Kiedy będziesz gotowy, idź - Wojciech Gunia - ebook
NOWOŚĆ

Kiedy będziesz gotowy, idź ebook

Wojciech Gunia

0,0

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Osiem opowieści o ludziach na drogach donikąd

 

W każdym człowieku jest ciemny labirynt i przemierzający go niewielki pająk.
W każdym człowieku jest urojony raj i otwarta rana.
Rana oddziela labirynt od raju.
Pająk jej szuka, by przez nią uciec.

 

Kiedy będziesz gotowy, idź to zbiór ośmiu opowiadań, których wspólnym mianownikiem jest ruch – ruch daremny, błądzenie, bezcelowe krzątanie (albo niemożliwe do zrealizowania pragnienie ruchu) w poszukiwaniu wyjścia z dotychczasowej sytuacji egzystencjalnej.

Bohaterowie tych tekstów próbują zmienić swoje życie, nadać mu jakiś sens lub kierunek, ale ciągle coś trzyma ich w miejscu i nie pozwala na zmianę: traumy, nierozwiązane sprawy, doświadczenie przemocy, brak sprawczości, wrodzone ograniczenia lub opresyjne, warunkujące wychowanie. Tłem tych zmagań jest świat-więzienie, świat na krawędzi: realności i sennego koszmaru, dnia i nocy, pokoju i wojny.

Utwory w Kiedy będziesz gotowy, idź wyrastają z konwencji literatury niesamowitej, ale przekraczają ją, sytuując źródło niesamowitego nie w zjawiskach nadprzyrodzonych, lecz w okaleczonej psychice ludzi poddanych presji okoliczności, którym nie są w stanie sprostać. Psychice tym silniej ulegającej deformacji, im bardziej desperacka staje się ludzka walka o zmianę, o ruch.

 

Wojciech Gunia (ur. 1983) – pisarz, czasami tłumacz i fotograf. Absolwent Wydziału Polonistyki UJ. Laureat nagród literackich im. Stefana Grabińskiego (2016), im. Jerzego Żuławskiego (2020) oraz im. Macieja Parowskiego (2020). Autor książek Powrót (2014, 2020), Nie ma wędrowca (2016), Miasto i rzeka (2018), Dom wszystkich snów (2020) i Złe wszechświaty (2021).

W swojej twórczości, nawiązującej do tradycji literatury niesamowitej, Wojciech Gunia kreśli portrety ludzi postawionych w sytuacjach granicznych, spowodowanych przez mechanizmy społeczne, kulturowe lub polityczne i toczących nierówną walkę o nieosunięcie się w ciemność świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł: Kiedy będziesz gotowy, idź.

Osiem opowieści o ludziach na drogach donikąd

Autor: Wojciech Gunia

Copyright © Wydawnictwo IX. 2025

Copyright for the cover art ©

by Klaudia Kieliszczyk & Wydawnictwo IX. Kraków 2025

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja: Marta Kładź-Kocot

Korekta: Ksenia Olkusz

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Klaudia Kieliszczyk

(https://showmeshow.art/)

Fotografie: Wojciech Gunia

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2025

Wydanie I

ISBN 978-83-68257-44-1

Wstęp

Aby móc wyjaśnić, czemu Wstęp ten traktować będę w charakterze pewnego manifestu własnego rozumienia aktywności twórczej Wojciecha Guni – w sposób dwojaki, bo będąc i czytelniczką, i naukowczynią, gdyż te dwa zasupłane we mnie nawykiem oglądy tekstów zawsze będą oddziaływały na to, jak opiszę czy odczuję doświadczaną narrację – posłużę się słowami mojego uczonego kolegi (obiecując jednak, że na tym zakończę akademickie i nieznośnie dla wielu odbiorców wtręty). Rafał Szczerbakiewicz pisze otóż tak: „ […] można powiedzieć, że dzieło sztuki – pojęte jak aparat ideologiczny i zarazem urządzenie – jest nie tylko użytecznym narzędziem, ale też w sposób niejawny, ukryty w jego ideologicznej strukturze zarządza podmiotem i rządzi zarówno docelowym odbiorcą sztuki, jak jej autorem”1. Ponadto „kształt dzieła pisarza koreluje tak z melancholijnym spozycjonowaniem twórczego Ja w dyskursie, jak i zamanifestowanym światopoglądem”2. Oznacza to bardzo subtelne, choć wyraźnie wzajemne wpływanie, nachodzenie na siebie pewnych elementów, wchodzenie wspomnianego twórczego Ja w koncepty fabularne, w rozwiązania narracyjne, wreszcie przenikanie subtelnymi nićmi imersji do umysłu, przenosząc pewne wrażenia bądź doznania na emocjonalną sferę czytelnika. Wspominam o tym dlatego, że chciałabym wyjaśnić, w jaki sposób postrzegam pisarstwo Guni, który jest twórcą znakomicie odnajdującym równowagę między pokazywaniem realności świata i wplataniem weń elementów albo z pogranicza fantastyki, albo z jej całkowitego – że się tak wyrażę – jądra. Co więcej, metody, metaforyka, symbolika czy detale filozoficzne stanowią w tej autorskiej drodze ważny składnik ustanawiający wielość poziomów odczytywania i przeżywania fabuł. Nie trzeba bowiem dysponować aparatem badawczym, aby dostrzec w nich choćby urodę warstwy językowej, ale jeśli dysponuje się np. narzędziami literaturoznawczymi, przyjemność obcowania z dziełem staje się wręcz hipnotyzująca. Przyznaję, że kilka lat temu właśnie takiej euforii wynikającej z doświadczania narracji wielowymiarowej, migotliwej w swojej naturze, po prostu się poddałam. Choć współcześnie nie warto i nie powinno się dokonywać podziału na literaturę wysoką i niską, to gdyby jednak przyjąć to zastarzałe założenie, można byłoby ulec wrażeniu, że połączono tu konwencję uznawaną przez krytykę literacką za mniej wartościową (fantastyka grozy), z konceptualizacjami, które tzw. mainstream doceniłby w mgnieniu oka. Nie wdając się jednak w polemiki, skoro większość Czytelników tego tomu dobrze jest zaznajomiona z perturbacjami o takim charakterze, skreślę kilka zdań o zbiorze, który ma być tu najważniejszy, a jednocześnie postaram się wskazać, że zarówno fabularna pomysłowość, jak i warsztat twórczy Guni podlegają ustawicznemu ewoluowaniu – co jest sygnałem rzecz jasna pozytywnym.

Przede wszystkim w tomie nie ma jednego, stałego i realizowanego trop po tropie modelu konwencji, jest za to poruszające i dokonane z wyczuciem rozmycie, zatarcie granic gatunkowych, estetycznych; to nie tylko wspomniana groza, nie tylko fantastyka – nie wyłącznie, nie eksplicytnie, nie metodami, które wikłałyby nas w czytelnicze nawyki. Trzeba tu zachować otwarty umysł, lecz także i zmysły, należy być gotowym na literackie oraz pozaliterackie przeżycie, na coś, co subtelnie wnika w naszą świadomość, wydaje pewien nakaz intelektowi – i przez ten przymus, to ocknięcie: niepokoi, uwiera, wzrasta i zmusza do namysłu, odbierając szansę na ucieczkę od refleksji.

