Kaszubaki. Bajki o stworach z kaszubskiej paki - Andrzej Lanc - ebook

Kaszubaki. Bajki o stworach z kaszubskiej paki ebook

Andrzej Lanc

4,5

Opis

Oto Kaszubaki – paczka przyjaznych kaszubskich stworów!

 

Stolem Stachu, mòrzëca Maruszka, klabaternik Kadzmiérz, grzenia Genia, góstk Gwidek i môłniô Mundek mieszkają w Luźnych Bùksach, wiosce znanej z tego, że jej mieszkańcom często opadają portki. Przyjaźnią się z dziećmi: Jagódką i Józkiem, z którymi powstrzymują zakusy złego Pùrtka. Pełne humoru, akcji i życiowej mądrości opowieści wprowadzają czytelników w tajemniczy świat kaszubskiego folkloru.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 84

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




BYŁO TAKIE MIEJSCE, GDZIE CIĄGLE OPADAŁY SPODNIE...

 

Dawno, dawno temu, wśród pomorskich wzgórz i lasów, nad błyszczącymi wodami Bałtyku leżała wioska Luźne Bùksë, co znaczy Luźne Portki.

W tym czasie na Kaszubach żyło wiele groźnych potworów i duchów. Najwredniejsze były upiory oraz biesy, zwane też czartami, które źle życzyły ludziom i robiły wszystko, aby uprzykrzyć im życie. Niebezpieczeństwo groziło też ze strony wielkich bestii, jak gryfy lub smoki.

Na szczęście istniały również dobre istoty, na które można było liczyć w trudnych chwilach. Były to Kaszubaki.

Niektóre spośród nich żyły wśród ludzi. Potrafiły znikać w cieniach i poruszały się bezgłośnie, gdy tylko tego chciały. Lubiły niezauważone zamieszkiwać na strychach, w stodołach lub w ciemnych zakamarkach chëczy, czyli kaszubskich domów.

Gospodarze wiedzieli o dobrych duszkach i z wdzięczności za opiekę zostawiali im na parapetach lub pod drzwiami miseczki z jedzeniem. Niemniej zazwyczaj mogli je zobaczyć tylko kątem oka, gdy przemykały po podwórzu, albo czasem słyszeli nocne szepty za ścianą.

Były też bardziej niesforne Kaszubaki, jak morskie syreny lub olbrzymie stolemy, które choć w większości poczciwe, wolały trzymać się z daleka od ludzkich osad.

W Luźnych Bùksach mieszkało jednak dwoje dzieci, Jagódka i Józek, którym udało się zaprzyjaźnić z Kaszubakami.

A stało się to tak…

 

WŁADCA WICHRÓW

 

Józek był sierotą. Jako jedyny ocalał z katastrofy statku. Z morza wyłowili go rybacy. Poza sygnetem, który miał zawieszony na szyi, po rodzicach nie pozostało mu nic więcej.

Przygarnął go gbur, czyli zamożny kaszubski gospodarz, choć nie opiekował się nim za darmo. Oczekiwał, że chłopiec będzie pracował na polu lub łowił ryby. Co gorsza, sierota nie spał w jego chëczy, tylko na stryszku stodoły. Był tak biedny, że za łóżko służył mu worek wypchany słomą.

Nie przeszkadzało mu to. Lubił zapach siana, nie lękał się nocnego pisku myszy i szelestu skrzydeł nietoperzy.

Pewnego wieczora nadciągnęła nawałnica. Granatowe chmury cwałowały po niebie jak spłoszone konie, błyskawice oślepiały, a od grzmotów trzęsła się ziemia. Kaszubi mawiali, że takie burze wywoływał wściekły bies Sarcësti, władca wichrów.

Nadeszła przerażająca noc, jedna z tych, podczas których każdy chował się w domu z głową pod poduszką. Nikt nie chciał spotkać Sarcëstiego ani jego pomocników – straszków, których zadaniem było, jak sama nazwa mówi, straszenie napotkanych ludzi czy innych stworzeń.

Józek leżał na swoim worku, wsłuchany w stukot kropel deszczu, gdy wtem skrzypnęły wrota stodoły i na dole zachrobotały pazurzaste łapy. Pomimo że był tylko knôpem, czyli chłopcem, niczego się nie bał. Zaciekawiony chwycił świecę i zszedł po drabinie.

Maleńki płomień z trudem rozpraszał ciemności. Wokół drgały złowrogie cienie. Wzrok chłopaka od razu przyciągnęła smolista plama w kącie. Wydawało się, że faluje i się rozrasta. Wtem… w jej środku błysnęły ogromne zielone ślepia.

