Killer - Andrij Lubka - ebook

Killer ebook

Andrij Lubka

4,5

Opis

Killer to zbiór opowiadań ukraińskiego pisarza Andrija Lubki, słynącego z literackiego i politycznego nieokiełznania. Jego opowiadania budowane są na zasłyszanych historiach, wyciętych z gazet newsach i pojedynczych zdaniach uruchamiających literacką wyobraźnię autora. Mamy tu przegląd różnych form i tematów: jest miłość, śmierć, współczesna polityka i nostalgia ubrane w kostium poetyckiej prozy, kryminału, komedii i literackich wspomnień. To pisarstwo warte uwagi, stawiające pytania o prawdziwość życia i samej literatury. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 161

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrij Lubka

Killer

Przełożyła

Bohdan Zadura

Biuro Literackie • Stronie Śląskie 2017

Proza 22

Andrij Lubka: Killer

Przekład: Bohdan Zadura

Redakcja: Dawid Skrabek

Korekta: Joanna Mueller

Rysunek na okładce: Rafał Kucharczuk

Projekt typograficzny i skład wersji elektronicznej: Mateusz Martyn

Copyright © by Andrij Lubka

Copyright © for Polish translations by Bohdan Zadura, 2013

Copyright © by Biuro Literackie, 2017

Biuro Literackie

[email protected]

www.biuroliterackie.pl

ISBN 978-83-65358-66-0

Spis treści

How I spent my summer

Podwójne morderstwo koło użhorodzkiego akademika

Skrytka pod uliczną latarnią

Tajemnicza jesienna fotografia

Pułkownik milicji i zbliżające się klimakterium

Czechow, który żył wewnątrz mnie

Cztery tezy starego hidalgo

Maleńka improwizacja na fortepian

Kobieta z piasku

Killer

Dziewczyna z Valparaiso

Killer: maleńka improwizacja na klawiaturze albo próba niemal autorskiego posłowia

How I spent my summer

1.

Wszystkie twoje niezliczone i nieskończone tatuaże, których nie było, wszystkie twoje spojrzenia, płonące i pożądliwe, wszystkie twoje głosy i oddechy, cała moja muzyka w odtwarzaczu, cały wszechświat w twojej torebce – chaotyczny, sympatyczny, nasze żółte słońce i pachnące kwiaty, wszystkie twoje zagubione kolczyki i moje pogryzione plecy, wszystko, co piliśmy – powoli, duszkiem, wszystkie te rozrzucone w łazience szczoteczki do zębów, patyczki do uszu, jakieś kosmetyki, cała ta głupota w telewizji, cały ten krajobraz za oknem, wypełniony wodą basen, do którego wchodziłaś ostrożnie, wszystkie twoje sukienki – w kratkę, w czerwone kwiatki, białe i przezroczyste, bose nogi, zapachy – wszystko to mnie podniecało, jak nigdy.

„Przeleć bliźniego swego – mówił mi głos wewnętrzny – to atrakcyjne i w modzie.” Ty byłaś najbliższa, bliska, bliższa niż najbliższa, atrakcyjna, modna, wodna, mokra, pachnąca, niecierpliwa, senna, muzyczna, kwitnąca, moja, śpiewałaś i ja się śmiałem, śpiewałaś i ja się bałem, śpiewałaś i ja śpiewałem, byłaś wesoła rano, w południe, wesoła również w porze sjesty, szkoda, że nie pamiętam wieczorów, bo byłaś wieczorna, późna, nocna, przedporanna, byłem z tobą i miałem dwadzieścia trzy lata.