Otóż wiąże się to z faktem, że prezentowane w tomie fabuły to niekiedy (a raczej niemal zawsze) pretekst do rozważań o poszerzonym spektrum, wychodzących poza jeden zarysowany problem. Często są to refleksje o rozmaitości natury świata, o niejednorodności istnienia, uczuć, zdarzeń czy zjawisk. Jest w tym ogromna wrażliwość, uderzające, okrutne piękno, który kryje się tak w samym sposobie pisania, jak i idei, koncepcji, którą pisarz rozplata przed odbiorcą. Zawiera się w tym moc wątpliwości, fala pesymistycznie kształtowanego przeświadczenia, że choć zdarzają się momenty pozbawione cierpienia, to przed nimi i po nich świat nie daje happy endów, nie rozdziela nagród – a tylko kolejne cierpienie. Pesymizm ten wpisany jest na trwałe w determinanty człowieczego losu, często zresztą marginalnego, boleśnie wręcz nieważnego w zderzeniu z tym, co trudno jednoznacznie nazwać. Te przegrane, puste egzystencje stanowią osnowę narracji, demaskują ukrytą pod pozorami normalności prawdę o tym, że im bardziej jesteśmy samoświadomi, tym dotkliwsza staje się relacja ze światem i samymi sobą. Wstrząsająco pusta, bezcelowa, wyzuta z obietnicy czegokolwiek lepszego – taka jest kondycja ludzkiego istnienia. Nie ma nadziei – jest prawda, ta prawda, która nie przynosi ukojenia. Bo ludzki los jest zniewolony okolicznościami, nad którymi brak kontroli. Gunia wręcz przywołuje tu cały katalog strachów, lęków, traum, obaw – i to wcale nie ufantastycznionych. Jednostkę definiuje tu samotność, zamknięcie we własnym umyśle, doświadczanie życia w bolesnym odosobnieniu, odrębności, która tworzy mikrorzeczywistość każdego z bohaterów. Uniwersalizm zasadza się tu na przekonaniu, że ta diagnoza dotyczy człowieczego losu wszędzie, nigdzie, w każdym czasie, społeczności, kulturze, rodzinie etc. Ta izolacja pokazywana jest nam często jako lejtmotyw i jednocześnie wykładnia zachowań bohaterów.

Tu warto zresztą wspomnieć, że galeria postaci jest nietuzinkowa, złożona z osobowości niepokojonych i niespokojnych, wpisujących się jednakże w tworzone przez Gunię rzeczywistości. Tu szczególne uwrażliwienie na niuanse ludzkiej psychiki i zachowań sygnalizuje nie tylko zdolność do plastycznego i stąd wiarygodnego opisu (takiego, wobec którego niełatwo przejść obojętnie), ale i wyzwala w czytelniku pragnienie, by wiedzieć, rozumieć, pojąć i zobaczyć więcej. I więcej. Niekiedy to smutek, czasem gniew, bywa, że groteskowość, lecz wszystkie one tworzą konglomerat wysublimowanych figur, literacki gabinet osobliwości na tyle zdumiewających, że wiarygodnie napędzających niepokój.

Tymczasem kwestia ostatnia – Gunia „zaszywa” w swoim pisarstwie niebagatelną erudycję , co w dużej mierze powinno być zachętą dla odbiorcy, by doświadczając narracji, poczuł zachętę, jeśli nie zobligowanie do zgłębienia tekstów, które autor przywołuje w tomie jako motta, sugestie, tropy. Czy odbiorca zrozumie ich zagadki, przenikliwie rozszyfrowując przytoczone fragmenty jako element literackiej strategii o pogłębionym zamyśle? Czy da się skusić zagadką, przyczynowością ich cytowania? Czy da się ponieść tak bardzo nam właściwej ciekawości, jeśli któregokolwiek z przywołanych passusów czy dzieł nigdy nie przeczytał? Przyznać trzeba, że to kuszenie jest podstępne, rozbudza prawdziwą żądzę poznania, tę uwikłaną w sensy naddane przez cytaty, tę, która stanowi być może wykładnię estetyczną i artystyczną zamiaru ich wykorzystania. Odpowiedź brzmi – zapewne tak. Bo to nie pusty pokaz erudycji, to wezwanie (i wyzwanie), by chcieć więcej, pojąć więcej, o wiele więcej. Zresztą czyż nie tego chcą sami bohaterowie zebranych w tomie narracji? Czy także im nie przytrafia się pokusa, a niekiedy wprost imperatyw, by rozwikłać, rozplątać, dowiedzieć się, zrozumieć – więcej, coraz więcej. Wam, Czytelnicy, także życzę rozbudzenia w sobie tej chciwości wiedzy, ale też i ciekawości, czy w tym co napisałam, tkwi racja, czy jedynie Was prowokuję.

Ksenia Olkusz

1 R. Szczerbakiewicz, Niepokalana szczerość jest urojeniem. Dekonstrukcja mitu śródziemnomorskiego w twórczości Jana Parandowskiego, Lublin 2013, s. 19.

2 Tamże, s. 17.

Przemiana Tamary D.

Tępa pizda

Znam dobrze ten szept, ten syk toksycznego powietrza uciekającego z pojemnika, grozi, że lada chwila ciśnienie rozsadzi go od środka. Poznałam go dobrze, zbyt dobrze, i wiem, jaki huragan zwiastuje ten delikatny podmuch. Zamykam oczy, żeby nie widzieć. Otwieram oczy, żeby widzieć. Nie widzieć jego twarzy, która traci proporcje, zmienia barwę i staje się sztywna, jakby odlana z plastiku. Widzieć ruch ręki, aby móc się odchylić albo zasłonić.

Tym razem nie udaje się. Jego twarz, obcość jego twarzy, wrzyna się we mnie jak smagnięcie batem, a jego ręka jest szybsza i chwyta mnie za kark. Jest silny. Jest wspaniały. A może nie. Może to tylko ja jestem słaba i nędzna. Nie wiem. Nie potrafię mu się przeciwstawić. Równie dobrze mogłabym próbować zatrzymać buldożer. Jego siła nawet nie zauważa mojego oporu, po prostu chwyta mnie za kark i jednym ruchem ręki powoduje, że zginam się w pasie. Czuję, że coś uderza mnie w sztywne z przerażenia nogi, od tyłu, na wysokości kolan. Tracę równowagę, ale on mną kieruje, kieruje moim upadkiem, ten upadek będzie dokładnie taki, jak on tego chce. Więc zginam się, a potem nagle znajduję się tuż nad zimną, betonową posadzką. Zamykam oczy. Próbuję nie oddychać. Jego uścisk zgniata mi szyję. Jego oddech i krzyk zalewają mnie jak rwąca rzeka. Zamykam oczy i próbuję nie oddychać. Tuż pode mną przechodzi niewielki pająk.

Tego się, pizdo, tak boisz? Jebanego pająka? O to tyle krzyku?

Szybki ruch ręki popycha moją głowę wprost na posadzkę; uderzam czołem i czuję, że coś wilgotnego rozmazuje się na nim, coś, co było między moją głową a chropowatym, zimnym betonem. Uderzenie jest precyzyjne, precyzyjne w dwójnasób: dostatecznie silne, bym poczuła przebiegającą przez całe ciało falę wstrząsu i tępego bólu, ale nie dość mocne, bym straciła przytomność. Wystarczająco precyzyjne, by pająk został zmiażdżony moim czołem.

Było to, kurwa, trudne?

Co?

Gówno! Głucha, kurwa, jesteś czy co?

C-co było trudne, proszę.

Czy trudne było zajebać tego pająka – pytam.

Nie.

Patrzy na mnie i dyszy. Nie wiem, co zrobić. Podobno tak w człowieku powstała świadomość. Z niewiedzy. Wpadał do wody i chciał oddychać. Wiedział, że musi oddychać. I wiedział, że nie może oddychać. Więc ostatecznie nic nie wiedział. I z tej przerażającej niewiedzy w kwestii tego, co zrobić, żeby przeżyć, wzięło się jego ja, bo przecież ktoś musiał podjąć jakąś decyzję, ktoś musiał zapanować nad tym przerażonym ciałem uwięzionym w sprzeczności, pod taflą wody. We mnie jeszcze nie ma nikogo, kto by zapanował nad moim przerażeniem. Nikogo dostatecznie silnego. Więc nie wiem, co zrobić. Milczeć i czekać, jak nakazuje mi lęk? Przepraszać, jak nakazuje mi rozsądek? Wstać i udać, że nic się nie stało, jak nakazuje mi słabość? Zanieść się płaczem, tak jak nakazuje mi rozpacz? Nie wiem.

Wytrzyj to z ryja!

Co?

Ja pierdolę, jaka ty jesteś tępa! Pająka, kurwa, wytrzyj! Wyglądasz jak obrzygana. Patrzeć na ciebie się nie da.

Nie wiem, co robić, ale w końcu coś – pewnie słabość i przerażenie pospołu – przeważa. Ocieram łzy, pociągam nosem, tłumię płacz, siłując się z własną przeponą. Odwracam się i idę powoli. Wiem, że patrzy. Ocenia każdy mój ruch, bada, szuka znaku prowokacji. Więc idę prosto, powoli. Żeby nie myślał. Żeby tam stał.

