Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia, która nie miała prawa się wydarzyć, i pewnie tak by się stało, gdyby nie fakt, iż jest prawdziwa.
Czy warto przechowywać stare świstki? Szczególnie te z tajemniczym szwajcarskim adresem?
Maria i Czesław, babcia i dziadek autorki, główni bohaterowie "Historii spisanej atramentem", próbują ułożyć sobie życie w Kostromie, a tymczasem świat ogarniają niepokoje, które burzą ustabilizowane życie obojga.
Czy Maria zdoła pokonać niebezpieczeństwo, zagrażające jej i jej dziecku? Czy dwie słabe kobiety poradzą sobie z zagrożeniem, nadchodzącym z najmniej spodziewanej strony?
Trudno się nie pogubić, gdy nagle okazuje się, że ktoś, komu bezgranicznie ufaliśmy, knuje podstępny plan.
Matylda i Janusz ruszają tropem sekretnej korespondencji Marii sprzed lat.
Maria Ulatowska i Jacek Skowroński - duet literacki znany czytelnikom z książek "Autorka", "Pokój dla artysty", "Historia spisana atramentem" i "Tylko milion".
Maria Ulatowska poprzednio pisała powieści obyczajowe, Jacek Skowroński kryminalne i sensacyjne. Połączyli siły i teraz piszą razem – o wszystkim, a mają w planach jeszcze wiele wspólnych książek. W wolnych chwilach podróżują po świecie, poszukując inspiracji i nowych wrażeń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 413
Copyright © Maria Ulatowska, Jacek Skowroński, 2018
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcie na okładce
© Sławomir Kamiński/ Agencja Gazeta/ dla Claudii
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8123-631-7
Warszawa 2018
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28
www.proszynski.pl
Wszystkim, którzy lubią nasze książki
i czekają na następne…
Tak w każdym miejscu i o każdej dobie,
Gdziem z tobą płakał, gdziem się z tobą bawił,
Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,
Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił.
Adam Mickiewicz – Do M***, 1823
Wstęp,
o tym, że drugiej części miało nie być, bowiem… ale będzie, no bo…
Matylda i Janusz uczestniczyli w uroczystej kolacji po oficjalnej inauguracji ośrodka dla sierot, otwartego niedawno w Szczepankowie. Przy stole zostali już tylko sami przyjaciele, jutro każdy miał wyruszyć w swoją drogę.
– Kolejna przygoda zakończona. – Janusz lekko objął partnerkę za ramiona i przyciągnął do siebie. – Ciekaw jestem, czy trochę odpoczniemy, czy coś już ci się kluje w tej kudłatej łepetynie.
Matylda nawet nie zdążyła otworzyć ust, gdy raptem Helena aż się podniosła na krześle.
– Właśnie! – prawie krzyknęła. – Coś mi się przypomniało! Nigdy nie mówiłaś, co się działo dalej z twoim dziadkiem i babcią, gdy mieszkali w Kostromie. Jak przeżyli dwie rosyjskie rewolucje i dwie wojny światowe? Jak to się stało, że urodziłaś się w Warszawie, a nie na przykład gdzieś koło Moskwy czy Kijowa?
Matylda sprawiała wrażenie, jakby chciała coś powiedzieć, ale tylko lekko zagryzła wargi. Nikomu nie wspomniała, że częścią „spadku” po Osmanie Talce, tą częścią, którą przyjęła, była wspólna fotografia Osmana i Mani oraz pokaźny plik listów pisanych przez Marię do dawnego narzeczonego, polskiego Tatara. Pochodziły z czasów, kiedy babcia już była mężatką i miała małego synka, Jędrusia.
Matylda spojrzała na Janusza. Oczywiście o wszystkim wiedział, a jakże.
– Opowiemy im? – spytała.
Przecząco pokręcił głową.
– Nie.
– Dlaczego? – włączyła się do rozmowy Halina. – Ja z Piotrem też często się nad tym zastanawialiśmy. Naprawdę chcielibyśmy poznać tę historię do końca. Opowiedzcie, prosimy.
– No cóż, w takim razie będziemy musieli napisać drugą część dziejów dziadka i babci naszej Matyldy – z uśmiechem odrzekł Janusz.
– A w zasadzie możemy się do czegoś przyznać. – Matylda wstała i podeszła do półki nad kominkiem w saloniku właścicieli Szczepankowa. Stały tam, w równym rządku, wszystkie książki zaprzyjaźnionego z Haliną i Piotrem duetu pisarskiego. Wyciągnęła Historię spisaną atramentem. Otworzyła jedną z końcowych stron książki, zaraz przed „Posłowiem”. – Coś wam przeczytam, posłuchajcie.
Wszyscy zwrócili na nią wzrok.