Nigdy tego lata nie zapomnę. Jechaliśmy przez kontynent, jak w rytm hiszpańskiej muzyki, jechaliśmy autobusem i ty nagle brałaś moją rękę i wkładałaś ją sobie pod sukienkę, jakbyś zastanawiała się, czy też słyszę tę muzykę. Jadłaś lody, nieskończoną ilość lodów, one wpadały w ciebie i kapały, robiłaś się brudna i lepka, jak dziecko, całowałem cię wokół ust i zlizywałem lody, które znowu kapały, spadały na mnie, na mój plecak, śmiałaś się i chciałaś się całować, nerwowo wychodziłem palić na stacjach benzynowych, starannie myłem ręce, żeby znowu wkładać ci je pod spódnicę, żebyś oddychała głośno, żebyś dawała mi zlizywać ze swojego języka topiące się lody, a pod wieczór przyjeżdżaliśmy do jakiegoś miasta, wpadaliśmy do hotelu i kochaliśmy się już za drzwiami, zrzucając z siebie resztę ubrania – mokrzy, lepcy, głodni, gryźliśmy się, szliśmy pod zimny prysznic, kochaliśmy się tam, wycieraliśmy się jednym ręcznikiem i nie zatrzymywaliśmy się, padaliśmy na podłogę i kochaliśmy się na dywanie, krzyczałaś, jak trąba, a ja byłem zawsze gotowy do boju, rycerz, wezwany na głos trąby, rezygnowaliśmy z opłaconych kolacji, ze śmiechem wytaczaliśmy się z hotelu, szukaliśmy w mieście jakiegoś baru, jedliśmy razem, ty stale jadłaś z mojego talerza, piłaś moją colę, chciałaś kochać się pośród tego nieznanego miasta, szukaliśmy nocy i parków, wracaliśmy do hotelu przed świtem, pijani, zaczynałem cię rozbierać jeszcze w windzie, i wszystko trwało, a rano wyjeżdżaliśmy i jechaliśmy dalej, i znowu jadłaś lody, a moja ręka była tam, tam, tam.

Którejś nocy wstałaś z łóżka, wstałaś ze mnie, i poszłaś do łazienki, nie otwierając oczu, żeby chociaż tak zatrzymać mnie w sobie, całego mnie w sobie, i umyłaś się, potknęłaś się, uderzyłaś głową w ścianę i nie znalazłem niczego lepszego, niż się roześmiać, i biłaś mnie poduszką, a ja nie mogłem powstrzymać śmiechu, a ty dalej biłaś i biłaś, dopóki nie postanowiłaś upokorzyć mnie inaczej, i kochaliśmy się tak, jak to robią delfiny – muśnięciami, ostro, powoli, boleśnie, drapałaś mnie i całowałaś, wyginałaś się, zaciskałaś, i potem, wciąż jeszcze obrażona na mój śmiech, odwróciłaś się i zasnęłaś, i ja szeptałem do ciebie takie słowa, od których twoja skóra jaśniała, a włosy czerniały, a rano kupiłem ci kompas, żebyś nigdy więcej nie pobłądziła, żebyś zawsze znała drogę do mnie, i powiesiłaś go sobie na szyi, jak naszyjnik, i on naprawdę pokazywał na mnie, czułem ukłucia jego igły magnetycznej, jak ty moje poruszanie się w tobie.

Mówiłem do ciebie: „Ty”, i podobało mi się wymawianie tego z przydechem, okrutnie, delikatnie, wykrzykiwanie, mówienie po kilka razy z rzędu, zwracanie się tak w nocy albo rano, kiedy budziłem cię, mniej więcej tak: „ty, ty, tytytytyty, ty-ty-ty-Ty-ty-tytytyty, Ty, Ty, ty, ty, ty”.

Wszystko rozpadło się w barze na południu Włoch. Nie wiem, co ze mną się stało – byłem pijany i zmęczony, napalony, bezgranicznie czuły, byłem samą czułością. Poszedłem do baru się napić, siadłem przy ladzie, dogadałem się z kelnerką, i piłem, piłem, piłem, i tak minęły dwie godziny, śmiałem się i paliłem, podśpiewywałem do muzyki z głośników, zamówiłem sobie i jej podwójny alkohol, zupełnie zapomniałem o tobie. Siedziałaś i patrzyłaś na to wszystko i w pewnej chwili to cię wkurzyło, odpowiedziałaś na debilne pomrugiwanie debilnego głupka z sąsiedniego stolika. On, debil, przesiadł się, zamówił ci drinka, a w tym czasie ja opowiadałem kelnerce jakieś nieskończone i tylko dla mnie śmieszne historie, piłem z nią, szeptaliśmy, śmiałem się i paliłem.