Takie twoje dupy zawracanie, jeszcze raz usłyszę o tych pierdolonych pająkach…

Przepraszam.

Woda miesza się z rozgniecionymi szczątkami, ze łzami, z wydzieliną z nosa, szum wody łączy się z moim cichym łkaniem. Jakby było we mnie coś, co pragnie się wyrwać na zewnątrz, wypchnąć przez gardło, jakby było tam coś, co się rozpycha, bo brak mu już miejsca, bo chce uciec, wyjść ze mnie samej. A ja muszę uwalniać to powoli, kawałek po kawałku, bo gdy zanadto popuszczę cugli, rozerwie mnie od środka, bo on – wiem to – stoi tuż za drzwiami i słucha. Kiedy wyjdę, będzie mnie odprowadzał wzrokiem i czekał, aż w końcu straci zainteresowanie mną i poszuka sobie innych zajęć. Myślę, że naprawdę głupio zrobiłam, że mu przeszkadzałam. Że powiedziałam mu o tym pająku. Pająkach.

A przecież powtarzał wiele razy, że mam mówić o wszystkim nie o twoich urojeniach, pizdo, więc mówię, a ponieważ widzę w domu dużo pająków, to mówię, bo jeśli nie powiem, to on w końcu zapyta, dlaczego zmieniam dom w chlew, dlaczego wszędzie snują się robaki, dlaczego nic z tym nie robię, czy jestem już tak rozpuszczona, taka się leniwa zrobiłam, tak wysoko dupę noszę pierdolona królewna z drewna, że kogokolwiek wstyd do domu zaprosić. A przecież nie po to wydał tyle pieniędzy na ten dom, żeby mieszkać jak pustelnik żeby było wstyd go komukolwiek pokazać, tak jak ciebie, pizdo.

Nie wiem, co robić. Widzę pająki. Myślę, że jest ich coraz więcej. Czarne, tłuste kadłuby wsparte na kreskowatych odnóżach, przemykające pokracznie przez ciemne zakątki domu, zasnuwające mgłą gęstej sieci kąty, ukosy, szpary między meblami. Myślę, że jest ich coraz więcej. Brzydzę się ich. Próbuję je wciągać do odkurzacza, wtedy popierdoliło cię z tym odkurzaczem ciągle, łeb mi pęka, kurwa udaje się jakoś opanować tę inwazję, ale kiedy zauważę pająka w miejscu, do którego nie dociągnę kabla, jak w tym dalekim zakątku piwnicy, wtedy nie wiem, co robić. Nie chcę, żeby myślał, że cokolwiek lekceważę, że się poddaję, że sobie odpuszczam. Wtedy proszę go o pomoc.

Przyjdź tu, proszę, pomóż mi. Tu jest pająk. Znowu.

Chyba dlatego, żeby wiedział, że mi zależy, bo bardziej boję się jego rozczarowania niż tego pająka. Nie wiem tylko, kiedy będzie rozczarowany, a kiedy wściekły. Wściekły jest wtedy, kiedy mu przerwę jakąś czynność, kiedy mu przeszkodzę w czymś ważnym, wybiję z rytmu, ale przecież jeśli będę zwlekać, jeśli natychmiast nie naprawię tego, co jest zepsute, co nie działa, co jest nie takie, jakie być powinno, on to zauważy i rozliczy.

* * *

Siedzi w kuchni, nieruchomo. Na stole rozpostarta gazeta wycierałaś ten stół w ogóle, ale jego wzrok jest wbity gdzieś w ścianę, a może gdzieś poza ścianą, może on przenika przez tę ścianę tak samo, jak przenika przeze mnie. W końcu jaka różnica między stosem cegieł i pustaków ułożonych w strukturę a mięsem i kośćmi ułożonymi w strukturę, nie czuję się czymś lepszym od cegieł i pustaków, od betonowej wylewki, od chropowatej szarości, od bladego światła żarówek oblepiających korytarze domu. Nie czuję się niczym lepszym, więc nie sądzę, żeby one stanowiły jakąś przeszkodę dla tego spojrzenia.

Krzątam się wokół niego, a on siedzi nieruchomo, ale wiem, że śledzi mnie, wodzi wzrokiem, jakby wewnątrz niego był drugi ktoś, niewidzialny on, który kręci głową i szepce mu o wszystkim, co widzi, co zauważa, o każdej jednej rzeczy o której miał być ten jebany obiad, opierdalałaś się cały dzień czy co, którą widzi, a którą może chciałabym ukryć, choć sama nie wiem, czy jest coś, co chciałabym i mogłabym ukryć, bo co ja mogę ukryć pod takim spojrzeniem?

Kiedy podaję mu talerz, czuję narastające wewnątrz napięcie, jakbym właśnie osiągała jakiś punkt kulminacyjny, po którym nastąpi albo pełne ulgi rozładowanie, albo eksplozja. Zaciskam zęby i próbuję opanować drżenie rąk. A on czeka i wiem, że czeka tak samo na posiłek, jak i na moją pomyłkę. Chciałby, żebym coś zepsuła. Jeśli nie dam mu powodu do wściekłości, będzie rozczarowany, choćby sobie tego nie uświadamiał, ale wtedy jego rozczarowanie rozejdzie się jakoś, rozpuści w jego ciele, osadzi cienką warstewką na mięśniach, a on skupi się na jedzeniu. Jeśli nie będzie mu smakować, na pewno cały ten osad się uwolni, oderwie ciemnym kłębem niczym muł od dna, gdy się zbyt gwałtownie postawi stopę.

Patrzę, jak łyżka zanurza się w gęstej cieczy wypełniającej talerz, jak zagarnia porcję, jak wędruje w górę, jak odrywa się od niej kropla, spadająca z powrotem, tak jakby cząstka zupy chciała odwlec swój ostateczny moment, oddalić się od jego ust; widzę, jak wargi zacieśniają się przy czubku łyżki, jak zasysają zawartość do ust. Patrzę, czekam. Ruch policzków, widoczna praca żuchwy.

Co się tak patrzysz?

Czy smakuje.

Jeszcze jedna łyżka i jeszcze jedna, ruch policzków, widoczna praca żuchwy, mlaśnięcie.

Niezłe.

Spływająca na mnie ulga jest tak obezwładniająca, że muszę się oprzeć o blat.

Cieszę się, kochanie.

Jak chcesz, to potrafisz.

Wraca do jedzenia, z łokciami opartymi o blat, rozlany, ciężki. W domu jest cicho, tylko coraz dźwięczniejsze uderzenia łyżki o dno talerza i mlaśnięcia wdzierają się w tę ciszę: dzyń, mlask, dzyń, mlask, ale nie wdzierają się głęboko, bo ta cisza jest zbyt gęsta, zbyt nieprzenikalna. Tymczasem on je. Zasysa kolejne porcje zupy. Myślę sobie, że pająki też tak jedzą. Wysysają. Wstrzykują truciznę z enzymem, który rozpuszcza wnętrzności ofiary i taką papkę wyciągają, zostawiając chitynową wydmuszkę. I też rozsiadają się tak szeroko, tak ciężko, sieci uginają się pod ich ciężarem jak czasoprzestrzeń wokół czarnej dziury. Jak wokół niego.

Idę popracować. Nie przeszkadzaj mi, za godzinę zejdę na drugie.

Wstaje od stołu i wychodzi. Idzie powolnym krokiem na tych swoich długich nogach, które ostatnio wydają mi się dłuższe niż wcześniej, jakby urósł, jakby zmieniły się jego proporcje. Zabieram talerz ze stołu i biorę się za mycie. W kącie, obok okna, za którym rozlewa się szary, pusty pejzaż, pająk tka sieć. Wstrzymuję oddech i czując wyrastające na plecach lepkie krople potu, owijam dłoń ściereczką i zgniatam go, zagarniam palcami, a potem – nie patrząc nawet na to, co znajduje się w ściereczce – podkładam dłoń pod strumień bieżącej wody.

