Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ona – młoda, atrakcyjna kobieta, która jako nastolatka, po rozwodzie rodziców, wyjechała z matką z rodzinnego miasteczka. Na wieść o zawale ojca wraca do Marientown, żeby zaopiekować się nim i pomóc w prowadzeniu rodzinnego biznesu.
On – wokalista rockowego zespołu, który koncertuje na całym świecie, zabójczo przystojny, z traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa na koncie oraz bratem przysparzającym mu zmartwień.
I uczucie, które narodziło się kilkanaście lat temu, ale z powodu nieporozumienia nie miało możliwości zaistnieć. Los jednak daje im drugą szansę. Teraz tylko od nich zależy, czy znajdą wspólny rytm. Czy Cheryl zdoła sprzeciwić się apodyktycznej matce, która inaczej wyobraża sobie życie jedynaczki? Czy Taylor pokona poczucie winy, które niszczy go od środka, i wybaczy sobie? Czy tych dwoje połączy coś więcej niż obezwładniające pożądanie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 474
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla wszystkich fanów mocnego brzmienia
Kochani!
Oddaję w Wasze ręce spis utworów, które są czymś w rodzaju muzycznego tła dla Zmysłowego rytmu. A wszystko po to, byście bez konieczności przekartkowywania powieści mogli odtworzyć całą playlistę.
Miłego słuchania, i... sex, drugs and rock and roll!
Patrycja
18 and Life Skid Row
It’s My Life Bon Jovi
You Give Love a Bad Name Bon Jovi
Talk Dirty to Me Poison
Poison Alice Cooper
Girl I Know Avenged Sevenfold
Fake It Seether
Breath Breaking Benjamin
Bodies Drowning Pool
Crazy Train Ozzy Osbourne
Weak Seether
Set Me Free Avenged Sevenfold
Sweet Home Alabama Lynyrd Skynyrd
Remedy Seether
Rock of Ages Def Leppard
Cherry Pie Warrant
No One Like You Scorpions
Last Resort Papa Roach
Don’t Cry Guns N’ Roses
I Do It for You Bryan Adams
Love Is a Battlefield Pat Benatar
The Boys of Summer The Ataris
Prolog
Seven
Marientown, osiemnaście lat wcześniej
Miałem piętnaście lat i więcej bagażu doświadczeń życiowych na barkach niż niejeden siedemdziesięciolatek.
Moja rodzina mnie nie kochała. Mało tego, oni mnie nienawidzili. Ojciec znęcał się nade mną, kiedy tylko mógł, a raczej kiedy tylko był na tyle szybki i trzeźwy, aby mnie złapać, a matka ciągle powtarzała, że to przeze mnie i przez moje narodziny całe jej życie legło w gruzach. Brat... Tak, mój młodszy brat udawał, że nie istniałem.
Nie przejmowałem się tym jednak. Miałem swoich kumpli – Thomasa i Grega – i oni zastępowali mi całą moją rodzinę. Byli tym, bez czego nie mogłem się obejść. Graliśmy razem w naszej małej kapeli w garażu Thomasa, którego zwaliśmy TZ, i świetnie się ze sobą bawiliśmy, a muzyka dawała mi ukojenie, którego potrzebowałem.
Szkoda tylko, że moi kumple, a już tym bardziej muzyka, nie potrafili znieczulić bólu, który czułem na swojej szczęce po spotkaniu z ojcowską pięścią.
Potarłem się po żuchwie i syknąłem, kiedy palce dotknęły obitej części twarzy. Ze złością kopnąłem kamień leżący na drodze i westchnąłem, przysięgając sobie, że któregoś dnia wyjadę stąd, a kiedy wrócę, będę na tyle bogaty, na tyle sławny i na tyle niezależny, aby móc spojrzeć im prosto w oczy i powiedzieć, że już ich nie potrzebuję, i jeżeli chcą, mogą wypisać mnie z rodziny, czym zawsze grozili. Rzuciłbym papierami w ich twarze, aby pokazać, że już nic więcej nie mogą mi zrobić.
Przystanąłem, kiedy kilkoro dzieciaków wyskoczyło ze sklepu ze słodyczami i pomknęło w kierunku szkoły. Spojrzałem za nimi, a po chwili przesunąłem wzrokiem po oknie wystawy. Głośno zaburczało mi w brzuchu. Byłem cholerynie głodny, ale jak zawsze zignorowałem to. W moim rodzinnym domu jedzenie dostawał tylko Alan, mój brat. Kiedy akurat miałem szczęście, udawało mi się coś wygrzebać z lodówki, ale zazwyczaj chadzałem na wpół najedzony, co było niewystarczające dla nastolatka o moim wzroście.
Ruszyłem dalej.
Połowa twarzy bolała mnie i piekła, ale wiedziałem, że nikt się tym nie zainteresuje. W szkole, którą mimo wszystko lubiłem, każdy wiedział, co działo się w moim domu. Proponowano mi pomoc, jednak ja ją odrzucałem. Nie potrzebowałem litości. Brzydziłem się nią. No i nie chciałem, żeby mój przygłupi brat trafił do rodziny zastępczej, gdyby naszych rodziców posądzono o znęcanie się nade mną. Poza tym pragnąłem sam wyrównać z nimi rachunki.
„Kiedyś”, poprzysiągłem sobie.
