Miasto i rzeka - Gunia Wojciech - ebook + książka

Miasto i rzeka ebook

Wojciech Gunia

4,0

Opis

Miasto i rzeka

Być może jesteś jednym z nich: ludzi, których dotknęła utrata. Jednym z tych, którzy na własnej skórze poznali, że życie to koszmar, który wypala na tobie czarne znamię. Uważaj, może ktoś kiedyś powie ci o tym mieście. Uczyni to szeptem, poprzez aluzję, jakby wyjawiał jakąś wstydliwą tajemnicę. Być może tam pojedziesz. Zobaczysz stare, rozpadające się kamienice i lodowatą rzekę, którą płyną zmarli. Płyną po to, byś mógł odzyskać to, co straciłeś. Płyną po to, abyś kiedyś mógł do nich dołączyć. Żebyś mógł zrozumieć, że nie ma takiej zbrodni, której nie popełnisz w imię tego, co naprawdę kochasz.

Droga zjednoczenia

Wstrząśnięty niespodziewaną śmiercią brata, młody mężczyzna podejmuje prywatne śledztwo. Kolejne tropy prowadzą w przeszłość, do dnia, kiedy ojciec rodu zniknął w tajemniczych okolicznościach. Co takiego odkrył jeden z braci, że zdecydował odebrać sobie życie? I co takiego odkrył ich ojciec? I gdzie przepadł? Kiedy mówią „nie oglądaj się za siebie”, mówią też o tym, abyś nie spoglądał w to, co minione. Bowiem przeszłość to otchłań – podejdź zbyt blisko, a pochłonie cię jej ciemność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 234

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (27 ocen)
10
8
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2017

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Wojciech Gunia, Miasto i rzeka, 2017

Copyright © Wojciech Gunia, Droga zjednoczenia, 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja i korekta: Anna Musiałowicz

Projekt okładki: Kornel Kwieciński

Grafika na okładce: Andrzej Masianis

Skład: Sandra Gatt Osińska

Wydanie I

ISBN: 978-83-66518-07-0

www.domhorroru.pl

Miasto i rzeka

W nocy zmęczonej

w nocy którą znienawidziłem

ciało łamie się rozsypuje i kiśnie

zanieczyszcza powietrze śpiącym zwierzętom

urąga niebu swoją beznadziejnością

w nocy z której nie można wyjść

w nocy duszonej ciemnością

wyję jak wygłodniały pies

Kazimierz Ratoń

1.

Opowiem ci wszystko.

Opowiem ci wszystko tak, jak pamiętam. Tak jak wiem, tak jak czuję. Będę opowiadał już zawsze i gdy tylko skończę, zacznę od początku. Może mnie usłyszysz. Uważam, że musisz to wiedzieć. Uważam? Nie uważam już nic. Tylko pragnę. Może robię źle, może powinienem tu zostać i zamilknąć. Ale z jakiegoś powodu sądzę, że to istotne. Konieczne. Więc będę mówił. Będę mówił. Może wiatr, może lasy i rzeki staną się moimi ustami. Może mnie kiedyś usłyszysz.

* * *

Było już bardzo późno, gdy dotarłem na miejsce, w dodatku nie mogłem mieć pewności, że recepcja hotelu, w którym zamówiłem pokój, przyjęła w końcu moje zlecenie, jak i też że ktokolwiek będzie w stanie zameldować mnie o takiej porze.

Zaparkowałem mój stary samochód na błotnistym spłachciu ziemi (hotel nie miał własnego parkingu, o czym uprzedzono mnie telefonicznie) tuż obok bulwaru wytyczonego wzdłuż rzeki, nieopodal której biegła też jedyna droga dojazdowa do tego miasta, zamknąłem oczy i wciągnąłem głęboko stęchłe powietrze wypełniające pojazd. Czułem się wyczerpany wielogodzinną jazdą tymi wszystkimi serpentynami, górskimi drogami wijącymi się wśród potężnych monolitów lasu, drogami wąskimi i ciemnymi, których połyskliwej od wilgoci, wężowej nawierzchni nie oświetlało żadne światło inne niż liźnięcia reflektorów auta i blask wyłaniającego się od czasu do czasu zza chmur księżyca. Czułem się wyczerpany i w tym obezwładniającym zmęczeniu, w tym przedsennym otępieniu zadałem sobie jeszcze raz pytanie o sensowność misji, której się podjąłem, o wykonalność zadania, jakie przed sobą postawiłem. O to, czy nie wprowadzono mnie w błąd, czy nie omamiono, nie oszukano. W końcu wysiadłem i w jednej ręce trzymając mapę, a w drugiej skromną walizkę, ruszyłem w stronę hotelu.

