Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zygmunt Kałużyński nigdy nie oczekiwał, by jego czytelnicy zgadzali się ze wszystkim co pisał. Ważniejsza była dla niego wymiana myśli a nawet ożywiająca umysł prowokacja. To była istota jego publicystyki! Przecież nie był profesorem ani nauczycielem był krytykiem filmowym i poszukiwaczem prawdy, którą potem na swoją odpowiedzialność głosił. Czasem upierał się przy niej, ale nigdy tych, którzy mieli inne zdanie nie lekceważył. Uważał, że dopiero w ogniu dyskusji powstają myśli, które się liczą.
Rozmowy z Zygmuntem Kałużyńskim były intelektualną rozkoszą. Przekonywałem się o tym przez prawie 30 lat naszej współpracy w telewizji („Warianty”, „Perły z lamusa” i wiele innych programów), w radiu, w tygodnikach „Polityka” i „Wprost”, w czasie spotkań z czytelnikami i w trakcie pisania naszych 8 wspólnych książek. Przeszedłem wszystkie fazy: od zafascynowanego niepokornym krytykiem ucznia aż po jego przyjaciela, który przyjął na siebie zadanie zapewnienia mu nieśmiertelności. Przynajmniej w pamięci pokoleń, z którymi sam będę miał do czynienia.
30 września 2009 roku minęło pięć lat od śmierci Kałużyńskiego. Dopiero po tak długim okresie jestem gotowy, by przedstawić naszą ostatnią książkę złożoną prawie w całości z nigdy dotąd niepublikowanych rozmów. Nagrywałem je w czasie choroby Zygmunta, gdy nastał czas w naturalny sposób skłaniający do prywatnej refleksji i podsumowania. Teraz wreszcie mogliśmy w naszych dialogach wyjść poza magiczny krąg tematyki filmowej i porozmawiać o tym, co w naszym życiu najważniejsze.
Tomasz Raczek
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Wybitny krytyk filmowy i publicysta (ur. 1918 r., zmarł 30 września 2004 r.), związany z tygodnikiem „Polityka” od początku jego istnienia.
Zdobywca kryształowej statuetki Gwiazdy Telewizji Polskiej „za osobowość telewizyjną i ogromny wkład w publicystykę kulturalną” (2002).
Wychowanek Leona Schillera (ukończył wydział reżyserii w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej), niedokończony prawnik, miłośnik kina, komiksu, jazzu, muzyki poważnej (sam akompaniował na fortepianie podczas koncertów swemu przyjacielowi, sławnemu tenorowi Bogdanowi Paprockiemu) i kultury francuskiej.
Autor głośnych książek „Podróż na Zachód”, „Nowa fala zalewa kino”, „Paszkwil na samego siebie”, „Buntownik bywalec”, „Wampir salonowiec” oraz wydanych nakładem Instytutu Wydawniczego Latarnik: „Pamiętnik orchidei czyli zapiski ocalonego z XX wieku” (Nagroda Warszawskiej Premiery Literackiej w kwietniu 2003), „Do czytania pod prysznicem”.
Razem z Tomaszem Raczkiem w latach 1990–2000 prowadził cykl telewizyjny „Perły z lamusa” (TVP 2), uznany przez czytelników „Polityki” za jeden z najpopularniejszych programów tv „Czterdziestolecia”, cykle „Patrz i sądź” (TVP2), „Perły w południe” (TVP2), „Seans z przymrużeniem kamery” (Kino Polska); publikował też rozmowy o kinie współczesnym na łamach tygodnika „Wprost”. Wspólnie wydali trzy książki: „Perły do lamusa?”, „Poławiacze pereł”, „Perłowa ruletka”. W latach 2005–2006 ukazał się ich pięciotomowy leksykon filmowy „Perły kina”, będący podsumowaniem wieloletniej współpracy.
TOMASZ RACZEK
Krytyk filmowy i publicysta (ur. 1957 r.), autor programów telewizyjnych (TVP2, Canal+, Kino Polska, Polsat, nFilmHD) i radiowych (Dwójka, RMF FM, Klasyka, TOK FM, nFilmHD), w których przedstawia wybitnych ludzi kultury. Laureat Wiktora oraz nagród za osiągnięcia w dziedzinie krytyki artystycznej. Ukończył wydział wiedzy o teatrze w warszawskiej Akademii Teatralnej. Publikował na łamach m.in. „Polityki”, „Rzeczpospolitej”, „Przeglądu Tygodniowego”, „Kina”, „Pani”, „The European”, „Wprost”. W 1992 roku stworzył od podstaw polską edycję „Playboya” i został jej pierwszym redaktorem naczelnym. Był recenzentem teatralnym i filmowym, kierownikiem literackim kilku teatrów oraz Zespołu Filmowego „Oko”, wicedyrektorem Programu 2 TVP, a także oficerem rozrywkowym na statku pasażerskim „Stefan Batory”.
Autor książek Pies na telewizję, Karuzela z madonnami, Karuzela z herosami, Karuzela z Idolami oraz napisanych wraz z Zygmuntem Kałużyńskim: Perłowej ruletki, Poławiaczy pereł, Pereł do lamusa oraz pięciotomowego leksykonu filmowego Perły kina.
Obecnie jest szefem dwóch kanałów filmowych i radia nFilmHD na Platformie „n”, gdzie prowadzi trzy programy poświęcone filmom: „Perły i wieprze”, „Hot Spot” i „Bilet do kina”.
Kocha morze i statki pasażerskie. Chociaż prowadzony przez niego Instytut Wydawniczy Latarnik mieści się w Warszawie, nie opuszcza go marzenie, by zamieszkać w prawdziwej latarni morskiej z widokiem po horyzont.
Mojej Mamie
Tomek
Zygmunt Kałużyński nigdy nie oczekiwał, by jego czytelnicy zgadzali się ze wszystkim, co pisał. Ważniejsza była dla niego wymiana myśli, a nawet ożywiająca umysł prowokacja. To była istota jego publicystyki! Przecież nie był profesorem ani nauczycielem; był krytykiem filmowym i poszukiwaczem prawdy, którą potem na swoją odpowiedzialność głosił. Czasem upierał się przy niej, ale nigdy tych, którzy mieli inne zdanie, nie lekceważył. Uważał, że dopiero w ogniu dyskusji powstają wartościowe myśli. Ale nade wszystko nie lubił stereotypów, czyli prawd przyjmowanych bezrefleksyjnie, bez pytań:
– czy na pewno tak jest?
– a właściwie dlaczego tak jest?
– bo może wcale tak nie jest…
Jego zdaniem jedynie taka postawa daje nam prawo, żeby myśleć o sobie jako o samostanowiącej jednostce, a nie o pionku, który zrobi to, co mu powiedzą, co każą, co zasugerują, co wypada. Taka postawa pozwala nam wierzyć, że nasze zdanie ma znaczenie. Gdy potrafimy jasno wyrazić swój pogląd, a potem go uzasadnić i obronić. Na koniec zaś nie obrazić się na wszystkich tych, którzy się z nami nie zgodzą.
