Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piękna, bogata, wrażliwa… Każdy, kto ją zobaczył, myślał, że jest szczęściarą. Tylko ona wiedziała, jak jej życie wygląda naprawdę.
Hope Lanstor nauczyła się doceniać każdą chwilę, bo zbyt dobrze zrozumiała, że dla niej – przyszłość może nigdy nie nadejść. Skupiła się więc na pomaganiu innym i angażowaniu swoich sił tam, gdzie są one rzeczywiście potrzebne – bez przejmowania się drobnostkami, bez potykania się o błahe, nieistotne przeszkody. Ludzie kochali Hope, a Hope kochała ludzi, gotowa każdego dnia obdzielać ich uśmiechem. Przekonana, że przyjaciele i Bóg wybaczają wszystko, skoncentrowana na teraźniejszości, chwytająca każdą chwilę – nie może pojąć, dlaczego jej nowy lekarz traktuje ją z niechęcią.
Hope nie jest idealna, Hope jest skryta, Hope – jak każdy człowiek – zmaga się z problemami, a kompleksy i lęki chowa na dnie serca, niedostępnym nikomu. Ale każdemu, kogo spotyka na swojej drodze, stara się przynosić nieprzeciętne ciepło i nadzieję. Tylko doktor Kropka Colin zdaje się odporny na urok i empatię Hope – on jeden odnosi się do niej z wyraźną awersją. Może on też – jak Hope – ukrywa w sobie złe wspomnienia, a może jest po prostu zwykłym cynikiem niegodnym współczucia Hope?
"Kiedy nadejdzie czas" to piękna powieść obyczajowa, łącząca w sobie elementy gorzkiego dramatu i słodkiego wdzięku baśni. Ilustracyjne, urokliwe postaci, czar Hope i tajemnicza magnetyczność doktora Colina porywają czytelnika do krainy, w której nie wszystko jest sprawiedliwe, ale wszystko ma swoje miejsce i swój czas.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Patrycja Giesecke, 2018Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Justyna Karolak
Korekta: Angelika Ślusarczyk
Ilustracje: © by pngtree.com
Projekt okładki: Marta Lisowska
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-67024-48-8
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
D KROPKA COLIN
SAM I ALISON
EMANUEL I NIESPODZIANKA
DENIS I CHARLOTTE KŁÓCĄ SIĘ O GRĘ
OKO WIELKIEGO WIELORYBA
TO JESZCZE NIE KONIEC
SVCS I OIOM
PASKUDA
DOKTOR COLIN
MOST
NADCHODZI BURZA
FRANK, RZUTNIK I BAJKI
ZA DUŻO PRACY
KOLACJA
KIEDYŚ BIAŁA FONTANNA
CZYJ TO NARZECZONY?
OKNO NA ULICĘ
GUZIK I NITKA
STARA FABRYKA
KALENDARZ
„LOVE IS IN THE AIR”
BAL
I PO CO TO WSZYSTKO?
PRAWO WYBORU
SZTORM
NA ZAWSZE, PRZEZ RESZTĘ WIECZNOŚCI
Dla M.Za wiarę i miłość.
D KROPKA COLIN
Każdy, kto choć raz spotkał Hope Lanstor, mógłby uważać jej życie za spełnienie marzeń. Kiedy miała zaledwie dwadzieścia cztery lata, została posiadaczką najlepiej prosperującej w kraju firmy eventowej, na jej koncie leżało kilka milionów, mieszkała w pięknie wyrestaurowanym zamku pod miastem – razem ze wspaniałym, starym niczym ich pałac kamerdynerem, Simonem, którego nazywała wujem, i równie sędziwym dogiem niemieckim, Luciuszem. Miała wiernych przyjaciół przy boku – Sama i Alison. Ponadto była prezesem fundacji charytatywnej Do Dzieła, która zbierała pieniądze dla najbardziej potrzebujących dzieciaków. Jej rodzice, dwoje niesamowicie inteligentnych i najsympatyczniejszych ludzi, jakich nosiła ziemia, również pozostawili jej niezły spadek pod postacią kolejnych milionów i przeświadczenia, że kochali ją najbardziej naświecie.
Tak, życie Hope mogłoby uchodzić za przykład idealnego. Mogłoby, ale dopiero od dwóch lat Hope tak właśnie jepostrzegała.
Jako siedemnastolatka wylądowała w szpitalu z ostrą anginą i czterdziestostopniową gorączką. Prawie umarła lekarzom na o wiele za dużym dla niej łóżku, nim zorientowali się, co jej dolega. Diagnoza była straszna. Do dzisiaj pamiętała łzy Simona i jej przyjaciół, jakie wylewali na korytarzu szpitala – widziała ślady tych łez, kiedy ze sztucznymi uśmiechami wchodzili do jejsali.
Wyrok? Ostra białaczka limfoblastyczna. W skrócieALL.
Pierwsza chemia nie przyniosła zadowalających efektów. Druga nie okazała się lepsza. Do chemioterapii dodano radioterapię, ale i to nie wskrzesiło jej popapranego organizmu i nie dało mu kopa do podniesienia się na równe nogi. Po chemiach i radioterapii lekarze nie dawali jej zbyt wielkich szans naprzeżycie.
Pamiętała, jak Simon mówił jej o tym w szpitalnej salce, niemal dławiąc się łzami, a Luciusz, jakby wiedział, co się dzieje, leżał w jej nogach, skomląc cicho i szturchając ją co jakiś czas mokrym nosem. Miała przeżyć kilka tygodni, góra dwa lub trzymiesiące.
I wtedy nastałcud.
W krainie lekomanii, gdzie wszelkie eksperymentalne leki przynosiły rezultat jeden do miliona, to właśnie ona została uhonorowana nagrodą Jednej na milion w terapii CTL019. Kilka tygodni później wstała o własnych siłach i poczłapała w towarzystwie Simona oraz Luciusza do ich luksusowej limuzyny, którą odjechała do bajecznego pałacurodziców.
Niestety gdy miała dwadzieścia lat, choroba powróciła, a Hope ponownie znalazła się na szpitalnym łóżku, z wypadającymi po kolejnej chemii i radioterapii włosami. Ale i wtedy okazało się, że ma na swoim koncie odrobinę szczęścia do wykorzystania. Znaleziono dla niej obcego dawcę szpiku kostnego, przeprowadzono przeszczep, który przyjął się w całości i po kilku miesiącach spędzonych na zamkniętym oddziale mogła w końcu wrócić dożywych.
Cóż, ślepego szczęścia nie można było jej pozazdrościć, ale cieszyła się, iż chociaż tyle dostała w darze odlosu.
Otwierając na oścież drzwi lśniącej limuzyny, Hope po raz ostatni poprawiła burzę rudych loków, jakie niesfornie kręciły się i wymykały z upięcia w ten parny sierpniowy poranek. Strzepnęła niewidzialny pyłek z ołówkowej spódnicy w kolorze fuksji i stuknęła palcem w oddzielającą ją od szofera szybkę, która w mgnieniu oka opuściła się, a w okienku ukazała się poważna twarzThomasa.
– Zrób sobie przerwę, Thomas! – zawołała z jedną nogą na chodniku. – Jak tylko skończę, zadzwonię pociebie.
– Tak jest – odparł, czekając, ażwysiądzie.
Jak tylko znalazła się przed głównym wejściem do szpitala St. Marry w Inverness, najpiękniejszym mieście Północnej Szkocji, limuzyna odjechała z podjazdu, zostawiła ją samą. Mimowolnie po plecach Hope przebiegły ciarki. Była zdrowa, ludzie w tym szpitalu byli dla niej jak druga rodzina, ale mimo wszystko wspomnienia tych długich miesięcy wypełnionych bólem i łzami jej ukochanych ludzi – ściskały żołądek, gdy tylko pojawiała się w pobliżukliniki.
Biorąc ostatni wdech, po raz kolejny poprawiła mankiety białej koszuli oraz pasek torebki i szybko przekroczyła próg. Od razu uderzył ją w nos tak znajomy i mało przyjemny zapach szpitala charakteryzujący się smrodem leków, chemikaliów i środkówdezynfekujących.
Musiała przystanąć, by niezemdleć.
Przypominało jej to zapach śmierci – właśnie tak onapachniała.
Hope weszła do jednej z wind, cisnęła się w niej z kilkoma innymi pacjentami, lekarzami i odwiedzającymi i czuła, jak z każdym pokonywanym piętrem kliniki jej serce podskakuje o kilka centymetrów wzwyż jej ciała, by na docelowym piętrze onkologii znaleźć się gdzieś koło jejgardła.
Nie skierowała się w lewo na onkologię dorosłych – jej nogi poniosły ją na prawo do oddziału onkologii dziecięcej, gdzie zawsze przesiadywał jej lekarz i dobry przyjaciel EmanuelJohanson.
To tam zawsze omawiali kolejne wyniki jej badań kontrolnych, a po wszystkim zamykali się w sali zabaw dzieciaków, aby pogadać z najmłodszymi i zająć im czas pomiędzy posiłkami a odwiedzinamirodziców.