Wysoka kamienica, ukryta w na końcu tylnej, wąskiej uliczki stromo podchodzącej pod górę, była dostępna jedynie pieszo. Noc, wilgotna i zimna, wdzierała się w moje płuca i pod powieki, zaciemniając i tak już słabowite, nieliczne światła latarni. Na ulicach, które widziałem po raz pierwszy w życiu, panowała senna, lodowata martwota, jedynie gdzieniegdzie, w wysoko umieszczonych oknach ciasno przylegających do siebie, wysokich, starych kamienic, paliły się światła. Moje kroki, wybijające rytm zmęczenia na kostce brukowej, odbijały się echem pośród ścian tego dziwacznego kanionu i mogłem niemal słyszeć, jak to echo, uwalniane raz za razem uderzeniami obcasów o bruk, oddala się, rozpierzcha, przelewa w boczne uliczki, rozpraszając się niczym płoszone co chwila stado ptaków.

W końcu stanąłem przed wejściem i pociągnąłem za ciężką, mosiężną klamkę. Wysokie skrzydło o spękanej, łuszczącej się fakturze uchyliło się. Ujrzałem małe, zacienione pomieszczenie recepcyjne, w którym za ladą drzemał w fotelu starszy mężczyzna. Z recepcji odchodził krótki korytarz wyłożony – na tyle, na ile mogłem stwierdzić w tak słabym świetle – wytartym, czerwonym dywanem, prowadzący do wygasłego, skąpanego w ciemnościach westybulu. Recepcjonista nie obudził się, kiedy stanąłem przy kontuarze i musiałem delikatnie uderzyć dłonią w dzwonek. Gdy podniósł powieki, spojrzał na zegar wiszący nad wejściem, po czym bez słowa otworzył jakąś księgę i jął wertować drobno zapisane kolumny. Po chwili wymówił moje imię i nazwisko oraz liczbę nocy, na które zamierzałem się zatrzymać. Potwierdziłem i złożyłem podpis, uiściłem opłatę, po czym otrzymałem klucz z numerem oraz wskazówki, jak dotrzeć do pokoju.

– Telefon jest na wyposażeniu? – upewniłem się.

– Tak.

– Czy wszystko urządzono według moich wskazówek?

– To, co się dało – prychnął recepcjonista.

Spełniwszy swój obowiązek, mężczyzna wrócił w sen, a ja zostałem sam w ciemnościach i ciszy starego budynku. Głodny, ale zbyt zmęczony, by szukać hotelowej restauracji (która najpewniej i tak była nieczynna), odnalazłem schody prowadzące na górę.

Zarezerwowany przeze mnie pokój mieścił się na ostatnim piętrze, pod poddaszem. Powoli, z wysiłkiem, wstępowałem po krętych, drewnianych schodach, od których odchodziły korytarze. Paliły się w nich słabe światła kinkietów, wyraźne na tyle, by wyjawić istnienie ścian i rozkład drzwi, ale nie dość mocne, by przeciwstawić się gęstwie ciemności, wypełniającej budynek. Cisza była całkowita, jedynie trzeszczenie drewnianych stopni, kiedy stawiałem na nich moje obolałe stopy, zdradzało istnienie kogokolwiek w tym ogromnym budynku.

W końcu osiągnąłem ostatnie piętro. Stopy utonęły w miękkim dywanie, który tłumił wszelkie odgłosy kroków. Poruszałem się teraz bezszelestnie, płynąłem przez ciemność długiego, wąskiego korytarza. Po jednej i drugiej stronie mijałem drzwi kolejnych pokojów, odliczając ich numery. Przystanąłem pod kilkoma drzwiami, przystawiając ucho, ale ze środka nie dochodziły żadne odgłosy i nie potrafiłem powiedzieć, czy pomieszczenia są puste, czy ich lokatorzy pogrążeni we śnie. Kiedy znalazłem na niemal samym końcu moje lokum, przez chwilę stałem przed wejściem, jakby jakaś siła chciała powstrzymać mnie przed włożeniem klucza do zamka i otworzenia drzwi. Rozejrzałem się. Wydało mi się, że na cienistym końcu korytarza, na klatce schodowej, którą wszedłem, mignęła czyjaś sylwetka, ale równie dobrze mogło tam nie być nikogo, a złudzenie ruchu w ciemności jedynie ułudą umęczonego podróżą umysłu. I to zmęczenie przeważyło, gdyż niczego w tamtej chwili tak nie pragnąłem, jak w końcu zażyć snu.