– „Matylda bowiem przepadła dla świata. Czytała drugą część pamiętnika dziadka…”. Wiecie, wtedy naprawdę myślałam, że brulion, który trzymam w ręku, jest następnym tomem pamiętnika. Niestety, to były tylko konspekty, szkice i sporo wierszy, zwanych przez dziadka erotykami, choć z erotyką miały niewiele wspólnego. – Odstawiła książkę na półkę.
– Ale nie zostaliśmy bez materiałów. Drugi tom dziejów dziadka powstanie. – Janusz włączył się do rozmowy. – Matylda odziedziczyła po pradziadku Josha starą fotografię i pokaźny plik listów, pisanych przez babcię Marię do Osmana, czyli jej pierwszego narzeczonego. Pisanych w tajemnicy, gdy była już mężatką i chyba bardzo się nudziła w obcym dalekim kraju…
– Na dodatek – odezwała się ponownie Matylda – po ostatniej przeprowadzce, kiedy Janusz poprosił o kilka półek w szafie dla siebie, musiałam trochę poprzekładać i poprzesuwać różne dziwne paczki, paczuszki i kuferki, stojące w oczekiwaniu, aż ktoś do nich zajrzy. Doczekały się. I, słuchajcie, znaleźliśmy następny pakiecik przewiązany czerwoną wstążeczką. To też były listy, przeróżne. Do Mani i od Mani. Nie chcę teraz o tym opowiadać, bo, tak, napiszemy dalszą część dziejów dziadka Czesława i babci Mani.
– Nawet już zaczęliśmy. – Janusz uchylił się przed kuksańcem swojej partnerki. – Dobrze, dobrze, już nic nie mówię.
A zaczęli i nawet dobrze im szło. Wszędzie wozili ze sobą dwa laptopy i, o ile zawsze, czy to czytając, czy oglądając telewizję, czy po prostu siedząc i rozmawiając, musieli być obok siebie, objęci, przytuleni, w bliskim kontakcie, o tyle przy pisaniu każde właziło z własnym laptopem w swój starannie wypatrzony i „udeptany” kocim obyczajem kącik. Tam rozsiadali się, jak któremu było wygodnie, i znikali dla świata. Nawet dla siebie. No, chyba że ktoś, na ogół Janusz, przerywał tę ciszę i aksamitnym głosem wygłaszał komunikat o potrzebie napicia się kawy. Komunikat zawieszał się w przestrzeni i tak sobie tam tkwił (zgadliście już, że bardzo krótko), dopóki Matylda, rozproszona ruchem, głosem, zmianą aranżacji już zasiedzianego pokoju, tej kawy nie zrobiła.
Potem była przerwa, niezbędna na rozprostowanie kości, wyjście na taras (o, znowu leje!), krótką dywagację na tematy kulinarne – czyli co też będzie na obiad – i następnie wszystko wracało do normy. Stukali w dwie klawiatury w rytmie różniącym się nieco, ale bez większych przerw, oczywiście do pory następnego posiłku.
Jasne, że nie było tak codziennie. Każdy ich dzień różnił się od poprzedniego i często spędzali go w innym miejscu. Nosiło ich po kraju i świecie; zwiedzali, zbierali materiały do następnej powieści. Często, pytani przez czytelników lub dziennikarzy, co było pierwsze: jajko czy kura, nie umieli udzielić odpowiedzi. Bo raz było tak, że najpierw napisali książkę, a dopiero potem decydowali o tym, że jednak chcą i muszą obejrzeć przedstawione w niej miejsca. Tak się zdarzyło w przypadku opowieści o losach dziadka Matyldy, byłego księdza1. A czasami wybierali się w długą podróż, po prostu zaciekawieni którąś z egzotycznych krain, i nawet w trakcie podróży nie wiedzieli, że sytuacja, którą właśnie przeżywają, zostanie odzwierciedlona w ich kolejnej historii. Istniało wszakże przynajmniej jedno miejsce na świecie – to Nowosybirsk – Janusz tam był, Matylda nie, parę stron o tym znalazło się w poprzedniej powieści2 – ale podobno jest zapisane w gwiazdach (tak twierdzi Janusz), że pojadą tam obydwoje, właśnie w celu stworzenia kolejnej książki.
A skoro jej partner coś twierdzi, opierając się na zapisie w gwiazdach, Matylda wierzy w to bezapelacyjnie, nawet nie próbując podejmować dyskusji.
*
Tradycji musi stać się zadość, czyli jakaś przyjemność w Dniu Kobiet mi się należy…
Taką sentencję Matylda wygłaszała co roku, chociaż wiedziała, że nie musi, bo Janusz te kilka słów miał już na stałe zakodowane w głowie. Każdy by miał, słysząc to samo za każdym razem, ale i tak parę dni przed ósmym marca dwa tysiące siedemnastego roku Matyldowy młoteczek zastukał, wbijając w Januszową makówkę to, co trzeba. Jednak w tym roku partner mocno ją zaskoczył.