Właśnie dlatego rozmowy z Zygmuntem Kałużyńskim były intelektualną rozkoszą. Przekonywałem się o tym przez prawie 30 lat naszej współpracy w telewizji (Warianty, Perły z lamusa i wiele innych programów), w radiu, w tygodnikach „Polityka” i „Wprost”, w czasie spotkań z czytelnikami i podczas pisania naszych ośmiu wspólnych książek. Przeszedłem wszystkie fazy – od zafascynowanego niepokornym krytykiem ucznia aż po jego przyjaciela, który przyjął na siebie zadanie zapewnienia mu nieśmiertelności. Przynajmniej w pamięci pokoleń, z którymi sam będę miał do czynienia.
30 września 2009 roku minęło pięć lat od śmierci Kałużyńskiego. Dopiero po tak długim okresie jestem gotowy, by przedstawić naszą ostatnią książkę złożoną prawie w całości z dotąd niepublikowanych rozmów. Nagrywałem je w czasie choroby Zygmunta, gdy nastał czas w naturalny sposób skłaniający do prywatnej refleksji i podsumowania. Teraz wreszcie mogliśmy w naszych dialogach wyjść poza magiczny krąg tematyki filmowej i porozmawiać o tym, co w naszym życiu najważniejsze.
W tamtym czasie dyktafon nosiłem zawsze przy sobie. Na jego widok Zygmunt najczęściej siadał w swoim fotelu, ubrany w spodnie od dresów i poprzecierany, stary, zgniłozielony sweter, i pytał: to o czym chcesz dzisiaj pogadać? O tobie, o muzyce, o wojnie, o Bogu…
Dokoła nas leżało mnóstwo zawiniątek w plastikowych reklamówkach. W środku książki, płyty, porcelanowe figurki – żeby się nie kurzyły. Już nie miał siły, żeby je rozwijać. Nie chciało mu się też – jak dawniej – wyszukiwać stosownych cytatów. Kilka najpotrzebniejszych książek i tak zawsze czekało na niego przy łóżku. Te czytał niezmiennie w czasie bezsennych nocy.
Na biurku leżały starannie ułożone w stosik listy od czytelników – przygotowane, żeby na nie odpowiedzieć. Ołówek, temperówka (w kształcie kamery filmowej), lupa, okulary. I stosy papierów. Szarych, brązowych od starości, sypiących się kurzem. Wśród nich duża, pożółkła koperta, a w niej klepsydra. Wielka, przedwojenna. Helena Kałużyńska z Grafczyńskich. Pianistka. Po ciężkich cierpieniach zmarła 22 czerwca 1931 roku, przeżywszy lat 48. Nabożeństwo, eksportacja. „Na smutne te obrzędy zapraszają przyjaciół i znajomych pogrążeni w żalu Syn i Brat”. Czyli Zygmunt Kałużyński (który miał wtedy 12 lat) i jego wuj, odtąd główny opiekun.
Czy dlatego i on umiał grać na fortepianie? Czy od niej nauczył się czytać nuty, których stosy leżały koło pianina? A kochać muzykę też nauczył się od niej? Czy mówił: zagraj mi, mamo? I czy ona wtedy wstawała, głaskała go po głowie i grała?
W każdym razie, gdy już jej zabrakło, Zygmunt był w klasie najlepszy z muzyki. Miał ucho. Natychmiast słyszał, kto ma talent, a kto fałszuje. To on odkrył, że jego szkolny kolega ma głos jak mało kto. Tuż po mutacji stało się jasne, że to tenor tak czysty i dźwięczny jak dzwon. Namawiał go – Bogdan, idź do szkoły muzycznej, powinieneś śpiewać. Zdobył nuty, nauczył Bogdana paru utworów, sam mu akompaniował i wreszcie wypchnął na egzamin. „Gdyby nie Zyzik, nigdy bym się na to nie zdecydował, nie zostałbym śpiewakiem” – powiedział mi prawie osiemdziesiąt lat później Bogdan Paprocki, wielki polski śpiewak, którego głos przez całe lata był dla mnie symbolem wokalnej doskonałości. „Zyzio miał ucho, panie Tomku, czuł muzykę jak mało kto!”.
Wiedziałem o tym. Albo lepiej – domyślałem się tego. Ilekroć do niego przychodziłem, w pośpiechu wyłączał płytę kręcącą się na wielkim igłowym gramofonie. Zaglądałem przez ramię: czego słuchasz? Schönberga, Strawińskiego, Mozarta. Wiesz – wpadłem kiedyś na pomysł – kompletuję sobie płytotekę na kompaktach i chciałbym, żeby znalazły się w niej najważniejsze nagrania muzyki poważnej. Takie, bez których nie mógłbyś żyć. Zrobiłbyś dla mnie listę „The Best of…”? Oczywiście – rozpromienił się. – I bardzo się cieszę, jeśli mówisz poważnie.
– Poważnie.
Minęło wiele dni. Chyba – wiele tygodni. Może i miesięcy. Myślałem, że zapomniał. Nie przypominałem, bo było mi głupio. Kretyński pomysł, pewnie śmiał się ze mnie… Ale któregoś dnia Zygmunt wręczył mi grubą kopertę: – To ta lista, o którą prosiłeś. Z najlepszymi płytami.
– Pamiętałeś?
– Oczywiście, tylko trochę czasu mi zabrało, żeby wszystko znaleźć.
Nie dziwię się. Maczkiem zapisane nazwiska kompozytorów, wykonawców, nazwy utworów w oryginale. Wszystko, co najlepsze. Gdy mówię o tym podczas spotkań z czytelnikami, zawsze ktoś się zrywa i pyta, czy nie mógłbym gdzieś tej listy opublikować. Albo przynajmniej pozwolić ją skserować. I kto jest na tej liście?
A więc dobrze, weźmy najbardziej lubiany przez Zygmunta okres – muzykę nowoczesną. Czytam: Albe’niz, Barto’k, Berg, Berio, Barraque, Boulez, Britten, Cage, Dallapiccola, Gershwin, Henze, Hindemith, Honegger, Ives, Messiaen, Milhaud, Nono, Poulenc, Prokofiew, Rachmaninow, Schönberg, Stockhausen, Strawiński, Varnese, Webern, Xenakis. Wtedy widzę przed sobą szeroko otwarte, zdziwione oczy.
Na parę tygodni przed ostatnim wyjazdem do szpitala gramofon u Zygmunta został wyłączony z prądu. Definitywnie. Wtyczka leżała daleko odrzucona od gniazdka. Nie słuchasz już muzyki? – spytałem. Nie mogę – odpowiedział – muzyka jest sztuką tak drobiazgowo wykalkulowaną, że wymaga najwyższego skupienia, a ja już nie mogę się skupić…
Po pięciu latach nastawiłem sobie muzykę z jego płyt i usiadłem do spisywania naszych ostatnich rozmów. Dopiero teraz poczułem się gotowy, by zamknąć rozdział, który zdecydował o jakości i wartości mojego zawodowego życia. Ułożył się z tego swoisty alfabet najważniejszych dla nas słów, doświadczeń, zaklęć. Oddaję go w Państwa ręce, prosząc o postawienie na tej szczególnej półce… blisko łóżka.