Przeszedłem przez ulicę i stanąłem przed starym, piętrowym budynkiem szkoły. Młodsi uczniowie żegnali się z rodzicami, starsi witali z kolegami i koleżankami, których nie widzieli podczas wakacji. Kilku chłopaków machnęło mi na przywitanie, a kilka dziewczyn zatrzepotało rzęsami. Wszyscy chcieli ze mną pogadać, zakumplować się, ale ja nie należałem do gadatliwych egzemplarzy. Możliwe, że to właśnie dlatego tak usilnie próbowano do mnie trafić. Byłem jak chodzący po korytarzach szkoły tygrys, którego zainteresowania nie każdy miał zaszczyt dostąpić.
Szukałem wzrokiem Grega, ale zamiast na niego moje oczy padły na stojącą kilka kroków dalej dziewczynkę, która żegnała się wylewnie z ojcem. Był to wysoki mężczyzna. Wyglądał na groźnego i takiego, z którym człowiek nie chciał zadzierać. Skanował wzrokiem okolicę w poszukiwaniu niebezpieczeństwa, ale kiedy tylko jego spojrzenie padało na córkę, miękło.
Przyjrzałem się jej.
Była młodsza ode mnie. Mogła mieć trzynaście lat. Grube i jasne jak słońce włosy spięła w dwa warkocze. Spod różowej spódniczki wystawały obdarte kolana. Kiedy się uśmiechała, cała jej twarz jaśniała jakimś dziwnym blaskiem. Choć nie miała prostych zębów – jedynki wystawały odrobinę do przodu – nie odejmowało jej to uroku. Wręcz przeciwnie.
W moim żołądku coś niebezpiecznie podskoczyło na widok jej roześmianej buzi i uścisku, którym obdarzyła ojca. Było widać, że mężczyzna był jedną z ważniejszych osób w jej życiu, a ona stanowiła cały jego świat.
Zacisnąłem pięści w kieszeniach czarnych spodni. Też chciałem czegoś takiego. Pragnąłem być dla kogoś całym światem i by ten ktoś się mną zajął. By mnie kochał.
– Hej, Taylor! – zawołał, pojawiając się przede mną, Greg.
Przybiliśmy piątkę i ruszyliśmy do szkoły. Przyjaciel opowiadał o czymś, co widział wczoraj w telewizji, ale nie słuchałem go za bardzo. Wciąż odwracałem się, żeby popatrzeć na dziewczynkę i jej ojca, którzy, nie dostrzegając mojego spojrzenia, zaczęli się z czegoś śmiać. Pomimo bólu w żuchwie zacisnąłem szczęki. Już ja się zajmę tą małą. Nie dam jej spokoju.
Rozdział 1
Cheryl
Zaparkowałam auto przed piętrowym, drewnianym budynkiem usytuowanym w niedużej odległości od małej plaży i głośno westchnęłam. Widok z tarasu baru rozciągał się na szumiącą wodę jeziora West Point Lake. Zapach paproci i sosen tworzących las, który otaczał posesję z trzech stron, przypominał mi o dziecięcych zabawach oraz godzinach spędzonych na budowaniu baz z przyjaciółmi i kuzynem Jasperem.
Nie było mnie w domu od szesnastu lat – od kiedy rodzice złożyli papiery rozwodowe, a ja wyjechałam z matką z Georgii do Illinois. To zazwyczaj tam spędzałam miesiąc wakacji w towarzystwie ojca, choć tęskniłam za liczącą sobie kilkanaście tysięcy mieszkańców mieściną zwaną Marientown, w której przyszłam na świat i mieszkałam przez pierwszych piętnaście lat życia. Nigdy nie powiedziałam mamie – prawdziwej kobiecie z miasta – że moje serce bije spokojnym rytmem jeziora, a szczęście kojarzy się z zapachem lasu. Nie miałam sumienia prosić jej, byśmy wróciły do domu, który dla mnie zawsze znajdował się właśnie tutaj, w Georgii.
Chwytając za pasek torebki, szybko wyskoczyłam z auta. Słońce grzało przyjemnie w odsłonięte ramiona, a zapach czystej wody sprawił, że zakręciło mi się w głowie. Tak, tu był mój dom.
Nigdy nie wpadłabym na pomysł, by wrócić do Marientown i pomóc ojcu w prowadzeniu baru, który był w posiadaniu rodziny od pokoleń. Tata zawsze był samowystarczalny i sam chciał rządzić swoją knajpą. Nawet moja matka w czasach ich małżeństwa nie miała w tej kwestii zbyt wiele do powiedzenia. Jednak kiedy odebrałam telefon o jego zawale, z miejsca postanowiłam wyruszyć w drogę.
Bilet na pierwszy znaleziony lot do domu kosztował mnie większość moich oszczędności, ale nie przejmowałam się tym. Bycie przy ojcu i pomaganie mu było dla mnie teraz najważniejsze. Poza tym właśnie znalazłam się w jakimś dziwnym i pokręconym momencie swojego życia. Z powodu podwyżki czynszu musiałam zamknąć mały sklepik z własnymi wypiekami, żeby nie popaść w zadłużenie. Mało tego, jakby powiedzenie, że nieszczęścia chodzą parami, chciało dać dowód na istnienie podwójnego pecha, John, mój chłopak, zostawił mnie bez jakiegokolwiek słowa wyjaśnienia. Wróciłam do naszego mieszkanka po oddaniu kluczy do wynajmowanego lokalu i zamiast Johna zastałam puste szafki i brak jego walizek.