Ściągnął z pawlacza dwa plecaki, rozłożył na podłodze i…
– Tylko nie zapomnij zapakować tej swojej szmaragdowej sukienki. Sprawdzałem pogodę, ma być ciepło.
– Ciepło dla ciebie nie znaczy ciepło dla mnie. – Matylda odruchowo rozpoczęła dyskusję na temat odczuć termicznych u nich obojga, które różniły się zdecydowanie. Ale radzili sobie z tą kwestią, mieli niezawodny, wypróbowany sposób. – Zaraz… Jakiej sukienki? Gdzie ma być ciepło? Jedziemy gdzieś?
– No przecież za chwilę Dzień Kobiet! Spróbowałbym nie zrobić ci niespodzianki. Jedziemy do Radziejowic. Odpoczniemy sobie trochę, uczcimy to twoje ukochane święto i…
– …i właśnie, świetny pomysł! Pchniemy do przodu naszą nową książkę. A właściwie drugi tom poprzedniej, prawda?
– Prawda. Jak ty mnie świetnie znasz, Kurczaczku!
Matylda została Kurczaczkiem z powodu swojej nastroszonej fryzury, jaką czasami miała, jeśli nie użyła fryzjerskich „wspomagaczy”. A nie używała ich, bo nie lubiła. Janusz zaś bardzo lubił to, że ona nie lubi…
Uwielbiali przebywać w Radziejowicach. Naprawdę mieli tam świetne warunki do pracy. Piętrowy apartament z dwiema łazienkami, bardzo wygodne łoże na dole, do tego dwa osobne łóżka na piętrze („Gdybyśmy się pokłócili” – mawiała Matylda. „Nie ma takiej opcji” – odpowiadał Janusz). Do tego wi-fi fruwające lepiej niż w Warszawie, piękny park, doskonała kuchnia, wyśmienite powietrze. Radziejowice stanowiły poważne zagrożenie dla Szczepankowa – tyle że w tych pierwszych nie mogli łowić ryb. Tam natomiast tak. Ale pracować lepiej było tutaj.
Przyjechali więc, zainstalowali się, jak mogli najlepiej – i… zaczęli od czegoś, czego nigdy nie robili. Chociaż mieli już przecież początek powieści, a nawet kilka rozdziałów, postanowili jednak sporządzić szczegółowy plan książki, w oparciu o stare listy, będące w ich posiadaniu, i wynotować luki, które musieli wypełnić własnymi opowieściami. Mieli jednak dwie głowy pełne inwencji, toteż drugi tom zaczął zyskiwać na objętości…
1Historia spisana atramentem,Maria Ulatowska i Jacek Skowroński, 2016, Wydawnictwo Prószyński i S-ka.
2Tylko milion, 2017, autorzy i wydawnictwo jak wyżej.
R O K 1 9 1 2
Rozdział 1
W majątku Czarciny niedaleko Puszczy Augustowskiej
Nad Puszczę Augustowską nadciągał wieczór, a wraz z nim ciężkie, sunące nisko chmury, które zapowiadały letnią burzę. Alojzy, stary sługa rodziny Talków, wyszedł na ganek i z niepokojem spoglądał w stronę ginącej wśród drzew drogi. Pan Osman zawsze lubił wypuszczać się konno do lasu. Stary bór nie miał przed nim tajemnic, przecież młody dziedzic tu się wychował i zawsze twierdził, że nigdy nie porzuci rodzinnej posiadłości.
Ale ostatnio, od roku czy nawet dwóch, Alojzy widział w Osmanie niepokojące zmiany. Stał się bardziej zamknięty w sobie, chodził poważny i zamyślony, unikał ludzi, którzy i tak rzadko gościli w ich ustroniu. Kładł się późno i nie wstawał już o pierwszym brzasku. Kiedyś wszędzie go było pełno, rodzinny dworek zdawał się wibrować od bieganiny i wesołych pokrzykiwań młodzieńca, a to żartującego ze służbą, a to zaglądającego kucharce do garnków, a już za moment wołającego w stajni, by osiodłano mu ulubioną siwą klacz, Oliwkę. Cóż to za imię dla konia?! Ale Osmanowi się podobało.