Kiedy po dwóch godzinach uświadomiłem sobie, z kim tu jestem, i odwróciłem głowę, ty już siedziałaś u niego na kolanach i chciałem rozbić wszystkie stołki baru na jego głupiej głowie, wybuchnąłem, zamówiłem nową kolejkę, pocałowałem kelnerkę (jak miała na imię?). Postanowiłem się zemścić, zadać ci ból, tak jakbym to nie ja pierwszy zaczął tę grę we wzajemne obrazy. Lepiej bym roztłukł mu tę debilną czaszkę, ale nie, nie, wziąłem ją za rękę (jak miała na imię?) i wyszedłem z baru, i pojechaliśmy do niej, to było straszne, piłem i piłem, żeby zapomnieć, a ty wciąż siedziałaś mi przed oczami na jego kolanach i wychodziłem palić na balkon, i całowałem ją, i piliśmy wprost z butelki, i przeleciałem ją, to było straszne, nienawidziłem siebie, i zapadłem w sen.

Wydobyłem się ze snu jak spod ciężkiej kłody, która mnie przygniotła i nie dawała oddychać, nad ranem, ona spała, ona była straszna, ja byłem straszny, nienawidziłem siebie, wyszedłem po cichu i pojechałem taksówką do hotelu. Chciałem przywlec się ze łzami w oczach i na kolanach prosić o wybaczenie, ale w pokoju nie byłaś sama, nie byłaś sama, byłaś z tym debilem, on był u ciebie, był w naszym łóżku, i natknąwszy się na was, wreszcie walnąłem go nocnym stolikiem po głowie, ściągnąłem z ciebie, wyrzuciłem z pokoju, i on poszedł, ubierając się i wykrzykując w korytarzu, a ja byłem straszny, i wszystko to był film, film grozy, ty krzyczałaś i płakałaś, ale ja już nie miałem siły, waliłaś mnie pięściami w piersi, krzyczałaś, i w odpowiedzi mówiłem ci najgorsze słowa, i płakałaś, uderzyłem cię, upadłaś i płakałaś, z nosa leciała ci krew, i było tak strasznie, jak nigdy jeszcze nie było.

2.

Rano spakowałaś rzeczy i pojechałaś gdzieś, niczego nie powiedziawszy. Uczciwie mówiąc, też nie miałem ochoty z tobą rozmawiać, obudziłem się, przypomniałem sobie o wszystkim i poczułem obrzydzenie, że leżę w tym łóżku po tym, co w nim robiłaś. Znikłaś. Kierownik naszej grupy powiedział, że zrezygnowałaś z dalszej wspólnej podróży i pojechałaś gdzieś sama, ja też olałem wycieczkę, przedłużyłem o dwa dni pobyt w hotelu i zostałem tu, na południu Włoch.

Tak nigdy nie piłem. To znaczy nie, bo często tak piłem, ale nigdy nie było mi z tego powodu tak wstyd. Siedziałem przed lustrem, piłem, patrzyłem na siebie i płakałem. Co rano, kiedy przychodziła pokojówka, i najpierw cicho pukała do drzwi, myślałem, że to ty, i moje źrenice rozlewały się w oczach, jak wiosenne rzeki, nie wiedziałem, co robię, i otwierałem, ale tam stała jednak ta przysadzista stara Włoszka z wózkiem do sprzątania, trzaskałem drzwiami przed jej nosem, tak jakby to ona była winna wszystkich moich problemów.

Zaczynałem pić rano i piłem przez cały dzień, kontynuowałem w nocy na dyskotekach, chciałem już nigdy nie otwierać oczu, nie budzić się, piłem za to, i za wszystkich obecnych, piłem za barmana, za Włochy, za swoje gówniane życie, za poranek. Zwąchałem się z niezliczoną kawalkadą kurew, dziwek, wciągałem je do klubowej toalety, wciągaliśmy kokainę i pieprzyliśmy się, robiły mi laskę w parku i w tym czasie podchodzili menele i chcieli wysępić papierosa, było mi dziwnie, bo wielki statek mojego życia szedł na dno.

Minął tydzień, coś trzeba było robić. Obudziłem się rano, znalazłem w wannie butelkę niedopitego wina, wypiłem, zapaliłem, obudziłem jakąś dziewczynę, leżącą w moim łóżku, i poprosiłem, żeby zwolniła moją życiową przestrzeń, ogoliłem się, umyłem, wysrałem i w końcu pozwoliłem pokojówce zrobić to, co do niej należy – posprzątać augiaszową stajnię w moim pokoju. Zjadłem normalnie śniadanie, wypiłem kawę, kupiłem świeżą gazetę i dopiero wtedy do mnie dotarło, że jestem we Włoszech. Poprosiłem chłopaka w recepcji, żeby znalazł mi lot do Kijowa, poszedłem spakować rzeczy. Samolot miał być wieczorem, zdążyłem jeszcze zjeść obiad i nie piłem niczego oprócz kawy i coli. Na lotnisku kupiłem sobie magnetyczną płytkę „Italia”, ale się tego nie wstydzę, i tak jestem kompletnym głupkiem.