Kiedy w końcu zmusiłam go do krótkiej rozmowy, powiedział mi wprost, że nie byliśmy dla siebie stworzeni. Cóż, z tym nie mogłam się kłócić. John był dobrym człowiekiem, ale już od dawna byliśmy dla siebie bardziej jak koledzy niż kochankowie. Musiałam przyznać, że nigdy nie był dla mnie atrakcyjny jako facet – przekonały mnie do niego dobre maniery, nienaganny sposób bycia i fakt, że mocno stąpał po ziemi – i w sumie ulżyło mi, kiedy to właśnie on odszedł. Może i byłam tchórzem, ale nie lubiłam sprawiać innym przykrości.
Tak czy siak, w Illinois nie było już niczego, co by mnie tam trzymało. Dlatego w pewnym sensie możliwość powrotu do Marientown była dla mnie błogosławieństwem. Cieszyłam się na czekającą mnie perspektywę, choć zawał ojca nie był pozytywnym aspektem całej historii. Martwiłam się, mimo że lekarze i on sam zapewniali mnie, że wszystko jest w porządku. Kochałam swojego tatę nad życie. Uwielbiałam go za jego autentyczność, charyzmę i dobre serce, które nosił na dłoni. Był mężczyzną o szczerych intencjach i lekko ironicznym języku, co odziedziczyłam po nim. Matka nie znosiła tego w nas obojgu i z całych sił starała się wytępić te cechy ze swojej córki, czyli ze mnie.
Ściągając wypełnione ubraniami torby z paki wynajętego pick-upa, rozejrzałam się po parkingu, na którym stały już dwa inne auta. Domyśliłam się, że jedno z nich należy do Tony’ego – ochroniarza, a drugie do Dylan, jednej z barmanek. Czekali na mnie z kluczami i instrukcją, jak mam zająć się barem. Ich obecność wiele dla mnie znaczyła. Czułam się bezpieczniej i pewniej ze świadomością, że będę miała przy sobie kogoś, kto pomoże mi w zarządzaniu rodzinnym interesem.
Zarzuciłam torby na ramiona i ruszyłam usypanym jasnymi kamyczkami podjazdem do głównego wejścia. Właśnie miałam chwycić za klamkę, kiedy drzwi otworzyły się na oścież, niemal mnie taranując.
– I zrób listę zakupów, żeby Cheryl mogła złożyć zamówienie! – krzyknął postawny, wysoki mężczyzna o opalonej twarzy.
Zdążyłam jedynie zauważyć wytatuowaną głowę orła na ramieniu wielkoluda, nim odbiłam się od jego klatki i jak długa padłam na deski werandy.
– O mój Boże! Nic się pani nie stało?
Z włosami zakrywającymi oczy i stertą bagaży przyciskającą mnie do ziemi mogłam jedynie wychrypieć coś, co brzmiało jak „nidzsienistalo”. Po chwili ktoś odkopał mnie spod toreb i bez większego wysiłku postawił na nogi.
– Tak mi przykro. Nie zauważyłem pani – tłumaczył się z wyraźną skruchą w głosie mężczyzna.
Otrzepałam się z kurzu i spojrzałam na niego. Mógł być w wieku mojego ojca. Ciemne brwi unosiły się ponad spokojnymi, szarymi oczami. Przyglądał mi się uważnie, po czym obdarował mnie nieśmiałym uśmiechem, by zaraz po tym złapać mnie za ramiona.
– A niech mnie... Cheryl! Dylan, Cheryl już tu jest! – zawołał do wnętrza baru.
Nie miałam pojęcia, skąd mężczyzna wiedział, kim jestem. Ja nie znałam ani jednego pracownika baru ojca, ale cieszyłam się z entuzjazmu, który usłyszałam w jego głosie. Bardzo mi zależało na tym, aby mieć dobry kontakt z obsługą. Lubiłam być akceptowana, gdyż z niechęcią i uprzedzeniem nie radziłam sobie zbyt dobrze.
– Jestem Tony – przedstawił się i chwycił moją dłoń, zamknął ją w uścisku i potrząsnął porządnie rękami. – Spodziewaliśmy się ciebie dopiero wieczorem.
Nie czekając na odpowiedź, wepchnął mnie do przyjemnie chłodnego wnętrza baru.
– Moje... – Chciałam powiedzieć coś o bagażu, ale mężczyzna już zarzucił sobie torby na barki. – Miałam zamiar spędzić u taty popołudnie, ale czekało go jeszcze kilka badań kontrolnych. Jakby to powiedzieć... wypieprzył mnie z sali.
Tony zaśmiał się gardłowo.
– To takie typowe dla Colina – westchnął i poprowadził mnie do lady, za którą kręciła się wysoka szatynka.
Długie brązowe włosy falowały przy każdym ruchu, a wypełnione psotnymi iskrami zielone oczy popatrzyły na mnie z nieudawaną sympatią. Mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Krótka dżinsowa spódniczka opinała kształtne biodra, a kończąca się zaraz nad pępkiem koszulka z logo jednej ze znanych marek whisky nadawała jej wyglądu dziewczyny z rockowego baru, w którym – eureka, Cheryl! – pracowała.
– Więc to jest Cheryl Andrew – powiedziała, wychylając się ponad blatem, aby uścisnąć moją dłoń. – Miło cię wreszcie poznać. Twój tata pokazywał nam twoje zdjęcia i wiele o tobie opowiadał.