Idąc korytarzem, Hope dostrzegała na drzwiach i ścianach naklejki i plakaty z logo jej fundacji i nie mogła nie poczuć tej iskierki zadowolenia na myśl, że to w jakimś stopniu dzięki niej onkologia dziecięca przy St. Marry przeżywała swoją drugą młodość. Jednak pomimo śmiechu dzieciaków, jakie dochodziły do jej uszu przez zamknięte drzwi bawialni, Hope nie potrafiła się cieszyć ze spotkania ze swym przyjacielem. Może właściwie dlatego, iż wcale nie miała gospotkać.
Tydzień temu Emanuel przeszedł na zasłużoną, spóźnioną o kilka lat emeryturę, a ona miała spotkać się z nowym ordynatorem oddziału i jej lekarzem prowadzącym, nijakim D. Colin. Tak, tak, właśnie tak. Pan D KROPKA COLIN. Po tym, jak dostała od niego krótką notkę o kolejnym spotkaniu w sprawie badań kontrolnych, pod którą właśnie tak się podpisał, Hope wiedziała już, że nie zostanąprzyjaciółmi.
Ktoś, kto podpisywał się z kropką zamiast imienia, musiał być starym zrzędą z kilkunastoma dyplomami na ścianie gabinetu, z okularami o grubych szkłach i mnóstwem udanych przeszczepów na koncie. Pocieszała się jedynie myślą, iż i on za długo nie zabawi na tym stołeczku, wkrótce dopadnie go emerytura, a jeśli przez kolejne dwa lata nie będzie miała problemów ze zdrowiem, ich spotkania ograniczą się do jednego narok.
Stąpając szybko w kierunku recepcji, co rusz odpowiadała na powitania pracowników onkologii. Znała tu niemal wszystkich i z każdym miała dobry kontakt. Znała Aloe i Truddi, pracowników sprzątających oddział na porannej zmianie, oraz Georga i Kevina pracujących na popołudniówki, znała Dominika, Jo i Ashtona, trójkę pielęgniarzy, Conni z dyżurki i Franka, miłego starszego pana na emeryturze, który w wolnych chwilach umilał dzieciakom wieczory, przychodząc do szpitala z rzutnikiem, laptopem i mnóstwem bajek, które oglądali na ścianie bawialni dziękiprojektorowi.
Hope znała niemal cały personel i mimo tych chwil jak dzisiaj, kiedy strach przed wynikiem badań niemal paraliżował jej nogi, czuła się tutaj jak w domu. Traktowała personel jak rodzinę, a oni traktowali ją tak samo. Z kilkoma osobami spotykała się nawet poza szpitalem i nie wyobrażała sobie, by miało ich zabraknąć w jej życiu. Między innymi było tak z zaledwie trzydziestoletnią recepcjonistką o słodkiej, okrągłej twarzy i wodospadem długich do połowy pleców, prostych włosów barwy kakao, które Judi upięła dzisiaj w koński ogon. Jej pudroworóżowy uniform ładnie podkreślał lekko czerwone policzki Judi i jej wieeeeelkie brązoweoczy.
– Cześć, Judi! – zawołała wesoło, wyrywając Judi zzamyślenia.
– Cześć! – Podskoczyła wystraszona, a widząc stojącą przed nią Hope, uśmiechnęła się szeroko. – Jak sięmasz?
– Całkiem dobrze. Wybacz, że nie oddzwoniłam w sobotę. Byłam akurat na weseluklientki.
– Och, to nic. – Judi machnęła dłonią i odłożyła na bok biurka pokaźny stos dokumentów. – Chciałam jedynie zapytać, czy nie chciałabyś wyskoczyć ze mną, Luckiem i Jayem na drinka wewtorek.
Hope musiała przymknąć powieki, by przyjaciółka nie dojrzała w jej oczach niesmaku i irytacji. Nie miało to nic wspólnego z Judi, broń Boże, ani też z jej mężem, Luckiem, którego Hope uwielbiała nad życie. Problemem był uganiający się za nią kuzyn Lucka, wspomnianyJay.
I o ile na początku amory młodego polityka sprawiały Hope zadowolenie, tak potem Jay okazał się bardzo natarczywy i cholernie… lepki. Ciągle zasypywał Hope telefonami i smsami, co rusz pojawiał się na różnych uroczystościach i bankietach, w których i ona brała udział i kupował jej śmiesznie drogie prezenty, jakby już byli parą. Jednak kres jej życzliwości nadszedł, kiedy mimo jej głośnego i stanowczego „nie!” – Jay postanowił jąpocałować.
Ich znajomość skończyła się jej dłonią na jego policzku i Hope miała nadzieję, że nigdy więcej go nie spotka. Niestety to, co okazało się końcem dla niej, nie zniechęciło Jaya, który co krok starał się zaprosić ją na drinka lubkolację.
– Cholerna szkoda, ale nie mogę – jęknęła, czując, jak jej język zaplątuje się w supeł od tego okropnegokłamstwa.
Judi spojrzała na nią z uniesioną wysokobrwią.
– Wiesz, że nie umiesz kłamaćprawda?
– Wiem… – Ramiona Hope opadły wniemocy.
– Nie martw się. – Przyjaciółka poklepała ją po dłoni. – Jakoś cię wykręcę z tegospotkania.
Hope poczuła do niej wielką wdzięczność. Nie powiedziała jej, co się stało między nią a Jayem, bała się, że Judi powie o tym Luckowi, a ten wybije zęby swojemu kuzynowi. Nie chciała, by przez nią i to całe nieporozumienie – dwóch tak dobrze rozumiejących się mężczyzn pobiło się i obraziło nasiebie.
– Jesteświelka.
Judi wzruszyła jedynie ramionami, zaglądając do wielkiego kalendarza. Właśnie za to Hope ją uwielbiała. Nie pytała o rzeczy, o jakich człowiek nie chciał rozmawiać, nie wtrącała się w twoje sprawy, ale pozostawiała w twojej świadomości notatkę zapisaną dużymi literami, iż jeśli tylko zechcesz, ona będzie pod telefonem, pozwalając ci wypłakać się i wyżalić. Była jedną z tych wspaniałych osób o dobrym sercu i delikatnym języku, jakich Hope miała zaszczyt poznać w swoimżyciu.
– Masz dzisiaj umówionytermin?
– Tak, dziesiąta piętnaście – przytaknęła, przechylając się konspiracyjnie przez blat recepcji. – Jaki jest mój nowylekarz?
Ta podniosła na nią wzrok ponad monitorem komputera i skrzywiła się znacznie. Jej wielkie brązowe oczy, zawsze ciepłe i uprzejme, nie potrafiły ukryć niechęci do doktora Colina, a to znaczyło, że facet musiał być totalnym gburem. Judi nie potrafiła nienawidzić, ale jeśli już tak się stało, to było jak w banku, że ta osoba nie zasługiwała na zainteresowanie, niczyje prócz policji bądźegzorcysty.
– Cześć, słodkadziewczyno!
Obie spojrzały w kierunku pojawiającej się na korytarzu kobiety w stroju pielęgniarki. Mimo swojego wieku miała piękne czarne włosy upstrzone kilkoma pasmami siwizny i upięte w gruby warkocz, a jej ciemne oczy lśniły łobuzerskimi iskierkami. Spore biodra bujały się przy każdym jej kroku, a dorodny biust podskakiwał jak szalony w opiętym uniformie. I mimo że miała najwyżej pięć stóp wzrostu, była piękna nad wyraz. Spod krótkich rękawków wdzięczyły się maoryskie tatuaże, jej największa duma iskarb.
Hope pamiętała, jak – jeszcze jako siedemnastolatka – wraz z innymi dzieciakami chowała się przed oddziałową pielęgniarką pod prześcieradłami i udawała, że śpi, by po obchodzie zasiąść w kręgu na podłodze i opowiadać straszne historie. Elli była postrachem wszystkich dzieciaków z onkologii. Zawsze poważna, zawsze czujna i nieustępliwa. Każdy się jej bał, a ona to wykorzystywała i wycinała im jeszcze większe żarty. Teraz, kiedy Hope wyrosła ze strachu przed Elli, uważała ją za kogoś na wzór matki. Elli zawsze była dobra i czuła, miała zasady, ale jaka matka ich niemiała?
– Elli! – zawołała i przytuliła podchodzącą kobietę. – Wreszciewróciłaś!
Elli od miesiąca była na wyprawie do Nowej Zelandii, swojego ojczystego kraju, i Hope okropnie za nią tęskniła. Tęskniła za ich wspólnym czasem w klinice i poza nią. Tęskniła za jej opowieściami o Maorysach i legendach, jakich Elli nasłuchała się jakodziecko.
– Też się za tobą stęskniłam – odparła, przytulając ją do swojej wielkiej piersi. – Musimy się umówić na kawę. Przywiozłam dla ciebie parępamiątek.
– Oczywiście, że tak – przytaknęła z nieudawanąradością.
Elli mrugnęła do niej porozumiewawczo i oparła się o blatrecepcji.
– O czym gawędziłyście, ptaszki?
– Rozmawiałyśmy właśnie o Gburze Colinie – Judi szepnęła do Elli, a oczy Hope o mało nie wyskoczyły zorbit.
– Judi!
W życiu nie słyszała, by mówiła tak o jakimkolwiek członku ich załogi. W sumie to nie słyszała, by Judi mówiła tak okimkolwiek.