3.

Cała ta historia nie ma sensu – macie rację.

Wróciłem do Kijowa i próbowałem dzwonić już z lotniska. Nie podnosiła słuchawki, nie odpowiadała na esemesy. Przepełniał mnie optymizm, byłem pewny, że wszystko się uładzi i ułoży.

Tego samego wieczora zwaliłem się do jej domu z bukietem kwiatów, ale nie otworzyła. Powiedziała tylko przez drzwi, żebym się wynosił i więcej nie pokazywał jej na oczy. „Nigdy, nigdy” – podkreśliła.

Minie jej złość, oceniałem po sobie, pożałuje, wybaczy. Jednak tak się nie stało: ani w tym tygodniu, ani w następnym, ani za rok. Jakiś czas czekałem i miałem nadzieję, a później zapomniałem. Wiem, że nieładnie tak mówić i byłoby lepiej, gdybym kochał ją do końca życia. Ale zapomniałem i żyję dalej.

Nie będę ukrywał – wiązałem jakieś nadzieje z kompasem. Nawet piłem za niego. Trzykrotnie. Że on pokaże jej na mnie, ona przypomni sobie wszystko i zadzwoni. Chodziłem koło jej pracy w nadziei na jakieś przypadkowe przecięcie się naszych dróg, nadepnięcie na nogę w ludzkim tłoku, uśmiechnięcie się, zaczęcie wszystkiego od uśmiechu.

Jasne, jasne – nic takiego się nie zdarzyło. Magnetyczna płytka „Italia” wciąż wisi u mnie na lodówce. Nie to żebym żywił jakąś urazę czy złość, ale dotąd nie kibicuję żadnej włoskiej drużynie piłkarskiej. Nie piję włoskiego wina – uznałem, że chilijskie bardziej mi smakuje.

Jestem głupkiem – wiem.

Jeśli jeszcze na coś czekacie, jesteście w błędzie. Ta historia nie miała żadnego dalszego ciągu, nie pojawił się żaden detektywistyczny czy melodramatyczny wątek, nie znalazł się kompas, nie napadam na nikogo we włoskim metrze i nie szukam tego debila, żeby obić mu jadaczkę.

Tak bywa, że wszystko jest proste i daremne, bez zbędnych zwodów i upiększeń. Tak, kurwa, bywa.

Podwójne morderstwo koło użhorodzkiego akademika

Najpierw zabiłem Katię. Nie było to trudne – wydawało się nawet, że ona sama się o to prosiła. Naprawdę. Zostało mi po tym takie wrażenie, jakby sama pchała się w pętlę: ekstatycznie, z rozkoszą, jak ćma leci do ognia. Ale wszystko po kolei.

Kateryna Siwczenko miała siedemnaście lat, była studentką pierwszego roku na wydziale chemicznym Państwowego Uniwersytetu w Użhorodzie. Niczym szczególnym od swoich koleżanek z roku czy współmieszkanek z akademika się nie odróżniała: uczyła się dobrze, brała stypendium, w wolne dni jeździła na wieś do domu, dyskoteki odwiedzała niezbyt często – może w Dzień Wydziału czy Dzień Studenta, w pokoju w akademiku utrzymywała czystość i porządek, skrupulatnie i na czas oddawała książki do biblioteki, spała tylko ze swoim chłopakiem, który w dodatku był jej pierwszym, głosowała na prawicę czy centroprawicę.