Nie mówi mi, nad czym pracuje. Idzie na strych, tam ma jakieś swoje przyrządy, jakieś swoje narzędzia, jakieś urządzenia. Kiedy staję w korytarzu prowadzącym do pomieszczenia, w którym pracuje, widzę tylko jaśniejącą kreskę światła pod drzwiami, ale nic nie słyszę. A czasami zamiast tego światła widzę jedynie czerń, absolutną ciemność, i nie wiem wówczas, czy położył się spać, czy wychodził, czy może robi coś, co wymaga ciemności. Próbowałam go kiedyś zapytać nie twój problem, nie zrozumiesz nawet, ale bezskutecznie. Pod żadnym pozorem nie wolno mi wchodzić do tamtego pokoju na strychu. Jeśli mam mu przeszkodzić, muszę najpierw zapukać i zaczekać, aż odpowie. Jeśli nie odpowie, muszę odejść. Albo – jeśli sprawa jest poważna – zaczekać. Czasami czekam tak bardzo długo, aż zapadnie noc i ciemność na zewnątrz zrówna się z ciemnością wewnątrz.

* * *

Pająki pojawiły się krótko po tym, kiedy uderzył mnie pierwszy raz.

Poszliśmy do jego znajomych i – jak powiedział w drodze do domu – śmiałam się tam zbyt głośno, zbyt wyzywająco jak jakaś kurwa łowiąca klienta, wstyd mi tylko przyniosłaś. Ten mój śmiech był poza jego kontrolą, zaskoczył go przy mnie nigdy się tak nie śmiałaś i kiedy nagle zderzyłam się z dezorientującą myślą, że moje dobre samopoczucie tamtego wieczoru było dla niego afrontem i powiedziałam, czując wzbierający we mnie wir zagubienia i jednocześnie chcąc żartem rozładować napięcie, że sam mógłby czasami spróbować mnie tak rozbawić już ja cię, kurwa, zaraz rozśmieszę, właśnie wtedy jego otwarta dłoń wylądowała na moim policzku.

Śmieszne?

Ale co ty?

I jeszcze raz, ta sama dłoń na tym samym policzku.

Śmieszne? Do śmiechu ci teraz? Wesoło?

Potem mówił, że tamtego wieczoru za dużo wypił, że nerwy w pracy, że źle znosi przeprowadzkę, która kosztowała nas dużo pieniędzy i dużo zdrowia, że w tym domu czuje się jeszcze obco i to wszystko razem, ta kumulacja, spowodowała, że zrobił to, co zrobił, że coś w nim pękło, coś, co narastało od dawna, powoli, coś, czego chyba sam nie zauważał. Przepraszał, przepraszał, przepraszał.

Pewnego dnia, kiedy już powoli dochodziłam do siebie po tym – jak wówczas myślałam – incydencie, w jednym z pomieszczeń w piwnicy zdzierałam ze ścian starą okładzinę z dykty. Kiedy szarpnęłam jeden z paneli, ten ze skrzypieniem oderwał się od listwy mocującej, odsłaniając jakąś ciemną plamę, która po chwili zniknęła, jakby tworzące ją punkty rozpierzchły się we wszystkie strony. Zaklęłam i włączyłam mocniejsze światło. Wtedy zaczęłam je zauważać.

Zrazu niewielkie, jakby dopiero wyklute, kryjące się w ciemnych zakamarkach domu, zaczęły wzrastać i powoli obejmować go we władanie. Znajdywałam je coraz dalej od piwnicy: na schodach, w salonie, w łazience, w kuchni, w sypialni. Zdarzało mi się widzieć osiem chudych, czarnych nóg, powoli skradających się po półce z żywnością, między słoikami w spiżarni, ale także w szafach z ubraniami, szufladach z bielizną. Pajęczyny zaczynały rozrastać się za telewizorem, między ścianą a sofą, w szafce z kosmetykami, w garderobie na długo niezakładanych ubraniach.

Tymczasem on wracał do domu coraz bardziej milczący i coraz częściej to milczenie stawało się antraktem między jadowitymi uwagami i sarkastycznymi komentarzami. A to było tylko preludium do tego, co działo się później.

* * *

Jest już noc, a on jeszcze pracuje. Nie zszedł na dół. Oglądam w łazienkowym lustrze duży siniec, rozlewający się na czole. Myślę, że będę musiała go ukrywać umaluj się, jak ty do ludzi chcesz wyjść, wstyd mi zrobisz albo wymyślić jakąś kolejną bajkę, kiedy ktoś zapyta.

Och, w domu jest tyle rzeczy do wyremontowania, ciągle coś spada.

Śmieszna sprawa: sama siebie uderzyłam drzwiami. Odwróciłam głowę i pociągnęłam za klamkę i jakoś tak się stało, niezdara ze mnie.

Kiedy wychodzę z łazienki, jego jeszcze nie ma. Wiem, czego będzie się domagał i ta myśl sprawia, że kamienieję. A więc nie czekając, aż usłyszę, jak zbliża się do sypialni, gaszę światło i naciągam kołdrę. Odwracam się na bok i wbijam spojrzenie w ścianę. Tak, zasnę. Tak, zasnę.

Potem słyszę, że się zbliża. Ciężkie, dudniące kroki są coraz głośniejsze, rozbrzmiewają w całym korytarzu, dążąc w swoim rytmicznym crescendo do chwili, gdy głośno otworzą się drzwi. Tak właśnie robi: albo głośno otwiera drzwi, jeśli wcześniej je zamknę, albo głośno zamyka, jeśli zostawię uchylone. Na tyle głośno, aby mieć pewność, że tylko udaję, że śpię. Mimo to wciąż mam zamknięte oczy i nie widzę, jak idzie przez sypialnię.

Po chwili materac ugina się po drugiej stronie, czuję ten ciężar, jak głaz, od którego posłanie aż faluje. Zaciskam mocniej oczy. Czuję, jak przysuwa się do mnie, jego oddech owiewa mój kark. Jego brzuch i klatka piersiowa przylegają do moich pleców.

Przepraszam za dzisiaj, trochę mnie poniosło.

Nic nie mówię, nie ruszam się. Chciałabym nie oddychać. Chciałabym, żeby nie czuł, że drżę.

Rozumiesz, nerwy.

Milczę. Czuję, że jest coraz bliżej, a w zasadzie coraz mocniej, bo nie może być już bliżej. Jakby chciał zepchnąć mnie z łóżka albo zgnieść. Jego ręka obejmuje mnie.

Nie bądź taka.

Zaciskam mocno oczy. Oddycham ciężko, głęboko. Sztywnieję. Czuję suchość w ustach, jakbym zmieniała się w ludzki wiór.

Wynagrodzę ci, spodoba ci się, zobaczysz.

Nie obejmuje mnie już, ale w tej samej chwili, gdy podnosi rękę, zaczynam czuć, że coś zdecydowanie, brutalnie zsuwa z moich bioder spodnie od pidżamy.

Proszę, nie. Nie dzisiaj.

Daj spokój.

Jego głos jest chrapliwy, lepki. Czuję jego usta na karku. Jego ostry zarost drapie mnie. Drżę. Wargi błądzą wzdłuż szyi, za uchem, twarde, suche. Zaciskam powieki. Próbuję go chwycić za rękę. Wydaje mi się twarda, jakby obleczona czymś sztywnym, z czego wyrastają grube, ostre włosy. Wiodę palcami wzdłuż przedramienia, ale tam, gdzie powinna być dłoń, ono ciągnie się dalej, jakby było o wiele dłuższe. Pełzające ruchy warg na karku niczym ruch szczękoczułek, jakby w poszukiwaniu miejsca, gdzie najlepiej wstrzyknąć jad. Może już to zrobił? Na pewno to zrobił, nie mogę się ruszyć, nie mogę oddychać, duszę się, duszę, duszę.

Trochę entuzjazmu, co? Będzie ci dobrze. Narzekałaś kiedyś?

Zaciskam powieki. Wciągam głęboko powietrze, jakbym musiała walczyć z mięśniami klatki piersiowej. Usiłuję stłumić drżenie. Wiem, dobrze wiem, że wszystkie somatyczne oznaki przerażenia on uważa za znaki uległości i podniecenia. Jego ręka… To, co jest ręką, oplata się wokół mojego uda i odchyla je do góry. Zaciskam powieki. Ruch szczękoczułek na moim karku, mdły oddech owiewający mój kark. Jestem napięta jak cięciwa, jestem mokra od potu, jakby uciekała ze mnie cała woda, moje serce uderza, jakby należało do jakiegoś innego, znacznie większego zwierzęcia, i tak chce mnie rozerwać od środka, a z każdym uderzeniem pod powiekami pojawia się czerwona poświata, która pulsuje zgodnie z rytmem fal bólu w mojej głowie.