– Ach, o tym nicponiu… – WestchnęłaElli.
Hope jak rażona piorunem spojrzała nakobietę.
– Chryste, co wy mówicie? – pisnęła.
– On jest okropny, Hope. Ani grama dobroduszności. Stuprocentowy służbista. – Jakby na potwierdzenie swych słów, Judi upiła łyk zimnej kawy z kubka, na którym widniały namalowanemisie.
Hope przeskakiwała z twarzy jednej na drugą. Obie były tak poważne, że niemal zabrała nogi za pas i zwiała, gdzie pieprzrośnie.
– Dziewczyny… Proszę was, ja muszę tam zaraz wejść. Nie może być aż takźle…
Jak na zawołanie – telefon w recepcji pisnął żałośnie, jakby i on miał dość doktora Colina, a Judi zrobiła zbolałą minę, włączając telefon nagłośnomówiący.
– Panno Marck – zadudnił głos w interkomie. – Od pięciu minut czekam na akta Charlotte. Długo to jeszczepotrwa?
– Już się robi, doktorze Colin. – Judi jęknęła, spojrzawszy błagalnie naHope.
– Mam nadzieję, że to nie jest ponad pani możliwości, by odnaleźć kilka kartek papieru – mruknął doktor, po czym odłożył słuchawkę z głośnymtrzaskiem.
Hope popatrzyła po skrzywionych twarzachkoleżanek.
– Właśnie o tym mówiłyśmy. – Westchnęła Elli, klepiąc po dłoni bladą jak ściana Judi. – Facet robi tu niezły terror, ale z drugiej strony to ponoć jeden z najlepszych specjalistów wkraju.
– Nie zmienia to faktu, że serce ma z kamienia – mruknęła Judi, wychodząc za ladę recepcji. – Powiem mu, że jużprzyszłaś.
Posłała im spojrzenie pełne cierpienia, a one pomachały jej, jakby właśnie szła naszubienicę.
– Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, by Emanuel powołał na stanowisko ordynatora onkologii takiego drania, za jakiego go macie, Elli – zwróciła się Hope do stojącej u jej bokukobiety.
– Także nie mogłam w to uwierzyć i przez ostatnich kilka dni próbowałam odnaleźć w nim choćby odrobinę ludzkich odruchów, ale jest, niestety, tak jak jest. Tobuc.
Powiedziawszy to, Elli odwróciła się do wołającego ją pielęgniarza i uścisnąwszy Hope na pożegnanie, wróciła do swoich obowiązków. Przez kilka kolejnych chwil Hope stała oparta o ladę recepcji, czekając na pozwolenie wejścia. Kiedy nareszcie drzwi gabinetu, w którym zniknęła Judi, otwarły się, Hope miała ochotęuciec.
Judi była blada jak ściana, a w kącikach jej oczu lśniły łzy. Policzki w przeciwieństwie do reszty jej uroczej buzi były czerwone, jakby ktoś ją w nie uderzył i przez chwilę właśnie tak sięzachowywała.
– Możesz wejść – pisnęła, siadając zakomputerem.
– Judi…
Ale ta tylko pokręciła przecząco głową, wyciągając z szuflady biurka paczkę chusteczek. Wydmuchała szybko nos i z utkwionym w monitorze wzrokiem poprosiła ją, by weszła jak najszybciej dogabinetu.
Nie chcąc przysparzać Judi problemów, Hope poprawiła na ramieniu torebkę i szybko przemknęła do sali, w której miała spotkać doktoraColina.
Biuro na pierwszy rzut oka nie zmieniło się za bardzo po odejściuEmanuela.
Ściany wciąż były jasnokremowe, biurko wciąż to samo – z ciemnego drewna, a za nim ten sam skórzany fotel. Jednak zamiast zdjęć Emanuela z dzieciakami, jakie wisiały na ścianach, było tu teraz kilka kopii jakichś obrazów, które Hope widziała na wystawie w muzeum. Na biurku zamiast kolejnych zdjęć leżało kilka długopisów i mnóstwo akt pacjentów, a sofa w kącie, na której Hope przesiadywała z Emanuelem, znikła i została zastąpiona kwiatem w doniczce. Hope miała jedynie nadzieję, że Emanuel zabrał sofę ze sobą, że nie dał jej wyrzucić naśmietnisko.
Kiedy Hope rozglądała się po gabinecie, dostrzegła w końcu i jego. Doktor stał przy oknie, z uwagą czytając dokumenty zamieszczone w zielonej aktówce z jej imieniem i nazwiskiem nadrukowanym na okładce. I, cholera, wcale nie wyglądał na starego ani tym bardziej na typowegolekarza.
Doktor Colin był wysokim mężczyzną – o wiele wyższym od Hope, a to nie byle co, gdyż sama miała dobre metr siedemdziesiąt pięć, a w szpilkach, tak jak teraz, była o dziesięć centymetrów wyższa. Mimo to doktor był o wiele wyższy, mógł mieć dobre dwa metry, ale to, co najbardziej zdziwiło Hope, to jego wiek. Mężczyzna mógł mieć najwyżej trzydzieści pięć lat ibył…
Co tu dużo mówić… Był bardzoprzystojny!
Miał odrobinę za długie blond włosy, które nosił nonszalancko zaczesane do tyłu i bardzo męską, kwadratową twarz upstrzoną dwudniowym zarostem. Nie należał do umięśnionych typków, jakich widywała na siłowni w mieście, ale też nie był mizernym chudzielcem. Był wysportowany i sprawiał wrażenie silnego, o czym świadczyły spore mięśnie ramion odznaczające się pod białymkitlem.
– Pani Lanstor? – zapytał, nie odwracając się doniej.
– Panna – powiedziała automatycznie, niemal od razu żałując, gdy lekarz spojrzał na nią zimno, skanując ją od stóp do głów swoimi błękitnymi, lodowymioczami.
Czuła się jak na wystawie w jakimś drogim butiku, gdzie była drogą sukienką o wątpliwej urodzie, a on klientem zastanawiającym się właśnie, czy ma zamiar wydać taką sumę za kawałek materiału. Hope nigdy nie należała do ludzi oceniających innych po pozorach, nauczyła się od Elli szukania w każdym odrobiny dobra. Niestety Elli miała rację: w tym człowieku nie potrafiła tego znaleźć, a po jednym jego spojrzeniu wiedziała już, że nie odkryje w nim bratniejduszy.
– Ma pani obrączkę. – Wskazał brodą spory pierścionek na jejpalcu.
Odruchowo złapała palcami za pierścionek, obracając go na palcu
Robiła to zawsze, kiedy tylko czuła się zdenerwowana, a przy tym lekarzu czuła się jak nadywaniku.
– Należała do moich rodziców – odparłacicho.
– Doobojga?
Podniosła na niego wzrok, ale on już na nią niepatrzył.
– Przetopiłam ich obrączki wjedną…
– Proszę usiąść – przerwał jej nieuprzejmie i z nosem w dokumentach wskazał krzesełko przedbiurkiem.
Zaciskając usta, wykonała polecenie. Nie, w żadnym wypadku nie zostaną przyjaciółmi i Hope już żałowała, że Emanuel odszedł na emeryturę. Z nim całe to przedstawienie lekarz-pacjent wyglądało o niebo lepiej. Zazwyczaj zasiadali na wspomnianej sofie, wypijali kawę, rozmawiając o wszystkim i o niczym, po czym Emanuel rzucał coś w rodzaju „wszystko z tobą dobrze, aniołku” i oboje szli do dzieciaków, by trochę się z nimipobawić.
Przy tym lekarzu nie mogła najwyraźniej liczyć nawet na szklankęwody.
– Przeszczep szpiku kostnego jak do tej pory przynosi oczekiwaneskutki.
Hope przytaknęła głową, choć doktor nie mógł tego widzieć. Wciąż z oczami utkwionymi w dokumentach poruszał niemo ustami, a Hope, mimo całej niechęci, jaką w niej wzbudził swoim karygodnym zachowaniem, musiała przyznać, że miał bardzo ładneusta.
– Tak. Remisja trwa już trzy lata, po ośmiu miesiącach od przeszczepu wróciłam dodomu…
– Tak, wiem – mruknął, a Hope zmrużyła oczy w gniewie. – Umiem czytać, pannoLanstor.
Boże, czy on już od zawsze będzie jej się wtrącał w zdanie? Ten człowiek był niesamowity. Potrafił ją wyprowadzić z równowagi po mniej niż pięciu minutach rozmowy. I najwyraźniej nie miałdość.
– Więc po co mnie pan pyta, doktorze? – zapytała, czując, jak coś nieprzyjemnego kręci się w jejżołądku.
– Nie pytałem – stwierdził zimno. – Po prostu głośnomyślałem.
Przez następne kilka minut doktor czytał jej akta, a Hope siedziała cicho jak mysz pod miotłą, nerwowo kręcąc kciukami młynek. Modliła się, by lekarz jak najszybciej powiadomił ją o wynikach badań kontrolnych i pozwolił jej odejść. Nigdy wcześniej nie czuła się w tym gabinecie tak niepewna i niemile widziana, jakdzisiaj.