Każdy inny w tym momencie uciekłby z wrzaskiem, ale nie Józek, który był chyba najdzielniejszą osobą w całych Luźnych Bùksach. Podszedł bliżej, a z każdym jego krokiem mroczna plama malała, by ostatecznie okazać się… przycupniętym kotem z błyszczącymi oczami i zesztywniałym nerwowo ogonem, którego koniuszek przypominał błyskawicę. Zwierzę było niemal całkowicie czarne, z wyjątkiem białej czupryny i końcówki ogona.

– Nie boisz się mnie? – spytał zdziwiony stworek głosem przypominającym dźwięk, jaki wydaje smyczek tańczący po strunach skrzypiec. Ostatnie słowo zabrzmiało jak miaukliwe „mię”.

Wyobrażacie sobie zapewne, że w tym momencie Józek był zaskoczony jeszcze bardziej niż jego tajemniczy gość.

– To ty umiesz mówić? Od kiedy koty to potrafią?

– Tak się składa, że nim nie jestem – obruszyła się istotka. Niemniej smagnęła przy tym ogonem zupełnie jak zwykły mruczek. – Jestem môłniô, czyli straszek. Nazywam się Mundek. Chodzę ze swoim panem, Sarcëstim, i straszę ludzi. Ale z tobą mi chyba nie wyszło…

– Raczej nie – roześmiał się Józek. – Moim zdaniem jesteś całkiem milusi. Naleję ci trochę koziego mleka, zostało mi z kolacji.

Môłniô napił się i wyciągnął na klepisku. Pomrukiwał zadowolony, gdy chłopiec drapał go po brzuszku.

– U mojego pana jest ciągle zimno i wietrznie – poskarżył się. – Nie ma mleka. Nie ma głaskania. Mógłbym przywyknąć do takiego życia jak tu.

– Zamieszkaj ze mną! Jest tu pełno myszy, nie będziesz się nudził.

– Akurat z myszami mam sztamę. Czasem podrzucam je gospodyniom. Żebyś słyszał, jak wtedy piszczą! Ale chciałbym zostać. Jeśli nikomu byś nie powiedział, kim jestem, mógłbym udawać zwyczajnego kota.

Nagle wrota stodoły rozwarły się gwałtownie, wyłamane podmuchem wiatru, i z hukiem uderzyły o ściany. Na tle rozświetlonego błyskawicą nieba pojawiła się groźna ciemna postać.

– Nic z tego, mój mały môłniô! – zagrzmiał intruz, a był nim sam bies Sarcësti. – Skoro sobie nie radzisz, wrócisz do mojego królestwa, gdzie inne straszki nauczą cię, jak być groźnym! Następnym razem zabiorę cię ze sobą na wyprawę za dziesięć lat, albo i dwadzieścia!

W Józku rozpalił się niepohamowany gniew.

– Hola, nie zgadzam się! Mundek może ze mną zostać, jeśli chce!

– Takiś odważny? – warknął czart. – Proszę bardzo, możemy zawrzeć układ. Wrócę tu jutro w nocy. Jeśli uda ci się mnie wówczas schwytać, będziesz mógł zatrzymać môłniô. Jeśli nie – sprowadzę wichry, które zmiotą z powierzchni ziemi tę stodołę, twoje gospodarstwo i całą wioskę. Zgoda?

– Zgoda!

Sarcësti zaśmiał się gromko i zniknął.

– Bardzo głupio postąpiłeś, Józku! – zamiauczał Mundek. – Nie uda ci się złapać Sarcëstiego. To potężny czart! Nawet jeślibyś go związał, zamieni się w wicher i odleci. Obawiam się, że przez twoją zuchwałość cała osada zostanie zniszczona.

Chłopiec zrozumiał, że môłniô ma rację. Przeląkł się i zawstydził. Gdy wystąpił przeciw biesowi, sądził, że postępuje odważnie. Teraz zdał sobie sprawę, że jego brawura może sprowadzić zagładę na Luźne Bùksë.

– Muszę jednak przyznać, że to nie do końca twoja wina – pocieszył go Mundek i otarł się grzbietem o jego łydki. – Sarcësti to demon gniewu i zapalczywości. Zaraża tymi uczuciami każdego, kto się z nim zetknie. W każdym razie dziękuję, że się za mną wstawiłeś. Pomogę ci. Rano poszukamy Kaszubaków, może coś nam poradzą.

– Będę mógł poznać jakieś inne czarodziejskie stwory? Fejn!

Zrobiło się jednak bardzo późno, chłopiec wrócił więc na swój worek do spania. Mundek poszedł z nim i zwinął się w kłębek przy jego nogach.

O świcie Józka obudziły śmiech i mruczenie tak głośne, jakby ktoś piłował drewno. Okazało się, że odwiedziła go jego przyjaciółka Jagódka. Znalazła Mundka i drapała go za uszami.

– Skąd masz takiego słodkiego kotka?! – krzyknęła. – Ma takie wielkie oczy!

– Bo to nie kot, tylko straszek. Wszystkie straszki mają wielkie oczy.