– Zapewne też o tym, jak usmarkałam się podczas mszy na czwartego lipca, kiedy śpiewałam solówkę w chórku.
Śmiech Dylan i Tony’ego był wystarczającym potwierdzeniem moich przypuszczeń. Ojciec zapewne opowiadał o tym każdemu, kto chciał słuchać. W dzieciństwie byłam niezdarą. Zawsze miałam dwie lewe nogi. Ręce zresztą też, choć w moim przypadku prawe, gdyż byłam leworęczna. Ciągle się potykałam, upadałam, coś rozbijałam, albo tłukłam. Broń Boże, abym poszła potańczyć! Groziło to śmiercią. Nie tylko moją.
– Cóż... tak – powiedziała Dylan z uśmiechem, ale zaraz odrobinę spoważniała. – Właśnie zabierałam się za sprawdzenie towaru. Chciałabyś zrobić to ze mną, żeby trochę się rozejrzeć po barze? A może jesteś zmęczona?
– Nie! – zaprotestowałam szybko. Byłam pełna energii i zmotywowana do pracy. – Zaniosę tylko rzeczy do gościnnego pokoju i zajmę się tym razem z tobą.
– Ja je zaniosę – zaproponował Tony. – Wymieniłem pościel w twojej starej sypialni. Colin nie pozwalał ruszyć tam ani jednej rzeczy. Uprzedzam, to kapsuła czasu.
Uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością. Przyjemne ciepło rozlało się po moim ciele na wzmiankę o starej sypialni. Uwielbiałam ją. Okna wychodziły na jezioro i małą plażę należącą do posesji. Jako dzieciak kochałam przesiadywać wieczorami na parapecie i patrzeć na szumiącą wodę.
– Dziękuję.
Tony mrugnął do mnie zaczepnie, po czym ruszył po schodach umiejscowionych za barem. Prowadziły na piętro, gdzie znajdowała się sypialnia taty, jego biuro, pokój dziecięcy oraz dwie łazienki i pokój gościnny. Doskonale pamiętałam układ domu, nawet po szesnastu latach nieobecności.
– Skoczę tylko do łazienki i zaraz jestem przy tobie – poinformowała mnie Dylan.
Przytaknęłam i odczekawszy, aż barmanka wyjdzie za potrzebą, zaczęłam się rozglądać. Nic się tu nie zmieniło. Drewniana okładzina ścian miała tę samą barwę, którą zapamiętałam: jasną, choć już lekko przybrudzoną. Wykonane z drewna stoły i metalowe krzesła liczyły sobie ze sto lat, a wysokie hokery przy ladzie miały obdrapane obicia. Szafa grająca z lat sześćdziesiątych wdzięczyła się pod ścianą tuż obok dwóch stołów do bilardu. W zachodniej części lokalu znajdowały się trzy loże z kanapami oraz wejścia do toalet. Wszystko było tu takie jak za czasów mojego dzieciństwa. Nawet lustro za barem, które odbijało stojące na półkach butelki z alkoholem, wciąż było to samo. Poznałam je po małym zadrapaniu w lewym rogu, które sama zrobiłam. „Dwie lewe nogi”, pomyślałam, nie chcąc rozpamiętywać dnia, w którym o mało co nie rozorałam sobie policzka o kant półki.
Westchnęłam z uczuciem dziwnej ulgi i przyjemności jednocześnie. Kochałam to miejsce całą sobą. Uwielbiałam wieczorne imprezy, na które zjeżdżali się mieszkańcy miasteczka. Byłam ulubienicą tutejszych harleyowców z klubu motocyklowego, którzy w wolnych chwilach zajmowali się ratowaniem porzuconych zwierząt. Często prosiłam, by zabrali mnie na przejażdżkę wokół baru. Czasem pomagałam dawnemu barmanowi, Clarkowi, w wymyślaniu nowych nazw drinków albo sprzątałam walające się na werandzie pety. Kochałam to. Kochałam bycie częścią tej zwariowanej rodziny, którą tworzyli barmani, kelnerki, mieszkańcy Marientown i budzący respekt swoim wyglądem, ale w głębi serca dobroduszni, harleyowcy.
I właśnie z powodu takiej samej miłości, którą mój ojciec darzył bar, matka postanowiła odejść i zabrać mnie ze sobą. Colin Andrew uwielbiał życie gospodarza swojej knajpy bardziej niż własną żonę, która nie chciała prowadzić baru na wygwizdowie, jak nazywała Marientown. Pragnęła dla siebie i dla mnie splendoru miasta, wielkiej kariery i cholera wie czego jeszcze, a ojciec zgodził się na nasze odejście, by móc w spokoju prowadzić swój interes.
Jako dorosła kobieta nie miałam mu tego za złe, choć będąc nastolatką, nie potrafiłam zrozumieć tak szybkiej rezygnacji z nas. Byłam na niego zła i przez długie lata nie mogłam pogodzić się z tym, że pozwolił mamie wyrwać mnie z miejsca, które tak bardzo kochałam. Teraz rozumiałam, czemu tak postąpił. Gdybym była na jego miejscu, też pozwoliłabym odejść mojej matce – mieszczance i histeryczce.
