Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pięknie wydany zbiór osobistych szkiców Tomasza Raczka na temat idoli, którzy ukształtowali jego wyobraźnię i wrażliwość. Czytelnik odnajdzie tu przede wszystkim wielkie i głośne postacie XX wieku, ale nie tylko. Raczek sprytnie i z wdziękiem przemycił do swego gwiazdozbioru także kilkoro bohaterów zarówno z bardziej oddalonej przeszłości jak i dnia dzisiejszego, doprowadzając poczet idoli aż do aktualnej bohaterki zażartych dyskusji, Dody. We wstępie wyznał: "W Karuzeli z idolami przedstawiam Państwu mój osobisty gwiazdozbiór: odsłaniam się przed Państwem i zapraszam do mojego świata, pełnego wyjątkowych postaci, znerwicowanych artystów i odmieńców wystających z ujednoliconej obywatelskiej społeczności. Moi idole są wyraziści, najczęściej zbuntowani, czasem nieszczęśliwi; zawsze jednak na własną odpowiedzialność i nie zważając na cenę jaką przyjdzie im zapłacić po drodze dążą do zrealizowania siebie. Są lub pragną być silni. Nie trzymają się ich etykietki, choć każdemu z nich próbowano przykleić niejedną. Moi idole są niestandardowi, niepokorni, ale dzięki temu wewnętrznie wolni. W tym zbiorze nie ma miejsca dla loserów i nieudaczników. Przepustkę dałem tylko zwycięzcom, nawet jeśli na metę mojej świadomości dotarli z poszarpanymi duszami i śladami cierpienia. Karuzela z idolami ciągle się kręci, każąc nieustannie przenosić uwagę z jednego bohatera na drugiego. Z tego wirowania może wyłoni się u Państwa pragnienie, by nie żyć w zgodzie z regułami i każdą wyjątkowość cenić wyżej szarości. I jeszcze? by tworzyć własne gwiazdozbiory pełne idoli wyrażających nasze wewnętrzne potrzeby. Warto to robić, bo przecież to od swoich idoli uczymy się być sobą."
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
Projekt okładki i stron tytułowych
Marcin Szczygielski
Redakcja
Anna Nastulanka
Korekta
Julia Żywczyk
© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2004
ISBN 978-83-60000-63-2
INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK
IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO
Warszawa, ul. Cypryjska 89
tel./fax 22 614 28 34
e-mail: [email protected]
Zapraszamy do księgarni internetowej
www.latarnik.com.pl
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu
TOMASZ RACZEK
Krytyk filmowy i publicysta (ur. 1957 r.), autor programów telewizyjnych (TVP2, Canal+, Kino Polska, Polsat, nFilmHD) i radiowych (Dwójka, RMF FM, Klasyka, TOK FM, nFilmHD), w których przedstawia wybitnych ludzi kultury. Laureat Wiktora oraz nagród za osiągnięcia w dziedzinie krytyki artystycznej. Ukończył wydział wiedzy o teatrze w warszawskiej Akademii Teatralnej. Publikował na łamach m.in. „Polityki”, „Rzeczpospolitej”, „Przeglądu Tygodniowego”, „Kina”, „Pani”, „The European”, „Wprost”. W 1992 roku stworzył od podstaw polską edycję „Playboya” i został jej pierwszym redaktorem naczelnym. Był recenzentem teatralnym i filmowym, kierownikiem literackim kilku teatrów oraz Zespołu Filmowego „Oko”, wicedyrektorem Programu 2 TVP, a także oficerem rozrywkowym na statku pasażerskim „Stefan Batory”.
Autor książek Pies na telewizję, Karuzela z madonnami, Karuzela z herosami, Karuzela z Idolami oraz napisanych wraz z Zygmuntem Kałużyńskim: Perłowej ruletki, Poławiaczy pereł, Pereł do lamusa oraz pięciotomowego leksykonu filmowego Perły kina.
Obecnie jest szefem dwóch kanałów filmowych i radia nFilmHD na Platformie „n”, gdzie prowadzi trzy programy poświęcone filmom: „Perły i wieprze”, „Hot Spot” i „Bilet do kina”.
Kocha morze i statki pasażerskie. Chociaż prowadzony przez niego Instytut Wydawniczy Latarnik mieści się w Warszawie, nie opuszcza go marzenie, by zamieszkać w prawdziwej latarni morskiej z widokiem po horyzont.
Każdy z nas ma swój osobisty gwiazdozbiór: kolekcję postaci łubianych, szanowanych, podziwianych, których obecność – wydaje nam się – wzbogaca nasze życie. W takich gwiazdozbiorach spotykają się idole z różnych półek i epok. Czasem są tam wbrew ogólnie przyjętym normom i powszechnej opinii o ich wartości. Są na naszą odpowiedzialność i dla naszej przyjemności. Najczęściej nie zdajemy sobie sprawy z tego, że niejako przy okazji określają nas samych: dają precyzyjny odcisk naszej osobowości, czasem mówiący o nas więcej niż długa spowiedź u psychoanalityka.
W Karuzeli z idolami przedstawiam Państwu mój osobisty gwiazdozbiór: odsłaniam się przed Państwem i zapraszam do mojego świata, pełnego wyjątkowych postaci, znerwicowanych artystów i odmieńców wystających z ujednoliconej społeczności. Moi idole są wyraziści, najczęściej zbuntowani, czasem nieszczęśliwi; zawsze jednak na własną odpowiedzialność i nie zważając na cenę, jaką przyjdzie im zapłacić po drodze, dążą do zrealizowania siebie. Są lub pragną być silni. Nie trzymają się ich etykietki, choć każdemu z nich próbowano przykleić niejedną. Moi idole są niestandardowi, niepokorni, ale dzięki temu wewnętrznie wolni.