Mundek machnął ogonem i powiedział z naganą:

– Hej, to miała być tajemnica!

– Aaa! – wrzasnęła dziewczynka. – To mówi!

– Jakie „to”? Jestem môłniô, a nie „to” – oburzył się stworek.

– Przepraszam, Mundku, wygadałem się – zawstydził się Józek. – Ale mojej przyjaciółce można ufać. Jagódko, mam kłopot… W nocy wróci tu bies Sarcësti. Zniszczy wioskę, jeśli szybko nie znajdziemy Kaszubaków, którzy nam pomogą.

– Spokojna głowa – pocieszył ich kocur. – Kiedyś próbowałem wystraszyć wójta, ojca Jagódki. Powstrzymał mnie góstk, który pilnuje jego gospodarstwa. Pogadaliśmy trochę, poczęstował mnie skwarkami, a na koniec powiedział, że jeśli będę chciał jeszcze go spotkać, mam przyjść do zatoczki niedaleko Luźnych Bùksów, gdzie mieszkają foki. Ruszajmy więc!

Môłniô stanął przy drzwiach stodoły, gotowy do drogi. Józek, zanim wyruszył, porządnie zawiązał sznurek, który pełnił funkcję paska u jego bùksów, czyli spodni.

– Czemu to robisz? – spytał straszek.

– Takiego mamy pecha w wiosce, że jeżeli dobrze nie ściśniemy portek, to ciągle nam spadają. Dlatego właśnie osada nazywa się Luźne Bùksë.

– To nie pech, tylko psoty jakiegoś Kaszubaka! Ale ten problem zostawmy na później. Teraz musimy zająć się Sarcëstim.

Mundek wyprowadził dzieci za osadę, a potem podreptali plażą wzdłuż brzegu aż do odosobnionej zatoczki. Tam zastali niezwykły widok.

Na omszałym głazie siedział karzełek w żółtym rybackim płaszczu oraz trójkątnym kapeluszu i wysokich butach z cholewami. Był to niewątpliwie klabaternik, opiekun statków i żeglarzy. Właśnie snuł morskie historie, wymachując przy tym narzędziownikiem, z którego wysuwał a to nożyk, a to młotek, a to lunetę. Przygody opowiadane przez karzełka musiały być ekscytujące, bo z przejęcia aż trzęsła mu się ruda broda. Jednak dzieci nie były w stanie skupić się na jego słowach, zagapiły się bowiem na jednego ze słuchaczy, ogromnego stolema.

Wielkolud uśmiechał się pobłażliwie, jakby nie do końca wierzył w fantastyczne wydarzenia przedstawiane przez jego małego kompana, ale i tak cieszył się z opowieści. Zresztą może jego dobry humor wynikał z czegoś innego, ponieważ moczył stopy w morzu i z zadowoleniem przebierał paluchami. Wyobraźcie sobie, że najmniejszy z nich był większy niż złączone stopy waszego taty!

Kaszubaków było więcej i każdy z nich był inny. Serca dzieci biły mocno, gdy rozpoznawały postacie, które do tej pory wydawały się bardziej baśniowe niż rzeczywiste.

Na piasku wygrzewała się piękna mòrzëca, morska panna. Miała długie włosy w kolorze morza i bursztynowy naszyjnik. Wiła wianek z kaszubskich kwiatów – białych margerytek i różowych płomyków. Syrenę otaczało stadko wyraźnie zauroczonych fok, gapiących się na nią z wywieszonymi jęzorami. Jagódka spojrzała z zazdrością. Nie wiadomo, czy bardziej jej się podobały jedwabiste włosy mòrzëcy, czy uwielbienie zwierzątek.

Była tam też mała kobietka o wzroście dziewczynki i ogniście rudych włosach zebranych w dwie kitki, ubrana w zieloną koszulkę i spódnicę z liści. Przy pasie miała przywiązaną sakiewkę. Wylegiwała się na nadmorskiej łączce wśród kwitnących maków. W ustach trzymała długie źdźbło trawy. Przyglądała się z uśmiechem przemykającym po niebie chmurom, jakby chciała odgadnąć, jaki kształt teraz przyjmą.

Ostatnim z Kaszubaków był skrzat z pomarszczoną twarzą i długą siwą brodą, siedzący na pniaku. Wystukiwał właśnie tabakę z wielkiej zdobnej tabakiery, zrobionej z krowiego rogu. Był to góstk – duszek, który dbał o dobrobyt gospodarstwa, w którym mieszkał. On pierwszy zobaczył nadchodzących gości i aż się rozkaszlał, gdy z wrażenia zażył za dużo proszku.

– Cześć, góstku! Dawno się nie widzieliśmy – zawołał Mundek. – Razem z tymi dziećmi szukamy pomocy. Sarcësti chce zniszczyć wioskę! Ale, ale, dlaczego morska panna nie pluska się w wodzie, tylko suszy na słońcu?

– Nogi stolema Stacha tak śmierdzą, że w zatoczce nie da się wytrzymać – poskarżyła się syrena. – Wszystkie ryby stamtąd uciekły.

– Gdzieś przecież muszę je myć – zahuczał poczerwieniały nagle stolem.

– Nie zmieniajcie tematu – kobieta-dziewczynka podniosła się z trawy. – Sprawa musi być ważna, skoro przyprowadziłeś do nas ludzi. Opowiadajcie, w czym rzecz. Ale najpierw się przedstawmy. Jestem grzenia Genia, opiekunka snów.

– Ahoj! Z pewnością słyszeliście o mnie, Kadzmiérzu, najbardziej śmiałym klabaterniku po tej stronie Bałtyku!

– Ja jestem mòrzëca Maruszka. Miło mi was poznać, kochani.

– Jo, a ja stolem Stachu.

– Na mnie mówią Gwidek. – Góstk ukłonił się, a potem kichnął potężnie.

Józek i Mundek opowiedzieli o groźbie dla wioski, która wynikała z paktu z Sarcëstim, i poprosili Kaszubaki o pomoc.

– Już ja mu pokażę! – wrzasnął Kadzmiérz i pstryknął w narzędziownik, z którego wyskoczył scyzoryk. – Posiekam go na plasterki, hultaja!

– Zdaje się, że to Józek ma się bić z czartem, a nie ty – zauważyła przytomnie Genia.

– W takim razie dam mu scyzoryk. Niech on posieka go na plasterki!

– Ech, Kadzmiérz, przecież Józek nie umie walczyć bronią… A do wieczora nie zdążysz go nauczyć. Nie chcę marudzić – powiedziała nieco marudnie grzenia – ale to będzie krótka znajomość, bo Sarcësti pozamiata tym knôpem podłogę.

– Jo, faktycznie z Józka jest jakieś takie chucherko – zmartwił się stolem Stachu. – Nie da rady Sarcëstiemu. Przydałoby mu się trochę krzepy.

– To jest myśl. – Morska panna klasnęła w dłonie. – Mamy przecież tabakę góstka Gwidka! Nam, Kaszubakom, może co najwyżej zakręcić w nosie. Ale ludziom i, niestety, także czartom dodaje stolemowej siły! Zażyjesz sobie, Józku, i załatwisz biesa jedną ręką.

Klabaternik aż gwizdnął zachwycony pomysłem, a foki z podziwu zaklaskały płetwami. Dzieci zaczęły rozmawiać z Kaszubakami, chcąc poznać bliżej te nieznane im wcześniej istoty. Jagódka szybko zaprzyjaźniła się z morską panną, a Józek z Kadzmiérzem i Stachem.

Góstk poczęstował wszystkie Kaszubaki tabaką. Gdy stolem kichnął, wzniósł takie fale, że przewrócił niedaleką łódkę rybacką. Maruszka szybko popłynęła ratować rozbitka.

Tylko Genia trzymała się z boku i zastanawiała, żując źdźbło trawy. W końcu powiedziała sama do siebie:

– Nie chcę marudzić, ale mam wrażenie, że o czymś zapomnieliśmy…

Wieczorem dzieci i Kaszubaki z wyjątkiem Stacha zgromadziły się w stodole. Czekali na przybycie władcy wichrów. Józek ściskał w garści magiczną tabakierę. Zerwał się wiatr, a niebo zasłoniły burzowe chmury. Z ziemi podniósł się pył i zawirowały liście. Drobinki piasku smagały po twarzach. Mieszkańcy Luźnych Bùksów pośpiesznie pochowali się po chëczach.

Józek nawet nie zauważył, kiedy przed wrotami stodoły stanął Sarcësti.

– Oto przybyłem na pojedynek! – ryknął i wkroczył do środka. – Walcz ze mną, jeśli się odważysz!

– Śmiałości mi nie zabraknie, możesz mi wierzyć!

Chłopiec nasypał sobie tabaki na dłoń i niuchnął. Poczuł przypływ ogromnej mocy. Znienacka przyskoczył do biesa i chwycił go z całej siły.

Jego przeciwnik w pierwszej chwili wyszczerzył złośliwie zęby. Sądził zapewne, że bez trudu uwolni się z tego uścisku. Jednak mimo że napinał mięśnie tak mocno, jak tylko potrafił, chłopak trzymał go w żelaznym uścisku.

Nagle powietrze świsnęło, a z objęć Józka uleciał podmuch wiatru. Uwolniony w ten sposób czart pohulał po pomieszczeniu, a potem znów stanął obok.

– Nie zdołasz mnie schwytać! – zarechotał.