Kiedy tylko wszedłem do środka, uderzył mnie zaduch i zapach starości. Poszukałem ręką włącznika światła, ale nawet tak, w księżycowej poświacie, mogłem widzieć, w jakim stanie rzeczy się znajdują – otaczały mnie zużyte meble, których świetność przypadła lata temu. Wzorzysta tapeta była tłusta w dotyku, zwłaszcza w okolicach włącznika. W końcu zdecydowałem się rozjaśnić ten mrok. Jednakże żarówka zamontowana w lampie dawała słabe, żółtawe światło, dzięki któremu wszystko w pokoju zyskało charakter jeszcze bardziej zużyty, przebrzmiały, niemal na krawędzi rozpadu. Westchnąłem ciężko. Za oknem ciemniała nocna panorama miasta. Mogłem dostrzec wyraźnie zarysy dachów, urywających się nad kanionami ulic, dokładnie widziałem górzyste ukształtowanie terenu i okalające zewsząd miasteczko lasy, na które od czasu do czasu lodowate światło rzucał księżyc, wyłaniający się zza chmur niczym czujny rodzic, strzegący snu dziecka. Położywszy na podłodze walizkę, zdjąłem prochowiec i buty, zamknąłem drzwi i niemal natychmiast rzuciłem się, w ubraniu, na łóżko i zapadłem w większą ciemność.

Obudziło mnie pukanie do drzwi. Drżąc, pełen słabości, zdezorientowany, spojrzałem na zegarek. Było już późne popołudnie. Panująca szaruga zdradzała, że słońce rozpoczęło ostatni etap wędrówki za horyzont, pukanie nie ustawało. W końcu wstałem i choć poczucie nieświeżości i niewyspania nie napawały mnie chęcią na spotykanie się z kimkolwiek, podszedłem do drzwi.

– Czy wszystko w porządku? – zapytał nagle głos.

– Tak, dziękuję – odparłem, otwierając temu, kto mnie przebudził. Za drzwiami stała niska, stara kobieta o grubym, męskim głosie. Miała na sobie strój służącej.

– Nie zszedł pan na śniadanie i na obiad, i kierownik poprosił, aby sprawdzić, czy wszystko u pana w porządku.

– Tak, w porządku. Dziękuję. Bardzo długo wczoraj jechałem. Dotarłem w zasadzie nad ranem – powiedziałem, przecierając oczy.

– Wie pan, musimy czasami sprawdzać, czy z naszymi gośćmi wszystko dobrze. Musimy się o nich troszczyć. Nie mamy ich wielu.

– Doceniam troskę.

– Jeżeli chce pan zjeść obiad, bo kuchnia już nie wydaje śniadań, to chyba jest to jeszcze możliwe.

– Z pewnością. Dziękuję serdecznie.

Zamknąłem drzwi, nie czekając, aż kobieta pójdzie. Przez chwilę myślałem, że stoi tam jeszcze, gdyż nie słyszałem żadnych oddalających się kroków, ale po chwili przypomniałem sobie o miękkich dywanach, które skutecznie tłumiły wszelkie dźwięki.

Usiadłem na łóżku i ukryłem twarz w dłoniach. Cisza była zupełna, a w tej zupełności wręcz napastliwa. Wstałem i wyjrzałem przez okno. Zapalały się już uliczne latarnie. Szarość gasnącego dnia była mglista, zdawała się wręcz oblepiać szare, wysokie kamienice. Postanowiłem zjeść coś (wreszcie poczułem głód) i udać się na rekonesans po mieście. Nie przyjechałem do niego, by zażywać odpoczynku.

Wypakowałem najważniejsze bagaże. Pistolet, nóż. Gumowe rękawice, foliowa peleryna. Podrobione dokumenty. Wszystko było na swoim miejscu.