– Przez osiem miesięcy po przeszczepie była pani leczona immunosupresyjnie i trzykrotnie trafiła pani z powrotem do szpitala z powodu kilkupowikłań.
Hope nie odpowiedziała. Skoro potrafił czytać, a ewidentnie to teraz robił, zapewne jej potwierdzenie znowu zbyłby jakimś kąśliwymkomentarzem.
– PannoLanstor?
Podniosła na niego wzrok, widząc, jak wpatruje się w nią swymi błękitnymi oczami. Niemal zazgrzytała zębami zezłości.
– Podobno potrafi pan czytać – warknęłazimno.
– Owszem, ale chcę wiedzieć, że po tych trzech powrotach rozumie pani powagę sytuacji i nie będzie się pani więcej narażać na zakażeniawirusami.
Hope omal nie spadła z krzesła, na którymsiedziała.
Coza…
Czy on ją właśnie poucza, jak ma dbać o swoje zdrowie? Co za tupet! Ona jako jedna z tych nielicznych szczęściarzy doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak wielką wagę musi przykładać do zdrowego stylu życia. Czy on miał ją zaidiotkę?
– Doskonale wiem, jak mam o siebie dbaći…
– Jakoś mi się nie wydaje – przerwał jej, z powrotem pakując nos w dokumenty. – Gdyby tak było, nie wracałaby pani do nas trzy razy poprzeszczepie.
Musiała przymknąć oczy, by się uspokoić, w innym przypadku nie była pewna, czy nie rzuciłaby się mu dogardła.
– Proszę wierzyć mi na słowo, doktorze – syknęła. – Nie jestemgłupia.
Doktor Colin spojrzał na nią uważnie. Hope miała wrażenie, że stara się zajrzeć w głąb jejduszy.
Bardzo niemiłedoświadczenie.
– To się okaże – rzekł zimno, po czym rzucił na biurko teczkę z jej imieniem i ruszył dowyjścia.
Nie wiedząc, czy to koniec spotkania, czy nie, Hope ruszyła zanim.
– Pani wyniki są wysoce zadowalające, panno Lanstor – powiedział, kiedy do niego podeszła. – Konieczna jest dieta lekkostrawna, ale wysokobiałkowa iwysokokaloryczna.
– Wiem – niemal pisnęła w gniewie. – Cały czas ją stosuję i to dlatego przytyłam piętnaście kilo od ostatniejchemii.
– Dobrze – przytaknął, otwierając przed nią drzwi, a ona wyszła na korytarz. – Oby tak dalej, panno Lanstor. Trzeba o siebie dbać. Niestety pieniądze, nawet miliony nie są w stanie nam zapewnić zdrowia, jeśli sami o to nie zadbamy. Lekarze to niecudotwórcy.
Hope poczuła, jak znowu coś w jej żołądku podskakuje do góry i z siłą wali po jegownętrzu.
Czy on właśnie zasugerował, że ze względu na to, ile ma na koncie, Hope będzie bezmyślnie szastać na prawo i lewo swoim zdrowiem? Już miała otworzyć usta, by zasypać go wiązanką kwiecistych epitetów, kiedy coś uczepiło się jej kolana i ścisnęło jedelikatnie.
Zaskoczona spojrzała w dół i uśmiechnęła sięszeroko.
– Denis! – Schyliła się do ośmiolatka, którego łysa głowa świeciła w świetle lamp korytarza i poprawiła mu zwisające z nosa wąsytlenowe.
– Jest poniedziałek. Judi powiedziała, że na pewno nas odwiedzisz – powiedział, zarzucając jej na szyję chude rączki. – Ale jest już prawie jedenasta, a ciebie nie było. Myślałem, że nieprzyjdziesz.
Denis oderwał się od jej szyi i spojrzał na nią z winą malującą się w oczach. Po chwili przeskoczył swymi ogromnymi oczami na stojącego wciąż w drzwiach doktora Colina i uśmiechnął się jeszczeszerzej.
– Cześć, Dru! – powiedziałwesoło.
Zaskoczona Hope odwróciła głowę do doktora. Patrzył na nich uważnie ze zmarszczonym czołem i brwiami układającymi się w ciasne „V” nad jego nosem. Hope nie mogła pojąć, by człowiek tak bezduszny i zimny zaskarbił sobie sympatię Denisa. Chłopiec był sierotą, w dodatku bardzo zamkniętą w sobie, a samej Hope, jak i Emanuelowi zajęło dobre pół roku, aby do niego dotrzeć. Denis nie był kimś, kto otwierał się na nowe znajomości ot tak, a fakt, że zaledwie po kilku dniach uważał nowego doktora za kogoś godnego jego uwagi, byłniesamowity.
– Cześć, Denis – odparł doktor tonem tak całkowicie innym niż ten, jakim dopiero co rozmawiał z Hope. – Zjadłeś dziś swójszpinak?
Denis uśmiechnął się przebiegle. Hope wiedziała, jak mały nienawidzi szpinaku. Nie raz i nie dwa przyłapywała go na wtykaniu go w różne zakamarki oddziału albo chowaniu po kieszonkach spodni od piżamy z zamiarem późniejszego wyrzucenia dokosza.
– Zostawiłem ci na moim talerzu – odparł i poprawiając stojącą przy jego nogach butlę z tlenem, pociągnął dłoń Hope, by jak najszybciej uciekli dobawialni.
– Do widzenia! – rzuciła do lekarza, który wciąż bacznie jej sięprzyglądał.
Nie spodziewała się, by jej odpowiedział, a on nie zawiódł jej oczekiwań. Odwrócił się na pięcie i bez słowa wmaszerował do swegogabinetu.
SAM I ALISON
Po powrocie do pracy Hope wciąż trzęsła się na myśl o jej nowym, mało uprzejmym, a wręcz niemiłym w obejściu lekarzu, ale czas, jaki spędziła z dzieciakami w bawialni, skutecznie wynagrodził jej nieprzyjemne doświadczenie z rana. Denis opowiedział jej o nowym bohaterze, jaki pojawił się w jego ulubionej serii książek fantasy i nawet przeczytał jej swoje ulubione fragmenty, które zaznaczył przyniesionym mu przez Hope markerem. Chłopiec był niezwykle inteligentny jak na osiem lat. Książek nie czytał – on je pochłaniał i to w ilościach, które mogłyby zawstydzić niejedną bibliotekarkę. Hope pokochała go od pierwszego spojrzenia, kiedy jako pięciolatek przybył z domu dziecka z zapaleniem płuc, które na nieszczęście okazało się rakiem. Do tej pory Hope nie potrafiła zrozumieć takiej niesprawiedliwości losu. Nie dość, że chłopiec był sierotą, mieszkał w jednym z uboższych domów dziecka, to w dodatku zachorował na to paskudztwo, jak to między sobą nazywali, co skutecznie wykluczyło go z programu adopcyjnego. Okrutna prawda była taka, że przyszli rodzice nie chcieli opiekować się dzieckiem, które od samego początku sprawiałobyproblemy.
Oprócz niego na oddziale znajdowało się aktualnie siedmioro innych dzieciaków. Charlotte, trzynastolatkę z mięsakiem tkanek miękkich, poznała już przy pierwszej swojej przygodzie z białaczką. Dziewczynka była bystra i odrobinę sarkastyczna, co z roku na rok zaczęło dominować w jej charakterze, ale i to Hope w niej uwielbiała. I mimo amputacji lewej nogi, której nie dało się uratować, Charlotte była pełna życia. Zdawała sobie oczywiście sprawę z tego, że i jej przygoda z rakiem może skończyć się dla niej porażką, ale nie sprawiło to, że przestała planować swoją przyszłość, była bardzo inteligentna. Amputacja dwóch palców lewej dłoni też jej przed planowaniem nie powstrzymała – postanowiła, że kiedy tylko skończy osiemnaście lat, zatrudni się w firmie Hope, a ta miała jej to zamiarumożliwić.
Reszty dzieciaków Hope nie znała zbyt dobrze. Niektórzy z nich dopiero co trafili na oddział, inni mieszkali w klinice już jakiś czas, ale to ta dwójka była dla Hope najważniejsza. To obawa o nich, strach przed utratą Denisa i Charlotte – spędzał jej sen z powiek. Tych dwoje Hope traktowała niczym własne dzieci i gdyby… Gdyby coś im się stało, Hope nie wiedziała, czy umiałaby sobie z tymporadzić.
Wysiadając z limuzyny, wysłała Thomasa na lunch, na co ten jedynie przytaknął głową. Hope zatrudniła go po zawale Simona, który do tamtej pory upierał się normalnie pracować i wozić ją wszędzie tam, gdzie tylko zechciała. Po ogromnej awanturze, jaką zrobił Hope, gdy ta wysłała go na przymusową emeryturę, to właśnie on wyszukał dla niej nowego szofera. Z tego, co Hope wiedziała, Thomas był emerytowanym żołnierzem, ale o nic więcej nie chciała pytać. Im mniej wiedziała o kolegach Simona, tym zdrowsza sięczuła.