Przestań, proszę.

Zawsze się musisz tak droczyć?

Boję się ruszyć, boję się odwrócić, boję się, że jeśli to zrobię – jestem pewna, że jeśli to zrobię – zobaczę wbite we mnie kilka par oczu, uderzające o siebie szczękoczułki, oplatające mnie odnóża i tłusty, czarny odwłok. Chcę wyć z przerażenia, ale nie mogę, wydaję z siebie jedynie cichy jęk, kiedy czuję, że wnika we mnie coś twardego, że wpycha się we mnie jak nóż i rozdziera mnie od środka. Gdybym mogła otworzyć oczy, zobaczyłabym jedynie własne bielejące w ciemności kłykcie na zaciśniętej pięści. Próbuję o tym myśleć, o bielejących w ciemności kostkach dłoni. Jego ciężki, mdły oddech przyspiesza, długie sapnięcia niosą ze sobą strumienie powietrza, które wlewają się w moje ucho. To, co trzyma mnie za udo, ta sztywna, długa struktura, nie zwalnia uścisku. A jego odwłok przyspiesza ruchy i to coś obrzydliwego we mnie też przyspiesza, panoszy się, coraz głębiej, coraz boleśniej, aż w końcu nagle przestaje.

Chitynowa sztywność zdaje się ustępować. Zaciskam mimo to oczy. Odwłok odkleja się ode mnie. Odnóża się odplątują. Nie czuję już szczękoczułek błądzących po szyi. Coś lepkiego wylewa się ze mnie i na myśl o tym chce mi się wymiotować. Drżę, trzęsę się, jakby toczyła mnie febra.

Jesteś beznadziejna. Gdybym wziął dwa plastry mięsa i przywiązał do żeberek kaloryfera, to okazywałyby mi więcej uczucia.

Moja poduszka jest mokra. Od potu, od płaczu. On śpi, już chrapie. Gdybym tylko miała odwagę, zabiłabym go teraz, właśnie teraz. Zarżnęłabym. Gdybym miała odwagę. Gdybym była się w stanie ruszyć. Gdybym była kimś innym.

* * *

Rano dom jest cichy i zimny. Szarość wlewa się przez okno, osiada grubą warstwą na ścianach i przedmiotach. Patrzę w sufit i delikatnie, jakbym bała się, że znajdę obok siebie minę przeciwpiechotną i spowoduję eksplozję, badam ręką posłanie. Nie ma go. Wyszedł już. Jest za to pająk, który wspina się po ścianie. Długie, czarne nogi powoli odmierzają kroki, niosąc tłustą, czarną kropkę.

Kiedy byłam mała, nie bałam się pająków. Myślę, że to śmieszne, bo wydaje mi się, że jestem w stanie przypomnieć sobie chwile, gdy widywałam te stworzenia i na przykład łapałam w puste pudełko od zapałek i wynosiłam z domu, wyrzucałam na balkonie. Rozsuwałam pudełko i mówiłam coś niedorzecznego, na przykład:

Pa, pa, panie pająku!

Stukałam koniuszkiem palca w kartonik, odwracając go dnem do góry. Nigdy nie udawało mi się dostrzec upadku pająka, ale pudełko zawsze było puste. Dopiero później zaczęłam się zastanawiać, czy to oznacza, że pająk tak szybko wypadł, że nie zauważyłam go, oślepiona światłem otwartej przestrzeni, czy że – być może – przechytrzył mnie i tak naprawdę nigdy go nie złapałam.

Myślę, że to śmieszne, ponieważ w moich wspomnieniach nie boję się pająków. Moja pamięć jest wolna od lęku. Kiedy uciekam w minione, kiedy minione do mnie przychodzi, obrazy i skorelowane z nimi odczucia nie są w żaden sposób naznaczone lękiem. Czy zatem powinnam w nich poszukać… W nie uciec? Kto to wie? Dlaczego w ogóle zaczęłam bać się pająków? Być może był to film przyrodniczy, pokazujący polowanie jakiegoś większego gatunku. Być może przypadkowy kontakt z pająkiem, gdy wplątał się w moje włosy albo gdy ugryzł mnie i spowodował ból. Kiedy obojętność przemienia się w niechęć, kiedy niechęć przemienia się w obrzydzenie, a obrzydzenie przeradza w lęk? Od obojętności do lęku przecież jest daleka droga, a ja – tak mi się wydaje – nie umiałam dostrzec, jak zmienia się we mnie gradient emocji, jakie żywię wobec tych zwierząt.

Kiedy przemierzam długie korytarze naszego wielkiego, pustego domu, odruchowo wypatruję ich i liczę. Są miejsca, które upodobały sobie szczególnie, na przykład zawsze tłumnie nawiedzają łazienkę i toaletę. Ilekroć rozbieram się, aby wziąć prysznic albo załatwić potrzebę fizjologiczną, dławi mnie myśl, że z odpływu albo spod kołnierza muszli wychyną te czarne kreski, a ja nie zauważę ich albo zauważę zbyt późno. Wzdrygam się na samą myśl, po czym, zanim pójdę zjeść śniadanie, ze schowka wyciągam odkurzacz i zbieram to, co udało mi się zauważyć. Worek odkurzacza jest pełen pająków i zastanawiam się, czy któremuś z nich udało się przeżyć tę gwałtowną, huraganową podróż w ciemność.

Zjeść śniadanie… Dopiero gdy ostatni pająk znika w rurze, zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo absurdalna jest to myśl i pragnienie. Uświadamiam sobie, że przecież nie jestem głodna, że myśl o jedzeniu budzi we mnie wstręt. Nie pierwszy raz zrobił to, co zrobił ostatniej nocy. Za każdym razem przeżywałam to poniżenie, to pełne fizycznego i psychicznego bólu zetknięcie z własną bezradnością pod jego postacią – bo to on jest całą moją bezradnością – ale za każdym razem, jak sądzę, trochę mniej. Jakby mnie samej było coraz mniej.

A tym razem czuję się tak, jakby stało się to pierwszy raz. Próbuję funkcjonować, ale dopiero po jakimś czasie dociera do mnie, że to tylko coś we mnie chce funkcjonować, podtrzymywać iluzję porządku, a ja, ta prawdziwa ja, jestem bezwładną, sponiewieraną lalką schowaną w głowie jakiegoś obcego ciała.

Ciało nie wykonuje nic ponad to, co potrzebuje, żeby przeżyć. Ciało je, ciało pije, ciało wydala, ciało biernie poddaje się przemocy, aby nie wzbudzić przemocy większego stopnia. Czy pozwoliłam się wygnać z mojego ciała, ograniczyć swoją własną przestrzeń w tym ciele? Przecież kiedy myślę „ruch ręką”, ruszam ręką, kiedy myślę „chód” – idę. A jednak coraz mniej ciało do mnie należy, coraz bardziej do lęku. Przed nim, przed pająkami.

* * *

To, że jest wściekły, rozpoznaję już po sposobie, w jaki wchodzi do domu. Huk zatrzaskiwanych drzwi, po którym echo przelewające się przez korytarz jest jakby o ułamek sekundy zbyt długie, zbyt głębokie. Jakby w tym echu ukryło się coś jeszcze; coś, co mknie przez korytarze i pokoje, jakaś dziwaczna fala, która delikatnie tłumi światło i kolory. Kiedy się przetoczy, po wnętrzu rozlewa się cisza. Są dwa rodzaje ciszy na tym świecie: ta, którą pragniesz zagadać i ta, którą panicznie boisz się przerwać. Cisza jak naciągnięta nogą linka podłączona do zapalnika bomby, cisza napięta jak sznurek zwalniający ostrze gilotyny. Podchodzę, aby go powitać.

Cześć, kochanie, co u cie…

Mija mnie, nawet nie spojrzawszy. Spuszczam wzrok. Fala, która przetoczyła się przez dom, teraz wraca i porywa mnie; czuję, jak drżę. Drżałam już wcześniej, ale dopiero teraz to sobie uświadamiam. Odwracam się powoli i idę tam, gdzie on poszedł.

Czy coś się stało?

Co?

Jesteś zły.