Z wyglądu można było dać jej dwa lata więcej, nikt nie wierzył, że jest niepełnoletnia. Kiedy wychodziła na miasto umalowana, to w ogóle wyglądała na dwadzieścia lat, a jej oczy obwiedzione czarną kredką, z idealnymi rzęsami, wypromieniowywały w przestrzeń takie studnie pożądania, że w Użhorodzie trudno byłoby znaleźć mężczyznę, który z rozmarzeniem by się za nią nie oglądał, rozbierając spojrzeniem i smakując w wyobraźni jej młode i – nie da się ukryć – uderzająco piękne ciało. Katka miała gęste kręcone włosy, zielone do szaleństwa oczy, długie szczupłe nogi, pociągające gruszkowe piersi, które sterczały w niebo jak satelitarne anteny, soczystą pupę, przyodzianą w na tyle napięte dżinsy, że z każdym krokiem zdawało się, że eksplodują, nie wytrzymawszy szału tego wiosennego ciała; ładne i zadbane dłonie, długie proste palce rąk, starannie obcięte i opiłowane paznokcie, na których nie było nawet smużki lakieru.

Ale to nie najważniejsze. Jej zewnętrzność, oczywiście, przyciągała uwagę, ale nie była dla mnie celem samym w sobie. W końcu, takich jak ona, w jakimkolwiek akademiku, na jakimkolwiek wydziale, na każdej dyskotece czy na plaży było na pęczki. Mnie pociągało w niej coś innego – jej umiejętność arystokratycznego jedzenia. Gdybyście widzieli, jak ona cudownie to robiła!

Pierwszy raz zobaczyłem ją w restauracji „Wenecja” na brzegu Uża. Ta restauracja pracowała najdłużej w mieście – do piątej rano, dlatego od czasu do czasu, po męczącej pracy czy nocnej przygodzie z jakąś dziewczyną, zachodziłem tam coś zjeść. Wspaniale tam robili tak zwany „słowacki specjał” – wielki placek ziemniaczany z mięsem i warzywami. Najciekawsze było w nim to, że mięso nie piekło się w placku, a było układane kawałkami pod i na nim, dzięki takiemu prostemu kucharskiemu chwytowi zachowywało swój sok i w towarzystwie ostrych przypraw smakowało nadzwyczajnie. Do takiego jedzenia dobrze pasował czarny rum Bacardi z colą i lodem albo koniak zakarpacki. Ale znowu odbiegłem od tematu.

Było po pierwszej w nocy, kiedy wszedłem do restauracji, niedbale obejrzałem obecnych, którzy przeważnie pili, usiadłem przy stoliku pod oknem i od razu, nawet nie oglądając karty, nacisnąłem na dzwonek, przywołując kelnerkę:

– Witaj, Taniu – powiedziałem, i choć zmęczony, uśmiechnąłem się wszystkimi trzydziestoma dwoma zębami. – Przynieś mi znowu wasz firmowy „słowacki specjał”, seteczkę czarnego Bacardi, osobno butelkę coli i lód. A sobie weź jakiś deser czy lody i dopisz do mojego rachunku.

– Dziękuję, panie Kiryle! A chleb podać?

– Nie, słoneczko, o tak późnej porze chleba nie jem. Brzuch i tak mi rośnie, jak mały Behemot – co godzinę, co godzinę, wszystko ta przeklęta siedząca praca.

– Rozumiem – odpowiedziała Tania i zakołysała biodrami, idąc w stronę barowej lady.

Czekając na jedzenie, popijałem rum z colą i paliłem swego Chesterfielda, aż nagle mój wzrok pobiegł w inną stronę sali, gdzie siedziała czwórka dziewcząt. To znaczy, siedziały trzy. Jedna stała nad stołem z kieliszkiem i coś mówiła – oczywiście, wygłaszała toast. Towarzystwo było już wstawione, dziewczęta głośno się śmiały, paliły i opowiadały jakieś historie, przekrzykując się wzajemnie. Raz po raz dochodziły do mnie urywki zdań, z których wynikało, że obgadują to swoich chłopaków, to znów wykładowców. Ani jednym, ani drugim bym nie pozazdrościł.

Dziewczętom przynieśli zamówione jedzenie – zdaje się pieczoną rybę z sałatą i cytryną. Jedna z dziewcząt, która siedziała akurat na wprost mnie, wzięła do rąk nóż i widelec, a ja, po sekundzie, wlałem w siebie nerwowo resztki rumu i zapaliłem kolejnego papierosa.