Hope przeszła szybko przez zakorkowaną ulicę centrum i weszła do jednego z biurowców, gdzie na najwyższym piętrze znajdowało się jej biuro i pracownia. Było kilka minut przed trzynastą, więc nie spodziewała się zastać nikogo w pracy. O tej godzinie zazwyczaj wszyscy byli jeszcze na przerwie, ale nie zdziwiła się też, kiedy po przekroczeniu progu luksusowego biura ujrzała za monitorem komputera uśmiechniętą twarz swojego przyjaciela, Sama.
– Hej, słoneczko! – zawołał na jej widok, podnosząc się z obrotowegofotela.
Sam był niskim, pucułowatym mężczyzną o idealnej fryzurze ciemnych włosów, z równo przystrzyżoną brodą i z całym tym blaskiem typowym dla gejów. W jego szafie prym wiodły różnobarwne marynarki, koszule w paski i cętki oraz spodnie w kant, do których nosił ulubione mokasyny z krokodylejskóry.
– Hej! – Przywitała się z nim całusem w usta. – Jak zwykle na mnieczekacie?
Hope rozejrzała się po pomieszczeniu, szukając wzrokiem Alison. Jak w każdy poniedziałek, kiedy jechała do kliniki, aby posiedzieć z dzieciakami, jej przyjaciele czekali na nią z lunchem do momentu, aż wróci. Nawet gdyby miało to trwać do samegowieczora.
– Jasne, że tak. – Sam wzruszył nonszalancko ramionami. – Nie damy ci zjeść lunchu wspokoju.
– Tak właśnie myślałam. – Zaśmiała się, podchodząc do biurka recepcji, by przejrzeć szybko notatki pozostawione dla niej przez Georginę, ichsekretarkę.
– Alison! Alison! Hope już jest! – wydarł się Sam, na co Hope podskoczyła w przestrachu. – Idziemy cośzjeść!
– Już idę! – dobiegł ich zdyszany głos ztoalety.
Sam wywrócił teatralnie oczami, zakładając na ramię torebkę marki Louis Vuitton, z której nawiasem mówiąc, był niesłychanie dumny, i złapał Hope podramię.
– Pospiesz ten swój wychudzony tyłek – rzekł na tyle głośno, by Alison mogła gousłyszeć.
– Daj mi spokój – warknęła kobieta, wychodząc z łazienki, po drodze poprawiła swoją neonoworóżową spódnicę wkontrafałdy.
Od kiedy ich znała, Sam zawsze dopiekał Alison o jej wagę i sylwetkę, która według jego standardów mieściła się w obrębie anoreksji, a Alison jak zwykle zbywała jego komentarze machnięciem dłoni. Jeśli ktoś spytałby Hope o zdanie, to powiedziałaby, że przyjaciółka jest wprost idealna. Była co prawda niewysoka, ale ze swoim ciałem mogłaby występować na wybiegach najpopularniejszych domów mody. Do tego te jej piękne, gęste blond włosy, które same z siebie układały się w ogromneloki.
Cóż, to co było perfekcją dla Hope, było absolutnym no go dlaSama.
– Popatrz na Hope – rzekł, klepiąc ją po pupie, która dzięki diecie zrobiła się całkiem spora. – Dziewczyna przeżyła pieprzoną białaczkę i ma krągłości jak Beyoncé, a ty? Marnychudzielcu…
Za to właśnie Hope uwielbiała Sama i Alison. Oboje nie robili z jej choroby tematu tabu. Mówili o tym głośno, nie zwracając uwagi na zszokowane spojrzenia reszty towarzyszących im ludzi, którzy traktowali Hope jak trędowatą. Ta dwójka robiła sobie żarty z jej choroby, kiedy Hope leżała na oddziale i miała dostać kolejnąchemię.
Jak mogła ich niekochać?
– Tobie też by się przydała dieta – syknęła Alison, zbierając klucze i telefon z biurka, by wpakować je do torebki. – Wyglądasz jak małyprosiak.
Hope spojrzała kątem oka na Sama, który wyglądał, jakby Alison przywaliła mu w twarz. Zaczerwienił się po koniuszki uszu i wpatrywał w przyjaciółkę w niemymniedowierzaniu.
– Jakmożesz…
– Otóż mogę. A teraz chodźmy. – Alison wyminęła Sama dumnym krokiem, przechwyciła z jego uścisku Hope i wyprowadziła ją pod ramię zbiura.
Do swojej ulubionej restauracji, w której zwykli jadać, nie mieli daleko. Wystarczyło przejść na pieszo dwie przecznice, i już byli w Domu Oriana, przyjemnej włoskiej knajpce, gdzie popołudniami było spokojnie, a wieczorami można było wypić kilka dobrych koktajli przy muzyce na żywo. Zasiadając w kącie pod ścianą, gdzie cała ich trójka miała wystarczająco miejsca i swobody, złożyli zamówienie u wysokiego i przystojnego Włocha, który robił maślane oczy do Alison, starając się nie zwracać uwagi na Sama – bez skrępowania patrzącego na jegotyłek.
– Więc jaki jest twój nowy lekarz? – zapytał Sam, polewając sokiem z cytryny swoje ulubione grillowanekrewetki.
Na wspomnienie doktora Colina humor Hope diametralnie sięgnął piwnicy. Przeżywając w głowie na nowo spotkanie z niesympatycznym lekarzem, poczuła, jak jej policzki płonąogniem.
Nie znosiłago.
– Uuu…! – zawołał Sam, szturchając Alison w bok, przez co biedna upuściła na swoją nową spódnicę sporą porcję makaronu. – Popatrz na tę minę. Nowy doktorek aż tak zaszedł ci za skórę, Hope?
– Nawet nie wiesz, jak bardzo… – sapnęła, mieszając widelcem w talerzu wypełnionym po brzegi kurczakiem z ryżem w sosiepomidorowym.
– Nie wiem i dlatego chcę poznać wszystkie szczegóły – powiedział, śmiesznie poruszając brwiami. – Wszystkie.
Zaczerpując mocnego wdechu, Hope wepchnęła do ust kawałek obiadu i przeżuwała go zawzięcie, jakby to był sam doktor Colin. Połykając wszystko za jednym zamachem, na wydechu opowiedziała o ich spotkaniu, nie pomijając tego, co mówiły o nim Elli i Judi, ani tego, jak doktor potraktował przyjaciółkę i ją samą. Kiedy skończyła, oczy Sama i Alison niemal wychodziły zorbit.
– Dupek – sapnęła przyjaciółka, upijając dietetycznejcoli.
– Zgadzam się w pełni, kochana – przytaknął Sam. – Strasznydupek.
I jakby to miało dopełnić sensu jego słów, wpakował zamaszyście do ust sporąkrewetkę.
– Nie przejmuj się, Hope – zagadnęła po chwili Alison, starając się zetrzeć plamę po sosie z nowego nabytku, jakim była jej spódnica. – Nie będziesz musiała zbyt często z nimprzebywać.
– Jasne… – Hope odrzuciła na talerz widelec, chowając twarz w dłoniach. – Tylko każdego tygodnia w poniedziałki, kiedy będę odwiedzaćdzieciaki.
– Zawsze możesz dzwonić do Judi i pytać, czy ten pożal się lekarz jest w zasięguwzroku.
– Alison, proszę, daj spokój. – Sam wskazał jej talerz, jakby mówiąc, że to nim ma się zająć. – Hope, skarbie, to tylko obcy mężczyzna. Olej go. Tylko tyle możesz zrobić, by niezwariować.
Kiedy o siedemnastej trzydzieści wyszła z biura, właśnie zbierało się na deszcz, który zaczął lać strumieniem w połowie drogi za miasto, gdzie mieszkała Hope. Wycieraczki limuzyny nie nadążały za ścieraniem wody z szyby, co sprawiło, iż jechali zaledwie trzydzieści do czterdziestu kilometrów na godzinę – dało to Hope niepotrzebny czas do myślenia. Myślenia i na nowo przeżywania dzisiejszego poranka, bo mimo że wśród przyjaciół i bliskich jej ludzi była uważana za twardzielkę, Hope tak naprawdę była bardzo wrażliwa. Wszystko przeżywała dwa razy bardziej niż inni, a wszelkie przykrości, jakie ją spotykały, jej uparty mózg analizował przez kolejnytydzień.
Nareszcie – westchnęła w myślach po godzinie jazdy, zobaczywszy wysoką bramę i gęsto rosnące wokoło jej posiadłoścituje.
Thomas wcisnął guzik na pilocie sterującym automatyczną bramą, która po chwili rozchyliła się, wpuszczając ich do innego świata. Do świata Hope, w którym była bezpieczna iszczęśliwa.
Mimo lejącej się z nieba powodzi i gęstej mgły – dostrzec można było ogromny zabytkowy zamek z szarego kamienia. Pałac zbudowany był na wzór litery „U” i z lewej strony pokryty był od ziemi po dach bluszczem. Dwie wieżyczki górowały nad posiadłością niczym dumne damy, z których okien rozpościerał się piękny widok na ogrody, jezioro i las. Hope uwielbiała swój dom, był taki… całkiem w stylu jej rodziców, a przynajmniej tak sobie wmawiała – w końcu to oni gokupili.
