co się z nimi stało?

Od adwokata Rodziny dowiedziała się, że ojciec nie żyje, ale o jej synach nie chciał nic mówić. Teraz zrozumiała, że to matka nakazała mu milczeć. Pokręciła głową, nie okazując zniecierpliwienia.

– Potraktowali ich w więzieniu tak samo jak twojego ojca… – zaczęła cichym, płaczliwym głosem. – Gorzej! Jego nie zgwałcono, a ich tak – rzuciła z głębokim żalem i przymknęła oczy. Wspomnienie o śmierci wnuków okropnie zabolało. Po chwili otworzyła je i zmierzyła córkę lodowatym spojrzeniem, jakby to ona ponosiła winę za wszystkie cierpienia jej wnuków. – Przywiązali ich do stołu i wepchnęli im kije… Dopiero kiedy zaczęli błagać o litość, podwieszono ich na pasach i obcięto… Nikt im nie ulżył! Wykrwawili się… – Zaczęła szlochać, a po chwili duszący kaszel targnął jej bladym, pomarszczonym ciałem.