Och, ile razy marzyłam o pracy razem z nim w barze. Jednak wiedziałam, że to na nic. Ojciec był sam sobie szefem i nie potrzebował nikogo ani niczego. Nawet teraz wiedziałam, że jak tylko wróci do zdrowia, będę musiała znaleźć sobie inne zajęcie. Może mogłabym otworzyć w Marientown własną cukiernię? Nie chciałam wracać do Springfield, do pustego mieszkania, bez perspektyw i z dyszącą mi w kark matką. Nie, nie tego chciałam.
– Gotowa?
Odwróciłam się do stojącej za mną Dylan.
– Nie mogę się wprost doczekać!
Barmanka posłała mi zachwycający uśmiech i poprowadziła na zaplecze.
– Na początek musimy sprawdzić, jak ma się stan naszego zaopatrzenia – poinformowała mnie. – Tym zazwyczaj zajmuje się twój tata, ale dzisiaj przygotuję to z tobą. Pokażę ci też, jak zrobić zamówienie w hurtowni przez e-mail i gdzie znajdują się potrzebne nam adresy. To nic strasznego. Założę się, że jutro będziesz potrafiła to robić z zamkniętymi oczami. Prowadziłaś już kiedyś bar?
– Nie – odparłam zgodnie z prawdą. – Ale miałam cukiernię, więc trochę się znam na dostawach i zamówieniach.
Uśmiech Dylan rozszerzył się jeszcze bardziej. Klepnęła mnie z zadowoleniem w ramię.
– I to mi się podoba!
Po kilku godzinach stwierdziłam, że prowadzenie baru jest trudniejsze niż prowadzenie cukierni, ale nie na tyle skomplikowane, żebym miała nie dać sobie z tym rady. Dylan dokładnie mi wszystko wytłumaczyła i z cierpliwością godną profesora z Harvardu pokazała, jak mam składać zamówienia i do których dostawców je wysyłać. Była moim aniołem stróżem i z miejsca się polubiłyśmy.
Dochodziła dwudziesta. Bar powoli zaczął wypełniać się ludźmi, a ja siedziałam przy ladzie, kontrolując księgi rachunkowe, które tata prowadził bardzo pobieżnie. Jako księgowa – z zawodu, nie z powołania – potrafiłam ocenić poprawność zapisów i znalazłam kilka błędów. Postanowiłam więc spędzić wieczór na ich korygowaniu, by uniknąć niepotrzebnych kar podatkowych. Pracując, obserwowałam klientów. Wydawało mi się, że w ten parny piątkowy wieczór bar wypełni się po brzegi ludźmi, na co bardzo liczyłam. Zdziwiło mnie, że tak niewielu mieszkańców miasteczka i okolicy skusiło się na wypicie zimnego piwa i umilenie sobie czasu relaksem nad wodą.
– Czy to normalne? – zwróciłam się do Dylan, która krzątała się za barem. – Tak niewielu klientów?
– Nie – odparła ku mojemu zadowoleniu, podając zamówione napoje jednemu z kelnerów. – Nie liczyłabym jednak na więcej.
– Dlaczego?
Dylan odłożyła na stół ściereczkę, którą polerowała szklanki. Błyszczały czystością, ale ona z nudów postanowiła poprzecierać je jeszcze raz.
– Dzisiaj odbył się pogrzeb jednego ze znanych muzyków z miasta – westchnęła ze smutkiem. – Zginął podczas trasy koncertowej. Pomagał zespołowi w pakowaniu głośników. Zawalił się na niego dach, kiedy próbował wydostać się z płonącej hali.
– To straszne! – Zasłoniłam usta dłońmi. – Tak mi przykro. Kto to był?
– Greg Trebend. Miejscowy chłopak.
Wytrzeszczyłam oczy.
– Boże! Greg?
– Znałaś go?
Przytaknęłam z powagą.
– Chodziliśmy razem na dodatkowy kurs teatralny, kiedy jeszcze tu mieszkałam.
Pamiętałam, jak wymienialiśmy się napojami podczas przerw na zajęciach pozalekcyjnych. On uwielbiał mój rabarbarowy, którym poiła mnie matka, a ja jego jabłkowy. Był takim uczynnym i sympatycznym chłopakiem, chociaż towarzystwo, w którym się obracał, sprawiało, że dostawałam gęsiej skórki. Nie znosiłam jego kolegów. Cóż, prawdę mówiąc, nie znosiłam tylko jednego przyjaciela Grega, który skutecznie uprzykrzał mi życie.
– To jeden z kumpli Grega. – Dylan wskazała głową na siedzącego, czy raczej leżącego, obok mnie mężczyznę.
Spojrzałam na niego, ale nie mogłam dostrzec twarzy. Przyciskał ją do blatu, spłaszczając sobie przy tym nos. Już miałam zapytać, czy jest osobą, za którą go wzięłam, kiedy do baru weszło dwóch klientów. Dylan podeszła do nich, by przyjąć zamówienie. Natomiast całą moją uwagę przykuł wydobywający się z telewizora zawieszonego nad barem głos:
– W dzisiejszym programie porozmawiamy o muzyce. Wielu z was zapewne słucha popu, rapu, jazzu. Ja, w skromnych progach naszego studia, miałem zaszczyt gościć wielu utalentowanych artystów: od operowych diw po genialnych raperów. Dziś przeżywam jednak pewnego rodzaju debiut, gdyż do tej pory nie interesowałem się tym, co powstanie z wymieszania rocka, rapu i metalu. Nie miałem nawet pojęcia, że tak można! Jednak od kiedy listy przebojów amerykańskich i europejskich stacji radiowych oszalały na punkcie utworu Crazy Housewives, musiałem zapoznać się z twórczością muzyków odpowiedzialnych za ten chaos. I wiecie co?