Thomas zaparkował limuzyną w podziemnym garażu, ustawił ją pomiędzy ulubioną carrerą Hope i terenowym hummerem Simona. Podziękowała szoferowi i wysiadła, powędrowała schodami do ogromnego holu przepełnionego drewnianą boazerią i meblami z dębu. Z holu przechodziło się do sali balowej, ogromnej jadalni, sali konferencyjnej, prywatnego kina i pomieszczeń dla służby. Za krętymi schodami znajdowała się kuchnia oraz pomieszczeniagospodarcze.
Jak tylko przekroczyła próg domu, usłyszała stukot pazurów o drewnianą podłogę i wesołe szczekanie. Ogromny Luciusz o czarnej jak noc sierści podbiegł do niej, ślizgając się na wypastowanej podłodze. Wcisnął łeb między udo, a dłoń Hope domagając się pieszczot niczym małe szczenię i przez pierwsze dziesięć minut zmuszona była czochrać go za uszami i klepać poboku.
Kiedy zadowolony z powitania Luciusz dał jej wreszcie spokój i usadowił się przy schodach, czekając, aż ruszy się z holu, Hope odstawiła torebkę na stolik koło wejścia i dopiero teraz dostrzegła leżący na nimliścik:
Jestem u Emanuela na partyjcebrydża.Kocham, S.
– No tak, to było do przewidzenia – powiedziała do siebie, odrzucając karteczkę nabok.
Od kiedy tylko pamiętała, Simon miał bardzo dobry kontakt z jej lekarzem. Jak tylko okazało się, co tak naprawdę jej dolega, obaj stali się niemalnierozłączni.
– Panienko Hope – usłyszała za swymiplecami.
Przestraszyła się i podskoczyła do przodu, walnęła łokciem o kant blatu. Obróciła się na pięcie i spojrzała na twarz – równie wystraszonej, co ona – gosposi, Jessiki.
– Tak? – wysapała, dotykając piersi, pod którą szaleńczo biło jejserce.
Jessica zrobiła jakiś bliżej nieokreślony ruch, coś pomiędzy ucieczką a próbą przytulenia jej. Zrezygnowała jednak z obu tych rzeczy i zastygła w dziwnym bezruchu, z miną totalnegowinowajcy.
– Czy mam nakryć do stołu w jadalni? – zapytała, dalej trzymając się na odległość, jakby Hope miała zamiarzemdleć.
– Dziękuję, Jessico, ale dziś zjem w małym salonie – odpowiedziała.
– Oczywiście, panienko.
Gosposia przytaknęła głową, po czym udała się przez korytarz do znajdującej się za schodami kuchni. Kiedy zniknęła jej z oczu, Hope wraz z Luciuszem przy nodze wspięła się kręconymi schodami na pierwsze piętro, gdzie znajdowało się kilkanaście sypialni dla gości, mała bawialnia, biuro jej i Simona oraz ich sypialnie. Wchodząc do swego wielkiego pokoju o jasnych ścianach i modnym wystroju, gdzie królowało łóżko wielkości pola namiotowego, Hope miała tylko jedencel…
Kąpiel. Gorąca, długa kąpiel w olejkach, z bąbelkami, kilkoma świecami i uspokajającą muzyką w tle. Niestety, choć leżenie w gorącej wodzie przez ponad godzinę, aż jej opuszki stały się pomarszczone i miękkie, było bardzo miłe, Hope nie potrafiła wymazać z pamięci okropnego zachowania swego doktora. I mimo że był przystojny – co tu się oszukiwać, kiedy taka była prawda – wiedziała już, że od dzisiaj będzie czekała tylko na to, by pięć lat po przeszczepie jak najszybciej minęło… Miała nadzieję nigdy nie musieć spotkać się z nim nigdzie poza korytarzem szpitala, ale wiedziała także, że nawet to okaże się dla niej okropne za każdym razem, gdy do tegodojdzie.
Kiedy wyszła z wanny – o całe dziesięć kilo lżejsza – kolacja już na nią czekała. Denni, ich kucharka, przyszykowała dla niej porcję ulubionego musli ze świeżymi truskawkami i sok z pomarańczy, a dla jej kompana miskę przedniej wołowiny. Kiedy Hope i Luciusz najedli się do syta, choć dog zapewne byłby w stanie zjeść jeszcze ze dwie takie porcje, umościli się na sporej kanapie i oglądali The Simpsons, to znaczy – Luciuszspał.
Jednak mimo że czuła się błogo, w głowie Hope wciąż i wciąż pojawiał się cholerny D KROPKACOLIN.
EMANUEL I NIESPODZIANKA
Przez resztę tygodnia Hope starała się nie zaprzątać sobie głowy osobą doktora Colina. Choć przyznać musiała, iż za każdym razem, kiedy tylko wpadła jej myśl o nim, niemal cała drżała ze złości. Judi miała rację, nazywając go gburem, o czym Hope nie raczyła jej nie poinformować. Obie spędziły cały czwartkowy wieczór na obgadywaniu go i wyrzucaniu swoich żali na bucowatego szefa przyjaciółki. Na szczęście Hope była zbyt pochłonięta dopinaniem do końca wszelkich spraw związanych z przyjęciem pożegnalnym Emanuela, by myśleć o doktorze D. Colinie. I kiedy po ich pierwszym spotkaniu w klinice nadszedł oczekiwany weekendowy wieczór, Hope całkowicie wyrzuciła doktora zgłowy.
Spoglądając z końca sali na spacerujących pomiędzy stołami gości, Hope nie mogła nie pękać z dumy. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Przystawki i główne dania znikały ze stołów w zatrważającym tempie, szampan lał się strumieniami, a orkiestra smyczkowa spisywała się na medal, tak samo jak jej kateringowy team, który uwijał się w pocie czoła, spełniając zachcianki gości i dostarczając co rusz nowej partii jedzenia. Wśród przybyłych pożegnać Emanuela znaleźli się przedstawiciele kilku partii politycznych, znakomici lekarze z różnych zakamarków kraju, burmistrz miasta, a nawet kilkuaktorów.
Tak, Hope była z siebie dumna i nawet cena za wynajęcie na ten wieczór sali filharmonii nie pozbawiła jej dobrego humoru, który jeszcze poprawiał się za każdym razem, kiedy tylko widziała uśmiechniętą twarz jej przyjaciela. Emanuel stał właśnie w kącie sali, gawędząc wesoło z Samem i Alison. Jakby czując na sobie jej spojrzenie, odwrócił się i wysłał jej w powietrzu całusa, którego Hope złapała w pięść i przytknęła do serca. Takiego samego całusa nagrała na telefonie i wysłała do Charlotte, która wraz z Denisem i dzieciakami domagała się od Hope zdjęć i sprawozdania zwieczoru.
Patrząc teraz na przyjaciela, Hope musiała przyznać, że Emanuel jak na swoje ponad siedemdziesiąt lat wyglądał niezwykle młodo i atrakcyjnie w czarnym, dobrze skrojonym garniturze. Jego niebieskie oczy zalśniły wesoło, kiedy Alison porwała go do tańca. Hope z nieskrywanym podziwem obserwowała jego pewne i płynne ruchy i niemal popłakała się, kiedy zakręcił Alison wokoło jej osi, a przyjaciółka o mało nie poślizgnęła się na trenie swej długiej sukni o barwie écru. Szkoda, że Simon stanowczo odmówił wzięcia udziału w przyjęciu pożegnalnym Emanuela, wykręcając się pożegnalną szklaneczką whiskey, którą mieli wypić na następnej partyjce brydża. Zapewne i jego Alison wyciągnęłaby naparkiet.
– Do twarzy pani wczerwonym.
Hope podskoczyła jak poparzona, usłyszawszy koło swego ucha ów szept. Obróciła się szybko do intruza i sama niemal nie wywinęła orła, jak jej przyjaciółka zaledwie chwilę wcześniej, bo… przed nią stał doktor Colin, ale… na wszystko, co święte! Wcale a wcale nie wyglądał jakon!
Uśmiechał się do niej, co samo w sobie już było dziwne, a jego oczy mrużyły się, kiedy prześlizgnął wzrokiem po jej ciele ubranym w krwistoczerwoną suknię Chanel. Hope w pierwszej chwili chciała zasłonić się dłońmi, gdy tak na nią patrzył – czuła się, jakby była naga, choć skrywały ją przecież całkiem pokaźne ilości materiału. Tak po prawdzie – oprócz dekoltu na plecach była całkowicie skąpana w czerwieni, od stóp do głów, przez ramiona dodłoni.
– Ty… – Zachłysnęła się śliną, oglądając godokładnie.
Doktor Colin w szykownej marynarce w odcieniu głębokiego granatu, z białą koszulą i związanym byle jak krawatem wyglądał jak miliondolarów.
Niesforne włosy opadały mu na czoło kilkoma pasmami, jakby buntowały się przeciwko zaczesywaniu ich do tyłu, srebrny Rolex wystawał spod rękawów marynarki, co razem sprawiało, że wyglądał, jak model, który dopiero co zrobił sobie przerwę w sesji zdjęciowej. Był bardzo przystojny i do tego tak rozkoszniepachniał.
– PannoLanstor.
Niechętnie podniosła oczy do jego twarzy i z miejsca się nastroszyła. Facet uśmiechał się do niej, lecz tym razem był to uśmieszek pełen wyższości. Jakby wiedział, jakie wrażenie na niejzrobił.