Zszedłem do restauracji.

Choć nie było jeszcze tak późno, w jadalni siedziało jedynie dwoje niezbyt młodych i jednocześnie niezbyt starych ludzi, którzy z obliczami pełnymi boleści spożywali przy stojącym w kącie stoliku jakiś posiłek. Skinąłem w ich stronę głową w geście pozdrowienia, ale nie zwrócili na mnie uwagi.

Rozsiadłem się. Niemal natychmiast przyszedł kelner, przynosząc menu obiadowe. Poprosiłem go o zestaw dnia i czarną kawę, tak mocną, jak tylko się da. Postanowiłem do tego wypić lampkę czerwonego wina. Kiedy notował moje zamówienie, zapytałem go, gdzie najlepiej szukać „informacji turystycznej”.

– To zależy, czego pan szuka – odparł nieco konfidencjonalnie. Pokiwałem głową. Tak.

– Chcę poznać to miasto. Jest pięknie położone, choć dojazd tutaj jest koszmarny. Byłoby wam chyba nieco łatwiej, gdyby jechało się lżej?

Kelner pokiwał głową.

– W recepcji znajdzie pan broszury.

– A zabiegi… leczenie? Jest gdzieś coś na ten temat? W końcu słyniecie jako uzdrowisko.

– Poproszę, aby recepcjonista przekazał panu całą teczkę.

Skinąłem i pozwoliłem mu wrócić do obowiązków. Siedzący w kącie ludzie wstali, po czym wyszli, nawet nie rzuciwszy spojrzeniem w moją stronę. Obserwowałem, jak odchodzą, zgarbieni, złamani. Rozpacz wylewała się z ich sylwetek niczym czarna woda spomiędzy klepek starego, sfatygowanego cebra. Zamknąłem oczy. Domyślałem się, po co tu przyjechali. Pewnie po to samo, co ja. Po to samo, co wszyscy ciągnący do tego miejsca. Zza klapy marynarki wyjąłem wymiętą, rozpadającą się na zgięciach kartkę. Rozłożyłem i wbiłem w nią wzrok. „Doktor Kyst”. Obok zapisany adres, ale bez numeru telefonu. Choć sprawdziłem wiele map tego miasta, na żadnej nie mogłem znaleźć wskazanej na kartce ulicy. Żadna nie miała nawet podobnej nazwy. Żadna z nazw ulic nie budziła skojarzeń, nie wyzwalała myśli o jakichkolwiek analogiach (Słoneczna niedaleko Księżycowej, Astrowa w pobliżu Różanej itd.). Cóż, nie było w tym nic aż tak dziwnego, ulice często zmieniają nazwy, zrzucają swoje imię i przybierają nowe, tak jakby ta maska nakładana na strukturę bruku, na faktury ścian obrastających je budynków, na kształt, pochyłość i reputację, miała jakiekolwiek znaczenie. Powinienem po prostu zapytać kogoś z miejscowych. Postanowiłem wykorzystać do tego spacer; nie chciałem wypytywać zbyt szczegółowo w hotelu, w którym się zameldowałem, a zwłaszcza o tę ulicę i o przychodnię Kysta.

Po samotnie zjedzonym obiedzie, uraczywszy się winem i posiliwszy bardzo mocną kawą, poszedłem do pokoju po płaszcz. Schowałem do niego najważniejsze przedmioty, z jakimi przyjechałem, przedmioty, od których zależało powodzenie mojej misji, po czym opuściłem hotel.

Aura mglistej szarości spowijała miasto niczym pajęczyna. Latarnie i szyldy ginęły w tej mgle, a wielka góra, do stoku której przytuliło się miasteczko, rzucała na nie cień. Było przenikliwie zimno. Nieliczni przechodnie spacerowali, gdzieniegdzie z otwartych szeroko piwnic, w których urządzono knajpy, dobywały się głosy rozmów. Znalazłem mój samochód, stał nienaruszony. Wszedłem na chwilę do środka, aby sprawdzić, czy nie zostawiłem jakichś ważnych rzeczy, ale na szczęście wszystko zabrałem. Z wysokości nadrzecznego bulwaru miałem dobry widok na pnące się ku górze miasteczko, pełne wysokich, szarych, stojących blisko siebie kamienic. Z szarości kończącego się dnia, w której rozpuszczała się szarość zabudowań, wyrzynał się tylko jeden większy kształt barokowego kościoła, jednakże – nawet z tej odległości było to wyraźne – zaniedbanego, wręcz zdewastowanego.