Pisk z widowni zasiadającej w studiu zagłuszył na chwilę głos prowadzącego The Tonight Show, Jimmy’ego Fallona.
– Stałem się ich fanem!
Prowadzący rozłożył bezradnie ręce, a do kobiecych wrzasków dołączyły oklaski.
Patrzyłam z niedowierzaniem w ekran telewizora. Miałam wrażenie, że kilka młodych kobiet, na które najechał obiektyw kamery, zaraz zemdleje – tak głośno krzyczały.
– Cóż, nie będę przedłużał oczekiwania – zawołał Jimmy. – Panie i panowie, a może przede wszystkim panie! Przed wami Taylor „Seven” Junior Smith, Julian „Niexx” Delavigne, Francis Davis, Thomas „TZ” Scott oraz Greg Trebend! Oto The Cult of Black! Proszę o brawa!
Na dobrą sprawę prowadzący nie musiał wypowiadać ostatniego zdania – krzyki na widowni rozdarły ciszę i urosły w siłę, gdy na scenę wyszło pięciu mężczyzn. Mogłam przysiąc, że przed kamerą przeleciał stanik. Najwyraźniej którejś z pań puściły nerwy, wywołane silnymi emocjami, co w sumie mnie nie zdziwiło. Matko! Skumulowanie takiej ilości testosteronu i męskiego piękna w jednym miejscu powinno być zakazane. Ci mężczyźni powinni być zakazani!
Muzycy pomachali do oszalałej widowni, uścisnęli dłoń prowadzącego i zajęli miejsca na wygodnych kanapach.
– Cześć, chłopaki! – powitał ich Jimmy. – Widzę, że przyprowadziliście ze sobą fanki.
– Zawsze są u nas mile widziane – rzekł z rozbawieniem mężczyzna o twarzy tak idealnej, że nie było możliwości, aby nie stworzył jej sam Michał Anioł.
Rozjaśnione na platynowy blond włosy postawił na modnego irokeza, który doskonale współgrał z jego oczami barwy smoły i kolczykiem w brwi. Miał zachrypnięty i gorący jak samo piekło głos. Z przykrością musiałam stwierdzić, że sama byłam gotowa ściągnąć stanik i rzucić nim w telewizor.
– Kocham cię, Taylor! – krzyknęła jedna z kobiet stojących na widowni.
– Ja ciebie też! – odparł z łobuzerskim uśmiechem muzyk.
– Wow! – zaśmiał się w głos prowadzący. – Macie wzięcie, chłopaki! Nie ma co! Chciałbym jednak porozmawiać o najnowszym albumie, choć to dwa poprzednie zapewniły wam miano gwiazd rocka dwudziestego pierwszego wieku. Album The Abyss osiągnął status platynowego krążka zaledwie tydzień po premierze, a trzy single w pół godziny po wypuszczeniu ich w eter uplasowały się w czołówkach list przebojów. To fenomen!
– Tak naprawdę album sprzedał się w nakładzie półtora miliona egzemplarzy w zaledwie trzy dni – sprostował ten, który nosił czapkę z logo Jastrzębi z Atlanty.
Miał na sobie szerokie dżinsowe spodnie, koszykarską koszulkę, a na stopach jordany. Jako jedyny z całej grupy nie wyglądał na członka rockowego zespołu, choć tatuaże na jego odkrytych ramionach mogły należeć do metalowca. Przypominał mi raczej jakieś dziwne połączenie, coś między gotem a raperem.
– Racja, Thomas – zgodził się prowadzący. – Pobiliście rekord najszybciej sprzedającego się albumu rockowego i metalcorowego nie tylko w Stanach, ale też na świecie. Jak się z tym czujecie? Niexx? Jesteś liderem, co o tym sądzisz?
Najpotężniejszy z mężczyzn, którego szyja ponad kołnierzykiem czarnej koszuli naznaczona była tatuażami, podobnie jak palce dłoni ozdobionej wielkimi sygnetami, uśmiechnął się zadziornie. Zaczesał na bok opadające na oczy miodowe włosy. Byłam pewna, że robił tak za każdym razem, kiedy chciał poderwać dziewczynę. Nie żeby musiał się zbytnio o to starać. Był przepiękny! Jak oni wszyscy zresztą. Musiałam przyznać, że pasowali na gwiazdy rocka. Było w nich coś hipnotyzującego i mrocznego.
– Jesteśmy bardzo szczęśliwi – rzekł poważnym tonem – oraz bardzo, bardzo, bardzo wdzięczni wszystkim naszym fanom. Gdyby nie oni, nie byłoby nas tutaj.
Krzyki wielbicielek zagłuszyły słowa Jimmy’ego, który chciał zadać kolejne pytanie. I – nie byłam tego pewna – chyba właśnie kogoś wyniesiono z sali.
– Ta kobieta zemdlała! – krzyknął prowadzący.
– Często to robią, gdy on się odzywa – powiedział milczący do tej pory mężczyzna z ciemnymi włosami ułożonymi na bok, modne cięcie podkreślało jego rysy twarzy.
– Dlatego wolę stać za moją gitarą, niż śpiewać, Francis – zaśmiał się Niexx i poklepał kolegę po plecach.