Daj jeść, głodny jestem.

Wszedłeś tak…

Jak, kurwa? O co ci chodzi?

O nic.

To co dupę zawracasz. Obiad.

Już.

Nie zrobiłaś.

Zrobiłam, już odgrzewam.

Odgrzewasz?

Tak.

Co ja, kurwa, jestem świnia?

Czemu świnia?

Menel jakiś, żeby mi dawać odgrzewane, może jeszcze do mikrofali wpierdolisz?

Sprzątałam, zrobiłam wcześniej.

Sprzątałaś, a upierdolone wszystko jak zawsze. Co ty robisz, jak ty sprzątasz, to ja nie wiem.

Daj spokój.

Nie wkurwiaj mnie.

Co się stało, widzę, że jesteś zły.

Chuj cię to interesuje.

Drżącą ręką sięgam po chochlę. Podnoszę pokrywkę garnka. Wkładam warząchew. Nabieram zupę i próbuję za wszelką cenę zignorować pająka, który idzie po ścianie w stronę okapu,

który idzie po blacie kuchennym między butelką wody i deską do krojenia,

który idzie po ramie okiennej,

który idzie,

który,

który…

Zamykam oczy i próbuję oddychać, opanować to serce, ten cudzy, obcy kawał ścierwa we mnie, tę wściekłą, rozszalałą turbinę. To sponiewierane coś, czym jestem, coś zamknięte w obcym ciele, w obcej głowie, próbuję opanować ciało, ale ciało nie zna potężniejszego pana niż lęk, więc mój głos… Mój głos jest niesłyszalny dla mojego ciała.

Długo będziesz tę zupę nalewać? To takie skomplikowane? Potrzebujesz zrobić studia?

Chochla zatrzymuje się wpół drogi, bo trudno mi opanować drżenie ręki, bo trudno mi udać, że nie widzę, nie widzę, nie widzę pająka, który właśnie powolnym krokiem wpełza na brzeg talerza i po chwili zatrzymuje się na samym jego środku.

Dmucham kącikiem ust, żeby on nie zobaczył, żeby spłoszyć, żeby to nie trwało zbyt długo.

Idź pająku, proszę, idź, odejdź, spierdalaj, idź, sio, idź, spierdalaj…

Co ty tam bełkoczesz? Ile mam czekać, kurwa, cały dzień miałaś!

Wstrząs, jak uderzenie napięcia, lekkie porażenie prądem. Odchylam dłoń, zmieniam kąt, chochla przechyla się i jej zawartość powoli wlewa się na talerz. Pająk ginie pod grubą warstwą gęstej, gorącej zupy, jak pod magmą. Mimo to wiem, że tam jest. Jego długie, kreskowate kończyny. Jego odwłok. A on pyta:

Sam mam to zabrać czy co?

Już.

Co się tak trzęsiesz? Wrzeszczę czy co?

Już, proszę, nie denerwuj się, już.

Zamykam oczy i podaję mu talerz. Nieważne, że nie zaszczyca mnie spojrzeniem, tylko wbija wzrok w parującą powierzchnię, jakby to ona była ważniejsza ode mnie. Nie, przepraszam, przecież ona jest ważniejsza, przecież to, co ważniejsze, bierze się z tego, co pomniejsze, a właśnie tak powstaje zupa: z warzyw, mięsa i pracy. Tego pająka tam nie ma, nie ma, nie ma. A on bierze łyżkę i unosi do ust.

Kurwa!

Cisza. Czekam w niej, tonę, duszę się.

Mam się tym spalić, sparzyć, czy co?

Chciałam, żebyś miał ciepłe, zimno jest.

Czekać jeszcze będę teraz, aż to ostygnie, kurwa.

Wszystko robię źle.

Daj wody, zimnej!

Nalewam. Podaję. Myślę o pająku, ugotowanym w gęstej brei. O pająku, którego on zaraz weźmie do ust. Czy zauważy odnóża wystające ponad powierzchnię cieczy? Czy zewłok wychynie jakoś, gdy nabierze go na łyżkę? Wiem, że będę obserwować każde podniesienie łyżki do ust, jakbym wyczekiwała eksplozji. A potem będę czekać, na którym etapie tej drogi on zauważy. I co zrobi (ja pierdolę, co to, kurwa, jest, co to za chujstwo tu pływa, ocipiałaś, co ty mi dajesz, kurwa), jak zareaguje, jak okaże mi swoje niezadowolenie, wściekłość, niedowierzanie (chciałaś mnie, kurwo, otruć tym gównem czy co, tak ci źle ze mną), rozczarowanie?

Siadam naprzeciw niego. Uśmiecham się. Uśmiecham się tak, jakby był to kolejny radosny, zwykły dzień. Dzień, o jakim marzyłam, którego wyobrażenie tyle książek i filmów wepchnęło mi do głowy. Dzień prostych radości, dzień banałów, które sycą aż po najgłębsze włókno nerwowe. Wspólny obiad, rozmowa, odpoczynek, wspólne milczenie pełne zrozumienia. Wspólny czas. Ta dziwna chwila we wszechświecie, gdy atomy tworzące jego i moje ciało współgrają, gdy zachodzą w nas te same reakcje chemiczne, wyzwalające te same odczucia, te same wrażenia. Nie. Ten czas też jest wspólny, tylko inaczej. Tu nie ma identyczności, choć jest adekwatność. Moje przerażenie jest adekwatne do jego wściekłości. Moja panika jest adekwatna do jego rozczarowania. Jego.

„Jego” to słowo klucz. Jego rozczarowanie, choć moja porażka. Jego złość, choć mój żal. Wszystko, co robię, co myślę, definiuję przez ten jeden zaimek, i nawet swój strach – drżenie, napięcie, przyspieszony puls – rozumiem tylko wtedy, gdy mam punkt odniesienia w postaci jego zachowań. Nie rozpoznam moich uczuć, jeśli nie odbiją się w lustrze jego reakcji. Nie ma mnie bez niego. Teraz widzę te gesty i mikrogesty, to subtelne drżenie mięśni twarzy, to wychylenie do przodu, oparcie łokciami o blat, lekko opadłą dolną szczękę, ten skupiony, choć nieobecny wzrok i z tych elementów buduję siebie, własną odpowiedź, własne odczucia. Bez nich nie ma mnie. Tego mnie nauczył, do tego mnie doprowadził.

Z powierzchni zgarniaj i z brzegu, będzie chłodniejsze.

Wiem przecież.

A potem powoli, powoli, zjada. Nic nie mówi. Nie zauważa żadnego pająka. Każdą łyżkę wypełnioną zupą, w której pływają grubo krojone kawałki warzyw i kasza, dokładnie przeżuwa. Ale nic nie mówi. Po chwili talerz jest pusty i wiem, wiem, że ten wstrętny pajęczak jest teraz w nim. Choć bardzo chcę, nie potrafię powstrzymać w sobie myśli o grubych, czarnych odnóżach i obłym odwłoku miażdżonych przez zęby, spadających wraz z potrawą przełykiem do żołądka. Mdli mnie. Zasłaniam usta ręką. Odbija mi się.

Co? Źle się czujesz?

Uśmiecham się mimowolnie, bo zdaje mi się, że słyszę w tych słowach jakąś troskę. Schylam głowę i kręcę nią, trzymając wciąż dłoń przy ustach.

Nic, w porządku, piłam kefir, zanim przyszedłeś, może za szybko wypiłam.

On kiwa tylko głową. Przyjął do wiadomości.

Muszę popracować, znowu terminy, rozumiesz.

Czasami myślę sobie, że on wie, w chwilach dotknięć czegoś, co można nazwać autorefleksją: przebywanie ze mną znacząco zwiększa ryzyko nieprzyjemnych zdarzeń. Chciałabym wierzyć, że zamyka się w swoim pokoju nie dlatego, żeby nie spędzać ze mną czasu, tylko dlatego, że zbyt dobrze wie, jak to się dla mnie skończy. Więc kiwam głową ze zrozumieniem.

Masz ważne rzeczy do zrobienia.

No właśnie.

Wstaje od stołu i odchodzi. Wysoki, chudy. Nie mogę przestać myśleć o pająku w nim.