Spacerowałem wzdłuż bulwaru, rozmyślając o całym ciągu wydarzeń, który sprowadził mnie w to miejsce. O moim… O wypełniającym mnie bólu, którego nigdy nie potrafiłem się pozbyć. Bólu nieusuwalnym, wrośniętym we mnie jak stare drzewo wrasta w ziemię, o wściekłości i nienawiści, której nigdy nie mogłem z siebie wyekstrahować, od których nigdy nie potrafiłem i nie chciałem się uwolnić. O tej całej ciemności, która popychała mnie do dotychczas podjętych działań. Zacisnąłem mocno szczęki, jeszcze silniej wbiłem dłonie w kieszenie. Odnalazłem i chwyciłem mocno miniaturowy samochodzik. Chłód był dotkliwy, ale orzeźwiający.

Po jakimś czasie z ciemności, która zdążyła już zapaść, wyłonił się kształt mostu spajającego dwa brzegi rzeki. Po drugiej stronie majaczyły zarysy jakichś zabudowań przemysłowych, otulone lasem i łagodnymi wzgórzami. Postanowiłem wejść na most i spojrzeć z tej perspektywy na miasto. Jednak kiedy tylko znalazłem się na samym środku przęsła, moją uwagę przykuł jakiś kształt na wodzie, płynący wraz z jej leniwym nurtem. Stanąłem przy barierce i wytężyłem wzrok. Nie mogłem być tego pewnym, ale wydawało mi się, że tym, co płynie rzeką, tym kształtem, którego nagła sugestia w moim polu widzenia tak mnie zaciekawiła, było ludzkie ciało.

Wpatrywałem się w ten powolny dryf, a kształt przybliżał się. Kiedy już osiągnął wysokość mostu, nabrałem pewności co do tego, czym rzeczywiście jest. Ciało, z ramionami rozrzuconymi na boki, należało do – na ile mogłem to ocenić – jakiegoś nędzarza. Powolnym pływem martwy człowiek przemknął pod mostem. Przebiegłem na drugą stronę, by śledzić jego dalszy rejs. Po jakimś czasie zniknął w mgle i ciemności.

– Ciekawe, nieprawdaż? – zapytał nagle jakiś głos obok. Obróciłem się, zaskoczony. Nie zauważyłem, że tuż obok mnie stał starszy, otyły mężczyzna o rzadkich, siwych włosach. Przykładał co chwila chustkę do czerwonego, kartoflanego nosa i wydmuchiwał.

– Zimno i wilgoć, ciągle łapię katar. Pan wybaczy. Pierwszy raz u nas?

– Nie trzeba gdzieś zadzwonić, zgłosić? Na policję? Kto wie, co mu się stało? Może jeszcze żyje – niemal wykrzyczałem. Mężczyzna uśmiechnął się tylko.

– Pewnie pana zaskoczył ten widok. To nie jest nic niezwykłego. Często przychodzę tu, aby popatrzeć, jak płyną. Nic lepszego nie może pan dla nich zrobić. Proszę mi wierzyć. Zresztą, jakie to ma znaczenie?

– Kto to?

– Ci, którzy przyjechali i zostali tu zbyt długo – odparł mężczyzna, opierając się łokciami o barierkę mostu i wbijając spojrzenie w dal.

– Ten człowiek wyglądał na nędzarza – zauważyłem.

– Taki los. A wie pan, gdzie oni płyną?

– Nie mam pojęcia – powiedziałem, również opierając się o barierkę i spoglądając tam, gdzie mój niespodziewany rozmówca.

– Jest podobno taki tunel, wydrążony pod górą, do której przylega miasto. Część wody z tej rzeki wpływa właśnie tam, w sztuczne koryto. Ciała zawsze znikają pod górą. Tam gdzieś płyną dalej. Nie wiem dokąd.

Pokręciłem głową.

– To niedorzeczne.

Mężczyzna wzruszył tylko ramionami.

– Co miał pan na myśli, mówiąc, że to są ci, którzy zostają tu zbyt długo?