Teraz jednak służby było już mniej, a dworek jakby zmalał i spochmurniał. Ogród dziczał powoli, stajnia pustoszała, ścieżki wokół zabudowań porastały chwastem. Stary sługa dobrze znał przyczynę takiego stanu rzeczy. I wiedział, że trzeba czasu, by uleczyć złamane serce…
Nad puszczą przetoczył się daleki grzmot, silniejszy powiew wiatru poruszył koronami drzew. Alojzy wytężył słuch, z nadzieją oczekując stukotu końskich kopyt. Młody pan znał drogi, nie zabłądzi w lesie. Nic mu się chyba nie stało. Wilki boją się ludzi, a czasy, kiedy w puszczy można było spotkać niedźwiedzia, raczej minęły bezpowrotnie. Chyba żeby jakiś kłusownik albo inny zbój się napatoczył.
Ale dziedzica z Czarcin wszyscy w okolicy znali, wiedzieli, że nie obchodzą go cudze sprawy, to i nikt by mu krzywdy nie zrobił. Niedługo wróci, jak zawsze… Osman dawniej także lubił przepadać na całe dnie w leśnych ostępach, zasadzając się na zające, a czasem i na grubszego zwierza. Maria, jego dawna narzeczona, nie akceptowała polowań, twierdząc, że to barbarzyństwo i najzwyklejsze okrucieństwo. W dodatku niczym nieuzasadnione, skoro we wsi można dostać i jajek, i mleka, i prosiaka… „A widzisz! – śmiał się Osman. – Pasztety i kiełbasę to byś jadła, ale one przecież nie wyrosły na polu. Najpierw trzeba świnkę utuczyć, potem ubić…”. Maria zatykała uszy, nie chcąc tego słuchać ani podejmować sporu, bo musiałaby przyznać narzeczonemu rację. On jednak szanował jej zapatrywania i kiedy gościła we dworku, powstrzymywał się od łowów.
Tylko że Maria więcej tu nie zawita. Może nie chciała wchodzić do rodziny polskiego Tatara, choć należał do szlachty i dla ukochanej gotów był porzucić swą wiarę? Wybrała jakiegoś… księdza. Kto zrozumie kobietę? Alojzy miał nadzieję, że panicz Osman wkrótce się otrząśnie i zwróci uczucia ku jakiejś innej pannie. Toć wiadomo, że młodzi prędko się zakochują i mocno przeżywają miłosne zawody, lecz rany goją się nie wiadomo kiedy, zwłaszcza gdy na horyzoncie pojawi się kolejna dziewczyna, usuwając w cień dawną. Jednak tej nowej jakoś wciąż nie było widać, a Osman nie rozglądał się za towarzystwem młodych kandydatek do małżeństwa…
Tętent końskich kopyt przerwał staremu słudze niewesołe rozmyślania. Pierwsze krople deszczu bębniły o zadaszony ganek, gdy młody mężczyzna zeskoczył z siodła.
– Uff, ledwie zdążyłem przed burzą – powiedział, przekazując Alojzemu wodze i strzelbę, z której przez cały dzień nie oddał ani jednego strzału. – Jak ojciec dzisiaj się czuje?
– Jak zawsze. Narzekał trochę na bóle w dołku, ale nie chciał posyłać po lekarza, tylko się niepokoił, czy pan zdąży wrócić przed zmrokiem. – Służący pogładził klacz po karku i ciągnął z nutą wyrzutu w głosie: – Od śmierci żony z panem Selimem jest coraz gorzej. Pan Osman przepada na całe dnie, ojciec nie ma do kogo ust otworzyć, a przecie samotność zabija prędzej niż choroba…
– To powiedz mu, że już jestem – rzucił szorstko syn Selima, lecz zaraz jakby się zreflektował, bo westchnął i dodał: – Nie, sam do niego pójdę, może mu poczytam. Tylko najpierw coś zjem.
– Odprowadzę Oliwkę do stajni i powiem żonie, żeby nakryła do kolacji.
– A ojciec już jadł?
– Nie chciał. Ale Felicja stała nad nim tak długo, aż wypił trochę zupy z obiadu.
– Dobre i to. Nie fatyguj teraz Felicji, nie ma potrzeby, pójdę do kuchni i się obsłużę.
– Będzie niezadowolona, że ktoś jej się tam rządzi, i zrobi mi wygawor, jakbym miał cokolwiek do powiedzenia. Pan wie, jaka jest marudna, odkąd zostaliśmy sami na służbie. Mówi, że ta dziewczyna, co dochodzi ze wsi, do niczego się nie nadaje i tylko wyjada z garnków, kiedy nikt nie patrzy. A we dworze nieporządek, duchota i dobrego słowa się nie usłyszy. Tak to jest, kiedy w domu brak kobiecej ręki… – gderał stary sługa.