* * *

Ta myśl opanowuje mnie do tego stopnia, że nie udaje mi się żadna czynność, którą zaplanowałam sobie na wieczór. Nie mogę czytać. Oczy prześlizgują się po tekście, kolejne zdania znikają we mgle niepamięci i co chwilę łapię się na frustrującej myśli, że przekartkowałam bezwiednie kilka stron, ale nie mam najmniejszego pojęcia, co właściwie przeczytałam. Tylko ten pająk w nim, w mojej głowie. Myśl, że być może przeżył kąpiel we wrzątku, żarna zębów i zanurzenie w kwasie żołądkowym i teraz, w wewnętrznej ciemności mojego męża, krąży. Albo próbuje budować sieć. Czeka. Żywy, niezniszczalny, wysysa na wpół strawioną breję z jego układu pokarmowego. Dobrze mu w tej miękkiej, organicznej ciemności, w tym cieple. Ta myśl o pająku wypycha wszystkie inne myśli, usuwa je ze mnie tak, jak pająki usuwają ze swoich sieci wyssane truchła ofiar.

Próbuję oglądać telewizję.

Rozwiązywać krzyżówki.

Ćwiczyć.

Wszystko na nic. Pająk w nim, we mnie.

I wtedy, jakby w odpowiedzi na moje myśli, zza sofy wyłania się kolejny.

Wydaje mi się większy niż inne. Zdecydowanie większy. Widzę go dobrze z daleka. Idzie powoli, jakby bezwstydnie, przez środek pokoju, w stronę korytarza. W chodzie pająków jest zarówno pokraczność, jak i niebywała precyzja. Patrzenie na jego ruch sprawia, że znowu mnie mdli, a jednak nie mogę oderwać wzroku. Wstaję i podchodzę, ale zachowuję bezpieczną odległość. A on idzie, niezrażony, prosto na korytarz. Powoli, jakby był u siebie. Zresztą… Przecież jest u siebie. Wyrósł duży, silny, musiał przetrwać wystarczająco długo, czyli na tyle oswoić i opanować przestrzeń, że być może – a nawet z pewnością – czuje się tu o wiele pewniej niż ja. Idzie, a ja za nim.

Dokąd mnie prowadzisz?

Jego osiem nóg skręca w stronę schodów do piwnicy i po chwili znika w ciemności nieoświetlonego zejścia.

Włączam światło i idę za nim. Skąd w tym domu wziął się taki duży pająk? Gdzie się uchował? Czym się wykarmił?

Widzę to wyraźnie, już przeczuwam. Idzie do pomieszczenia, w którym odkryłam ich kolonię. Tam go zgładzę. Pozbędę się. Przestępując korytarzem, chwytam stojącą luzem deseczkę, pozostałość po remoncie.

Drżę. Czuję to wyraźnie w sobie, czuję to przerażenie, które mnie wypełnia, to obrzydzenie, które sprawia, że odkąd się pojawiły w moim życiu, żołądek nieustannie próbuje odwrócić się na lewą stronę. Nienawidzę ich. Nienawidzę.

Pająk skręca tam, gdzie spodziewałam się, że skręci. Wchodzi w szparę pod drzwiami i tracę go z oczu. Odkąd się wprowadziliśmy, te pokoje są puste, nic w nich nie urządziliśmy, w żaden sposób ich nie zagospodarowaliśmy. Z czasem wypełnią się rupieciami, obrosną w brud niepotrzebnych przedmiotów. Często myślę – kiedy on mnie poniża, kiedy bije – że kiedyś sama stanę się jednym z tych przedmiotów, kolejnym gratem na całej kupie połamanych, zużytych rzeczy. A potem przywalą mnie kolejne śmieci, te odciski, którymi znaczy się upływ czasu. Myśl o tym sprawia, że buzuje we mnie wściekłość, wzbiera rozpacz.

Staję przed drzwiami i pociągam za klamkę. Skrzydło uchyla się, odsłaniając ciemność. Wydaje mi się, że ją słyszę. Słyszę tę ciemność. I widzę jej poruszenia. Ruch tysięcy odnóży składający się w szmer, w niemal niedostrzegalne pełganie jednolitej masy czerni.

Coś upada na beton. Długie, głębokie echo przenika korytarz. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że to deseczka, która wypadła mi z dłoni. Ciemność, podrażniona wlewającym się do pokoju światłem, zaczyna wrzeć. Jestem teraz wyłącznie biciem mojego serca, jestem potokami śliny, które wzbierają w moich ustach, jestem tępym bólem gdzieś z tyłu głowy, jestem odczuciem zimna, gdy mokrymi plecami opieram się o ścianę. Powinnam zamknąć te drzwi, ale nie potrafię nawet wyprostować ręki. Mogę tylko próbować odwrócić się i uciec. Więc uciekam, czując, że stałam się nagle stokroć cięższa – moja ucieczka od tej ciemności jest powolna, zbyt powolna, a moje kolana uginają się tak, jakby nagle zostały zaskoczone ciężarem, który przyszło im dźwigać.

Cokolwiek się zdarzy, muszę iść po niego. On to musi, musi, musi, zobaczyć, może w końcu (przestań pierdolić w kółko o tych pająkach, nie masz nic lepszego do roboty) zrozumie, jak poważna jest sytuacja. Będzie trzeba wezwać pomoc, jakąś firmę, zrobić dezynsekcję, to się wreszcie musi skończyć, a kiedy się skończy i pająki znikną, między nami też się poprawi, wiem to teraz, wierzę, jestem przekonana, usunięcie pająków to sprawa życia i śmierci, to fundament dla przyszłości, to się musi, musi, musi, w końcu stać.

Wbiegam niemal na górę, pod drzwi jego pracowni. Dom pulsuje w rytmie mojego serca. Jego betonowe zimne ściany, jego szarość, jego beznadziejny smutek. Uderzam pięścią.

Chodź, proszę, one są tu znowu.

Ale nie odpowiada mi nic poza ciszą.

Proszę, na dole jest cała cholerna kolonia, trzeba gdzieś zadzwonić.

Nic.

Wyobrażam sobie, jak skłębiona ciemność z piwnicy rozpełza się po całym domu. Jak powoli, setkami tysięcy odnóży, pochłania kolejne powierzchnie, jak szuka sobie przytulnych kątów.

Otwórz, do cholery, błagam otwórz, chodź, zobacz to, proszę, kurwa, posłuchaj mnie chociaż raz.

Ale nic się nie dzieje. Nie odpowiadają mi żadne kroki, żadne westchnienie pełne zniecierpliwienia, żadna wiązanka przekleństw. Czy wyszedł gdzieś, kiedy byłam w piwnicy? Nigdy nie wychodził.

Naciskam delikatnie klamkę. Drzwi otwierają się bez choćby najcichszego szmeru. Jakby przesuwały się w powietrzu. Za nimi jest wielkie, ciemne pomieszczenie. Ani jednej zapalonej lampki. Gdzie on tu się ukrył, co tu w ogóle robi? Nigdy tu nie byłam. Nigdy mnie nie wpuścił. Nie pokazał tego swojego świata. Urządzał wszystko sam, tak mówił. Wchodzę więc w tę przestrzeń, w tę obcą przestrzeń, która wyrosła w moim domu, i wołam go cicho, szeptem, błagalnie. Jedyne światło dochodzi z zewnątrz, ze schodów. Moje kroki na drewnianej podłodze wzbudzają skrzypienie.

Przepraszam, wiem, że się wściekniesz, ale musisz mi pomóc, proszę.

Zatrzymuję się, gdy w tej ciemności, rozjaśnionej jedynie dalekim blaskiem płynącym z korytarza i szarą poświatą umierającego dnia, która sączy się przez okno dachowe, zaczynam widzieć coś, co wprawia mnie w osłupienie. Z wnęki w ścianie wystaje kształt, podłużny, lekko połyskujący. Gładki, ale poznaczony pojedynczymi, grubymi kreskami. Segmentowany. Jakby coś wielkiego czekało w tej wnęce, aż podejdę bliżej.

Pająk w nim.