Ona jadła tak, jakby była dyrygentem orkiestry symfonicznej. Jej ruchy były to płynne, to nerwowo-urywane, mimika tylko akompaniowała temu niepowstrzymanemu lotowi rąk, widelec i nóż pobłyskiwały w świetle, przelewały się, odbijały w oknach i w jej oczach, wargi ostrożnie i słodko oblizywały zęby, jak największe niebezpieczeństwo, za którym kryje się największy orgazm. Mój „słowacki specjał” zdążył już wystygnąć, zanim napatrzyłem się na ten cudowny spektakl pochłaniania jedzenia. Z jakiegoś diabelskiego odrętwienia (ostatni raz może w takim stanie przebywałem w wieku dwunastu lat, kiedy płciowe hormony już szturmowały mój mózg i ciało, a ja podkradłem się do drewnianej rozbieralni na brzegu jeziora w dziecięcym obozie i patrzyłem – całą wieczność patrzyłem – jak przebiera się nasza kierowniczka, i z tego dziwnego, prawie religijnego zapatrzenia się wyrwał mnie wtedy dźwięczny klaps stróża) obudził mnie dźwięk, czysty, krystalicznie czysty dźwięk – dziewczyna skończyła jeść i postukała końcem noża o swój kieliszek, chcąc wygłosić toast. Ten dźwięk stał się zakończeniem symfonii, spektaklu i opery spożywania przez nią jedzenia. To był końcowy gong, niedzielny dzwon wiejskiej cerkiewki. Z oczu omal nie pociekły mi łzy, serce biło w szalonym rytmie, zamówiłem ponownie podwójną wódkę – tak, wódkę, bo coś mniej ostrego to było dla mnie za mało, zapaliłem papierosa i dopiero wtedy zacząłem powoli jeść swoją kolację.

Minęło jakieś trzydzieści minut i dziewczęta zaczęły się zbierać. Jednym haustem dopiłem alkohol, zgasiłem papierosa, rzuciłem na stół pieniądze i krzycząc „Reszty nie trzeba!”, wybiegłem na ulicę. Musiałem pierwszy wskoczyć do taksówki, żeby dziewczęta mnie nie zauważyły. Naiwny myślałem, że one teraz też wsiądą do jakiegoś samochodu czy taksówki i pojadą, powiedzmy na dyskotekę, kontynuować zabawę. Ale przy wyjściu towarzystwo pożegnało się i rozeszło w różne strony. „Królowa jedzenia”, jak już zdążyłem nazwać dziewczynę, która mnie zaciekawiła, samotnie poszła brzegiem do mostu, a to raptem sto metrów, a dalej przeszła na drugi brzeg rzeki. Jaki ze mnie głupiec! To przecież jasne, że to studentki. Nie wzięła taksówki, bo jej akademik jest tuż za mostem, czterysta metrów od tej przeklętej restauracji.

Zostawiłem taksówkarzowi pieniądze na kawę, przeprosiłem, wysiadłem z auta i poszedłem za dziewczyną. Nie pomyliłem się – przeszła przez most i szybciutko weszła do akademika. „Aha – myślałem sobie. – A więc jedno z trzech – studiuje albo biologię, albo fizykę, albo chemię, bo w tym akademiku mieszkają właśnie studentki z tych kierunków. Koło się zacieśnia i to nie może nie cieszyć.” Koło, które się zacieśnia, przyszło mi na myśl dlatego, że już wtedy wiedziałem, że nie mogę żyć bez tej dziewczyny. Właśnie ona ma jeść ze mną kolacje, siedzieć ze mną przy obiedzie, chodzić do restauracji i organizować pikniki z szaszłykami, jeść truskawki, czereśnie i brzoskwinie, objadać się lodami na Korzo w centrum miasta, jeść ciasteczka w cukierniach i popijać kawę, gotować różne smakołyki na domowej kuchni, po kozacku zagryzać barszcz czosnkiem i słoniną, jeść gorący węgierski bogracz prosto z kociołka i tak dalej, i dalej…

Spojrzałem na zegarek – była trzecia w nocy. Iść teraz spać – to wpaść w drętwotę i obudzić się rano nerwowy i zły, a przeciwnie – rano powinienem być pozbierany i skoncentrowany, bo stało przede mną trudne zadanie: wyśledzić, dokąd właśnie rano pójdzie dziewczyna, na który wydział, a tam już dowiedzieć się o niej wszystkiego. Miałem jeszcze co najmniej cztery wolne godziny, wróciłem więc do restauracji, zamówiłem sobie kawę z koniakiem i zacząłem wszystko dokładnie obmyślać.