Drań! – zawyła wmyślach.
– Ekhm… – odkaszlnęła. – DoktorzeColin.
– Proszę mi mówić Dru. Nie jesteśmy wszpitalu.
Hope spojrzała nieufnie na wyciągniętą do niej dłoń doktora. Mówiąc szczerze, miała ochotę go w nią trzepnąć, lecz posłusznie i niechętnie ją uścisnęła. Spodziewała się twardej, zimnej skóry, ale dłoń doktora była miękka, odrobinę szorstka, ale to jej nie przeszkadzało, a jego uścisk był o wiele delikatniejszy i cieplejszy, niż sięspodziewała.
– Hope.
Między nimi zapadła niezręczna cisza, podczas której doktor przyglądał się jej jak jakiemuś eksperymentowi medycznemu i stanowczo za długo ściskał jej dłoń. Hope wyrwała ją nieuprzejmie, ale nie przejęła się, gdy doktor posłał jej zdziwionespojrzenie.
Nie znosiła go i lepiej, żeby on o tymwiedział.
– Zorganizowała pani całkiem niezłe przyjęcie – rzekł, sięgając po kieliszki z szampanem i podał jej jeden znich.
Całkiemniezłe?!
Miała ochotę oblać go tym cholernym szampanem. Przez ponad pół roku Hope tyrała jak wół, by impreza pożegnalna Emanuela była wydarzeniem roku. Siedziała po nocach, aby wszystko dopracować do perfekcji, na którą jej przyjaciel zasługiwał jak niktinny.
Przekąski przygotował jeden z najlepszych kucharzy w mieście, wydała setki tysięcy na wynajęcie tej sali i nawet ten pieprzony szampan był wart ponad dwa tysiące funtów za butelkę, a to tylko dlatego, że pochodził z edycji wydanej z okazji ślubu księżnej Diany z księciem Karolem, którą Emanuel podziwiał i uwielbiał. A ten… Ten doktor ma czelność mówić, że całkiem nieźle sobie towykombinowała?!
– Dziękuję – warknęła przez zaciśnięte zęby, upijając łyk szampana, by zająć czymś usta, z których prawie wylała swójżal.
Doktor Colin wychylił lampkę i zrobił minę, jakby szampan nie był wcale Bóg wie czym, przez co Hope o mało nie dostałazawału.
– Oczywiście, jest kilka niedociągnięć – powiedział ku jej przerażeniu, sięgając po drugąlampkę.
– Słucham…? – Zachłysnęła sięłykiem.
– Cóż… – Westchnął, rozglądając się po sali wypełnionej ludźmi. – Gdybyś naprawdę chciała uczcić Emanuela, to wzięłabyś pod uwagę, że on nie znosi bankietów. Zamówiłabyś też grupę rockową, a nie tych męczyduszów w garniturach, z których jeden, muszę to głośno powiedzieć, wiecznie gubi rytm. No i może zamiast tych dziwnie wyglądających przystawek zainwestowałabyś w steki i sałatkęziemniaczaną.
Z każdym jego słowem szczęka Hope opadała coraz niżej i niżej, a jej oczy otwierały się coraz szerzej i szerzej… Czy ten gbur miał czelność przybyć na bankiet tylko po to, aby zepsuć jej wieczór? Tego było już zawiele!
Drań wytykał jej błędy i w dodatku insynuował, że ona nie zna Emanuela, a on był przecież jej przyjacielem – od kiedy pierwszy raz trafiła do szpitala. Jak Dru mógł?! Drań, drań, drań!
– Całe szczęście, że to nie pan organizował ten bankiet, bo zamiast kulturalnej imprezy mielibyśmy tu zlot harleyowców i przydomowy piknik – warknęła, z hukiem odstawiając kieliszek na stół – doktorzeColin.
Już miała zamiar odwrócić się i uciec, kiedy on złapał ją za dłoń, nie pozwalając się oddalić ani na krok. Hope zbombardowała go wzrokiem i znienawidziła jeszcze bardziej, kiedy ujrzała na twarzy doktora Colina zaczepnyuśmieszek.
– Dru! – Usłyszeli oboje w momencie, gdy doktor już otwierał usta, by cośpowiedzieć.
Hope spojrzała nad jego ramieniem, co nie było oczywiście łatwe ze względu na jego wysoki wzrost, i zamarła widząc nadchodzącą w ich kierunku piękność. Kobieta, prawdopodobnie rówieśniczka doktora, miała gęste włosy barwy miodu ułożone w szykowną fryzurę opadającą jej przez lewe ramię. Jej długa do ziemi suknia mieniła się w światłach świec i kryształów wszystkimi odcieniami zieleni, a piękny uśmiech mógłby być firmową wizytówką jakiejś znanej marki pasty do zębów. Prócz niewielkiego wisiorka na szyi – nie miała ona żadnej biżuterii i Hope musiała przyznać, że pierwszy raz pozazdrościła komuśwyglądu.
Ta kobieta była zjawiskowa i najwyraźniej należała do doktora Colina. Podeszła do nich i położyła zaborczo dłoń na jego ramieniu, wciąż uśmiechając się szeroko, mimo że musiała dostrzec splecione z palcami Hope palce jej mężczyzny. Hope wyrwała dłoń i szybko chwyciła w nią kolejny kieliszek, wciąż obserwowana bacznym wzrokiem lekarza i bombardowana zdenerwowanym uśmiechemkobiety.
– Dru, nie przedstawisz mnie? – zaszczebiotała, kiedy trwali w ciszy, a Hope miała już zamiar wykręcić się jakimś kłamstwem i uciec przed doktorem w ciemnykąt.
– Penelope, to Hope Lanstor. Panno Lanstor, to Penelope Jamson – rzucił odniechcenia.
Oczy Penelope zabłysły w rozumieniu i z jeszcze większym uśmiechem, z entuzjazmem wyciągnęła dłoń do Hope, którą ta uścisnęłakrótko.
– Panno Lanstor, to zaszczyt panią poznać – powiedziała Penelope. – Byłam w tamtym roku na weselu mojej przyjaciółki, kiedyś panny Hampton, które pani firma zorganizowała. Od razu się zakochałam i wiedziałam, że jeśli kiedykolwiek wyjdę za mąż, to właśnie panią poproszę oorganizację.
Mówiąc to, Penelope spojrzała wymownie na doktora Colina, ale on jedynie upił kolejny łyk szampana, patrząc dookoła, jakby komentarz Penelope wcale go niedotyczył.
Biedaczka – pomyślała Hope, poczuwszy nagle sympatię dokobiety.
– Dziękuję – odparła uprzejmie. – Panna Hampton jest przeuroczą osobą. Bardzo miło mi się z niąpracowało.
Kłamała. Panna niegdyś Hampton – była w rzeczywistości okropną, rozpieszczoną dziewuchą zmieniającą zdanie średnio co drugi dzień i Hope musiała włożyć wiele sił i samozaparcia, by nie rzucić jej planami w twarz. Najwyraźniej tego samego zdania był doktor Colin, gdyż wywrócił wymownie oczami i cicho prychnął podnosem.
Niezrażona tym Penelope wkleiła się w jego bok. Cóż takiego ma w sobie ten mężczyzna, że kobieta tak sympatyczna jak ona kleiła się do niego jak mucha dosmoły?
– Jestem pod ogromnym wrażeniem – powiedziała Penelope, patrząc poprzystawkach.
– Miło mi to słyszeć – odparła, chcąc, jak najszybciej wyrwać się spod ciężaru spojrzenia Colina, który znowu je w niej utkwił. – Niestety niektórzy twierdzą, że nie postarałam sięzbytnio.
Mówiąc to, rzuciła ostre spojrzenie doktorowi, ale Penelope nie zauważyła tego albo zignorowała. Znowuż doktor Colin uśmiechnął się zza szkła, jak na zimnego draniaprzystało.
– Bzdura! – zawołała Penelope. – Jestwspaniale.
– Jeszcze raz dziękuję. – Hope odstawiła kieliszek i wyciągnęła dłoń do kobiety. – Niestety, muszę teraz powrócić do moichobowiązków.
– Oczywiście – przytaknęła kobieta, ściskając mocno jej dłoń. – Dozobaczenia.
Posławszy jej uprzejmy uśmiech, Hope szybko odeszła w kierunku znajdujących się po przeciwległej stronie sali toalet. Musiała opłukać twarz zimną wodą, by nie wrócić i nie zabić doktora Colina. Przedzierała się przez tłumy witające ją i gratulujące jej wspaniale wykonanej roboty i kiedy była już dwa metry przed toaletami, niemal rzuciła się do drzwi. Nie dane jej jednak było skorzystać z luksusu zamknięcia się w łazience, gdyż czyjaś dłoń złapała ją za ramię i pociągnęła do swojej twardejpiersi.
– A tu jest mój anioł stróż! – Zagrzmiał zdrowy śmiechEmanuela.
Hope automatycznie przytuliła się do przyjaciela, modląc w duchu, by nie zauważył furii w jej oczach. Na pewno zacząłby drążyć temat, a na to Hope nie miałaochoty.
Przy nich stała w małym kręgu grupka ludzi składająca się z ordynatorów innych oddziałów ich kliniki wraz zmałżonkami.