– Jak się poznaliście? – zapytał po chwili prowadzący, skupiając swoją uwagę na Gregu.
Rozpoznałam go od razu. Praktycznie nic się nie zmienił. No, może troszeczkę wyrósł.
– Wszyscy pochodzimy z jednego miasteczka – odparł. – Ja, Taylor i Thomas założyliśmy zespół, gdy mieliśmy po piętnaście lat. Jakieś pół roku później dołączyli do nas Francis i Niexx. Byliśmy gówniarzami z wielkimi marzeniami.
Jego wypowiedź zasłużyła sobie na potężne oklaski i głośne achy widowni. Pomyślałam, że właśnie kolejne serca zostały złamane przez tych bogów rocka.
Prowadzący był bardzo zadowolony, kiedy na scenę spadł kolejny tuzin staników.
– Wybacz, Jimmy – powiedział, udając zaskoczenie, Taylor Junior Smith.
Jimmy przepytywał swoich gości, ale nie słuchałam już dalszej części wywiadu. Skupiłam się na wyświetlonej na dole ekranu informacji o tym, że tydzień po nakręceniu odcinka Greg Trebend zginął w pożarze.
Masując skronie, spojrzałam w bok na zajmowane przez nieprzytomnego mężczyznę krzesło. Podobno pojawił się w barze jakąś godzinę temu, kiedy byłam zajęta wysyłaniem e-maili do dostawców, i według tego, co powiedziała Dylan, już wtedy był cholernie pijany. Nie miałam pojęcia, jak w takim stanie utrzymał się na swoim czarnym niczym noc motocyklu marki Ducati, na którym przyjechał.
Zamówił butelkę drogiej whisky. Na początku Dylan chciała posłać go do diabła, ale w końcu zlitowała się nad nim i podała to, o co prosił. Kiedy był już całkowicie pijany – a pił szybko i w zupełnej ciszy – poprosiła Tony’ego, by schował jego potworną maszynę do garażu. Byłam jej za to wdzięczna. Może jako tymczasowa menadżerka mogłam pozwolić, by się schlał na umór, ale nie miałam zamiaru przykładać ręki do jego śmierci, bo z pewnością zabiłby się, wracając po pijaku do domu.
Facet zachrypiał we śnie. Platynowe włosy, które normalnie układał w irokeza, opadały mu teraz na oczy. Był piękny. Nigdy nie widziałam kogoś tak seksownego, mrocznego i... Nie umiałam znaleźć słów, by określić jego przystojną twarz. Nawet we śnie zdawał się pochłonięty myślami i gniewem oraz wypełniony temperamentem, którym odznaczał się już w czasach szkoły.
Taylor Junior Smith był bogiem. I zmorą mojego dzieciństwa. A teraz – o, ironio! – kompletnie pijany opierał głowę o ladę w barze mojego ojca.
Boże! Jak ja go nienawidziłam!
Rozdział 2
Seven
– Nie, nie pójdę z tobą do łóżka.
Rozejrzałem się zszokowany dookoła. Kto wyszeptał mi te słowa do ucha?
Ujrzałem swoją dłoń leżącą na odsłoniętym kolanie. To było z całą pewnością kobiece – zresztą bardzo ładne – kolano, a kiedy przepłynąłem mętnym wzrokiem ku górze, przez dżinsową spódniczkę i białą koszulę z głębokim dekoltem, i napotkałem na oczy koloru jasnego nieba, niemal spadłem z hokera.
– Co? – wychrypiałem głupio.
Nie byłem w stanie oderwać spojrzenia od tych pięknych oczu.
– Nie pójdę z tobą do łóżka. To moja odpowiedź na twoje pytanie.
Nie rozumiejąc ani słowa, skupiłem się na ustach kobiety. Były duże, pełne i zapewne niebiańsko smakowały.
– Zapytałem o to? – dociekałem tylko w jednym celu: aby ujrzeć, jak poruszają się jej wargi.
– Jesteś bardzo pijany, prawda?
Przeszły mnie ciarki. Kuuurwa! Chciałem, by ciągle do mnie mówiła.
– Gdzie ja jestem? – wybełkotałem.
– Tak – stwierdziła z rozbawieniem, a ja zachwiałem się na stołku z wrażenia, gdy jej usta rozciągnęły się w uśmiechu ukazującym białe jak śnieg zęby. – Jesteś na niezłym zjeździe. Niczym Nikki Sixx.
Ściągnąłem brwi, odbierając porównanie jako przyganę.
– Nie jestem Nikki Sixx.
– A szkoda – westchnęła głęboko.
Z ociąganiem uniosłem czoło. Utrzymanie pijanego łba w pionie było nie lada wyzwaniem, ale postarałem się z całych sił. Chciałem zobaczyć całą twarz kobiety z pięknym uśmiechem, a do tego potrzebowałem obojga oczu. Zachwiałem się, ale w końcu z powodzeniem udało mi się wyprostować.
Była piękna! Przez cholernie wielkie P.
Delikatne rysy jej twarzy kogoś mi przypominały, ale nie umiałem przywołać w swojej pamięci kogo. Jej, w moim obecnym stanie, nie chciałem nadwyrężać prośbami o próbę przypomnienia sobie, czy może gdzieś się kiedyś spotkaliśmy. Raczej nie. Zapamiętałbym ją. Ale w tej chwili mocno kręciło mi się w głowie. I w sumie powinienem być z siebie zadowolony, bo przynajmniej na nią nie zwymiotowałem.