Tomasz Raczek
Tak wyglądałem w szkole. Byłem również aktorem. W klasycznej sztuce Plauta Żołnierz samochwał grałem jego sługę Palestrona. Z wujem, który po śmierci matki przejął nade mną opiekę.
Fragment
TR – Panie Zygmuncie, słyszałem, że kiedy w 1954 roku ukazała się pana książka Podróż na Zachód, prof. Jan Kott zarzucił panu powoływanie się na nieistniejące autorytety. Podobno cytowany przez pana krytyk francuski, Fargelet, nigdy nie istniał?
ZK – Nie istniał. Widzę ze wzruszeniem, że pan o tym wie. Fargelet to jest słowo „telegraf” przeczytane wspak.
TR – Prof. Kott podobno udał się do biblioteki Sorbony, żeby sprawdzić zgromadzoną przez pana bibliografię, ale okazała się intelektualną prowokacją. Dlaczego pan to zrobił?
ZK – Kott wcale mnie tak serio nie traktował; wiedział doskonale, o co chodzi, a pan, który życzliwie tym się zainteresował, wie o tym, o czym już dzisiaj się nie pamięta. Bo jak się pisało książkę o Zachodzie w naszej ówczesnej rzeczywistości, trudno było o źródła. Nie ja jeden wtedy zmyślałem. Była to uciążliwa praca i człowiek potrzebował wentyla psychicznego. Dlatego tu i ówdzie chlapnąłem taki żarcik, po prostu dla wytchnienia. Tym bardziej że wtedy trzeba było uważać na obowiązki, które wisiały w powietrzu. Ja zresztą poniekąd je ceniłem. Pan dzisiaj patrzy na mnie krytycznie, z życzliwą wzgardą, ale dla mnie rewolucja komunistyczna była faktem kulturalnym, do którego przyłączyłem się z pełną wolą.
TR – I żeby ją poprzeć, wymyślał pan źródła, autorów, którzy – jak rozumiem – wypowiadali się w oczekiwanym duchu.
ZK – Dlatego że presja tej ideologii była bardzo silna. Marksizm to jedna z najbardziej szczegółowo zbudowanych teorii społecznych w historii ludzkości, więc trzeba się z nią liczyć. Zresztą uważaliśmy, że jest to konieczność dziejowa, którą musimy traktować poważnie, co prowadziło oczywiście także do reakcji odwrotnych. Na przykład pieśń Miliony rąk, którą traktowano z oficjalnym szacunkiem, pokątnie nazywana była hymnem brandzlowników. To był wentyl, wybieg psychologiczny, po którym już można było się przyłączyć do pochodu pierwszomajowego i pełną piersią śpiewać ten hymn milionów samozaspokajających się seksualnie, ale w zupełnie innej tonacji. Wzrusza mnie, że pan pamięta Podróż na Zachód. Ta książka podlegała wówczas naciskowi. Otóż jej redaktorzy zaniepokojeni, że traktuje o takich artystach jak Louis Jouvet i Jean-Louis Barrault, czyli o czołowych twórcach teatralnych Paryża, a także o Sartrze, o egzystencjalizmie, starali się dodawać przy każdym rozdziale jedno, dwa zdania w rodzaju: „Oto właśnie mamy tutaj przykład rozkładu kultury burżuazyjnej”. Może zresztą nie bez niejakiej słuszności. Trzeba to było tolerować.
TR – To była cena za to, żeby dowiedzieć się czegoś o życiu na Zachodzie?
ZK – Tak, więc udręczony tym, iż musiałem taką rzecz pisać przez cały rok, a później jeszcze musiałem znosić redaktorów, którzy wzywali mnie, abym dopisał jakąś obelgę przeciw kapitalizmowi i burżuazji – odreagowałem to wszystko, zmyślając nieistniejącego profesora.
TR – Odruch, który był zarazem protestem, zakpieniem i ułatwieniem sobie życia.
ZK – Ale sobie samemu, bo tylko pan i prof. Kott wiecie, że Fargelet to jest odwrotność telegrafu.
TR – Teraz już wszyscy wiedzą, panie Zygmuncie.
ZK – Tylko że nikomu taka informacja nie jest potrzebna.
TR – Podróż na Zachód napisał pan po powrocie z Paryża. Właściwie dlaczego nie został pan na Zachodzie?
Tuż po powrocie z Paryża: Międzyzdroje 1952.
ZK – Książka wyszła w 1954 roku, ale wróciłem wcześniej, w 1952, co wywołało zaniepokojenie władz, bo w tym czasie z Zachodu wracali albo chorzy umysłowo, albo szpiedzy. I zaraz dostałem się do kryminału, taka jest prawda.
TR – Wylądował pan w więzieniu?
ZK – Tak.
TR – Za co?
ZK – Bo nikomu nie mieściło się w głowie, że można stamtąd wrócić, nie mając do spełnienia wrogiej misji. Zresztą prawie nikt nie wracał.
TR – Czyli wzięto pana za szpiega amerykańskiego?
ZK – Coś takiego. Tym bardziej że ambasada Polska w Paryżu, której obowiązkiem było w tym czasie zajmowanie się każdym obywatelem od jego niepewnej strony, oczywiście znalazła jakąś informację na mój temat. Nie można było nie znaleźć.
TR – I co znaleziono?
ZK – Informację, że spotykałem się z dziennikarką pochodzącą z Brazylii (zresztą Francuzką, ale żoną Brazylijczyka!), która przedtem była w Polsce i powstało co do niej podejrzenie, że świadczy jakieś usługi polityczne stronie zachodniej.
TR – A świadczyła?
Z latami... przybyło mi włosów.
ZK – Pojęcia nie mam, bo widziałem ją tylko przelotnie i co dziwniejsze, zaznajomił mnie z nią sekretarz ambasady Władysław Grzędzielski, ówczesny funkcjonariusz. Zaprosił na obiad tę panią i mnie.
TR – Czy potem, kiedy pan siedział za to w więzieniu, Władysław Grzędzielski poświadczył z Paryża, że nie miał pan złych intencji, spotykając się z tą panią?
ZK – Przeciwnie, on sądził, że już nigdy nie wrócę, a urzędnik na tym miejscu musiał przecież działać. Podał więc informację na mój temat, że zdaje się miałem jakieś kontakty. No i oczywiście zostałem wzięty pod obserwację. Ale mnie wypuszczono.
TR – Ile czasu spędził pan w sumie w więzieniu?
ZK – Jakieś parę tygodni i muszę powiedzieć, że byłem bardzo dobrze traktowany. Siedziałem na Rakowieckiej.
TR – Na Rakowieckiej było się dobrze traktowanym? W 1952 roku?!
ZK – Panie Tomaszu, tam była bardzo dobra kuchnia. Naprawdę! Przesłuchiwała mnie Julia Brystygierowa, która wtedy była kierowniczką (jej syn, Michał Brystygier, jest dzisiaj wybitnym muzykologiem), i muszę panu powiedzieć, że to są jedne z moich najlepszych wspomnień towarzyskich.
TR – Te przesłuchania?
ZK – Myślę, że od początku uważano, że donos na mnie jest bez sensu, że nie jestem groźny, i robiono to wszystko po prostu w ramach konieczności biurokratycznej. A wtedy wszyscy bardzo uważali, żeby wykonać, przestrzegać i odfajkować sprawę, której nadano bieg.