Anni Borton, nowa ordynator chirurgii dziecięcej uścisnęła Hope serdecznie i przedstawiła swego męża, Doriana, a Friderik von Stron niemal od razu zasypał ją pytaniami o współpracę jej fundacji z oddziałemkardiologii.
– Moglibyśmy zorganizować zbiórkę pieniężną na nowy sprzęt! – zawołał, ciągnąc ją do siebie. – Wielu pacjentów mogłoby na tymskorzystać.
– Możemy o tym pomyśleć – odparła wymijająco, chcąc wyswobodzić się z jegodłoni.
– Friderik! – zgromił go Emanuel. – Zostaw dziewczynę w spokoju. To bankiet na moją cześć, a nieprzetargi.
Powiedziawszy to, Emanuel pociągnął ją do siebie i zarzucił ramię na jej barki. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, a on puścił do niej porozumiewawcze oczko. Wiedział, jak bardzo nie lubi być otaczana przez ciągle od niej czegoś chcących ordynatorów, niczym łowna zwierzyna napolowaniu.
– Oczywiście, oczywiście – przytaknął mężczyzna, poprawiając za duże okulary. – Masz rację Emanuelu. Wybacz, Hope.
– Zawsze mam rację – przekomarzał się z nim Emanuel, zrobił przy tym minę, jakby wypominał mu jakiś błąd sprzedlat.
– Och, daj żyć, starcze. – Friderik zaśmiał się nerwowo. – To było dobrą dekadętemu.
Serdeczne śmiechy reszty lekarzy zawtórowały tubalnemu śmiechowiEmanuela.
– Znowu wypomina ci, jak graliście w scrabble nastudiach?
Hope zmarszczyła nos na widok wyłaniającego się właśnie w towarzystwie Penelope doktora Colina. Friderik uścisnął jego dłoń, którą Colin pierwszy do niego wyciągnął. Jak dżentelmen, za którego Hope wcale go nie uważała, doktor przywitał się z resztą gości i nawet zdobył się na ucałowanie dłonidam.
Czy on już zawsze będzie pojawiał się wszędzie tam, gdzie i ona się znajdzie? Czy nawet w gronie przyjaciół będzie skazana na jegotowarzystwo?
– Dru, chłopcze! – zawołał Emanuel, wypuszczając z objęćHope.
Przytulił mocno Colina, jakby byli starymi znajomymi i ucałował policzek Penelope, który do niegowystawiła.
– Hope. – Emanuel zwrócił się do niej, znowu ją do siebie przytulając. – Zapewne poznałaś już mojego wnuka i twojego lekarza, Dru, oraz jego przecudowną partnerkę, Penelope.
ŻECO?!
Hope zachwiała się na nogach, patrząc na Emanuela, jakby zobaczyła go pierwszy raz w życiu… w dodatku jakby miał na głowie rondel zmakaronem.
On nie mógł mówić poważnie. Nie mógł być… On nie mógł być dziadkiem tego kogoś! Nie, nie i jeszcze raz nie! To niemożliwe, by Colin był wnukiem tak dobrodusznego i wspaniałego człowieka, jakim był Emanuel. Musiał zostać adoptowany! Hope nie potrafiła przekonać się do myśli, że w żyłach Colina płynęła ta sama krew, co w żyłach Emanuela. Cholera, nie!
Jednak im dłużej patrzyła na Colina i Emanuela, tym większą podobiznę między nimi dostrzegała. Te same błękitne oczy, choć u jednego ciepłe i czułe, a u drugiego zimne i cierpkie, te same mocne szczęki, te same blond włosy i nawet te samefryzury.
Obaj byli tak samo wysocy i tak samozbudowani…
Cholera – wyjęczała w duchu. Oni naprawdę bylispokrewnieni.
Zdawszy sobie sprawę z ciszy, jaka wokoło nich zapanowała, i zważywszy na sarkastyczny uśmieszek wpływający na twarz jej nowego lekarza, Hope szybko zamknęła usta i spojrzała naEmanuela.
– Wyglądasz na zaskoczoną, aniele. – Emanuel przyjrzał jej sięzmartwiony.
– Cóż, nie wiedziałam, że to twój wnuk – powiedziałaszczerze.
– Nie pochwaliłeś się tym? – Zwrócił się do Colina, który jedynie wzruszyłramionami.
– Nie czułem takiej potrzeby – odparł, pozwalając, by Penelope mocniej się do niego przykleiła. – Poza tym nie chciałem, aby mierzyli mnie twoją miarą, do której jeszcze midaleko.
Miło połechtany Emanuel podziękował i rozpoczął temat swoich planów, jakie miał zamiar zrealizować na emeryturze. Ciesząc się, iż uwaga gości przekierowała się z jej osoby na innetory,
Hope znacznie się rozluźniła i wciąż ściskana przez przyjaciela – żartowała razem z nimi, popijając szampana i czując, jak większość złości na Colina odchodzi wzapomnienie.
Kiedy grubo po dwunastej goście zaczęli rozchodzić się do domu, a wśród nich, dzięki Bogu, doktor Colin i jego zawieszka na szyi w postaci Penelope, Hope usiadła na jednym z krzeseł i podała Emanuelowi szklankę wody. Przyjaciel z przewieszoną przez krzesło marynarką i rozpiętą koszulą, i z krawatem wystającym z kieszeni spodni, z wdzięcznością przyjął wodę z jej dłoni i rozsiadł się wygodnie na małejsofce.
– To było wspaniałe przyjęcie. Dziękuję, aniele – rzekł, całując wierzch jejdłoni.
Hope skinęła mu głową, ale nic nieodparła.
– Co cijest?
– Dlaczego nie powiedziałeś, że wolałbyś zorganizować grilla w akompaniamencie AC/DC, zamiast spacerować po sali wgarniturze?
Nie wiedziała czemu o to zapytała. Nie chciała robić wyrzutów Emanuelowi, ale słowa jego wnuka ciągle i ciągle wierciły jej dziurę w głowie i nie dawały spokoju przez cały wieczór. Czyżby tak słabo znała swojegoprzyjaciela?
– Skąd ten pomysł? – zapytałzaskoczony.
Zrobiło jej się cholernie głupio, Hope popatrzyła na czubki swychszpilek.
– Twój wnuk mi to zasugerował – odpowiedziała, patrząc na Emanuela spod włosów, które dopiero co uwolniła z ciasnegokoka.
Emanuel westchnął ciężko, kręcąc głową naboki.
– Cały Dru – mruknął. – Jest taki sam jak jego mama, wiesz? Oboje są szczerzy dobólu.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś? – ponagliła gozawiedziona.
Przyjaciel westchnął ponownie, jakby jakiś wielki ciężar spoczął na jego barkach. Po chwili wstał i przysiadł na krzesełku obok Hope. Przytulił ją do siebie, a do jej nosa wleciał przyjemny zapach jego wody kolońskiej, ten, który tak bardzo jej się z nimkojarzył.
– Nie chciałem sprawiać ci przykrości, aniele – rzekł zmęczonym głosem. – Widziałem, jak wiele radości sprawia ci organizowanie tegoprzyjęcia.
– Nie chodziło tu o mnie – powiedziała z siłą, unosząc na niego wzrok. – Tu chodziło o ciebie. Myślisz, że męczyłabym cię tym całym spektaklem, gdybym wiedziała, że tego nie chcesz? Gdybyś tylko szepnął słowo, zabrałabym cię nawet na ryby i siedziała w łódce przez pół dnia i nocy. Tylko po to, żebyś ty byłszczęśliwy.
Emanuel przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej, zamykając ją w klatce ze swychramion.
– Przepraszam, aniele – zadudnił. – Obiecuję, że następnym razem powiem od razu, jeśli coś mi się niespodoba.
– Oby… – burknęła, ale uśmiechnęła się do niego. – Wiesz w końcu, jak bardzo nienawidzęwędkowania.
Oboje zaśmiali się na wzmiankę ich ostatniego i jedynego wypadu nad rzekę. Hope wystraszyła się, kiedy jej wędka zaczęła ciągnąć w dół, wypuściła ją z dłoni i odskoczyła do tyłu, posyłając stojących za nią Simona i Emanuela wprost do zimnej wody. Cóż, na ryby lepiej jej było ze sobą niebrać.
– Mam nadzieję, że nie wszystko było spartaczone – powiedziała, kiedy przestali sięprzekomarzać.
– Jeden z grajków trochę gubił rytm… – zaczął Emanuel, jednak zobaczywszy jej minę, szybko zmienił temat: – ale szampan byłpyszny.
– Diana i Karol – przypomniała mu. – Specjalnie dlaciebie.
– Wiem i jestemwdzięczny.
Jeszcze chwilę milczeli w swoim towarzystwie, przyglądając się zbierającym jedzenie i brudne talerze kelnerom ikelnerkom.
– Co zrobisz z taką porcją jedzenia, aniele?
– Powiedziałam personelowi, że jeśli chcą, to mogą ze sobą je zabrać, a to, co zostanie, zapakuję do chłodni i zawiozę z samego rana do schroniska dla bezdomnych – odparła, wstając na równe nogi. – Muszę i