– Jestem Seven – powiedziałem ochrypniętym z przepicia głosem i parsknąłem śmiechem. – Z Cultów.
To byłoby na tyle, jeżeli chodzi o trzymanie się w pionie. Moje czoło walnęło o blat baru, a ja jęknąłem z bólu.
– Nie znam, ale biorąc pod uwagę wlepione w ciebie oczy większości damskiej klienteli, musisz być zabójczo sławny.
Uśmiechnąłem się do siebie przebiegle.
– Jak jasna cholera!
– Co nie zmienia faktu, że wciąż nie pójdę z tobą do łóżka.
Stęknąłem w udręce. Szkoda! Bardzo chętnie położyłbym się koło niej. I spał. Tak, to jedyne na co byłoby mnie w tym momencie stać. Pójść do łóżka i spać obok tej ślicznotki.
– A teraz zabierz swoją rękę.
Kobieta chwyciła moją dłoń i próbowała ją zdjąć ze swojego kolana. Nie dałem się. Może nie miałem siły trzymać głowy w pionie, ale mój uścisk wciąż był mocny. Walczyła ze mną przez chwilę, lecz poddała się, kiedy nie osiągnęła upragnionego celu.
– Lubię to kolano – wyszeptałem.
– A ja lubię twoją rękę na nim, ale mimo to moja odpowiedź wciąż brzmi: nie.
Zaśmiałem się głupio, kiedy przyznała, że lubi moją dłoń. Kurewsko mocno chciałem jej pokazać, co te palce jeszcze potrafią.
– Nie?
– Nie – odparła twardo, ale usłyszałem rozbawienie w jej głosie.
– Co mogę zrobić, żebyś zmieniła zdanie, kochanie?
Znowu na nią spojrzałem jednym okiem i wbiłem wzrok w jej usta.
„Mów do mnie!”, błagałem w myślach.
– Na początek wytrzeźwiej, a teraz spadaj z mojego baru. Robisz tu niepotrzebny tłok. Połowa Los Angeles już się tu zjechała.
Na te słowa chciałem się szybko podnieść, ale skończyło się na tym, że znowu walnąłem czołem o blat.
Gdzie ja byłem?! W Los Angeles?! Kurwa!
Chciałem jedynie zajrzeć do baru Colina Andrew i spić się na umór. Nie miałem zamiaru jechać do pieprzonego Los Angeles! Jak ja tu wylądowałem?! Niexx mnie zabije! Jak długo byłem w drodze?
– Jestem w Los Angeles? – zachrypiałem.
– Jesteś bardzo, ale to bardzo pijany.
Jej perlisty śmiech przeszedł po moich plecach niczym tornado. Pal licho Los Angeles! Jeżeli ona miała zamiar się ze mnie śmiać w ten uroczy sposób, to mogę być nawet na Alasce. Grunt, by słyszeć jej głos i podziwiać te piękne usta.
– Tony! Hej, Tony!
Zmarszczyłem się, słysząc czyjeś wołanie. Kac już teraz dawał mi się ostro we znaki. Bałem się pomyśleć o tym, co będzie jutro.
– Tak?
Tubalny głos wydał mi się znajomy, ale byłem zbyt pijany, by się nad tym zastanawiać.
– Zaprowadź naszego gościa do biura na górze – zwróciła się do kogoś z prośbą właścicielka głosu. – Niech się prześpi.
– Ale ja nie chcę spać – zaprotestowałem słabo. – Wciąż mam ochotę pójść z tobą do łóżka.
– Słodziak – odezwał się z rozbawieniem facet stojący za moimi plecami.
– Całą gębą – zgodziła się kobieta. – Postaw mu przy łóżku wiadro, żeby nie zarzygał dywanu, okej?
– Jasne, szefowo!
Czyjeś mocne ramiona chwyciły mnie pod pachy i postawiły do pionu. Dzięki Bogu facet był na tyle silny, by unieść moje sto osiemdziesiąt funtów. Sto osiemdziesiąt prawie nieprzytomnych funtów mięśni. Rozejrzałem się jeszcze raz po otoczeniu, co nie było łatwe, gdyż powieki opadały mi mimowolnie na oczy, a mózg przelewał się w czaszce.
– Hej – mruknąłem. – To nie jest Los Angeles... To bar Colina...
Obróciłem głowę do tyłu i zobaczyłem znajomą twarz Tony’ego, ochroniarza pracującego w barze. Uśmiechnąłem się do niego szeroko.
– Tony!
– Seven!
Głowa opadła mi na pierś, kiedy na chwilę straciłem przytomność. Gdy ją odzyskałem, ktoś klepał mnie delikatnie po policzkach.
– Hej! Ty! Nikki Sixx! – To była ona. Panna Piękne Usta. – Nie zabrudź mi dywanu, okej? Bardzo go lubię.
Spojrzałem przed siebie mętnym wzrokiem. Moim oczom ukazały się dwie fantastyczne półkule ukrytych pod koszulą piersi. Aż zachłysnąłem się z wrażenia.
– Tylko jeśli dasz mi je potrzymać.
Nim zrobiła unik, wyrwałem się ochroniarzowi i złapałem w dłonie dwie dorodne piersi. Patrzyłem na nie, czując, jak ślina cieknie mi po brodzie.
– Wow! Kochanie! Twoje cycki to mistrzostwo...
Urwał mi się film.