– Po prostu. Ludzie przyjeżdżają do tego miasta w różnych interesach. Niektórych te interesy zatrzymują na resztę życia. Niektórym te interesy odbierają wszystko. Cóż, widocznie są tego warte. A teraz pana przeproszę. Jeżeli chce pan obserwować te ostatnie rejsy, to pewnie jeszcze się zobaczymy.

Postanowiłem jeszcze zapytać.

– Czy wie pan, gdzie znaleźć przychodnię… – wyjąłem kartkę i pokazałem mu. Przyłożył ją niemal do swojego wielkiego, zdeformowanego nosa.

– Więc szuka pan Doktora?

– Muszę się z nim spotkać.

– Tak. Na pewno – popatrzył na mnie ze współczuciem. – Rozumiem. Proszę zapytać w okolicach kościoła – powiedział, pokazując ręką w stronę wielkiej, zdewastowanej budowli, majaczącej we mgle i ciemności. Pamiętam, że to było gdzieś w okolicach Domu Towarowego, ale mogę się mylić. Już dawno nie byłem u Doktora. Obok kościoła lepiej panu powiedzą.

– Zna pan Doktora?

– Kiedyś korzystałem z jego usług. Obecnie nie potrzebuję.

Mężczyzna ruszył w stronę miasta. Zacząłem iść za nim, pytając:

– Przepraszam, czy mogę zająć panu chwilę?

Zatrzymał się i spojrzał na mnie.

– W sprawie Doktora? Naprawdę nie jestem dla pana najlepszym źródłem informacji. Od bardzo dawna go nie odwiedzałem. Tak dawno, że nawet nie pamiętam dokładnie, gdzie jest jego przychodnia.

– Jaki to jest człowiek? – zapytałem. Mężczyzna parsknął.

– A jaki ma być? Ma głowę, dwie ręce i dwie nogi. Wie pan, ja nawet nie wiem, czy on jeszcze jest czynnym lekarzem. Staram trzymać się z dala od takich spraw.

– Jakich spraw?

– Jeżeli poszukuje pan Doktora, to pewnie wie pan wystarczająco dobrze. Chyba nie chce pan szybko wyjechać, więc może się jeszcze spotkamy. To małe miasteczko. Umówimy się na oglądanie umrzyków w rzece albo na jakąś kolację. A teraz proszę wybaczyć – powiedział, po czym zaczął oddalać się zaskakująco szybko jak na jego tuszę. Po chwili stałem sam we mgle, która wzbierała znad rzeki. Po jakimś czasie nie widziałem już nawet powierzchni wody, którą przed chwilą płynęło czyjeś ciało. Zimno wdzierało się w każdy zakamarek mojego ciała. Postanowiłem iść pod kościół i zapytać tam o Doktora Kysta.

WOJCIECH GUNIA

Ur. 1983 w Nowym Sączu, absolwent Wydziału Polonistyki UJ. Prozaik, okazjonalnie publicysta i tłumacz.

Debiutował w 2013 roku w antologii „Po drugiej stronie. Weird fiction po polsku”. Rok później ukazał się jego pełny zbiór opowiadań Powrót, uznany przez wielu czytelników i krytykę za jedną z najoryginalniejszych i najlepszych książek polskiej literatury grozy ostatnich lat. W 2016 roku ukazała się jego świetnie przyjęta powieść Nie ma wędrowca, która otrzymała Nagrodę im Stefana Grabińskiego dla najlepszego polskiego horroru 2016 roku.

W swojej twórczości Gunia unika rekwizytów typowych dla współczesnego horroru, skupiając się na sugestywnym odmalowaniu psychiki bohaterów, udręczonych bezsilnością wobec świata - niezrozumiałego, absurdalnego, przepełnionego okrucieństwem i obciążonego przemijalnością.

Jako tłumacz i publicysta Wojciech Gunia przybliża polskim czytelnikom twórczość Thomasa Ligottiego, którego uważa za jednego ze swoich literackich mistrzów. Prowadzi popularny wśród zadeklarowanych pesymistów blog Labirynt z liści (http://labiryntzlisci.blogspot.com), poświęcony ciemnym pograniczom literatury, filozofii i psychologii. Publikował w magazynach „Trans/wizje”, „Nowa Fantastyka”, „Histeria” i „OkoLica Strachu”.

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Miasto i rzeka (fragment)

Droga zjednoczenia

Wojciech Gunia