Pajęcza noga porusza się powoli, jakby to coś poprawiało swoją pozycję. Mimowolnie wydaję z siebie jęk zgrozy i zaczynam się wycofywać. Złudzenie, któremu uległam tamtej nocy, gdy mnie gwałcił, nie było złudzeniem, nie było wyłącznie metaforą chwili. Muszę uciekać, ucieknę, ucieknę, ucieknę, odejdę stąd na zawsze, wezmę tylko dokumenty i pieniądze, i już nigdy więcej tu nie postanie moja noga, wymażę to miejsce i ten czas z pamięci, będę udawać, że nigdy ich nie było, będę okłamywać samą siebie, aż w końcu w to uwierzę, aż w końcu będę…

Kto ci, kurwa, pozwolił tu wchodzić, mówiłem przecież…

Coś spada na mnie, coś ciężkiego i twardego. Kątem oka dostrzegam, że tego, co było we wnęce, już nie ma. Gdzie jest? A potem kolejne uderzenie pozbawia mnie przytomności.

Na chwilę. Kiedy otwieram oczy, czuję jedynie piekący ból na policzku. Nie mogę oddychać, coś zatkało mi nos. Odwracam się na bok i wtedy czuję, jak z nosa, z ust wylewa się porcja krwi.

Pytałem, kto ci, kurwa, pozwolił?

Pająki.

Mówię.

Pająki w piwnicy.

Ja pierdolę, jesteś psychiczna, pojebana jakaś, ale chuj mnie to obchodzi, po co tu włazisz bez pytania?

Bo musisz zobaczyć, one się zalęgły w piwnicy.

Siada przy mnie, przydusza kolanem. Nachyla nade mną, a ja zamykam oczy, bo nie mogę, bo zbyt się boję tego, co mogłabym zobaczyć.

Pająki, powiadasz, wcale mnie nie szpiegujesz, co?

Proszę, przestań.

Jesteś pierdolnięta z tymi pająkami, ale ja cię, kurwa, wyleczę.

Słyszę, jak coś chrzęści na podłodze obok. Zza uchylonych powiek dostrzegam, jak jego palce szukają czegoś na deskach, jak łowią coś, a potem chwytają.

Otwórz gębę.

Co?

Przewraca mnie jednym pchnięciem na plecy. Wydmuchuję z nosa krzepnącą krew, z trudem łapię oddech. I widzę, jak trzyma nad moją twarzą to, co zabrał z podłogi. Niewielki odwłok i przebierające w powietrzu odnóża.

Otwórz gębę, mówię!

Błagam, nie!

Chwyta mnie drugą dłonią za twarz i mocnym uściskiem rozchyla mi usta. Pająk jest coraz niżej. Próbuję krzyczeć, ale tylko pisk wydobywa się ze mnie, pisk i krew, i przerażenie.

No, patrz, jaki ładny pajączek.

Nie mogę nawet poruszyć głową. Czuję, jak odnóża łaskoczą moją wargę. A potem dłoń opada na moje usta, a to, co trzymały palce, ląduje między moim językiem a podniebieniem. Próbuję wypchnąć, wypluć, ale on zatyka mi usta.

Wiesz, kurwo, co to jest?

Próbuję się wyrwać, ale nie mogę, więc jedynie eksploduję krzykiem, tłumionym przez jego dłoń, eksploduję łzami i serią spazmów. Wszystko kłębi się we mnie, drży, jakby organy odrywały się i przemieszczały wewnątrz, jakby każdy z nich w tym przypływie przerażenia zyskał autonomię i próbował uciekać samodzielnie. Każdy organ, każdy mięsień, jakby moje ciało przestało być jednym ciałem.

To jest, kurwo, szczepionka na twoje zjebane strachy.

* * *

Powszechnie uważa się, że choroba psychiczna to anomalia, zakłócenie, degeneracja normy. I że trzeba ją zwalczyć, aby pacjent poczuł się dobrze, aby znów mógł funkcjonować. Ale są też tacy, którzy twierdzą wprost przeciwnie: że choroba jest w gruncie rzeczy stanem normy, a szaleństwo to nic innego niż tarcie pomiędzy naturalną właściwością człowieka a zestawem reguł, wedle których funkcjonuje rzeczywistość. Uważają, że leczyć człowieka, eliminować jego chorobę, to okaleczać go, docinać, przykrawać tak, aby zmieścił się w zakresie norm. A przecież – mówią – nie na tym polega leczenie, by pacjenta okaleczać. Człowiek wszak powinien czuć się dobrze sam ze sobą. A jeśli tym, co definiuje jego jestestwo, jest sposób, w jaki odbiera świat, wówczas jedynym możliwym rozwiązaniem jest sprawić, by obłęd mógł złapać oddech, by mógł się rozwinąć, rozrosnąć i stworzyć sobie przestrzeń, w której normy zewnętrznego świata nie są w ogóle potrzebne. Tak znika tarcie, tak znika cierpienie.

Nie wiem, dlaczego była to pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, kiedy ocknęłam się w kałuży zasychających już wymiocin i moczu. Połamana, rozszczepiona, nie potrafiłam nawet skoordynować podstawowych ruchów i wiele razy upadałam, zanim udało mi się na czworakach wypełznąć z pracowni męża i doczołgać się do sypialni.

Nie było go nigdzie. Dom był ciemny, wygaszony, przerażająco cichy. Pełzłam przez te szare, lodowate korytarze, szukając schronienia. Kiedy dotarłam do łazienki, nie odważyłam się wstać, by spojrzeć w lustro. Zamiast tego weszłam do kabiny prysznicowej i odkręciłam wodę. Nie zdejmowałam nawet ubrania.

Zrazu lodowaty, a po chwili gorący deszcz spłukiwał ze mnie brud, powoli zmywał – a może tylko zagłuszał – cierpienie. Uspokajałam się, ciało odzyskiwało spójność i koordynację. Zdjęłam mokre szmaty i siedziałam tak naga przez długi, długi czas, obserwując, jak uderzające we mnie krople rozpryskują się, jak woda spływa po szybie kabiny. Siedziałam tak i już nie myślałam o niczym. Byłam pusta.

A potem wyszłam i położyłam się na łóżku, pozwalając, by cała woda, w którą wyszłam ubrana, wsiąknęła w narzutę. Być może zasnęłam, a być może nie. Myślę, że jednak nie, choć to, co zaczęło się dziać niedługo potem, było jak sen.

Poczułam dziwne mrowienie, które przeistoczyło się w ból. Ale nie był to ból nieprzyjemny, było w nim coś z uwalniającej się z wolna ulgi, jak wtedy, gdy pęka czyrak i ropa może się wreszcie wysączyć. Dotknęłam miejsca, gdzie bolało. Poczułam pod powierzchnią skóry coś twardego, napierającego od wewnątrz. I pomyślałam, że to dziwne, bo nie odczuwałam skóry jako swojej własnej tkanki. Tak jakby była jedynie czymś, co tłumi, przykrywa mnie. Czymś, co należy zedrzeć. I już wiedziałam, co boli: to nie napinająca się skóra, tylko coś, co było pod nią, niemogące się uwolnić. Sięgnęłam po leżący na stoliku nożyk, którym obierałam owoce, i delikatnie nacięłam. Przeciągnęłam ostrze od wysokości żeber aż po biodro. Nie poczułam nic. Za to gdy z rany wychynęła długa, segmentowana noga, a ja poczułam, że odzyskałam wreszcie możliwość poruszania skrępowaną kończyną, przeszyła mnie ulga i radość. Byłam zbyt oszołomiona, by czuć lęk. A może za dużo było już lęku w moim życiu i wykorzystałam cały jego zapas? Zachciało mi się śmiać. Dotykałam twarzy, dotykałam brzucha i piersi, i wszystko to wydało mi się czymś obcym, czego należy się pozbyć.

Więc powoli, przy użyciu noża, zaczęłam się pozbywać.

Moja pierwsza wylinka. Nareszcie dojrzałam. Wiedziałam, że potrzebuję teraz ciszy i spokoju. Powlekłam się, jeszcze niewprawna we władaniu wszystkimi kończynami, w ciche, ciemne miejsce. Zaczekam tam, aż okrzepnę. A później pójdę się posilić.

Chce mi się śmiać, choć nie mam żadnego organu, który pozwoliłby mi na śmiech. Więc śmieję się w duchu. Urosnę. Urosnę duża i silna, jak zawsze mówiła mi moja mama.

A kiedy on wróci do domu – a kiedyś wróci – będziemy mogli zacząć nasze pajęcze gody na nieco innych zasadach niż dotychczas.