Osman w odpowiedzi tylko machnął dłonią. Nie był w nastroju do podejmowania dyskusji. Wbiegł po schodkach i znikł w sieni. Zmienił buty i z lampą naftową w ręku powędrował do kuchni. Żona Alojzego, Felicja, była kobietą przewidującą, zostawiła na stole półmisek nakryty ściereczką i pół bochna chleba, pieczonego przez nią dwa razy w tygodniu. Osman uniósł ściereczkę i uśmiechnął się na widok grubych plastrów pieczeni, pasztetu oraz suchej kiełbasy pachnącej jałowcem. Felicja uważała, że pełny brzuch zapewnia szczęście, zdrowie i pogodę ducha. Gdyby to było takie proste…
Osmanowi nie chciało się jeść, chociaż od rana nie miał nic w ustach. Przez otwarte drzwi kuchni ostrożnie wsunął się wilgotny psi nos zwabiony zapachem mięsa. Przypominający trochę wilka zwierzak, którego ubłocona sierść zdradzała zamiłowanie do włóczenia się po lesie, rozglądał się czujnie, gotów natychmiast czmychnąć na widok gospodyni. Dobrze wiedział, że Felicja nie tolerowała intruzów w swym kulinarnym królestwie, a jedyne, co mogło go spotkać, to uderzenie mokrą ścierką albo miotłą przez grzbiet.
– Właź, Teodor – zachęcił go Osman. – Tylko nie stłucz niczego i nie zostawiaj sierści, bo obydwu nam się dostanie. Rozumiesz?
Teodor machnął ogonem i spojrzał z nadzieją w kierunku stołu. Pies nie był rasowy, właściwie nie nadawał się ani na stróża, ani do polowania. Przybłąkał się przed paru laty, nie wiadomo skąd. Najpierw krążył wokół dworku, szukając czegoś do jedzenia, lecz unikał kontaktu z ludźmi. Początkowo myślano, że to stary wilk, który przegrał walkę o przywództwo w stadzie i został przez nie przepędzony. Osman raz i drugi zostawił mu w krzakach parę gnatów z obiadu. Pies się nie oddalał. Chyba po tygodniu, gdy młodzieniec był sam na dworze, zwierzak podszedł z opuszczonym nisko łbem, wolno i ostrożnie, gotów czmychnąć na pierwszą oznakę, iż może go spotkać jakaś krzywda. Osman wyciągnął rękę, pies poznał zapach obecny na znajdywanych w krzakach kościach i machnął ogonem. Wtedy już został w dworku. Miał niezależny charakter i z trudem się spoufalał, lecz gdy już obdarzył kogoś zaufaniem, a także miłością, to na zawsze, i wybaczyłby nawet nie najlepsze traktowanie. Osman pomyślał mimowolnie, że w tym są do siebie podobni. Też byłby gotów wybaczyć pewnej osobie wszystko, gdyby tylko zechciała wrócić…
– Pamiętasz ją jeszcze, Teodor? – Rzucił psu plaster pieczeni. Ten złapał go w locie i zaczął pospiesznie łykać, jakby w obawie, że nie zdąży, nim nadleci następny kawałek. – Nie odstępowałeś jej na krok, kiedy szliśmy czasem na spacer. Siadaliśmy na łące, a ty kładłeś się między nami i pozwalałeś jej drapać się za uszami, aż byłem nawet trochę zazdrosny… Zawsze wolałeś spać na zewnątrz, tylko gdy padało, chowałeś się w stajni, ale jak Mania była u nas w gościnie, zakradałeś się wieczorem do jej pokoju. Myśleliście, że nikt o tym nie wie, co?
Na dźwięk znajomego imienia Teodor zastrzygł uszami, okręcił się dookoła i podbiegł do uchylonych drzwi na korytarz. Przez chwilę węszył intensywnie, jakby spodziewał się wyczuć obecność dawno niewidzianego gościa. Osman miał wrażenie, że czworonożny przyjaciel pobiegnie, by penetrować dworek, ale pies rozglądał się niezdecydowanie, usiłując rozstrzygnąć kwestię, czy szukać Mani, czy najpierw jednak dokończyć kolację. Unosząca się w powietrzu woń pieczeni zwyciężyła.
Rozpadało się na dobre, przez okno co rusz widać było błysk piorunów. Osman drgnął nagle, widząc za szybą jakąś zakapturzoną postać przypominającą zgarbione widmo. Ale to tylko Alojzy krążył wokół domu, pośpiesznie zamykając okiennice. Młody dziedzic pogrążył się we wspomnieniach, machinalnie karmiąc warującego u stóp ulubieńca. Wreszcie sam też zaczął jeść, gdy głód przeważył nad ogarniającą go melancholią.