– Oho – pstryknęła palcami obserwująca to grzenia Genia. – Właśnie o tym wszyscy zapomnieliśmy. Sama siła tu nie wystarczy.

Sarcësti i Józek mocowali się, kręcili i miotali sobą po stodole. Żaden z nich nie mógł wygrać, bo gdy tylko mniejszy zapaśnik zyskiwał przewagę, bies przemieniał się w wiatr i mu uciekał. Kaszubaki wiedziały, że wkrótce czarodziejska tabaka straci moc, a wtedy będzie kiepsko z nimi i z całymi Luźnymi Bùksami.

Wtem Jagódka wpadła na pomysł. Zmagając się z wichrem, wdrapała się po drabinie na stryszek. Znalazła to, czego szukała – worek, na którym spał Józek. Szybciutko wysypała słomę, podbiegła do drabiny i czekała na odpowiednią chwilę.

Tymczasem Sarcësti znów uciekł Józkowi i stanął na dole pod stryszkiem, zaśmiewając się. Wyczuwał nadchodzące zwycięstwo. Nagle… coś mu spadło na głowę!

Chłopiec momentalnie przyskoczył do niego, zawiązał wór i przytrzymał czarta. Jego przeciwnik był uwięziony! Nawet zamiana w wiatr nie mogła mu pomóc, bo tylko miotał się bezradnie w worku, nie mogąc się wydostać. Szarpał się i rzucał, z całych sił próbując się wyrwać… ale bez skutku.

W końcu wyczerpany krzyknął:

– Dość! Poddaję się! Wypuść mnie!

– Dotrzymasz obietnicy? Zostawisz wioskę w spokoju i Mundek będzie mógł zamieszkać ze mną?

– Niech ci będzie! Tylko mnie uwolnij!

Józek wypuścił biesa, który powarczał, potupał, a potem znów przemienił się w wicher i uciekł daleko na pustkowia.

Dzieci uściskały się wzajemnie, a potem przytuliły się do Kaszubaków. Najbardziej zadowolony był oczywiście Mundek. Biegał w kółko i mruczał z radości, ciesząc się, że nie musi wracać do ponurego królestwa Sarcëstiego.

Ten zaś został tak mocno upokorzony porażką, że na długo przestał niepokoić Luźne Bùksë. Nie oznaczało to jednak końca problemów osady. Kaszubaki nie mogły tego wiedzieć, ale na wioskę uwziął się ktoś znacznie bardziej niebezpieczny, kto już wkrótce miał jej bardzo zaszkodzić…

 

GRYFIA AFERA

 

W pobliżu Luźnych Bùksów leżała rozległa puszcza. Ludzie rzadko się tam zapuszczali – bali się złowrogich stworzeń, na które mogliby się natknąć w leśnej głuszy.

I rzeczywiście, gdyby któryś z mieszkańców wioski był akurat w tej okolicy, przekonałby się, że obawy są jak najbardziej uzasadnione.

Ścieżką wśród drzew, podpierając się laską, kuśtykał rogaty bies, który jedną nogę miał kurzą, a drugą końską. Ciągnął za sobą długi ogon, wijący się na podobieństwo węża. Na to pokraczne ciało wędrowiec narzucił wymięty ciemnozielony płaszcz i poplamione portki.

Niechlujne ubranie pasowało do brzydoty stwora. Jednak nie ona była najgorsza – bies roztaczał wokół siebie taki smród, że więdły rośliny, które mijał.

Był to Pùrtk, który został wysłany do Luźnych Bùksów przez najznaczniejszego z kaszubskich czartów, podstępnego Smętka, z arcyważną misją. Szedł i mruczał pod nosem, planując najbliższą niegodziwość. W tym planowaniu przeszkadzał mu śpiew ptaków, ćwierkających wysoko na gałęziach. Pùrtk zatrzymał się zatem na chwilę i puścił solidnego purta, czyli bąka. Oszołomione ptaki aż pospadały z drzew.

Bies zachichotał i poszedł dalej. Po chwili usłyszał trzask gałęzi i szelest liści. Spomiędzy drzew i krzewów wybiegł jego pupil – podobnie jak on śmierdzący Smòrgón.

Smòrgón przypominał jamnika, z wywieszonym jęzorem i brudnym, potarganym futrem. Miał ostre zęby, ogromne łapy, wielkie uszy i ogon, do którego ciągle się przyczepiały rzepy i grudki błota.

– Hmm, cuchniesz jakoś bardziej niż zazwyczaj. – Pùrtk pociągnął nosem. – Czyżbyś znalazł jakieś łajno zostawione przez dziki i się w nim wytarzał? No i bardzo dobrze! Tak trzymać, Smòrgónku! Ale przejdźmy do rzeczy… Czy wytropiłeś osobę, której szukamy?

– Tak, tak, panie Pùrtku, się wie! Za mną, za mną!

Podskakując radośnie, psiak popędził ścieżką. Pùrtk zmarszczył brwi, bo sam poruszał się powoli i nie uśmiechało mu się gonić za pomocnikiem. Cóż jednak było robić, gdy Smòrgóna jak zwykle roznosiła energia? Westchnął i pokuśtykał za nim.

Wkrótce dotarli do polany. Pùrtk długo musiał wytężać wzrok, żeby w końcu wypatrzyć klëniôcza, czyli biesa specjalizującego się w kradzieży. Potrafił on, zupełnie jak kameleon, zmieniać kolory i stapiać się z tłem, aby trudniej go było spostrzec. W tej chwili znalazł sobie rozrywkę – wykradał rodzinie lisów słoninę, którą chytrusy wcześniej podwędziły ludziom.

Zwierzęta wywęszyły, że ktoś kręci się przy ich norze, ale nie mogły tego kogoś wypatrzyć. Starsze rudzielce warczały, młode liski piszczały, a wszystkie kręciły się w kółko i szukały intruza.

– Klëniôcz, koniec zabawy, zapraszam do mnie na rozmowę! – wrzasnął Pùrtk.

Złodziej, który właśnie wysuwał z nory łapę trzymającą słoninę, tak się przestraszył tego okrzyku, że aż stał się z powrotem widzialny. Cała lisia rodzina natychmiast rzuciła się na niego, gryząc go po łydkach.

Klëniôcz popędził do Pùrtka, posykując, gdy ostre ząbki kłuły go w nogi. Dopiero, gdy śmierdzący bies purtnął głośno jak wystrzał z armaty, przerażone zwierzęta uciekły.

– Panie kierowniku kochany, czemu mi przeszkadzasz? – zapytał złodziejaszek i wziął się pod boki.

Choć zagniewany, nie wyglądał zbyt groźnie. Była z niego bowiem zgarbiona chudzina w postrzępionym płaszczu z kapturem, spod którego wystawały krótkie rogi.

– Smętk zlecił mi zadanie kluczowej wagi – odpowiedział Pùrtk – i dał władzę nad wszystkimi czartami i upiorami w okolicy. Ty również musisz wykonywać moje polecenia.

Klëniôcz wiedział, że ze Smętkiem, szefem wszystkich kaszubskich istot ciemności, nie ma żartów, pokiwał więc głową. Nie mógł jednak pohamować ciekawości:

– A cóż to za zadaneczko, szefuńciu?

– Smętk dowiedział się, że dawno temu, zanim jeszcze powstały Luźne Bùksë, w pobliżu doszło do wielkiej bitwy między morskim królem Goskiem a jego wrogiem Szolińcem. Z korony Goska wypadł magiczny bursztyn, który trafił w te okolice. Trzeba przepędzić mieszkańców, a potem przekopać i przeszukać całą osadę wzdłuż i wszerz, żeby odnaleźć to cacko.

– A jaka moja w tym rola, wodzu złoty? Nie jestem dobry w machaniu łopatą.

– Mam zadanie w sam raz dla ciebie. Musisz wykraść kilka przedmiotów należących do wieśniaków – but, jakąś chustę i koński popręg.

– A co zrobisz z tymi przedmioteczkami, szefuniu?

– Na razie to tajemnica. Ale mam plan!

Pùrtk dobrze wybrał pomocnika. Jeszcze tej samej nocy klëniôcz zakradł się do wioski. Musiał wprawdzie uważać, żeby nie zostać dostrzeżonym przez jakiegoś Kaszubaka, ale potrafił przecież się dobrze ukrywać. Kradzież kilku drobnych przedmiotów nie była dla niego problemem i wkrótce wrócił z łupami. Dodatkowo skorzystał z okazji i zwędził znaleziony gdzieś nocnik.

Następnego dnia Pùrtk wybrał się razem ze Smòrgónem na pobliską górę, gdzie znajdowało się gniazdo gryfa. Wyprawa była częścią podstępnego planu przeciw Luźnym Bùksom.

Gryfy to groźne istoty, które w dawnych czasach żyły na Kaszubach. Miały ciało lwa, ale głowę i skrzydła orła. Mało kto potrafił obronić się przed zajadłym atakiem tych bestii.

Pùrtk dyszał ciężko – nie lubił nawet maszerować, a co dopiero pchać się na górę. Co gorsza, gdzieś zgubił swoją laskę. Zastanawiające, że po każdym spotkaniu z klëniôczem nie mógł czegoś znaleźć…

Inny nastrój miał jego kompan, który skakał radośnie ze skały na skałę i płoszył napotkane zwierzątka.

Po długiej wspinaczce biesy dotarły w pobliże gniazda.

– Uff, jesteśmy, Smòrgónku. Mamy kupę szczęścia. Mama gryf pofrunęła na łowy, więc nikt nie pilnuje jaja. Biegnij i mi je przynieś.

Psiak wskoczył do środka, a po chwili wygramolił się stamtąd z jajem. Było ogromne – większe niż strusie! Smòrgón musiał je trzymać w przednich łapach i dreptać na tylnych.

Tymczasem Pùrtk rozrzucił wokół gniazda skradzione w wiosce przedmioty.

– He, he, mama gryf znajdzie te fanty i uzna, że to ludziska z Luźnych Bùksów ukradli jej potomstwo. Ależ się wścieknie! A z wściekłym gryfem nie ma żartów. Mówię ci, Smòrgónku, przepędzi wieśniaków w try miga!

– Uf, uf, panie Pùrtku, ale co ja mam zrobić z tym jajcem? Jest strasznie, strasznie ciężkie!

– A jak myślisz? Nieś je! Ja ci nie pomogę, wiesz przecież, że jestem zbyt delikatny na wysiłek fizyczny. Ale myśl o nagrodzie – po wszystkim zrobimy sobie gryfią jajecznicę!

Pùrtk zaczął schodzić z góry, a jego biedny pomocnik ruszył za nim, z trudem kolebiąc się na tylnych łapach.

Przewidywania biesa sprawdziły się. Kiedy mama gryf nie znalazła jaja w gnieździe, wpadła w furię. Obwąchała but, chustę, popręg i nocnik znalezione przy gnieździe i od razu poznała, że przedmioty pochodzą z Luźnych Bùksów. Z groźnym skrzekiem poderwała się w powietrze, zamachała skrzydłami, wyciągnęła szpony i pomknęła w stronę wioski.

Gdy Kaszubi zobaczyli atakującą bestię, rozpierzchli się przerażeni. Stwór pikował między chëcze, szarpał pazurami ludzi i zwierzęta, a potem podrywał się ponownie do lotu.

Myślibor, wójt wioski, sięgnął po cep, zwołał chłopów i ruszył do walki.

– Tato! – krzyknęła Jagódka. – Coś tu nie pasuje! Gryfy nie atakują ludzi, robią to jedynie wtedy, gdy bronią swoich dzieci!

Dziewczynka dobrze wiedziała, o czym mówi, bo czytała na ten temat knégę, czyli księgę, którą ojciec przywiózł jej z ostatniej wizyty w Gdańsku.

Nie było jednak czasu na rozmowy. Myślibor z pozostałymi gburami musieli bronić osady. Walczyli dzielnie, łupiąc cepami gryfa z każdej strony. Niemniej stwór był silny i nie znał lęku. Łamał cepy, przewracał chłopów i ranił ich pazurami.

Obok wioski zacumowany był statek, na którym mieszkał klabaternik Kadzmiérz. Drzemał sobie akurat w bocianim gnieździe, gdy usłyszał rozpaczliwe krzyki z wioski. Nie wahał się ani chwili i popędził na pomoc. Kciukiem pogmerał w narzędziowniku, z którego z pstryknięciem wysunął się ostry scyzoryk.

– Sio, hultaju! – wrzasnął.

Kaszubak skakał dookoła bestii i próbował ją ciachnąć. Cóż jednak mógł zdziałać taki knypek przeciw ogromnemu gryfowi? Wystarczyło uderzenie łapą, żeby posłać Kadzmiérza w powietrze. I tak też się stało. Przefrunął nad całą wioską!

– Pooosieeekaam cięę na plaaa… – nie dokończył, bo chlupnął do morza.

Józek też był w osadzie. Nie zamierzał się chować jak inne dzieci. Pamiętał magiczną moc tabaki góstka, więc od razu do niego pobiegł. Brodaty Kaszubak trzęsącymi się rękoma nasypał chłopcu na dłoń tabaki. Ten zażył proszek i nabrał nadludzkiej siły! Wziął do rąk łopaty, zrobił nimi młynki i rzucił się do walki. Jednak potwór miał twarde ciało i ostre pazury. Po chwili z łopat zostały tylko popękane trzonki.

Grzenia Genia obserwowała starcie, stojąc na beczce.

– Nie chcę marudzić, ale tutaj przydałby się stolem – powiedziała do siebie. – Może on by dał radę. Ale Stacha nigdy nie ma, gdy jest potrzebny… Pewnie znowu gdzieś śpi.

Nie miała racji, bo Stachu właśnie nadbiegał, aż dudniła ziemia. Rychło w czas, bo Józek stracił swoją broń i bał się zbliżyć do gryfa, żeby nie zostać pochlastanym. Sycząca groźnie bestia szykowała się już, żeby śmiertelnie dziobnąć chłopca.

Stolem złapał ją w ostatniej chwili. Trzymał jej łapy z dala od siebie, ale to niewiele pomagało – gryf miał ostry dziób, którym dźgał Stacha.

– Ech, chyba moja kolej nadstawić karku – zamruczała Genia, zeskakując z beczki. Wyciągnęła z ust długie źdźbło trawy, które dotychczas żuła, i machnęła nim kilka razy na próbę, niby mieczem. – Ale coś czuję, że już po nas.

Na razie jednak stolem w dalszym ciągu siłował się z gryfem. Na placu boju został już tylko on. Walczący chłopi zostali pokonani lub uciekli.

Jagódka podbiegła do swojego rannego ojca. Myślibor leżał nieprzytomny. Dziewczynka chwyciła jego cep, chcąc również wziąć udział w walce.

W tym momencie spostrzegła, że za łąką, na granicy lasu, coś błyszczy.

Sięgnęła po narzędziownik, który wypadł frunącemu Kadzmiérzowi. Wysunęła z niego lunetę, którą przyłożyła do oka.

– Przecież to gryfie jajo! Kaszubaki, trzeba łapać złodzieja!

Józek wyrwał tabakierę góstkowi i pognał przez pole. Za nim długimi susami pędził Mundek.

Tymczasem na skraju lasu Pùrtk siedział na wielkim jaju i zaśmiewał się ze zniszczeń, jakie dokonywały się w wiosce. Od bąków puszczanych przez biesa na białej skorupie zrobił się odcisk jego pupska.

Smòrgón tarzał się radośnie w krowich plackach, a w krzakach czaił się klëniôcz.

To właśnie złodziej pierwszy dostrzegł nadbiegające Kaszubaki.

– Panie majster, chyba mamy kłopoteczki – powiedział i schował się głębiej w krzaczorach.

Pùrtk krzyknął do psiaka:

– Smòrgónku, bierz ich!

Stwór zawarczał i ruszył do ataku. Stanął naprzeciwko Mundka, szczerząc kły. Jednak môłniô nawet się nie zawahał. Przeciwnie – urósł, zmieniając się w przerażającą plamę czerni, z której wnętrza błyszczały ogromne wrogie oczy.

Smòrgón ze strachu pisnął, podkulił ogon i zaczął uciekać tak szybko, że aż plątały mu się łapy.

Pùrtk wstał i zacisnął pięści. Nie wydawał się przestraszony pokazem Mundka, a na widok groźnie łypiącego Józka tylko zarechotał.

– Zaraz ci porachuję kości, młody człowieku! Jeszcze się nie zdarzyło, żeby knôpk rzucał wyzwanie biesowi!

Józek nasypał sobie na dłoń kolejną porcję tabaki, zażył, a potem upuścił tabakierę w trawę.

– W takim razie ja będę pierwszy!

Podskoczył do Pùrtka, złapał go za ogon, zakręcił biesem nad głową i miotnął ponad drzewami.

– Jeszcze się policzymy, Kaszubaki! – wrzasnął lecący czart.

– Będziemy czekać! – odkrzyknął Józek.

Tymczasem w wiosce gryf ostatecznie pokonał stolema, który poraniony leżał na ziemi. Potwór potrząsnął wściekle skrzydłami i rozejrzał się za kolejną ofiarą. W pobliżu została tylko Jagódka, klęcząca przy ojcu. Pół orzeł, pół lew spiął się do skoku i wydobył z siebie porażający skrzek.

Dziewczynka przez cały czas przez lunetę przyglądała się starciu z Pùrtkiem. Teraz odważnie spojrzała w oczy bestii.

– Pani gryfico, pani jajo znajduje się pod lasem. Proszę tam spojrzeć – wskazała ręką. – To nie my je ukradliśmy, tylko podły bies.

Skrzydlaty zwierz obejrzał się. Gryfy mają orli wzrok, więc mimo sporej odległości od razu dostrzegł swoje jajo i odciśnięty na nim ślad Pùrtkowego zadka. Skrzeknął wściekle i poderwał się do lotu, zapominając o wiosce. Gdy tylko doleciał do jaja, złapał je i uniósł, ruszając z powrotem do gniazda.

Kaszubaki, Jagódka i Józek krzyknęli z radości, uradowani zwycięstwem. Luźne Bùksë zostały ocalone!

Pùrtk natomiast po długim locie wpadł do brudnego bajora. Wylazł z niego, plując wodą i otrząsając się z błota.

– Ja wam jeszcze pokażę, Kaszubaki! – mamrotał wściekły pod nosem, idąc do swojej kryjówki.

Wtem drogę zastąpił mu klëniôcz. Z pełnym zadowolenia uśmiechem wyciągnął przed siebie pazurzastą łapę, na której spoczywał skradziony przez niego przedmiot.

Pùrtk spojrzał na zdobycz i zarechotał.

– Ja wam jeszcze pokażę… już wkrótce!

Na łapie klëniôcza leżała piękna błyszcząca tabakiera góstka.

 

MAPA LUŹNYCH BÙKSÓW