Dziewczyna wyszła z akademika razem z koleżanką za kwadrans ósma. Obydwie poszły w kierunku centrum miasta, a ja – za nimi. Po dwudziestu minutach zobaczyłem, jak obie wchodzą w drzwi wydziału chemii na placu Korjatowycza, dalej sprawa była już prosta – dobrze, że przemyślałem wszystko w szczegółach i wcześniej zaplanowałem! Wszedłem za nimi, wspiąłem się po schodach na drugie piętro i zobaczyłem, że dziewczyny weszły do sali wykładowej numer 345. Zbiegłszy na dół, do dziekanatu, długo wpatrywałem się w wydziałowy rozkład zajęć, ale nie na próżno – okazało się, że dzisiaj, w czwartek, pierwsze zajęcia w sali audytoryjnej numer 345 ma druga grupa pierwszego roku.

Zadowolony ze swojego szybkiego miniśledztwa udałem się do studenckiego bufetu. Zjadłszy tam śniadanie w postaci jakichś pierożków i herbaty za śmieszne pieniądze, zacząłem przypatrywać się studentom. Przeważająca większość z nich siedziała przy herbacie lub soku, zagłębiwszy się w swoje konspekty, i tylko jeden z nich pogodnie patrzył w okno, dzielnie chrupiąc wafle Artek. Właśnie ktoś taki był mi potrzebny. Przysiadłem się do niego i zaproponowałem fuchę za pięćdziesiąt hrywien. W jego oczach zabłysły wesołe ogniki:

– Sprawa jest prosta. Dowiesz się, jak nazywa się dziewczyna z drugiej grupy pierwszego roku na waszym wydziale, mieszka w akademiku, wygląda tak i tak – opisałem mu powierzchowność swojej „królowej jedzenia”.

Dodatkowo student miał zdobyć dla mnie jej telefon, jakieś informacje o rodzinie, chłopaku i tym podobne.

– Zapisuj, stary – powiedział od razu, ku mojemu zdziwieniu. – Mało tego, że to moja koleżanka z roku, to jeszcze jesteśmy z tej samej wsi – Luta w rejonie wełykoberezniańskim, nawet do szkoły chodziliśmy razem. Jej rodzice są nauczycielami, chłopak Romko, to fizyk, mieszka ze mną w pokoju. Dziewczyna ma na imię Katka, numer telefonu 0978891922. Dasz mi forsę, a ja nawet nie zapytam, kim jesteś i czego od niej chcesz.

– Szybki z ciebie chłopak… – odpowiedziałem zaskoczony, kładąc na stół pięćdziesiątkę, i szybko wyszedłem z bufetu.

– Jestem Wołodia, odezwij się jeszcze! – radośnie machał za mną ręką.

W głowie słyszałem bijący alarm. Tak nieudolnie odkryć wszystkie karty mogłem tylko ja. Przecież wiadomo, że ten facet zaraz wszystko opowie mojej królowej i ona popatrzy na mnie jak na przygłupa. Przepadło wszystko, jak mówiła nam nasza premier. Otóż szans nie mam już żadnych. Żadnych. Do tego ona ma chłopaka. Nigdy nie będzie moja, nigdy, nigdy. I to dobrze, bo znowu będę mógł żyć spokojnym życiem, chodzić do swoich kochanek, nocnych restauracji, jeździć na ryby za miasto, oglądać piłkę w telewizji. To, że jej nie będzie w moim życiu, wyjdzie mi na dobre… Ale tak po prostu jej nie oddam. Nie będzie moja, ale nie będzie też kogoś innego. Bo nikt nie doceni tak jej talentu do jedzenia, jak ja.

Przekonawszy siebie taką wątpliwą logiką, uspokoiłem się i wypiłem jeszcze dwie kawy – senność dobrze już dawała mi się we znaki, a dziś czekała mnie jeszcze bardzo odpowiedzialna praca, w której nie miałem żadnego doświadczenia – zabójstwo. Trzeba było je zorganizować tak, żebym potem nie trafił do więzienia, a mógł sobie spokojnie żyć. Chociaż taka kobieta, jak moja „królowa jedzenia”, równie dobrze mogła wpędzić mnie w kłopoty i zadać podstępny cios nawet po swojej śmierci. Najważniejsze – wytrzymać ten cios, wyreżyserować właściwie śmierć, aby potem za nią nie zapłacić.