Może napisać do niej list? Pożegnalny… A potem pojechać gdzieś na koniec świata, powiedzmy, do Ameryki? Tam mógłby zacząć nowe życie, odcinając się definitywnie od przeszłości. Nie, to na razie mrzonki… Ojciec jest zbyt schorowany i słaby, nie można zostawić go samego. Później to co innego. Sprzeda podupadający majątek, będzie miał kapitał na start w dalekim kraju wielkich możliwości i powstających od zera fortun. W obcym kraju… ale to nawet lepiej. A jeśli tamten księżulo lekkoduch ją porzuci…? Czy potrafiliby, czy chcieliby zacząć wszystko od nowa… Kolejna fantazja. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody.
Najlepiej zapomnieć. Ruszyć się gdzieś do miasta, poszukać towarzystwa i rozrywki. Gdyby tylko ojciec nie był taki chory, nic by go nie trzymało na miejscu…
Pogrążony w zadumie Osman nie zauważył, kiedy Teodor, najadłszy się do syta, wywędrował z kuchni, by sobie poszukać zacisznego miejsca do spania. Młody człowiek nakrył ściereczką resztki posiłku, sprawdził, czy nie zostały jakieś ślady wizyty psa w królestwie Felicji, po czym sam też je opuścił, zamykając za sobą drzwi na klucz. Tak na wszelki wypadek, gdyby Teodor w środku nocy próbował dostać się do środka. Spryciarz umiał nacisnąć łapami klamkę, nieraz wchodził w ten sposób do stajni czy domu, klucza jednak nie przekręci.
Po skrzypiących schodach Osman wszedł na piętro i skierował się do pokoju ojca. Selim miał tam bibliotekę, kominek i ulubiony fotel, w którym spędzał większość czasu. Od śmierci żony prawie stąd nie wychodził, jakby czekał już tylko, kiedy dane mu będzie do niej dołączyć. Osman zdawał sobie sprawę, że sam również stał się przyczyną zgryzoty staruszka i jego zamknięcia się w sobie. Bo cóż to za syn, który nie myśli o założeniu rodziny i daniu ojcu wnuka? Stwierdził, że musi się wreszcie otrząsnąć, zebrać w sobie i zacząć coś robić z własnym życiem. Wystarczy już tej żałoby po utraconej miłości! Byle tylko nic mu o niej nie przypominało…
Usłyszał sapanie i w świetle lampy naftowej zobaczył Teodora. Pies warował pod drzwiami pokoju, gdzie dawniej mieszkała Mania. Osman przypomniał sobie wieczory spędzane w saloniku z Marią oraz jej ciotką, pełniącą po trosze rolę damy do towarzystwa, a po trosze przyzwoitki, bo przecież młodej pannie nie wypadało samej bywać w gościnie u narzeczonego. Rodzice zawsze prosili Manię, aby zagrała coś na pianinie, co czyniła chętnie, grając z nut utwory poważne, a czasem z pamięci skoczne melodie zasłyszane na weselach lub balach, na które ją zapraszano. Kiedy robiło się późno, wszyscy życzyli sobie dobrej nocy i szli do swoich pokoi. Osman zazwyczaj przekazywał Mani krótki liścik, wsuwając go dyskretnie w jej dłoń, ona zaś rewanżowała mu się nazajutrz przy jakiejś okazji. To była taka ich sekretna gra, do której nie byli w żaden sposób zmuszeni, bo mogli sobie wszystko powiedzieć, choćby na spacerze. Ale to takie romantyczne i tajemnicze. Osman nie wyrzucił tych liścików. Czuł jednak, że niepotrzebnie je trzyma, chyba tylko jako świadectwo jej zdrady. Tak, zdrady. Więc spali je jutro! A w każdym razie… w najbliższym czasie.
Minął drzemiącego Teodora, przemierzył do końca korytarz, zapukał do pokoju ojca i wszedł, nie czekając na pozwolenie.
Selim Talko nie spał. Siedział w fotelu i zdawał się zasłuchany w odgłosy letniej burzy, ale skrzypnięcie zawiasów sprawiło, że odwrócił głowę w kierunku syna.
– A, jesteś – powiedział słabym głosem. – Myślałem, że to Alojzy przyszedł nalać mi kropli.
„Kroplami” nazywano we dworku przyrządzaną przez Felicję miksturę na lepszy apetyt i poprawę krążenia. Była to mieszanka miodu, koniaku i ziół. Jak zauważył Osman, rzeczywiście działała, ożywiając na krótko starszego pana. Przypuszczał, iż sam koniak zadziałałby tak samo, nie wyraził jednak głośno swojej opinii. Ojciec bardzo niechętnie godził się na wizytę lekarza, więc nawet namiastka medykamentu, poprawiająca samopoczucie staruszka, była czymś pożytecznym.
– Sam ci naleję, tato. I posiedzę z tobą. Chcesz, żebym ci poczytał dalej tę powieść pana Prusa?