Poznajcie ich Państwo (jeśli nie wszystkich jeszcze znacie), patrząc na moje szkice jak na obrazy impresjonistów: gdy zmruży się oczy i uruchomi wyobraźnię, z pojedynczych dotknięć pędzla, z sugestii, nastroju i użytych kolorów można przecież stworzyć sobie obraz człowieka. Nieostry, ale sugestywnie wibrujący; tak prawdziwy, że nieomal na wyciągnięcie ręki.
Karuzela z idolami ciągle się kręci, każąc nieustannie przenosić uwagę z jednego bohatera na drugiego. Z tego wirowania może wyłoni się u Państwa pragnienie, by nie żyć w zgodzie z regułami i każdą wyjątkowość cenić wyżej niż szarość. I jeszcze… by tworzyć własne gwiazdozbiory pełne idoli wyrażających nasze wewnętrzne potrzeby. Warto to robić, bo przecież właśnie od swoich idoli uczymy się być sobą.
Łukęcin, wrzesień 2006
Muzyka rozrywkowa ulega modom. Zmieniają się one szybko i definitywnie. To, co podobało się jeszcze w ubiegłym roku, dziś trąci myszką. Chyba najłatwiej zauważyć upływ czasu, śledząc swoje upodobania muzyczne. Do pewnego momentu są one zgodne z listami przebojów. Podoba nam się to, co jest na topie. Potem coraz częściej lekceważymy przeboje i ustalamy własną listę upodobań. Wierzymy, że to efekt uformowania się własnej, oryginalnej osobowości. Że to nasz wybór, a nie konieczność. Ta wiara towarzyszy nam przez wiele lat, aż wreszcie odkrywamy, że znowu gustujemy w listach przebojów, tyle że… tych sprzed lat. Słuchamy starych piosenek sądząc, że do nich zatęskniliśmy. Ale to nieprawda. Zatęskniliśmy za naszą młodością. Za tamtymi czasami. Za tamtą modą. Za tamtą naiwnością, wiarą i poczuciem, że wszystko jeszcze może się zdarzyć. Za tamtymi piosenkami.
Bywają jednak gwiazdy, które trwają ponad czasem i modą, które nie wypominają nam swoją obecnością naszego wieku, lecz odwrotnie – zdają się udowadniać, że w świecie sztuki udaje się czasem zatrzymać zegar dzięki sile artystycznego wrażenia. Prawdziwych gwiazd mamy coraz mniej, ale wśród tych, które zostały, niewątpliwie jedną z najjaśniejszych i najbardziej godnych tytułu estradowej divy jest angielska piosenkarka Shirley Bassey.
Po raz pierwszy zobaczyłem ją ćwierć wieku temu w Londynie i za jej sprawą natychmiast… straciłem pracę. Byłem wtedy boyem hotelowym w eleganckim hotelu nieopodal Hyde Parku (tak naprawdę byłem studentem z Polski, który usiłował na Zachodzie dorobić sobie „na czarno”) i do moich obowiązków należało czyszczenie gigantycznych luster w luksusowym hallu tuż koło sali klubowej. Któregoś dnia usłyszałem dobiegający stamtąd absolutnie elektryzujący głos.
Jak zaczarowany wszedłem do środka i na wielkim ekranie telewizora zobaczyłem otoczoną piórami twarz Shirley Bassey. To była transmisja jej koncertu. Zdumiony patrzyłem na jej dłonie, gnące się w konwulsyjnych, pełnych dramatyzmu gestach; na twarz, która była wyrafinowanym teatrem emocji; na jej stroje, które pochodziły z nierealnego świata cielesnych aniołów.
Prawie natychmiast spod ziemi wyrósł mój hotelowy szef.
– Co robisz? – zapytał zdumiony.
– Oglądam koncert.
– Nie sądzisz, że powinieneś raczej czyścić lustra?
– Zaraz je wyczyszczę, gdy tylko skończy się ten niesamowity koncert!
– odparłem i zdałem sobie sprawę, że właśnie wylatuję z pracy.
Nie mam jednak o to żalu ani do hotelowego bossa, ani do siebie, ani do Shirley Bassey. W kilka dni później znalazłem inne, znacznie ciekawsze zajęcie, bo zatrudniłem się w wytwórni płytowej Virgin Records, a fanem Bassey jestem do dziś i kolekcjonuję wszystkie jej nagrania, jakie tylko uda mi się znaleźć. Kiedyś nawet odstałem w Londynie parę godzin w kolejce, żeby kupić bilet na jej koncert urodzinowy (60-lecie!). Niestety, biletów zabrakło.
Shirley Bassey to ciemnoskóra Brytyjka (ojciec Kenijczyk, matka Walijka). Urodziła się w górniczym i szarym Cardiff, lecz jej kariera obfitowała w splendor i kolory. Na początku były jednak kłopoty. Gdy włączono ją do szkolnego chóru, okazało się, że ma za silny głos, przez co ciągle wybija się na pierwszy plan. Przesuwano ją więc do coraz dalszych rzędów, aż wreszcie wylądowała na korytarzu za drzwiami. Stało się jasne, że może być tylko solistką.
Wtedy postanowiła spróbować sił na zawodowej scenie. Odważyła się wystąpić w sławnym Moss Empire Theatre w Glasgow, gdzie przedstawiano debiutantów, a o ich losie decydowała publiczność w bezwzględny sposób wygwizdująca (bądź nie) kolejnych śmiałków. W trakcie pierwszej piosenki Shirley także rozległy się gwizdy. Wtedy przerwała i powiedziała zdecydowanym głosem: Przyjechałam tu, by sprawić wam przyjemność moim śpiewem. Wiem, że umiem to zrobić, ale na miłość boską dajcie mi szansę! I sala zamilkła. W ciszy wysłuchała całego występu, a potem zgotowała artystce owację. Pierwszą z tysięcy w jej karierze. Potęga głosu o sile pioruna w połączeniu z urodą, elegancją i poczuciem humoru jest mieszanką iście wybuchową. Zawsze powoduje grzmoty oklasków i prośby o więcej. A Bassey umie bisować! Najpierw uwodzi publiczność, a potem bawi się nią i z nią flirtuje. Pozwala fanom wybierać przeboje ze swojego gigantycznego repertuaru i układać ostatnią część koncertu. Widownia uwielbia tę grę…
Niekończące się owacje wkrótce stały się obowiązkowym elementem każdego jej występu. Mężczyźni dawali jej nie tylko kwiaty, ale także rzucali pod nogi swoje krawaty. Ona skrupulatnie je zbierała i zawieszała na wyciągniętych rękach niczym miłosne trofea. Improwizowała swój wyjątkowy strój, złożony z dowodów uwielbienia słuchaczy. O aplauzie na jej koncertach krążą legendy. Podobno po występie w Los Angeles na widowni wybuchło prawdziwe szaleństwo, trwające dobre pół godziny. Kiedy Shirley zeszła wreszcie ze sceny, uszczęśliwiona rzuciła się w ramiona menedżera, wykrzykując: Było naprawdę wspaniale! Miałam wrażenie, że scena trzęsie się od braw! Tymczasem scena naprawdę się trzęsła: w Los Angeles właśnie miało miejsce prawdziwe trzęsienie ziemi…
Były też momenty tragiczne. Gdy zginęła Samantha, młodsza córka piosenkarki (jej ciało znaleziono potem na brzegu rzeki), dziesięć tysięcy widzów teatru w Sydney stało się świadkami dramatu. Shirley wyszła na scenę i… nie zaśpiewała. Nie była w stanie wydać z siebie ani jednego dźwięku. Zgaszono światła, odwołano koncert. Widzowie długo, na stojąco bili brawo, aby ją pocieszyć.
Nie zawiodła. Wróciła. Śpiewa dziś lepiej niż kiedykolwiek, ale czuje się samotna. Twierdzi, że silne kobiety nie mogą liczyć na umiejących to znieść stałych partnerów. Jej piosenki najczęściej mają dramatyczne przesłania: This Is My Life (Oto moje życie), I Am What I Am (Jestem, kim jestem), I Who Have Nothing (Ja, która nie mam niczego), Yesterday When I Was Young (Wczoraj, kiedy byłam młoda). Publiczność zna je na pamięć i śpiewa razem z nią. Shirley dalej zachwyca szczupłą, wysportowaną sylwetką, olśniewającymi fryzurami i strojami, jakich żadna inna kobieta nie odważyłaby się nosić. Co roku, w czerwcu, widzowie śpiewają dla niej Happy Birthday i nawet nie próbują liczyć jej lat. Nie robią tego nie z grzeczności, lecz raczej z poczucia braku sensu takiego liczenia. W ich własnym interesie Shirley powinna trwać wiecznie.
Najpierw jedzie się wśród położonych tuż nad morzem białych willi o nazwach kojarzących się ze słońcem i wakacjami – Capri, Riwiera, Saint Tropez. Przy idealnie równej, czystej szosie biegnie asfaltowa ścieżka, po której poruszają się rowerzyści, wrotkowcy, deskowcy i uprawiający jogging. Na morzu połyskują żagle jachtów i nic nie zakłóca łagodnej ciszy. Ani warkot, ani krzyki, ani rozmowy. Cicho i pięknie jest na „duńskiej riwierze”, czyli na północno-wschodnim wybrzeżu Zelandii, którym można dojechać z Kopenhagi do zamku Hamleta. Gdzieś w połowie drogi znajduje się mała miejscowość z elegancką mariną, Rungstedlund.
Aż trudno uwierzyć, że to pogodne niebieskie morze to Bałtyk, a nie rozgrzany równikowym słońcem Pacyfik. Pomiędzy zamożnymi białymi willami znajduje się cel moich częstych wizyt – stary dom, otoczony wielkim parkiem, w którym urządzono „sanktuarium ptaków”. Ów dom należał kiedyś do fascynującej kobiety Karen Blixen, która pod męskim pseudonimem – Isak Dinesen – zdobyła pisarską sławę, między innymi jako autorka autobiograficznej powieści Pożegnanie z Afryką, sfilmowanej ponad 20 lat temu przez Sidneya Pollacka i dobrze zapamiętanej przez widzów dzięki rolom Meryl Streep i Roberta Redforda. Uczciwie przyznaję, że nie lubiłem tego filmu. Czułem, że zbyt łatwa, pocztówkowa fascynacja afrykańskimi pejzażami (co na kilometr pachniało hollywoodzką manierą) nie mogła być powodem obecności tej niezwykłej Dunki na Czarnym Lądzie. Byłem pewien, że Karen Blixen szukała w życiu czegoś więcej niż malowniczych zachodów słońca w bezkresnej sawannie.
Przyjeżdżam więc do tego domu, gdzie powstało Pożegnanie z Afryką, aby dowiedzieć się i poczuć, jak było naprawdę z tą niezwykłą kobietą, która urodziła się jeszcze w XIX wieku (1885), ale miała duszę współczesnej, wyzwolonej intelektualistki. Wychowywała się tu, w Rungstedlund, w zamożnej rodzinie, spowinowaconej z całą skandynawską arystokracją. Szybko więc poznała zasady, etykietę, dobre maniery oraz rolę, jaką ma do zagrania dobrze urodzona kobieta. Każde wakacje spędzała w jakimś pałacu u krewnych, zdobywając towarzyski polor, tak przydatny, by olśnić kandydata na męża. Tylko że ona wcale tego nie chciała. Miała zbuntowaną duszę, przenikliwy intelekt i diabelnie dużo talentów. Świetnie malowała, pisała i… uwielbiała godzinami opowiadać zmyślone przez siebie historie. W tamtych czasach takie zalety nie były jednak obietnicą szczęścia. Szybko dano jej do zrozumienia, że Leonardem da Vinci nie będzie. Jej obrazy może i są poprawne, ale daleko im do mistrzostwa, a twórczość literacka (pierwsze opowiadanie opublikowała, gdy miała 22 lata), hmm… mało kogo interesuje. Jeszcze jedna zbuntowana panienka z dobrego domu, której talent wystarcza, żeby zakłócić normalne życie, ale za mało go, by móc z niego żyć. Może by raczej wyszła za mąż?
Więc dobrze, wyszła za mąż. Za dalekiego kuzyna, utytułowanego i zamożnego, na szczęście trochę zwariowanego, barona Brora Blixen-Finecke. Obojgu dotychczasowe życie w Danii wydawało się nudne i bez przyszłości. Postanowili więc zrobić coś niezwykłego. Złożyli wszystkie pieniądze i… kupili plantację kawy w brytyjskiej Afryce Wschodniej (dzisiejsza Kenia). Wyjechali tam, gdy Karen Blixen miała 29 lat. Wtedy właśnie zaczął się najważniejszy okres w jej życiu, który zdecydował o wszystkim, także o jej twórczości.
Plantacja w Ngong Hills nie okazała się udanym zakupem. Była położona zbyt wysoko, więc zyski ze sprzedaży ziarna z trudem równoważyły koszty uprawy. Na dodatek baron Blixen nie nadawał się na męża. Nie tylko nie było między nim i Karen wspólnoty dusz, ale na dodatek prowadził rozwiązłe życie, co skończyło się tym, że zaraził żonę syfilisem, będącym wówczas chorobą nieuleczalną (mniej więcej w tym samym czasie zmarli na nią Paul Gauguin i Stanisław Wyspiański). Karen udało się przeżyć, ale jej zdrowie na zawsze zostało zrujnowane, a ból wywołany efektami ubocznymi prymitywnych, ciągle stosowanych lekarstw i kuracji towarzyszył jej przez wszystkie następne lata, aż do śmierci. Nawet wtedy, gdy po rozwodzie z baronem zakochała się w inteligentnym i fascynującym angielskim arystokracie, który nadał sens jej życiu. Wykształcony w Oxfordzie Denys Finch-Hatton okazał się właściwym partnerem dla Karen. Miała o czym z nim rozmawiać, podziwiała jego mądrość i odwagę (był pilotem samolotowym), kochała go. Ale nade wszystko to właśnie on obudził w niej pisarkę. Nazywał ją „opowiadaczką” i zachęcał, by spisywała historie, które wciąż dla niego układała, a potem godzinami opowiadała, gdy wracał ze swych afrykańskich podróży. Lubiła, gdy kładł się przed kominkiem w salonie i prosił: „opowiedz mi nową historię”. Słuchał uważnie. Nie zasypiał. Czasem tylko – jak sama przyznała w Pożegnaniu z Afryką - w trakcie dramatycznego opisu jakiejś sceny przerywał delikatnie: „Kochanie, przecież ten bohater umarł już na początku opowiadania, ale mniejsza z tym…”
W 1931 roku wszystko się zawaliło. Denys zginął w katastrofie lotniczej. Plantacja kawy zbankrutowała. Dla Karen nadszedł czas pożegnania z Afryką. Miała 46 lat. Wróciła do Danii i znowu zamieszkała tu, w Rungstedlund, w domu matki. Bez pieniędzy, miłości i nadziei. Pozostała jej tylko siła wewnętrzna, z którą musiała coś zrobić. Przypomniała sobie upomnienia Denysa – „Pisz!”. Więc usiadła przy biurku i zaczęła pisać. Najpierw, pod męskim pseudonimem Isak Dinesen, wydała Siedem fantastycznych opowieści. W Ameryce książkę okrzyknięto bestsellerem miesiąca. Potem przyszły inne, pisane zawsze w dwóch wersjach: po duńsku i po angielsku (bez pomocy tłumacza); wśród nich Pożegnanie z Afryką. Podobno Ernest Hemingway, odbierając Nagrodę Nobla, powiedział: „W tym roku ta nagroda nie należy się mnie, lecz Karen Blixen”.
Karen pisała coraz więcej, stała się gwiazdą literatury, autorytetem, muzą Nowych Czasów. W czasie swojej podróży do USA zadziwiła Amerykanów poczuciem humoru i ekscentrycznym zachowaniem. Zatańczyła nawet na stole z Marilyn Monroe! A przecież równocześnie musiała znosić coraz większy ból, związany z rozwijającą się chorobą nowotworową. Była jednak zbyt dumna i silna, żeby się skarżyć. Po powrocie z wojaży błądziła po alejkach swego dzikiego ogrodu, słuchała ptaków (dla upamiętnienia najpiękniejszych treli każda ławka miała swoją nazwę, na przykład „ławka słowicza”), a o zmierzchu zawsze stawała w oknie wychodzącym na południe i przez moment zamyślała się. Domownicy starali się wtedy nie przeszkadzać; uważali, że te chwile spędzała z Denysem w Afryce.
Zmarła w 1962 roku, mając 77 lat. Prosiła, aby pochować ją w ogrodzie, pod drzewem. Jej dom stał się muzeum, park pozostał parkiem, a przez okno w gabinecie nadal można zobaczyć Afrykę.
Te dwie wybitne aktorki połączył los. Ich kariery, ich życie splotły się w bolesny supeł, w końcu doprowadzając do wycofania się z zawodu jednej i drugiej. Jakby ktoś rzucił na nie klątwę. Dzisiaj, gdy obie wracają na ekrany, jakże odmienione i na swój sposób pogodzone z losem, warto przypomnieć ich historię. Umówiłem się na rozmowy z obiema. W różnych miejscach, w różnym czasie. Pytałem po swojemu – nie wprost. W odpowiedzi usłyszałem słowa, które mnie zaskoczyły.
Przez wiele lat wyobrażałem sobie, że Małgorzata Braunek jest drapieżną intelektualistką, pobłażliwie, a może nawet nieco pogardliwie odnoszącą się do zawodu aktorki. Krótko mówiąc posądzałem ją o arogancję. Byłem w błędzie. Spotkanie z nią okazało się jednym z najprzyjemniejszych zaskoczeń w moim życiu zawodowym. Naprzeciw mnie usiadła pogodna, emanująca wewnętrznym spokojem kobieta, całkowicie pozbawiona agresji i żądzy sukcesu. Wiedziałem już wtedy, że od lat zajmuje się buddyzmem, ale nie podejrzewałem, że może to dać tak zdumiewające efekty.
Rozpoczynając rozmowę z Barbarą Brylską nie miałem wątpliwości, że rzuci ona inne światło choćby na słynny spór o Oleńkę z Potopu. Te dwie aktorki najpierw walczyły o główne role w polskich filmach, potem połączył je osobisty dramat ich dzieci (wypadek samochodu prowadzonego przez Xawerego Żuławskiego, syna Małgorzaty Braunek i Andrzeja Żuławskiego, w którym zginęła córka Brylskiej, Barbara Kosmal). To właśnie z tego ostatniego powodu Brylska wycofała się na długi czas z życia zawodowego. Zniknęła. Gdy się spotkaliśmy, zobaczyłem osobę ukrywającą pod narzuconym sobie spokojem stłumione emocje. Silną, choć złamaną. Bardzo świadomą tego, co w jej życiu było sukcesem, a co porażką.
A było tak. I Braunek, i Brylska mają charakter. Dawały tego dowody już od wczesnego dzieciństwa. Obie zdradzały talent aktorski, obie z łatwością dostały się do szkoły teatralnej i obie zostały z niej wyrzucone za to, że zaczęły grać w filmach już podczas studiów (co było zabronione); obie wcześnie się zakochały i dla swoich mężów gotowe były poświęcić prawie wszystko. Blondynki. Jedna liryczna i sexy (Brylska), druga lekko kostyczna intelektualistka (Braunek). Przez długi czas udawało im się żyć równolegle i ich drogi nie musiały się przecinać. Do czasu aż wmieszał się w ich życie znany reżyser i pisarz Andrzej Żuławski. To on postanowił w roku 1971 wyreżyserować film Diabeł z Małgorzatą Braunek w roli głównej. Braunek była wtedy zakochaną w nim żoną i zarazem wkrótce miała się stać matką jego syna (Xawerego). Ciąża nie sprzyjała brutalnej, pełnej szokujących epizodów roli. Młoda aktorka broniła się przed nią, pragnąc przygotować się do spokojnego porodu. Ale mąż nie ustępował.
Dopiero interwencja kierownictwa produkcji sprawiła, że odstąpił od swego pomysłu i zgodził się do filmu zaangażować inną aktorkę. Padło na popularną wówczas Barbarę Brylską. Ta zgodziła się z ochotą, tym bardziej że szokujące elementy roli nie robiły na niej wrażenia. Brylska znana była w środowisku filmowym z tego, że świetnie oddzielała swoją prywatność od emocji, jakie miała grać przed kamerą. W ułamku sekundy na życzenie reżysera potrafiła się zalać łzami, a po zakończeniu ujęcia natychmiast zająć się swoją robótką na drutach. Była profesjonalistką.
Żuławski podpisał z Brylską kontrakt i… przez jeden dzień kręcił Diabła z nią w roli głównej. Widać jednak nie przekonał się do tej zmiany, bo wkrótce zawiesił pracę nad filmem i nie tłumacząc nikomu o co chodzi, poprosił o zwłokę. Wygląda na to, że postanowił po prostu poczekać, aż jego żona urodzi syna i będzie mogła wrócić na plan filmowy. I tak się stało. Odsuniętą bez oficjalnego uzasadnienia Brylską zastąpiła ciągle broniąca się przed rolą, ale posłuszna mężowi Małgorzata Braunek. Sprawa trafiła do sądu, a film – ze względu na kontrowersyjność i drastyczność – na półki. Ostatecznie postanowiono, że honorarium aktorskie należy się. Brylskiej, a Braunek zagrała rolę niejako nielegalnie.
Środowisko filmowe nie lubi takiej prywaty. Boczono się na młodą matkę, że jest protegowaną swego męża. Dowcipkowano na jej temat, kwestionowano wdzięk, podkreślano bezpardonowy charakter. Brylska tymczasem pozostawała ulubienicą publiczności, wygrywając kolejne plebiscyty popularności. Aż rozpisano plebiscyt najpoważniejszy: Polacy mieli się wypowiedzieć na temat obsady ekranizacji Potopu Henryka Sienkiewicza, do której przystępował Jerzy Hoffman. Do roli Oleńki widzowie dużą przewagą głosów wybrali Barbarę Brylską.
Aktorka ucieszyła się z tego, bo od dawna marzyła, by zagrać nieco mocniejszą rolę niż Krzysia Drohojowska z Pana Wołodyjowskiego. Oleńka to było to, czego pragnęła. Ale w drogę znowu weszła jej – wbrew własnej woli – Małgorzata Braunek. W środowisku wymyślano właśnie, jak młodej aktorce zjednać sympatię publiczności i zdjąć z niej odium z czasów kręcenia Diabła. Wymyślono, że rola Oleńki będzie jej przepustką do miłości rodaków. Nic błędniejszego! Polska zawrzała. Sienkiewiczowska bohaterka w wykonaniu tej na wskroś nowoczesnej, przebojowej kobiety? Nigdy! Ale reżyser postawił na swoim, a Barbara Brylska kolejny raz została z powodu Braunek odtrącona. To była dla niej gorzka chwila.
Życie toczyło się jednak dalej. Były kolejne role, kolejne wyzwania. Małgorzata Braunek zaczęła mieć coraz więcej wątpliwości: „Następował bardzo powolny proces wewnątrz mnie, który polegał na tym, że z coraz większą uwagą przyglądałam się temu, czym właściwie jest aktorstwo i co właściwie ono robi z człowiekiem. To, co zaczęłam zauważać, coraz mniej mi się podobało. Nagle pojawił się we mnie taki wewnętrzny komentator, który cały czas do mnie mówił. Grałam w czymś, ubrana w jakieś szaty, a ten głos chłodno komentował: Co ty w ogóle robisz? Po co? Tracisz życie na jakieś głupoty. Nastąpiła kompletnie schizofreniczna sytuacja i w pewnym momencie powiedziałam sobie basta”. Wtedy zniknęła z ekranu i poświęciła się buddyjskim medytacjom. Po latach dały jej one poczucie harmonii i dystansu, których tak bardzo jej brakowało, gdy grała w filmach.
Tymczasem Barbara Brylska dalej była chętnie obsadzana w filmach polskich i zagranicznych (szczególną sławę zdobyła w ZSRR, dzięki głównej roli w kultowej tam komedii Riazanowa Szczęśliwego Nowego Roku); mimo że rozwiedziona, cieszyła się rodziną i dwójką dzieci. Miała córkę Basię, która zamierzała kontynuować pasję matki i zostać aktorką. Brylska wspomina córkę: „Byłam wręcz zakochana w jej planach i cieszyłam się, że tak to błyskawicznie się rozwija i dobrze wiedzie. Była przepiękna. Bardzo inteligentna. I było to moją nadzieją i pociechą, że nie pracuję tyle co kiedyś. Miałyśmy tyle planów. Zastanawiałam się co zrobić, żeby nie popełniła tych samych błędów co ja. Miałam już doświadczenie, wiedziałam jak się ich ustrzec. Myślałam, że będzie tak pięknie… Niestety”.
Los jeszcze raz wmieszał się w życie obu aktorek. Ich dzieci poznały się i polubiły. Córka Brylskiej – Basia, piękna modelka i przyszła aktorka oraz syn Braunek – Xawery (przez którego narodziny tak skomplikowała się realizacja filmu Diabeł), przyszły reżyser. Razem podróżowali samochodem. Doszło do wypadku. Xawery prowadził. Basia była pasażerką. Jemu udało się przeżyć, ona zginęła.
Dla Brylskiej to był niemal koniec świata. Z trudem zbierała siły do życia, ale nie mogła już występować przed kamerą. Teraz to ona zrezygnowała z zawodu. Z oddali obserwowała jak Izabella Scorupco dostała przeznaczoną wstępnie dla Basi rolę Heleny w Ogniem i mieczem…
Dwie aktorki, dwie silne osobowości, dwie historie sukcesu połączone wzajemnym bólem i cierpieniem. Czasem wydaje mi się, że ich historia jest gotowym scenariuszem jeszcze jednego filmu, ale jestem przekonany, że żadna z nich za żadną cenę nie chciałaby w nim wystąpić.
Mówią o niej: czarownica z Hollywood, wamp Nirwany; porównują do Kleopatry i mitologicznej matki Pegaza, pięknej Meduzy. Na pewno jest jedną z najbardziej sensacyjnych osobowości światowego show-biznesu. Jej role w filmach Maska, Czarownice z Eastwick, Światło księżyca, Syreny nagrodzone zostały aplauzem widowni i licznymi prestiżowymi nagrodami z Oscarem włącznie.
60-letnia Cherilyn Sarkisian LaPierre, w latach 60. znana przede wszystkim jako piękniejsza połowa duetu Sonny&Cher, udowodniła, że intensywna osobowość może dla siebie znajdować wciąż nowe formy ekspresji. Kiedy związała się z Sonnym Bono, zdolnym kompozytorem i instrumentalistą, miała 16 lat. To była wielka miłość, a za nią przyszła wielka kariera realizowana zrazu w stylistyce dzieci-kwiatów, a potem – mieniącego się cekinami Las Vegas. Jedenaście lat później Cher odeszła jednak od Sonny'ego, stawiając pod znakiem zapytania całą swoją przyszłość. „Przy Sonnym musiałam ukrywać wszystko, co czułam, gdyż nic z tego nie pasowało do jego pomysłów” – żaliła się 27-letnia rozwódka. Stała się więc solistką. Miała kolejne przeboje, złote płyty i tłumy wielbicieli zachwyconych nie tylko jej głosem, ale także emanującym z niej seksem. Ale nie dawało jej to radości i poczucia spełnienia. Wreszcie wyznała: „Zawsze marzyłam o tym, żeby zostać aktorką. Nigdy nie lubiłam robić tego, dzięki czemu stałam się sławna. Więc wreszcie pewnego dnia powiedziałam sobie – pieprzę to! Jeśli nie mogę być aktorką tylko dlatego, że jestem piosenkarką, to nie chcę być już piosenkarką! Zobaczymy, co będzie…”
Niewiele brakowało, aby udziałem Cher stała się jeszcze jedna z kolekcji złamanych przez nadmierne ambicje karier. Ale nie – po blisko dziesięciu latach objawiła się nowa Cher: o subtelnej urodzie, niczym z obrazów Modiglianiego; o silnym, trochę dzikim spojrzeniu; o skrywającym wybuchowość i namiętność sposobie bycia. Tym razem odnaleźliśmy ją na ekranie, nie na estradzie. Najpierw jako przyjaciółkę lesbijkę Meryl Streep w filmie Mike'a Nicholsa Silkwood, potem jako matkę zdeformowanego dziecka-potworka w Masce Petera Bogdanovicha.
O Cher znowu zaczęto mówić. Ze zdziwieniem, z podziwem, z zawiścią. Jej niekonwencjonalny sposób bycia, ekscentryczne stroje, niewyparzony język, prowokacyjne wypowiedzi, ba, nawet 23-letni kelner, pełniący przez jakiś czas rolę towarzysza życia, budziły zgorszenie. Ale Cher trudno wytrącić z równowagi: „Musiałam wszystko zaczynać od początku i popełniłam wiele błędów, ale sądzę, że błędy są równie potrzebne jak sukcesy. Chciałam być aktorką, a wszyscy mi mówili – nie możesz, nie możesz, nie możesz. A ja tylko powtarzałam – mogę, mogę, mogę”. Gdy znalazła się w obsadzie filmu Czarownice z Eastwick u boku Jacka Nicholsona, gwiazdor znany z tego, że wszystkim swoim partnerkom wymyśla zabawne przezwiska, zaskoczył wszystkich mówiąc: „Ktoś, kto się nazywa Cher, nie może mieć przezwiska!”.
Nic dziwnego, że spośród wielkich gwiazd estrady, zdradzających słabość do filmu, to właśnie Cher pojawiła się wśród reflektorów podczas ceremonii wręczania Oscarów. Choć stała się rewelacją srebrnego ekranu, nie pozbyła się dosadnego języka, dobrze sprawdzającego się podczas tras koncertowych, ale utrudniającego życie wśród śmietanki towarzyskiej. Może więc słusznie portier w domu Cher, gdy ta ostrzegła go: „Uważaj, dzisiaj lepiej się nie odzywaj, bo ma do mnie przyjść dziennikarz”, „odpowiedział trzeźwo: ty też lepiej nic nie mów”.
Cher dzielnie zniosła rolę supergwiazdy, która musi dostarczać kolorowym tygodnikom wciąż nowych tematów. Pozwalała, by latami roztrząsano, ile operacji plastycznych zapewniło jej ponadczasową urodę. Była w centrum zainteresowania mediów. Ugięła się dopiero pod ciosem, który przyszedł z nieoczekiwanej strony: zginął jej były mąż Sonny Bono. Okazało się, że – mimo rozwodu – pozostał dla niej najlepszym przyjacielem i „mężczyzną życia”. Kiedyś wyrwała się spod jego zaborczej opieki, by cieszyć się wolnością i niezależnością. Teraz uświadomiła sobie, że jego brak pozbawił ją wewnętrznego fundamentu, który w niej trwał mimo upływu lat. Odsunęła się od aktywnego życia. Przestała pojawiać się na ekranie, nagrywać piosenki. Była w rozsypce.
Gdy się ocknęła, znowu usłyszała: już nie możesz, nie możesz, nie możesz. I znowu odpowiedziała: właśnie że mogę, mogę, mogę! Wytwórnie płytowe przestały wierzyć w jej siłę. Obawiały się, że czas Cher przeminął. Wtedy znowu zaskoczyła wszystkich: nagrała płytę Believe nie tylko przebojową, taneczną, nowoczesną, ale nade wszystko – młodzieńczą i pełną optymizmu. W tytułowej piosence, która z miejsca stała się światowym przebojem, pyta: „Czy wierzysz w życie po miłości?”. I zaraz sobie odpowiada: „Wiem, że z tego wyjdę, bo wiem, że jestem silna”. To prawda, Cher jest silna, nadal piękna i wciąż nie wyczerpała swego przydziału talentu. Istna walkiria sukcesu. Co prawda niedawno oficjalnie pożegnała się z estradą, dając show przerastający nawet to, co niegdyś robiła w Las Vegas: pióra, futurystyczne stroje, wielka inscenizacja miały jeszcze raz oszołomić widzów. I tak się stało! Publiczność pytała z niedowierzaniem: czy to naprawdę koniec kariery Cher? Ale to nieprawda. Cher nauczyła się zwyciężać na tylu różnych scenach, że zejście z jednej z nich wciąż nie zamyka jej możliwości odnoszenia triumfów na pozostałych. Na dowody wystarczy cierpliwie poczekać.
Gdy zdarzyło mi się usiąść w kawiarni z Krystyną Czubówną i rozmawiać z nią półgłosem, doświadczyłem niezwykłego zjawiska: prędzej czy później każdy siedzący w tym lokalu gość odwracał głowę w jej stronę, jakby był sterowany niewidocznym promieniem lasera. Co ciekawe, najgwałtowniejsze reakcje występowały u tych, którzy siedzieli odwróceni do nas tyłem. W ten sposób reagowali na głos Czubówny, najbardziej rozpoznawalny damski głos III i IV Rzeczypospolitej: ciepło obniżony, spokojny, ale zdecydowany. Głos doskonały emisyjnie i wiarygodny emocjonalnie. Dzięki niemu wypowiadane słowa dochodzą do nas zawsze w całości, krągłe i zdrowe, idealnie zaakcentowane i bez pudła zaintonowane, niczym wzorce dykcyjnego metra, a jednocześnie bezwzględnie wierzy się w ich prawdziwość.
Głos Krystyny Czubówny (i ona sama!) jest bowiem wiarygodny. Ten głos ma swoje życie i swoje zwyczaje. Ma także swoje sposoby na dawanie nam do zrozumienia, że został zmuszony do czegoś, czego mówić nie powinien. Słowa padają wtedy szybciej i zimniej, akcent i intonacja chowają się niczym różki ślimaka do skorupy. Słyszy się to tak, jakby głosowi nagle zabrakło powietrza. Słyszy się i rozumie. Tak było zawsze, gdy Czubówna czytała jeszcze codzienne wiadomości w telewizyjnym dzienniku Panorama. Pojawiła się tam, ściągnięta z radia przez Marcina Zimocha, po wielu namowach i wielu godzinach zastanawiania: czy powinna zdradzać radio dla telewizji? Przyszła i od razu stała się gwiazdą Panoramy, jej najsłynniejszą gospodynią, dla której włączało się Dwójkę rezygnując z newsów w innych stacjach.
Pomimo to Krystyna Czubówna do dzisiaj twierdzi, że z zawodu jest spikerką. No może teraz raczej lektorką, ale i tak chodzi o to samo:
o przekazywanie słuchaczom i telewidzom napisanych przez innych słów w sposób najdoskonalszy jak to możliwe. Jest więc swego rodzaju łączniczką, która chce osiągnąć doskonałość w czytaniu na głos, nic więcej. Ma głosem dobrze opakować wiadomość, choć – co podkreśla – nie zawsze bierze za nią odpowiedzialność.
A przecież chciała być artystką. Niedawny sukces w polsatowskim programie Showtime, w którym zaśpiewała nawet przebój z repertuaru Celine Dion, nie był przypadkowy. Czubówna już w szkole występowała w każdym przedstawieniu, marząc o tym, że w przyszłości będzie aktorką, może śpiewaczką (którą miała zostać jej mama, studiująca wokalistykę w konserwatorium, ale zmuszona do przerwania nauki), może pianistką. W każdym razie wierzyła, że przeznaczona jest jej scena. Ponieważ jednak mama zraziła się do śpiewu, a na dodatek nie chciała się zgodzić, by kupić córce pianino do ćwiczeń, ambitna Krystyna zajęła się… konferansjerką. Objeżdżała popularne miejscowości uzdrowiskowe Podbeskidzia (jako że mieszkała w Nowym Sączu) zapowiadając występy orkiestry złożonej z kolegów ze szkoły muzycznej i młodych solistów. Tak więc jej niedawny występ w roli gospodyni letniego festiwalu Top Trendy nie był żadnym debiutem! Czubówna zapowiadała imprezy już jako dziecko! No, prawie dziecko.
Trudno powiedzieć, dlaczego to nie estrada okazała się jej przeznaczeniem, tylko radio, skoro trafiła do niego w czasie, gdy słowo „spiker” nie brzmiało już dumnie, bo – jak sama twierdzi – tak było tylko w latach Jeremiego Przybory. Ale to była jej pierwsza praca i… pierwsza miłość. Studio, mikrofon i wyobraźnia słuchacza to przestrzeń, w której Czubówna do dziś czuje się najlepiej. Uważa, że jest to dla niej najlepsze miejsce do „bycia sobą”, choć z bólem stwierdza, że współczesne radio skomercjalizowało się do tego stopnia, że spikerzy muszą już tylko odczytywać coraz krótsze i gorzej napisane teksty oraz podawać godzinę. Może dlatego uległa wtedy Zimochowi i zaryzykowała występ przed telewizyjną kamerą. Szybko okazało się, że w telewizji jej głos brzmi równie dobrze jak w radiu, zaś jej twarz jest nie tylko telegeniczna, ale także fascynująca dzięki uzupełniającej odczytywane teksty mimice. Widzowie powitali Czubównę tak entuzjastycznie, że zaczęła zdobywać prestiżowe statuetki i wygrywać plebiscyty popularności. Stała się nieomal instytucją. Gdy więc po latach pracy w Panoramie poinformowała, że zdecydowała się zniknąć z ekranu, zapanowała konsternacja i niedowierzanie. Może to jakiś chwyt? Może próba zawalczenia o lepsze honorarium? Może kaprys gwiazdy?
Ale to nie był chwyt, tylko instynkt przetrwania. Czytanie wiadomości w Panoramie dawało sporo honorów, ale nie pieniędzy. To jeszcze nie były czasy lukratywnych kontraktów dla telewizyjnych gwiazd. Więc gdy przyszła propozycja wzięcia udziału w kampanii reklamowej Telekomunikacji Polskiej, dająca szansę na to, by wreszcie wyrwać się z maleńkiego mieszkanka i uzyskać poczucie wolności, skorzystała z niej. Zdecydowała ekonomia życia. Powtarzała sobie słowa Aleksandra Bardiniego – sama jestem sterem, żeglarzem, a nawet oceanem – muszę zapewnić spokojną przyszłość sobie i córce. I zrobiła to.
Zniknęła z naszych oczu po to, by urosnąć we własnych oczach. Bo jest samodzielna i samowystarczalna. Teraz mieszkanie jest już większe, a praca… tej nigdy nie brakuje. Czubówna starannie odpowiada na propozycje, robi tylko to, co lubi i umie najlepiej: siada przed mikrofonem i czyta.
Dziś nie sposób już sobie wyobrazić filmów dokumentalnych o zwierzętach bez jej głosu. Zrosła się z nimi, sama stała się elementem krajobrazu – dźwiękiem tak naturalnym, gdy patrzymy na dżunglę, podwodną toń czy pustynię, jak świst wiatru, szum morza czy nawoływania ptaków. Jest głosem łączącym nas ze światem, który jest obok nas, na wyciągnięcie ręki, a jednak wydaje się jakby był wymyśloną przez genialnego pisarza bajką. Czubówna rozumie ten świat, bo podobnie jak jego mieszkańcy jest dzisiaj wolna. Czy nie o to jej chodziło od najwcześniejszych lat?