TR – Czyli nie groziły panu tortury?
ZK – Z pewnością nie. Mało, Brystygierowa przesłuchiwała mnie przy kawie i przy keksie, odnosiła się do mnie grzecznie, życzliwie i nawet z serdecznością, a na końcu nawet mnie przeprosiła. Powiedziała, że nasz kraj jest w niebezpieczeństwie, panuje napięcie w świecie, więc obowiązuje wzmożona podejrzliwość. Ponieważ padłem tego ofiarą, bardzo prosi, żebym zapomniał o tym i żebym wrócił do pracy.
TR – Dla dobra socjalistycznej ojczyzny?
ZK – Tak. I zrobiłem to.
TR – Panie Zygmuncie, jest to pierwsza opowieść o więzieniu na Rakowieckiej w roku 1952 w tonie sielanki, jaką usłyszałem.
ZK – Podobnie był potraktowany Tadeusz Konwicki, który również został przez Julię Brystygierową uwolniony od podejrzeń, a na nim ciążyło o wiele więcej, bo należał do partyzantki AK na Litwie i tam strzelał do żołnierzy Armii Czerwonej, co zresztą opisuje w książce Rojsty.
TR – Dlaczego mu to darowano?
ZK – Z książki wynika, że ilekroć mierzył i naciskał cyngiel, to karabin mu nie wypalał. Prawdopodobnie dlatego, że broń była już zdezelowana. No i jednak mu wybaczono. Właśnie Brystygierowa przeprowadziła rehabilitację Konwickiego, o czym się dowiedziałem, bo odbywało się to mniej więcej w tym czasie, kiedy siedziałem na Rakowieckiej.
TR – Panie Zygmuncie, ale czy Brystygierowa zadała panu to pytanie, od którego ja zacząłem? Dlaczego wrócił pan z Zachodu? Dlaczego pan tam nie został?
ZK – Tylko pana to interesuje. Ani ona, ani ci, którzy mnie wtedy przesłuchiwali, wcale się tym nie interesowali. Pan właściwie jest pierwszy, który po czterdziestu pięciu latach stawia mi to pytanie. I kiedy tak nieustępliwie życzy pan sobie, bym na nie odpowiedział, to nagle jestem zaskoczony i przerażony, bo widzę, że nie mam gotowej odpowiedzi.
TR – No więc dobrze, panie Zygmuncie, niech pan pozwoli, że pomogę. Czy wrócił pan dlatego, że nie czuł się na Zachodzie dobrze, czy też uważał pan za swój obowiązek żyć i pracować w Polsce? A może związane to było z jakimiś planami zawodowymi bądź prywatnymi? Nie chce pan chyba powiedzieć, że ot, po prostu, życie tak się potoczyło bez pana udziału?
ZK – Już od początku naszej rozmowy postawił mnie pan w zawstydzającej, żenującej, trudnej dla mnie sytuacji. Jeżeli będę się starał odpowiedzieć panu szczerze, będzie to nieprawdopodobnie wyglądało na tle klimatu, jaki mamy obecnie...
TR – Wystarczająco nieprawdopodobnie brzmi pana opowieść o przesłuchaniach z keksikiem na Rakowieckiej; chyba nic bardziej nieprawdopodobnego być nie może...
ZK – Właśnie. Wróciłem dlatego, że chciałem zostać dziennikarzem polskim, piszącym po polsku; uważałem, że to jest mój zawód, a poza tym byłem zwolennikiem rewolucji socjalistycznej. Wówczas nie byłem w tym odosobniony. Wie pan, czytałem książkę Miłosza Zniewolony umysł – on zresztą również był pracownikiem ambasady w Paryżu, pełnił obowiązki attaché kulturalnego. Mało! Kiedy pracowałem jako dziennikarz w wydawanej w Paryżu przez nasze władze gazecie „Polska i Świat”, to Miłosz był kimś w rodzaju ideologicznego kontrolera tego wydawnictwa, ponieważ poprzedni jego redaktorzy zostali wywaleni z Francji; takie było napięcie. Najpierw Zbigniew Bieńkowski, poeta skądinąd, następnie Jerzy Pytlakowski. Ja, który byłem tam trzecim pomocnikiem, nagle zostałem redaktorem naczelnym, i to była moja jedyna tego typu funkcja w życiu. Jako naczelny byłem wzywany przez Miłosza, który mi dawał wskazówki, że należy podkreślić łajdactwo polityki amerykańskiej w Korei, bo doprowadziła ona do krwawej wojny w tym kraju...
TR – Mówił to z przekonaniem?
ZK – Nie potrafię panu odpowiedzieć.
TR – Ale czy przekonująco?
ZK – Tak, tak.
TR – Nie puszczał oka?
ZK – Zupełnie nie. Najpierw dawał mi taką wskazówkę, a później przechodził do towarzyskiej rozmowy i pytał na przykład: „Czy pan oglądał ostatnie przedstawienie Jeana Louis Barraulta w teatrze Marigny? Jak się panu podobało? A jak pan sobie daje radę w pokoiku, gdzie pan mieszka, bo słyszałem, że podwyższono tam opłatę?”. Rozstawaliśmy się bardzo grzecznie. Później przeczytałem jego książkę Zniewolony umysł, przełożoną na dziesięć języków, bo Miłosz, porzuciwszy oficjalną placówkę, występował jako informator o ucisku ducha w naszej części świata. Ta książka jest nieprawdopodobnie bogatym rejestrem różnych usprawiedliwień, dlaczego intelektualiści zdecydowali się na współpracę z czerwonym rządem polskim. Była ich wtedy przecież cała plejada, sami znajomi i bliscy Miłosza. Nałkowska, Iwaszkiewicz, Dąbrowska, Andrzejewski, Słonimski, Tuwim. Tuwim i Słonimski wręcz wrócili z Londynu; również najwybitniejszy polski reżyser teatralny Leon Schiller wrócił z zagranicy, podobnie – przepraszam, że się tak doczepiam do osób wysokiej klasy – jak ja. W tej książce Miłosz wylicza powody, dlaczego tak zrobili. Argumentuje, że ów intelektualista tłumaczy przed samym sobą udział w systemie, tym, że wydaje się tu klasyków w wielkich ilościach i w ten sposób informuje się masy o kulturze, z czym nie miały do tej pory styczności, więc można się do tej akcji przyłączyć. Jest ze dwadzieścia takich uzasadnień, prócz jednego, że można mieć przekonanie do przewrotu społecznego, jaki nastąpił po wojnie. Właśnie dlatego tak się panu zastrzegam, bo widzę, że gdy dzisiaj to opowiadam, to aż się sam żenuję, czy mogę tak o tym mówić, patrząc panu w oczy, zważywszy zaciekłą i jednostronną opinię o owych czasach, obecnie powszechnie przyjętą. Było bardzo dużo takich osób; naprawdę wielu intelektualistów uważało, że przewrót społeczny jest krokiem historii naprzód i że należy się do niego przyłączyć, pomóc mu, podać rękę.
Robię propagandę surrealizmu wówczas u nas niemodnego (1950).
TR – Jak zapamiętał pan rozmowę z Czesławem Miłoszem w Paryżu?
ZK – Uważam go, przepraszam, nic na to nie poradzę, za renegata, ale nie w sensie jakiejś tam lojalności biurokratyczno-politycznej, lecz mentalnie. Jego cała twórczość jest dla mnie dokumentem dezercji z tragicznych czasów, gdzie inni jednak starali się dotrwać do końca na miejscu, gdzie umieściły ich los, sytuacja, najbliższe otoczenie. Dezertera ze wstrząsów dwudziestego wieku, przede wszystkim rewolucji, bo Miłosz był przecież człowiekiem zbliżonym do lewicy. Był nawet zbliżony do komunistów. Zniewolony umysł to rzecz napisana niejako na zapotrzebowanie zachodnie, bo Miłosz zaczął obsługiwać dla opinii zachodniej informacje o gwałcie umysłowym dokonanym przez komunistów na tej części świata. Ale także inne książki, jak Rodzinna Europa, zbiory wspomnień, nawet prace czysto literackie, zdradzają, że cała jego twórczość to w gruncie rzeczy próba wytłumaczenia się z dezercji, którą on przekształcił w system literacki. Wie pan, ktoś, kto popełnił grzech i później analizuje go, a ma talent pisarski i subtelny umysł, może naprawdę dojść do osiągnięcia, które jest ważne w kulturze. Tak jak św. Augustyn, który na temat swojego grzechu napisał jedną z najwybitniejszych książek przeszłości. Tak, Miłosz był przesiąknięty obsesją swojej dezercji, nie tylko urzędowej; dezercji z tego stulecia, w którym zginęło tylu jego kolegów. Moich także.
TR – Już się nie dziwię, że przesłuchująca pana Brystygierowa częstowała pana keksem, skoro tak stanowczo prezentował pan lewicowe poglądy, które wtedy wydawały się obowiązkowe, ale przecież wielu, którzy je głosili, nie wierzyło w nie. Dziś niewielu byłoby skłonnych do nich się przyznać, tym bardziej że historia zweryfikowała je negatywnie.
ZK – Myśli pan, że dlatego mi się udało uratować, że z przekonaniem wygłaszałem te poglądy? Otóż właśnie wrogowie systemu mieli popierające go przemówienia opracowane wielokrotnie lepiej ode mnie. Więc jeżeli mi się udało, to jestem tylko wdzięczny Julii Brystygierowej; gdyby nie ona, to kto wie, czybym nie siedział do tej pory.
TR – No nie, objęłaby pana amnestia. Albo uwolniłaby pana „Solidarność”. Panie Zygmuncie, chciałbym jednak wiedzieć, czy kiedykolwiek poczuł się pan dobrze na Zachodzie?
ZK – Proszę pana, później zdarzało mi się wyjeżdżać na festiwale filmowe. W tym czasie dla dziennikarza był to przywilej, ale warunki były bardzo szczególne. Oczywiście na festiwale wyjeżdżało się tylko do miast obsługiwanych przez LOT, żeby nie płacić zagranicznym firmom; dostawaliśmy tylko jedną dietę, tzw. dojazdową, więc trzeba było postarać się o zaproszenie od organizatorów festiwalu, co zresztą nie przychodziło z trudnością, bo były one przeważnie sponsorowane przez rządy, którym zależało na stosunkach z naszą stroną świata. A jednak dziennikarz znajdował się w dziwnym położeniu: mieszkał w luksusowym hotelu, śniadanie przynosił mu kelner we fraku, ale bał się zajść do ubikacji, aby za jednym zamachem nie stracić u babci klozetowej całej tej diety. Więc biegło się na dworzec, bo tam na pewno było bezpłatnie; wiozło się ze sobą walizkę suchej kiełbasy, żeby móc przeżyć...
TR – Za moich czasów (bo ja też doświadczyłem wyjazdów na festiwale z jedną dietą w kieszeni) zamiast suchej kiełbasy zabierało się pasztet kielecki w puszkach.
ZK – No nie tylko to. Mieliśmy opracowane sposoby zachowania: na przykład koszule prało się w zlewie i wieszało w szafie, podłożywszy gazety, żeby na nie kapało i żeby służba nie widziała takiej nędzy. Niektórzy, na przykład prof. Jerzy Płażewski, wozili w walizeczce komplet wtyczek do gotowania herbaty w różnych hotelach. Profesor zresztą z dumą go pokazywał – ten z trzema drucikami na San Sebastian, ten ze szpicem to Locarno; bo w każdym kraju były inne wtyczki, co powodowało, że nic nie można było włączyć, najwyżej golarkę. Tak to wyglądało, ale ktoś, kto naprawdę był zapobiegliwy, mógł wyjechać w marcu i wrócić dopiero na Boże Narodzenie. Brał teczuszkę i podróżował z festiwalu na festiwal, bo one się zazębiały. To była rzeczywiście okazja. Tyle że na festiwalach dziennikarz jest najgorszym gościem; stanowi proletariat, byle jak traktowany.
TR – Zaraz, zaraz, panie Zygmuncie, to chyba zależy od festiwalu. Myśli pan zapewne o takim na przykład festiwalu w Cannes, nastawionym na wielkie gwiazdy, gdzie dziennikarze pchają się drzwiami i oknami, gotowi na każde poniżenie, byle tylko znaleźć się na pierwszym pokazie nowego filmu, a potem napisać prosto z Cannes dla swojej gazety. Ale na małych imprezach, takich jak festiwal filmów autorskich w San Remo, w Locarno czy w Huelvie, których byt zależy wyłącznie od dziennikarzy i od tego, co oni napiszą, było zgoła inaczej: czasem wydawało się, że dziennikarze stawali się ich głównymi bohaterami. Kto wie, czy nie dla nich właśnie owe festiwale w ogóle organizowano?
ZK – Istotnie. Chętnie się tam wyjeżdżało, choć ciekawe, że wielkie, wyspecjalizowane pisma zagraniczne nie posyłały nikogo do San Remo. Nie było tam nigdy nikogo ani z „Sight & Sound” (najwybitniejszego angielskiego pisma filmowego), ani z francuskiego „Revue de Cine’ma”, nie mówiąc już o gazetach amerykańskich. Koledzy z Polski, którzy za moich czasów tam wyjeżdżali, robili to głównie po to, żeby móc mieszkać przez tydzień w eleganckim hotelu w San Remo. Ma pan jednak rację, że festiwale pierwszej klasy, takie jak Cannes, bywają dla dziennikarzy uciążliwe, bo są to ogromne zjazdy ludzi. Kiedy ostatni raz byłem tam parę lat temu, akredytowanych było przeszło dwa tysiące dziennikarzy! Tylko na igrzyskach olimpijskich jest większa obsługa! To jest kolosalny tłum.
TR – Tak, tam nie ma miejsca na luksusowe pięknoduchostwo festiwalu w San Remo.
ZK – Pokazy dla dziennikarzy odbywają się w Cannes o ósmej trzydzieści rano, czyli praktycznie w nocy, bo tam się wstaje z łóżka koło południa, a nawet i później. Co prawda niektórzy szalenie zawzięci profesorowie przyjeżdżają z frakiem lub przynajmniej smokingiem...
TR – To ci z zapasowymi wtyczkami?
ZK – Właśnie, właśnie, skąd pan wie? Tak. Narażają się na upokorzenia, chodząc po dyrekcjach, aby dostać zaproszenie na pokaz wieczorny, bo dziennikarze obowiązani są chodzić tylko na wyznaczone dla nich pokazy poranne. A ten galowy wieczór to szopa nie z tej ziemi: gwiazdy przyjeżdżają białymi mercedesami, poprzedzone grupą specjalnie wynajętych motocyklistów. Kiedyś agenci Giny Lollobrigidy rozrzucili w tłumie pięć (czy nawet sześć, jak później podała prasa) walizek pełnych jakoby jej obuwia zgubionego w tłoku. Nieżyjący już profesor Aleksander Jackiewicz doszedł do jednego bucika na lewą nogę...
TR – Czy to był bucik używany?
ZK – Ja go nie oglądałem, profesor Jackiewicz tylko o nim opowiadał. Trzeba było rzeczywiście się pchać, żeby znaleźć taki porzucony bucik. Było ich podobno około pięciuset sztuk.
TR – Gina Lollobrigida do dziś stosuje różne metody, żeby zwrócić na siebie uwagę. Swego czasu miałem okazję obserwować ją w roli przewodniczącej jury na festiwalu filmowym w Berlinie. Najpierw zaszokowała wszystkich, gdy zgłosiła votum separatum wobec filmu Stammheim, który w 1986 roku dostał główną nagrodę – Złotego Niedźwiedzia, a potem oświadczyła, że film jest do niczego i ona nie wręczy w związku z tym nagrody reżyserowi. Po jej trupie! Wreszcie dała się ubłagać Moritzowi de Handeln, dyrektorowi festiwalu, że wyjdzie na estradę, ale postawiła warunek – nie zrobi tego z pozostałymi członkami jury, lecz będzie miała oddzielne entre’e z fanfarami. I tak się stało! Zagrzmiała orkiestra i Gina przeszła przez całą salę w mieniącej się czerwonej sukni z boa, budząc powszechny zachwyt. Gdy odczytywała werdykt jury, myliła się złośliwie, ponieważ nie był on po jej myśli. Przekręcała nazwiska laureatów, komentując jadowicie, że są „nie do wymówienia”, wreszcie z najwyższym obrzydzeniem wręczyła Złotego Niedźwiedzia laureatowi i dodała z naciskiem: – Chcę, żebyście wiedzieli, że ja głosowałam przeciw tej nagrodzie! Gina Lollobrigida zawsze umiała zwracać na siebie uwagę…
ZK – Pomyśleć, że wszystko to robiła w momencie, kiedy jej rozgłos gasł.
TR – Wtedy udzieliła jeszcze wywiadu telewizyjnego. Zapytano ją, co jej się najbardziej podobało w Berlinie. Odparła, że jedyne, na co mogła patrzeć, to dwa psy, które na szczęście przywiozła ze sobą z Włoch.
ZK – Po prostu chciała zrobić skandal, żeby znowu o niej było słychać. W Cannes to było na porządku dziennym. Przecież gwiazdy amerykańskie przyjeżdżały ze specjalną obstawą panów, którzy mieli w rękawach ukryte kawałki blachy do rozgniatania szyb. Chodziło o to, żeby potem gazety mogły napisać, że fani gwiazdy tak się tłoczyli, aż spowodowali zniszczenia. Przy tym wszyscy wiedzieli o tym chwycie i nawet jedna gazeta pokazała, jak wygląda taka wkładka do rękawa. Cannes to jest po prostu jarmark próżności, traktowany jako jarmark próżności. Wszyscy o tym wiedzą, wszyscy najpierw to traktują serio, później się tym bawią. Dla dziennikarza z Polski, takiego jak ja, z ulicy Wilczej, który rano wstaje, żeby zdążyć kupić coś jeszcze na śniadanie, to było zaskoczenie. Naprawdę patrzyłem z najwyższym zdumieniem: po co to wszystko, cały ten cyrk? Świetnie wyjaśnił nam to Polański. Wracając do Polski, zajechaliśmy do niego do Paryża. Zaprosił nas do siebie, na Avenue Montaigne, gdzie wtedy miał lokal. Na parterze siedział goryl przed całym garniturem telewizorów, na każdym z nich było widać, co się dzieje na poszczególnych piętrach. Polański wyjaśnił, że nie jest on potrzebny, ale to rodzaj dekoracji, która robi wrażenie. Główny pokój w jego apartamencie wyglądał jak hala sprzedaży samochodów: pośrodku stała rzeźba z rurek szklanych, w których się przelewały różne kolorowe płyny tam i z powrotem, w czterech kątach pokoju na suficie była kwadrofonia. Polański zapytał, co puścić: rocka czy Mozarta? Patrzyłem na to wszystko zdumiony, niczego sobie nie życzyłem, tylko chciałem oglądać dalej i oglądałem. Telefony były wszędzie, nawet w ubikacji, jeden przy sedesie, drugi przy umywalce, nawet jeden z nich zadzwonił i Polański odbył rozmowę w angielszczyźnie z filmu kowbojskiego, później...
TR – To pan był z Polańskim w ubikacji?
ZK – Wszyscy byliśmy, oglądaliśmy lokal. Jeden z naszych kolegów twierdził nawet, że zaaranżował to, żeby nam zaimponować; że zadzwoniono do łazienki wtedy, kiedyśmy tam byliśmy. Sypialnia, okrągłe łóżko, na którym mogły się zmieścić ze dwa tuziny uprawiających rozpustę, lustro na suficie. Tak to wyglądało.
TR – Opowiedział pan to w taki sposób jak moraliści socjalistyczni, którzy opisywali w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zepsucie Zachodu.
ZK – Wiem, że to jest prawie bardziej fantastyczne niż science fiction, ale ja żyłem w tej science fiction i mogę pana zapewnić, że coś jednak było, co miało swoją rzeczowość. Więc u Polańskiego nasza reakcja była taka, że nie sposób żyć w takim lokalu.
TR – Ze względu na telefony w ubikacji czy na tę kolorową ciecz w rurkach?
ZK – No, czy można żyć w salonie sprzedaży samochodów, nawet jeżeli tam się sprzedaje alfy romeo i najdroższe mercedesy?
TR – Trudno powiedzieć, bo w tym czasie w Polsce nie było w ogóle salonów sprzedaży samochodów, gdyż samochodów się wtedy nie sprzedawało, lecz przyznawało na nie talony najbardziej zasłużonym pracownikom...
ZK – Myśmy Polańskiego, który zrobił wielką karierę na Zachodzie, ale był naszym dawnym kolegą, zapytali, jak on tak może żyć. On na to rozłożył ręce i mówi: „Gdybym nie miał tego wszystkiego, tobym się nie liczył w branży. To jest dla mnie konieczność”. Przy tym taką zrobił minę, że niby kładzie się spać na strychu na sienniku, a to wszystko jest dlatego, że nie można tego nie mieć.
TR – Podejrzewam, że jemu się wydawało, iż takiej właśnie miny panowie od niego oczekujecie. Ale dlaczego – pana zdaniem – miało to tłumaczyć fenomen irracjonalnego splendoru festiwalowego?
ZK – Idzie o miejsce, jakie festiwale filmowe zajmują w kulturze i jakie zajmowały. Festiwale zaczęły się od służby bardzo potrzebnej. Jako starzec filmowy pamiętam czasy, kiedy kino było uważane za śmieciarnię. Gorszą nawet niż powieść kryminalna, która już uchodziła za dno kultury. Wuj, który mnie wychowywał, bo jestem sierotą, starał się podnieść mój poziom i rozpaczał, że chodzę do kina. Wzywał mnie, żebym już raczej czytał Conan Doyle’a, niż oglądał filmy, jeżeli koniecznie muszę robić coś głupiego. I słusznie, bo kino było głupim, taśmowym wyrobem. Dosłownie taśmowym, bo na taśmie. W tym czasie festiwale odgrywały ważną rolę dlatego, że wskazywały na rzeczy godniejsze uwagi, bardziej ambitne, które reprezentowały jakąś próbę twórczą w kinie.
TR – Panie Zygmuncie, ciekaw jestem, czy interesowało pana, jak wygląda świat na zewnątrz sali kinowej. Czy przyglądał się pan ludziom w krajach, w których odbywały się te festiwale? Czy znalazł pan dla siebie coś dobrego poza Polską; coś, co dziś pan wspomina z przyjemnością, co wzbogaciło pana życie, bez czego pana życie byłoby uboższe?
ZK – Spędziłem po wojnie prawie pięć lat we Francji i również w USA. Kiedy pan mnie tak przepytuje, uświadamiam sobie, jak nieprawdopodobnie zmienił się klimat życia, jak zmienił się świat. Na przestrzeni mojego życia, co prawda dosyć długiego, ale jednego, miałem sześć, siedem zupełnie różnych życiorysów. Dzisiaj młody człowiek ma właściwie jeden zdrowy życiorys na przestrzeni całego życia.
TR – To znaczy, że zmieniał pan życiorysy, podszywał się pan pod inne osoby?
ZK – Oczywiście, proszę pana. Urodziłem się jeszcze za czasów kapitalizmu kolonialnego, a dożyłem kapitalizmu manchesterskiego. Kiedy się urodziłem, to ledwie zapadli się trzej cesarze, którzy rządzili Europą. Moja metryka jest sfałszowana, gdyż rodzice obawiali się, że będę zmuszony służyć w armii carskiej. Robiono wtedy taki zabieg w Polsce, że przesuwano o dwa albo trzy lata datę urodzenia, żeby komisja poborowa oceniła, że rekrut jest niedorozwinięty, a w rzeczywistości miał on dwa lub trzy lata mniej; w rezultacie zostawał zwolniony.
TR – To już wówczas młodzi ludzie chcieli uniknąć wojska?
ZK – Oczywiście.
TR – No, ale przecież wtedy służyło się Ojczyźnie z większym przekonaniem niż potem, gdy nastał socjalizm.
ZK – No zaraz, zaraz, widzę, że pan nawet nie może sobie tego wyobrazić. To była carska Rosja!
TR – Ależ panie Zygmuncie, pan przecież nie szedł do wojska za czasów carskiej Rosji!
ZK – Mało, ja się urodziłem już w Polsce niepodległej, tylko nikt nie wierzył, że to będzie trwało. Wszyscy byli przekonani, że trzej cesarze wrócą: austriacki, pruski i rosyjski. Dzisiaj nie możemy już sobie wyobrazić takiej mentalności, ale ja jeszcze pamiętam ten lęk, czy przypadkiem mocarstwa się nie odrodzą.
TR – Mogę to sobie wyobrazić, panie Zygmuncie. Też czasem zadaję sobie pytanie, czy nie odrodzi się Związek Radziecki i czy język rosyjski znowu nie stanie się obowiązkowym przedmiotem w polskich szkołach.
ZK – Później miałem okres sanacyjny, a potem była okupacja i nagle okazałem się przestępcą, bo w Generalnej Guberni wszyscy byli w gruncie rzeczy przestępcami. Było to jedno wielkie więzienie, gdzie wszyscy byli dozorowani. Zdecydowaliśmy się oczywiście na opór, na walkę, na robotę podziemną. Nagle człowiek stał się terrorystą, jak ci z armii palestyńskiej czy irlandzkiej. Nagle żyło się w takim klimacie i trzeba było zmienić swoją mentalność. Później mieliśmy rewolucję, która też miała swoje etapy, bo co innego było państwo nieboszczyka Józefa, co innego czasy gomułkowskie, a jeszcze byłem parę lat za granicą, bo los cisnął mnie po wojnie w świat. Tak jak zresztą bardzo wielu Polaków.
TR – Jak los pana cisnął?
Byłem żołnierzem II Armii Wojska Polskiego.
ZK – Gdy zakończyła się wojna, to właściwie wszystkie narody europejskie były w takim misz-maszu, bałaganie i bigosie, że naturalną reakcją psychologiczną była potrzeba, żeby ruszyć jak najdalej przed siebie. Wszyscy z mojego pokolenia, którzy ocaleli, zaczęli się tłuc po świecie. A przy tym było bardzo łatwo to robić.
TR – Jak to bardzo łatwo?! Przecież po wyzwoleniu było trudno wyjechać z Polski, szczególnie na Zachód!
ZK – Nie. Pociągi repatriacyjne, dypisi, czyli tak zwane displaced Persons, osoby przemieszczone, po naszemu – wysiedleńcy, to byli... Mój Boże, wygląda to, jakbym opowiadał o średniowieczu komuś, kto żyje w innym stuleciu. Od dawna nie zastanawiałem się nad przeszłością. W Niemczech hitlerowskich były miliony pracowników sprowadzonych tam przymusowo na roboty. Z chwilą, kiedy się załamała hitleria, te miliony zaczęły się roić, obijać po świecie. Przy tym nie trzeba było mieć żadnego dokumentu; była jakaś okazja, ciężarówka Armii Czerwonej wracała z Lipska gdzieś do Kijowa, to się człowiek dosiadał; żołnierze zabierali chętnie, pociągi jeździły we wszystkie strony.
TR – No ale przecież pan nie jechał z Lipska do Polski, tylko w całkiem przeciwnym kierunku...
ZK – Tak, ale masa moich kolegów robiła to samo, nagle ruszyli przed siebie. Zasiedlenie ziem zachodnich, które odbyło się bardzo dynamicznie, miało swój aspekt psychologiczny; po prostu bardzo chętnie wszyscy się przenosili, kto tylko mógł. Wojna była takim koszmarem, że nawet mechaniczna ucieczka przed nią była uzasadnioną reakcją. Ruszyć przed siebie, zacząć iść albo jechać gdzie indziej. Dzisiaj, kiedy sam sobie to uświadamiam, widzę, że było to coś bardzo dziwnego. Tylko że los tych wszystkich osób był zaiste niełatwy, papierów nie mieliśmy żadnych. Wie pan, w jaki sposób został zdemaskowany Himmler, dowódca SS? Na moście na Renie żołnierz amerykański zatrzymywał wszystkich i pytał, skąd kto idzie, dokąd idzie i czy ma jakiś papier. Każdy coś tam łgał, każdy coś tam wyciągał, ale prawie nikt nic nie miał. Nagle pojawia się pan, który ma wszystko: genialnie sfałszowane dokumenty. Zwolnienie z wojska? Proszę, ma. Przepustkę zezwalającą na kursowanie między różnymi strefami okupacyjnymi? Wyciąga. Żołnierzowi to się wydało podejrzane. Oto jedyny człowiek, który ma w porządku wszystkie papiery. Więc poprosił tego pana na bok, a wtedy on wyciąga z zęba cyjanek, zażywa go i pada trupem. To był Heinrich Himmler, który udawał kogoś innego. Miał wszystko doskonale przygotowane i to go zgubiło, bo właśnie ten, kto nic nie miał, miał o wiele większą szansę. To są te paradoksy epoki.
TR – A jakie dokumenty miał pan?
ZK – Właściwie nic nie miałem.
TR – Skąd pan wyruszył?
ZK – Najpierw z Lublina do Łodzi. Z Łodzi zacząłem się tłuc dalej.
TR – Wylądował pan w Paryżu?
ZK – Tak, no i miałem tam bardzo różne losy, nawet na końcu zostałem stypendystą.
TR – Czyim?
ZK – Rządu francuskiego. Za głodową sumę – osiem tysięcy franków miesięcznie. Pod koniec to się nawet jakoś urządziłem. Podejmowałem bardzo różne zajęcia. Na przykład sprzedawałem gazety w kiosku. Wynajął mnie handlowiec, który miał sześć kiosków w szóstej dzielnicy Paryża. Przy tym od razu uderzyła mnie różnica między naszą socjalistyczną gospodarką i tamtą. System socjalistyczny polegał na dokładnej kontroli, dlatego biurokracja stała się rozbudowaną potęgą. Tymczasem mój szef powiedział mi tak: „Jesteś zobowiązany przynieść mi w sobotę sumę taką a taką, a poza tym nic mnie nie obchodzi”. Byłem wolny, co było ciekawym doświadczeniem pracy w kapitalizmie, ale już po paru dniach zorientowałem się, że ja tej sumy nie zdołam zebrać do soboty i stracę pracę, więc musiałem zacząć się zastanawiać, co zrobić, żeby jednak ją zarobić. A mogłem robić, co mi się podoba, mogłem ten kiosk wywrócić do góry nogami.
TR – I co pan zrobił?
ZK – Zrobiłem tak, że zacząłem namawiać kupujących. Moi klienci to byli przeważnie pracujący w tej dzielnicy urzędnicy, którzy idąc do pracy na dziewiątą, kupowali gazetę. Wówczas był bardzo wzięty kolorowy tygodnik „Paris Match”; był również inny, „Noir et Blanc”, ale już nie tak efektowny, bo nie był kolorowy. Położyłem więc obok „Paris Matcha” całą paczkę „Noir et Blanc” i każdego, który brał „Paris Match”, usiłowałem namówić także na „Noir et Blanc”. Zginął wtedy w katastrofie lotniczej głośny bokser Marcel Cerdan, małżonek śpiewaczki Edith Piaf, adorowany przez Francuzów. Rozpoznano jego zwłoki po tym, że miał na każdym ręku złoty zegarek. Oczywiście, gazety się rozpisywały o tym, więc ja podpowiadałem: – W „Noir et Blanc” również jest o katastrofie i o znalezieniu zwłok tego pana.
TR – I udało się panu zebrać pieniądze do soboty?
ZK – Owszem.
TR – Dzięki „Noir et Blanc”?
ZK – Nie tylko. Poza tym przedstawiałem się jako specjalista od wojny na Wschodzie; doradzałem pisma, gdzie były na ten temat reportaże, namawiałem. Jeżeli pan kiedyś uda się do szóstego okręgu Paryża i spotka jakiegoś starszego Francuza, który powie panu, że zna Polaka, który w Powstaniu Warszawskim podpalił własnoręcznie sześć czołgów niemieckich, to możliwe, że to będzie chodziło o mnie.
TR – Podpalił pan sześć czołgów w Powstaniu Warszawskim?
ZK – Wyglądam na to? Ale sprzedawałem gazety!
TR – Czego pan szukał, wyjeżdżając po zakończeniu wojny, w ramach tych ruchów narodów i tej potrzeby zgubienia wspomnień?
ZK – Pan mnie tak dręczy! Stawia mi pan pytania, na które sam nie mam odpowiedzi. Gdybym był współczesnym młodym, twórczym człowiekiem z wieku elektronicznego, jakim pan jest, to oczywiście zacząłbym się zastanawiać. I gdybym się zastanowił, to może bym się nie ruszył. To nie jakaś decyzja czy uzasadnienie pędziło mnie wtedy; to był odruch emocjonalny, prawie że instynktowny, to była reakcja po koszmarze. Pan mi stawia dzisiaj pytania, na które nie potrafię odpowiedzieć.
TR – A odpowie pan, co pan tam znalazł?
ZK – Właściwie nic, bo to były czasy, kiedy nie można było nic znaleźć, trzeba było po prostu przeżyć. Ja mam zupełnie inną mentalność niż dzisiejsze pokolenie. Uważam, że przeżycie to jest cel. Ci, którym się nie udało, ci, którzy polegli, przegrali wojnę. Co znaczyło wygrać wojnę? Wygrać wojnę znaczyło przeżyć. Każdy zabity to był triumf Hitlera, a ja usiłowałem przetrwać w Generalnej Guberni, gdzie co trzeci człowiek został zamordowany. W Generalnej Guberni było osiemnaście milionów ludzi, z tego co trzeci obywatel został zamordowany. Tego nie sposób już dzisiaj przekazać, niektórzy próbowali to opisywać, ale są rzeczy, które nie sposób opisać. Później, kiedy czytałem o froncie pod Verdun we Francji w roku 1917, uderzyły mnie podobieństwa psychologiczne do naszej sytuacji w Generalnej Guberni. Zdarzały się tam przypadki przedziwnego zachowania się żołnierzy w chwili ataku: dwudziestu ludzi łapało się za ręce i szło po prostu na śmierć, co było kompletnie niezrozumiałym, prawie zwierzęcym, psychopatycznym odruchem. Skąd się to brało? Z przekonania, że w każdej chwili grozi śmierć! W Generalnej Guberni też tak to wyglądało: można było wyjść na ulicę i nigdy nie wrócić.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Projekt okładki
Marcin Szczygielski
Redakcja
Anna Nastulanka
Zdjęcia na okładce
Tomasz Terlecki
Pozostałe zdjęcia z domowego archiwum
Zygmunta Kałużyńskiego i Tomasza Raczka
© Copyright by Tomasz Raczek, 2009
© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2009
ISBN 978-83-60000-54-0
Instytut Wydawniczy Latarnik
IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO
Warszawa, ul. Cypryjska 89
tel./fax 22 614 28 34
e-mail: [email protected]
Zapraszamy do księgarni internetowej
www.latarnik.com.pl
www.woblink.com
Plik EPUB opracowany przez Woblink i eLib.pl