Usłyszawszy mruknięcie, które uznał za zgodę, otworzył drzwiczki sekretarzyka, gdzie na półce z lustrem stała flaszka bez etykiety w towarzystwie karafki z winiakiem i butelki domowego wina. Nalał ojcu mikstury na jakieś dwa palce, a sobie trochę więcej winiaku. Wręczył Selimowi szklaneczkę i usiadł na wysłużonej już nieco sofie. Na stoliku leżała Lalka Prusa, pierwsze wydanie od Gebethnera i Wolffa. Talkowie wywodzili się ze starego tatarskiego rodu, osiedleni jednak tutaj od pokoleń, nie kultywowali w szczególny sposób tradycji dawnej ojczyzny, już na wskroś przesiąknąwszy polskością. Byli wprawdzie innej wiary, lecz nieliczna muzułmańska wspólnota zbierała się rzadko, najczęściej z okazji narodzin potomka lub ślubu. Osman wyjął bibułę, służącą jako zakładka, i zaczął czytać monotonnym głosem:
– Na wezwanie hrabiny elegant siadł na tym samym fotelu, który niedawno zajmował Wokulski, i zawiązała się żywa rozmowa. Wokulski nie słyszał jej treści, tylko czuł, że w mózgu wypala mu się obraz tego towarzystwa. Kosztowny dywan, srebrna taca zasypana na wierzchu garścią imperiałów, dwa świeczniki, dziesięć płomyków, hrabina odziana w grubą żałobę, młody człowiek zapatrzony w pannę Izabelę i ona – rozpromieniona. Nawet ten szczegół nie uszedł jego uwagi, że od blasku promyków hrabinie świecą się policzki, młodemu człowiekowi koniec nosa, a pannie Izabeli oczy…
– Zbereźnicy i hołota! – zawołał nadspodziewanie silnym głosem Selim Talko, przerywając czytanie synowi. – Tylko o przyjemnostkach by myśleli, polowania i bale im w głowach, panny bałamucić, a najlepiej dziewki ze służby, bo z taką nie grzech, co?
– Kogo ma ojciec na myśli? – zdumiał się Osman.
– Kogo, kogo… jakbyś nie wiedział – odparł gderliwie staruszek. – Wszyscy myślicie, że ja niczego nie widzę, niczego nie słyszę, bo mi już blisko do Allaha? Może i tak, może i tak... Już hurysy śpiewają na powitanie... wciąż je słyszę, wabią, nie dają spokoju, obiecują nagrodę, jakiej tu na tej ziemi próżno się spodziewać… Ale pośpiewają sobie jeszcze, bo żaden Talko nie odszedł z tego świata, nie zobaczywszy wnuka.
– Niech ojciec nie mówi takich rzeczy – zaczął Osman, zrozumiawszy, że zanosi się na kolejną porcję wyrzutów i narzekania na los, a głównie niewdzięczność jedynego pozostałego przy życiu potomka. – Dla mnie jeszcze nie pora, mam co innego do roboty.
– Ciekawym, co takiego? – zapytał z sarkazmem ojciec, któremu „kropelki” Felicji wyraźnie przywróciły wigor. – Zarządzanie majątkiem mało cię interesuje, ze służby dwoje starych zostało, reszta dochodzi ze wsi, jak i kiedy im się chce.
– I więcej nam nie trzeba, odkąd żałoba nad domem. Nie wyprawię przecież balu, kiedy na grobie matki ziemia jeszcze świeża…
– Dobrze, że Fatima nie doczekała, moja bidula… – westchnął żałośnie staruszek, zapomniawszy już widać, że żona zawsze brała stronę Osmana i bynajmniej nie nakłaniała syna do prędkiego zakładania rodziny. – Pola oddane w dzierżawę, a grosza z nich jakoś nie widać. Jeszcze trochę i zaczniesz wyprzedawać, co popadnie.
– Ojciec zapomina, że to był jego pomysł. Lata mieliśmy suche, szkodnik wszedł w zboża, wszędzie plony mizerne, to i dochody z dzierżawy małe. Ale przecież na wszystko nam starcza.
Starzec nie podjął dyskusji. Przechylił głowę i zmrużył powieki, jakby czegoś nasłuchiwał, choć odgłosy burzy i siekącego o drewniane ściany dworu deszczu i tak zagłuszały wszystkie inne dźwięki.
– Goście zajechali, wiem… Słyszałem rano powozy, dwa były. I parobków z kuframi na schodach… Kazałem Fatimie witać wszystkich i prowadzić do pokoi… Tradycja wymaga, żeby to gospodarz stał na progu, ale kto tam dziś dba o tradycję… Oni i tak wiedzą, że na stypę po mnie proszeni…
Osmana przeszły dreszcze. Staruszek coraz trudniej radził sobie z postępującą chorobą i samotnością. Popadał w stan przypominający zdziecinnienie, wyobrażał sobie nieistniejące postaci, rozproszonych po kraju członków dalszej rodziny, a nawet bliskich, którzy nawiedzali go z zaświatów. Bywało, że rozmawiał z nimi jak z realnymi ludźmi. Nie tolerował lekarzy, przekonany, że cała ich wiedza jest zwykłym hochsztaplerstwem obliczonym na wyciąganie pieniędzy od naiwnych.
Mimo wszystko Osman zdołał kiedyś sprowadzić lekarza, gdy zagroził ojcu, że zawiezie go do szpitala w mieście. Siłą rzeczy diagnoza była powierzchowna i sprowadzała się do stwierdzenia, że organizm jest mocno osłabiony, a zaawansowana podagra w połączeniu ze złym krążeniem krwi w kończynach groziła amputacją nóg. Doktor podejrzewał ponadto szereg przypadłości narządów wewnętrznych, lecz nie dało się tego stwierdzić bez badań w szpitalu, a tych Selim zdecydowanie odmawiał. Święcie wierzył, że stamtąd już by nie wrócił. Po wizycie lekarza zostały jedynie zaordynowane przez niego pigułki, które Felicja przemycała w posiłkach, krusząc je przedtem na proszek i dodając do zupy albo deseru.
– Ona też przyjechała, co? – zapytał znienacka ojciec, utkwiwszy czujne spojrzenie w twarzy Osmana.
– Jaka ona…?
– Maria. Ta, z którą spiskowaliście, żeby się zejść mimo innej wiary.
– Ona już ma męża.
– Męża ma? – wymamrotał starszy pan, jakby nie dowierzał tej informacji. – Czemu więc przyjechała?
– Ojcze, nie ma u nas żadnych gości, nikt nie przyjechał.
– Konie słyszałem. I powozy…
– Pewnie Alojzy wyprowadził powóz z wozowni, żeby wyczyścić siedzenia, naoliwić osie i przejrzeć go po zimie.
– Ona tu jest, ja wiem… słyszałem śmiechy i rozmowy… – upierał się Selim, bardziej wierząc w majaki nadwątlonego wiekiem umysłu niż w słowa syna. Nagle otworzył szerzej oczy, tknięty jakąś nową myślą. – A może to jakaś inna? – zapytał z nieoczekiwanym ożywieniem. – Spodobała ci się panna, ale nie wiesz, co powie matka, tak? Nie bój się, już ja ją przekonam i wyprawimy weselisko! Fatima mi się nie sprzeciwi, zawsze się godzi na to, co jej nakażę. A potem wymyślimy imiona wnukom. Nasze, tatarskie, po dziadach i pradziadach.
Tak naprawdę zwykle było odwrotnie. Póki żyła Fatima, to ona rządziła dworkiem i podejmowała większość decyzji.
– Ojcze, nie czas na takie rozmowy…
– Nie chcesz się przyznać? Znaczy coś w tym jest – upierał się Selim. – Sam taki byłem. Tradycja tradycją, ale my i tak poszliśmy z matką do naszych rodziców prosić o błogosławieństwo, dopiero kiedy… – uśmiechnął się do jakichś swoich myśli. – A ona tu jest, wiem o tym. Słyszałem, jak Teodor szczekał.
– Pewnie kota gonił.
– A słyszał kto, żeby Teodor na koty zwracał uwagę? – Selim uśmiechnął się chytrze. – Wszyscy wiedzą, że on szczeka tylko wtedy, kiedy Maria do dworu zajedzie.
To była prawda, ojciec dobrze pamiętał. Zapomniał jednak, że psisko starzało się także i miało swe fanaberie. A może i tęsknoty podobne ludzkim…
Pukanie do drzwi i wejście Alojzego przerwało zmierzającą donikąd rozmowę ojca z synem. Stary sługa przyszedł przygotować starca do snu. Osman pożegnał się, życząc ojcu dobrej nocy, i powędrował do swojego pokoju. Teodor wciąż warował pod drzwiami dawnej sypialni Mani.
Kładąc się spać, Osman przyrzekł sobie solennie, że skończy ze wspomnieniami. Jest młody, nie powinien gnuśnieć, wciąż żyjąc sprawami, na które nie może mieć wpływu. Jeszcze tylko napisze do niej ostatni raz, żeby już wszystko zostało dopowiedziane… Niech ona wie, że wyrządzona krzywda zostawiła w jego sercu głęboką ranę, ale złamane przyrzeczenie zostało zapomniane i odpuszczone.
Maria nie odpisze z pewnością.
Ale może tak będzie najlepiej…
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI