Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego grudniowego wieczora pijany sędzia śmiertelnie potrąca czarnym BMW żonę głównego bohatera na użhorodzkiej ulicy. Po uniewinnieniu sprawcy wypadku Mark Zadorożny postanawia sam wymierzyć sprawiedliwość i wziąć sprawy w swoje ręce. Nowa powieść Andrija Lubki rozpoczyna się jak thriller społeczny obnażający korupcję współczesnego państwa ukraińskiego. Jednak rozwój fabuły na różnych płaszczyznach czasowych zaskakująco zmienia pierwotną perspektywę.
"Moją Ralukę zabił sędzia, ale zabiło ją także to państwo, w którym coś takiego jest możliwe. W którym wszystko jest możliwe. W którym ci, którzy głoszą prawo, sieją bezprawie. Niech mnie słyszą i widzą. Za tę transmisję zapłaciłem samym sobą".
Andrij Lubka (ur. 1987 w Rydze) – jeden z najciekawszych ukraińskich literatów młodego pokolenia; poeta, pisarz, eseista, tłumacz i felietonista. Zdobywca licznych nagród literackich, m.in. „Debiut” (2007) oraz „Kijowskie Laury” (2011). Dwukrotny stypendysta (2010, 2012) programu Gaude Polonia Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Uczestnik festiwali literackich na całym świecie – od Rio de Janeiro do Stambułu. Tłumaczony na języki: polski, niemiecki, angielski, portugalski, rosyjski, chiński, czeski, serbski, macedoński, litewski, słowacki i turecki. Nakładem wydawnictwa Warsztatów Kultury ukazały się dotychczas dwie książki tego autora: powieść „Karbid” (2016) oraz zbiór opowiadań „Pokój do smutku” (2018), obydwie w przekładzie Bohdana Zadury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I
Tego grudniowego wieczora musiała na Użhorod opaść mgła i pijany sędzia za kierownicą BMW x5 musiał pędzić śliską jezdnią ulicy Hruszewskiego, wpatrując się w ekran swego telefonu, i nie zauważyć, nie zareagować, nie zahamować, a dwiema tonami czarnego metalu uderzyć w 52 kruche kilogramy mojej żony, i ona musiała wzbić się w powietrze, padając na asfalt już martwa, i musiała zadziałać przeklęta niemiecka poduszka powietrzna, ratując kierowcę, żeby w moim życiu, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, pojawił się wreszcie prawdziwy cel.
Zabić – to nie jest zupełnie oczywista misja dla człowieka, który ma wszystkie klepki w głowie. Należałoby zwyciężyć mądrością, argumentami, dowieść w sądzie swojej racji, tym samym zmuszając leniwą sprawiedliwość, by zdjęła opaskę z oczu i ścięła winnego mieczem. Ale przyszło mi się urodzić i żyć w kraju, gdzie Temida przywykła posługiwać się wagą do kosztowności, a nie mieczem. Czyż więc możliwe jest, wybaczcie tę oksymoroniczną tautologię, dowieść w sądzie winy sędziego? Dlatego, chociaż miałem całkiem inne plany na resztę mojego życia, przyszło mi poświęcić się ważniejszej sprawie. Zemście. Przecież jeśli praworządność nie funkcjonuje, gra wraca do pierwotnego poziomu: oko za oko, życie za życie. Sędzia Mykoła Zinczenko odebrał życie mojej Raluce, zatem teraz ja zabiorę jego życie. Nie jego żony czy córki, bo, jak mówił bohater mojego ulubionego filmu, „z wyjątkiem kobiet i dzieci”, ale życie samego zabójcy. I wtedy będziemy kwita. Tylko tak niewinna Raluca może zostać pomszczona.
Ona, być może, miała rację, kiedy wahała się, czy warto nam przeprowadzać się do Użhorodu. Dopiero skończyliśmy studia na Uniwersytecie Warszawskim. Mieliśmy niezłe perspektywy urządzenia się w pracy, potrzebne znajomości i nawet jako taką zawodową reputację, ale ja nie chciałem zostawać w Polsce. Raluce nie spieszyło się do powrotu do rodzinnej Rumunii. W końcu udało mi się przekonać dziewczynę, żebyśmy pojechali na Ukrainę, która po rewolucji i rosyjskiej agresji nie wydawała się miejscem idealnym dla szczęśliwego zamożnego życia, ale zdawała się pełna nadziei i szans. Nasi przyjaciele spoglądali na nas wzrokiem, w którym podziw łączył się ze zdumieniem. No cóż, to było przynajmniej romantyczne: młoda para jedzie żyć w kraju, który prowadzi wojnę przeciw kilka razy większemu imperium. Teraz już mogę podsumować: to była pomyłka.
Wtedy jednak wydawało się, że kraj potrzebuje młodych ambitnych ludzi z zachodnimi dyplomami, więc przed nami powinny otwierać się wszystkie drzwi. Na uniwersytecie zdobyłem dyplom analityka i własne rozumowanie wydawało mi się bez zarzutu: przyjeżdżamy na Ukrainę, robimy tam karierę, kraj szybko się reformuje i bogaci, a nasze życie staje się szczęśliwe i spokojne. Logika a contrario: kiedy wszyscy uciekają ze statku, to właśnie jest czas na powrót, żeby bez trudu zostać kapitanem. Wtedy od roku już pracowałem na odległość w pewnej pozarządowej organizacji, która buńczucznie nazywała się Instytutem Polityki Światowej; pisałem dla nich materiały analityczne o Rumunii i Bałkanach, honoraria nie były oszałamiające, ale przyzwoite, i planowałem utworzyć filię tego instytutu w Użhorodzie, zajmować się programami grantowymi, organizować konferencje i okrągłe stoły, spokojnie pracować i żyć sobie radośnie. Raluca mogłaby pracować razem ze mną, bo kto lepiej zna się na Rumunii niż Rumunka, a gdyby chciała, mogła wykładać dodatkowo rumuński: jeszcze z tych czasów, kiedy zdobywałem pierwszy dyplom na uniwersytecie w Użhorodzie, zostały mi kontakty na wydziale języków obcych.
Po Warszawie Raluca chciała mieszkać w wielkim mieście, kilka razy wspominała o Kijowie, ale ja zdecydowanie odcinałem się od takich pomysłów: nie podobało mi się ani samo miasto, ani mieszkanie w nim. Użhorod natomiast wydawał się idealny. Niewielkie, zaciszne, piękne, ekologicznie czyste miasteczko, z którego jak na wyciągnięcie ręki do dwunastu europejskich stolic jest bliżej niż do Kijowa. Nie najmniejszy wpływ na moje postanowienie miał fakt, że w Kijowie przyszłoby mi stać się częścią cudzego zespołu, pracować na kogoś, a w Użhorodzie miałem perspektywy, żeby samemu zostać kierownikiem niewielkiej, ale prawie niezależnej organizacji. Dla Raluki argumentem stało się to, że Zakarpacie graniczy z Rumunią, więc można tam jeździć od czasu do czasu. Nie do rodziny, która sprawiała jej problemy, ale po prostu do ojczyzny: bardziej z tęsknoty za rumuńską kuchnią, pewnymi produktami, muzyką, możliwością kupienia rumuńskich książek i prasy niż za własnym domem, matką i podłym ojczymem. Dużo ważniejszy od tych teoretycznych argumentów był aspekt praktyczny: w Użhorodzie miałem własne mieszkanie, w którym mogliśmy zamieszkać.
Lepiej być pierwszym na prowincji niż drugim w Rzymie – taka fraza przypomniała mi się tamtej głupiej nocy, kiedy przyjechaliśmy do Użhorodu i nie rozpakowując rzeczy, śmiertelnie zmęczeni drogą i długim czekaniem na granicy, położyliśmy się spać. Raluca równomiernie posapywała u mnie na ramieniu, ja byłem zbyt podniecony, żeby zamknąć powieki. Wciąż myślałem o przyszłości, która zaczynała się od jutrzejszego ranka, o planach, wyzwaniach, zadaniach. Marzyłem – trochę z lękiem, ale głównie z zapałem młodego człowieka, który pragnie sukcesów; który długo się uczył, codziennie wyobrażając sobie ten dzień, kiedy będzie można wreszcie odrzucić jak najdalej podręczniki i zacząć dorosłe życie. W którym wszystko zależy wyłącznie od ciebie. Takie myśli odganiały ode mnie sen, kręciłem się podekscytowany w łóżku, mój niepokój udzielił się Raluce, która w ciemności jakby poczuła moje pobudzenie i powiedziała cicho:
– Marku, wszystko u nas będzie dobrze, będziemy tu szczęśliwi, prawda?
Wtedy dotknęła ostrożnie swymi ciepłymi miękkimi ustami moich pleców. Umiała uspokajać – i wiedziała, że czasami mnie, cholerykowi, bardzo jest to potrzebne. Mówiła, że dlatego jestem taki niecierpliwy, bo wyrosłem bez braci i sióstr. Czyli z nadmiaru uwagi i troski. Co do tego się myliła, bo, z ręką na sercu, nigdy nie czułem się naprawdę kochany; tak jakby rodzice mieli obowiązek mnie wychować, skoro mnie urodzili. Nic więcej. I ja ich nie kochałem, raczej szanowałem i byłem wdzięczny. W ogóle nie umiałem kochać i nie wierzyłem w miłość, póki nie spotkałem Raluki. To ona mnie otworzyła, nauczyła.
Rodzice jednak mieli co do mnie pewne oczekiwania. A kiedy te się nie spełniły, zrobili się względem syna jeszcze bardziej chłodni. Ojciec widział we mnie wojskowego czy inżyniera, a mnie coś takiego nigdy nie interesowało i tylko obojętnie spoglądałem na nowe samochodziki i automaty, które przynosił mi jakoby Mikołaj. Mama marzyła, że zostanę śpiewakiem czy choćby jakimś znanym artystą. Dlatego szczęśliwie się uśmiechała tylko wtedy, kiedy widziała, jak biorę jej suszarkę do włosów i śpiewam do niej przed lustrem jak do mikrofonu. Jakby chciała we mnie zrealizować swoje stracone możliwości, nie uświadamiając sobie, że przeszczepianie dziecku własnych marzeń, zmuszanie go, by nie było sobą – to rodzaj znęcania się. Ale – na szczęście? – nie miałem głosu, nie przyjęli mnie nawet do szkolnego chóru. Aż do wieku dojrzewania mama żywiła nadzieję na to, że mój głos się zmieni i nabierze przyjemnej barwy, ale stało się na odwrót. Malowanie i granie na instrumentach też mi nie wychodziło. Do tego doszły pewne kłopoty z moim zdrowiem, które nawet zmusiły rodzinę do przeprowadzki z Sołotwina do Użhorodu i ojcowska miłość prawie ostatecznie zgasła. Ale ja także przez to zgorzkniałem: nie spełniwszy cudzych oczekiwań, rozczarowałem się do siebie. Potrzebne jeszcze były długie lata, żeby potem odbudować wiarę we własne siły.
Być może talentów mi zabrakło, ale byłem mądry. Nie we wszystkim: algebra i chemia kulały, ale na historii, geografii, prawoznawstwie i literaturze znałem się dobrze, łatwo uczyłem się języków. To, co mnie interesowało, bez żadnych wysiłków i wkuwania odkładało się w pamięci. A do pewnych rzeczy nawet sam się dokopywałem: wcześnie ujawniła się we mnie zdolność do uogólniania i zestawiania, porównywania, odsiewania. Umiałem myśleć, wyciągać wnioski, budować hipotezy i prognozy. Lubiłem czytać, niejedną baterię zużyłem w latarce, późno w nocy przewracając pod kołdrą kartki zajmującej książki. Nauczyłem się dobrze mówić i pięknie pisać, ale nie tak, żeby forma przesłaniała treść; sens zawsze był dla mnie ważniejszy.
Te zasiane przez marzenia mamy kompleksy dały mi się we znaki – i kiedy przyszedł czas wyboru kierunku studiów, poszedłem nie na historię, ale na filologię obcą. Zdawało mi się, że to bardziej twórcze zajęcie. Marzyłem, że w przyszłości będę przekładał książki. Konkurencja na filologii angielskiej, francuskiej czy niemieckiej była zbyt wielka, a sytuacja finansowa mojej rodziny nie pozwalała wiązać nadziei z dostaniem się na studia za łapówkę, wybrałem więc mniej prestiżowy język i literaturę rumuńską. Po pierwsze, to rumuński podobny jest do francuskiego i włoskiego. Znając rumuński, porozumiesz się w Paryżu i w Rzymie. Po drugie, jest egzotyczny, mało kto nim włada, więc i na rynku pracy będzie na niego zapotrzebowanie. W końcu, po trzecie, Rumunia była pod bokiem, jakieś sto kilometrów od Użhorodu i to otwierało możliwości podróży, kontaktów i studenckich programów wymiany. No i rumuński trochę znałem: liznąłem go w Sołotwinie od dzieci sąsiadów i to wraz z kilkumiesięcznymi zajęciami okazało się wystarczające, by dostać się na kierunek, na który zawsze brakowało chętnych.
Ukończywszy Uniwersytet Użhorodzki z wyróżnieniem, długo nie mogłem znaleźć pracy. Dorabiałem dziennikarstwem na miejskim portalu, wysyłając z domu wiadomości; w czasie kampanii wyborczej pracowałem w dziale propagandy pewnej partii; próbowałem sił jako menedżer zasobów ludzkich w fabryce kabli samochodowych. Pracy w zawodzie nie było ani w katedrze na uczelni, ani w ogóle w Użhorodzie. Proponowano mi pracę w zabitych deskami górskich wsiach przy rumuńskiej granicy, ale nie chciałem być nauczycielem. Nie mówiąc już o tym, że do dzieci brakowało mi nerwów.
Wszystko to podkusiło mnie, by przenieść się do Kijowa, gdzie dalej pracowałem nie w swoim zawodzie, ale przynajmniej zarabiałem więcej. Dla samego siebie przekładałem z rumuńskiego powieść Mircei Cărtărescu; długo męczyłem się, starałem, szukałem odpowiedniego stylu, żonglowałem synonimami, a kiedy po dwóch latach pracy w końcu pokazałem tekst wydawcy, ten stwierdził, że może to wydać, ale nie zapłaci mi honorarium. To znaczy, rumuńskiej literatury nikt nie czyta, więc on na tej książce nic nie zarobi. Ale może wydać, żeby wesprzeć mnie moralnie; pracę zrobiłem dobrze i zasługuję na swoje piętnaście minut sławy i nazwisko w stopce książki. Zgodziłem się z entuzjazmem, książka wyszła, ale i tak nie ukazała się żadna jej recenzja. Więcej literatury pięknej nie przekładałem.
Już wówczas bowiem zrozumiałem, że interesują mnie jednak rzeczy poważniejsze. Polityka, historia, stosunki międzynarodowe – oto co było moją prawdziwą namiętnością, a nie żadna tam wyszukana literatura. Do tego nienawidziłem przecież swojego życia w Kijowie, a i samego miasta, więc kiedy tylko zdarzyła się okazja, by stamtąd czmychnąć, od razu dałem drapaka. Okazja zdawała się znakomita: pewien znajomy przysłał mi link do Instytutu Studiów Wschodnich Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie przyjmowano na studia magisterskie ludzi, którzy już skończyli studia wyższe w swoich krajach. Fach proponowali dość rzadki – regionoznawstwo Europy Środkowo-Wschodniej. Czyli przygotowywali dyplomatów, rządowych analityków i ekspertów z obszaru między Niemcami a Rosją. Kiedy wśród specjalności zobaczyłem bałkanistykę, nie miałem już wątpliwości: spróbuję. Pochodzący z krajów dawnego Związku Sowieckiego otrzymywali polskie stypendium i to jeszcze bardziej wzmocniło moje pragnienie, by znów zostać studentem. Zebrałem dokumenty, zdałem egzaminy i odbyłem rozmowę, po czym pewnego majowego poranka na mój e-mail przyszedł list z gratulacjami. Tak trafiłem na Uniwersytet Warszawski, gdzie też poznałem Ralukę.
Moje poszukiwania siebie w tym świecie, różnorodne prace i półetaty pochłonęły mi parę lat, nic więc dziwnego, że w nowym instytucie okazałem się najstarszym studentem: w tamtym momencie skończyłem już 25 lat, wszyscy koledzy z roku byli o trzy, cztery lata młodsi. To mi nie przeszkadzało – przeciwnie, cieszyłem się ze swej pozycji, bo wreszcie zacząłem odczuwać zadowolenie z tego, czym się zajmuję i czego się uczę. Szkolne kompleksy związane z brakiem talentu zostały z tyłu, a imając się różnych dorywczych prac, zdobyłem pewne doświadczenie, które pozwalało mi pośród młodszych kolegów czuć się pełnoprawnym liderem. W Warszawie zaczął się jasny okres mojego życia.
A skończył się on raz na zawsze tamtego grudniowego wieczora, kiedy Mykoła Zinczenko potrącił śmiertelnie Ralukę na przejściu dla pieszych w Użhorodzie. Ile on trwał, ten jasny, a po części i szczęśliwy, okres? Prawie trzy lata. No cóż, dziękuję i za to. To były najpiękniejsze trzy lata mojego życia. I obecność w nich Raluki dawała pewną nadzieję na to, że moja przyszłość też będzie jasna.
Ale już nie będzie.
A wszystko przez tego wyrodka, stróża prawa, któremu prawa nie są pisane. Raluca nie bardzo chciała przenosić się do Użhorodu – i w końcu okazało się, że miała rację. To miasto ją zabiło. Ten kraj ją zabił. Państwo, w którym sędzia może pijany pędzić nocnymi ulicami, zabić przechodnia swoim wielkim jak karawan autem, kupionym za krwawe łapówkarskie pieniądze, i po tym uniknąć kary. Lekko i niewymuszenie tworząc to, co w kodeksie karnym nazywa się wzajemnym kryciem, uruchomić wszystkie swoje powiązania: policję, która na miejscu zbrodni nawet nie nałożyła temu solidnemu i wpływowemu zabójcy kajdanek; toksykologów, którzy robili test i doszli do wniosku, że procent alkoholu we krwi sędziego wcale nie jest taki wysoki; śledczych, którzy ustalili, że wypadek zdarzył się jakoby nie na przejściu dla pieszych, ale jedenaście metrów od niego, winną zrobiwszy kruchą przechodzącą, a nie pijanego wyrodka za kierownicą; fałszywych świadków, którzy za pieniądze opowiadali bajki o tym, że Raluca sama wbiegła na jezdnię; prokuratorów, którym prawdami i nieprawdami udało się oczyścić zabójcę od poważnego oskarżenia; kolegów sędziów, którzy w imieniu Ukrainy odebrali zabójcy prawo jazdy – oto i cała surowość kary; dziennikarzy lokalnych mediów, którym właściciele i redaktorzy prowadzący kazali nie rozwijać tematu i nie dyskredytować sędziego, który jeszcze może się okazać pożyteczny w tym małym żmijowisku łajdaków i przestępców.
Raluca odeszła, a na sprawiedliwość trzeba było czekać. Dlatego postanowiłem zemścić się sam. Bez Raluki i tak nie miałem przyszłości, więc jeśli sędzia nie trafił za kraty, to ja trafię do więzienia, ale on wtedy nie będzie żył.
Uświadomienie sobie tego faktu, swojego przeznaczenia przyszło do mnie nie natychmiast, ale bardzo szybko. Najpierw, tuż po otrzymaniu wiadomości o wypadku (wtedy po prostu powiedzieli mi, żebym przyjechał do szpitala, o szczegółach nie informowali), pogubiłem się. Nie wiedziałem, jak zachować się w takiej sytuacji. Siedziałem przy komputerze z otwartymi ustami, trzymając w ręce komórkę, puls mi przyspieszył, powietrza brakowało, a ciało się mnie nie słuchało. Zamarło. Nie mogłem podnieść się z krzesła. Po chwili, dwóch, oprzytomniawszy, zacząłem biegać po mieszkaniu, bezładnie otwierać szafy i szafki, ale nie wiedziałem, za co chwytać. „Zna pan Ralukę? To ktoś bliski? Proszę szybko przyjechać do miejskiego szpitala, miała wypadek” – tak powiedział mi głos w słuchawce, nawet nie zanotowałem, czy był kobiecy czy męski – w skroniach głośno mi waliło, wszystko leciało z rąk. Co wieźć? Kapcie? Czyste ubranie? Jakieś jedzenie? Co człowiekowi potrzebne jest w szpitalu? Może jakąś książkę, pigułki, domową kołdrę, nawilżane chusteczki? Po kolei brałem to wszystko do rąk, a potem odkładałem na miejsce.
Kiedy pierwsza fala paniki minęła i mniej więcej się opanowałem, w mojej głowie pojawił się wreszcie jakiś plan; należy po prostu pojechać, jak można najszybciej, niczego nie zabierając, lekarze potem sami powiedzą, co trzeba, zresztą wystarczy wziąć tylko pieniądze, w razie potrzeby wszystko można kupić. Obszukałem więc kieszenie, namacałem portfel, podbiegłem do półek z książkami, gdzie z grubego tomu Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego Gibbona wyciągnąłem nasze oszczędności na czarną godzinę – tysiąc osiemset dolarów i prawie tysiąc euro, wepchnąłem paczkę banknotów do wewnętrznej kieszeni marynarki, ze stolika w przedpokoju chwyciłem kluczyki od samochodu i w nerwowych podskokach zbiegłem z drugiego piętra. Uruchomiłem silnik i wyrwałem z miejsca tak, jakbym miał nie małą toyotę, ale szybki wóz sportowy. Na drodze przed domem był straszliwy korek, błyskały koguty, dlatego pojechałem inną trasą, przez Nową Dzielnicę i most, tak powinno być szybciej. Gnałem co sił. Z domu do szpitala dojechałem w sześć minut, chociaż do swego biura, które jest tuż obok (z okna toalety w pracy widać szpitalne budynki), zazwyczaj dostaję się cztery razy dłużej.
O czym myślałem po drodze? O niczym. Jakby w głowie kłębiło się od myśli, ale wszystkie one były bezładne, chaotyczne, absurdalne i niepotrzebne. W połowie drogi przypomniało mi się, że powinienem był wziąć jeszcze dowód osobisty Raluki – omal nie zawróciłem do domu. Przejeżdżając obok marketu budowlanego, przed mostem na Użu nagle pomyślałem, że nie kupiliśmy suszarki do ręczników do łazienki, stale się zbieraliśmy i zapominaliśmy. Miałem to zrobić ja, bo jeździłem samochodem i mogłem od razu przywieźć ten zakup do domu. Raluca po mieście najczęściej poruszała się pieszo czy marszrutkami, więc jej było nieporęcznie. Ona cały czas przypominała, a ja wciąż zapominałem, tak jakby ta suszarka w ogóle nie była mi potrzebna. Albo jakbym miał jakieś ważniejsze sprawy. Już prawie przed szpitalem, skręcając koło „Ery”, przypomniałem sobie, że jeszcze w poprzednim tygodniu do oddziału Nowej Poczty przyszła do mnie przesyłka z zamówionymi książkami – trzeba będzie koniecznie je odebrać, bo naliczą karę. Parkując, spojrzałem na wskaźnik paliwa, czy wystarczy mi benzyny, gdybym miał jeszcze gdzieś pojechać. Dziwne, ale moja świadomość jakby odpychała paniczne, trwożne myśli, usiłując utrzymać myślenie racjonalne, ba, nawet zwykłe. Analityk, nieprawdaż.
Już przed szpitalem mimowolnie zerknąłem na swoje odbicie w wielkich oknach. Było ciemno, latarnie przygasały, prawie nie dając światła, i tylko śnieg dawał odblask cienkim nalotem lodu po ciepłym dniu. W pośpiechu zapomniałem nałożyć kurtkę, wybiegłem w koszuli i marynarce. Szkła okularów od razu zapotniały, a z ust szła para, grzywka przylepiła się do czoła i strząsnąłem ją dłonią na bok. Pełna twarz człowieka, który za mało się rusza i za dużo patrzy w monitor, człowieka na swojej fali, któremu najwygodniej przebywać jest poza ludzkim tłumem. Ogólnie jednak byłem zadowolony ze swego wyglądu, dostatecznie solidnego, żeby lekarze potraktowali mnie poważnie. Nawet wstyd, że w tej chwili myślałem o takich głupstwach, ale tak już urządzona jest ludzka świadomość, że jednocześnie w głowie roi się bezlik myśli – w szczególności nawet dorzecznych, ale przeważnie nie bardzo.
Dalej… Cóż, dalej z trudem przypominam sobie przebieg zdarzeń. Pamiętam, co się stało, ale kolejność jest chaotyczna. Oto wchodzę, pytają mnie, do kogo, ja mówię, że do żony, jak się nazywa? – oj, proszę wybaczyć, oczywiście, że nie wiecie, nazywa się Raluca, tak, takie dziwne i niepopularne rumuńskie imię. Raluca? – pyta pani, opuszcza wzrok na gruby zeszyt i przesuwa palcem z góry w dół, czytając listę, Raluca? – znowu pyta, takiej u nas nie ma, oj, proszę poczekać, mówi i blednie, młoda dziewczyna, którą przywieźli godzinę temu? To pańska żona? – Tak, tak odpowiadam, całkiem już beztrosko, bo ulżyło mi na sercu, kiedy usłyszałem, że takiej u nich nie ma, a więc pomyłka, jakaś głupota, a ja dureń nawet nie pomyślałem, żeby samemu zadzwonić do Raluki, może, żywa i zdrowa, po prostu jeszcze siedzi na zajęciach ze studentami, natychmiast, błyskawicznie poprawił mi się nastrój, a piersi się rozszerzyły i znów mogłem normalnie oddychać, ale pani już do kogoś dzwoniła, tak, jest tutaj, przyjechał, mąż, stoi obok, dobrze, powiem. I już nie patrzy na mnie, wpatrzyła się w swój zeszyt i zaczęła kreślić tam ołówkiem. Niedługo potem wyszedł maleńki okrąglutki lekarz, trochę podobny do Karlssona, pulchny, o zaróżowionych policzkach, od razu wiadomo, że dobra dusza. Podszedł do mnie, czemuś wziął pod łokieć i powoli wymawiając słowa, powiedział:
– Bardzo mi przykro, ale pańska żona zmarła z powodu odniesionych obrażeń na miejscu wypadku. Kiedy przyjechało pogotowie, mogliśmy tylko stwierdzić zgon. Wiem, co pan teraz czuje, ale proszę przejść tam, trzeba dopełnić pewnych formalności.
Dalej wszystko odbywało się nie ze mną, tylko z moim ciałem. Ono weszło do gabinetu, tam siedział policjant z papierami w rękach. Coś mówił, a ja patrzyłem na niego i lekarza, ale w ogóle nic nie rozumiałem, w głowie pulsowała mi myśl, że Raluca umarła, nogi mi zmiękły, i opadłem na krzesło, w gardle zaschło i nie było śliny, żeby przełknąć, piersi ścisnęło tak, że mogłem wciągnąć tylko jedną trzecią powietrza. A policjant dalej opowiadał, patrząc na lśniące noski swoich butów (jak one mogą być takie czyste w taką niepogodę, przemknęło mi przez głowę), potem zaprowadzili mnie, żebym obejrzał ciało Raluki, mnie tam nie było, po prostu moje ciało patrzyło na ciało Raluki, rozpłaszczone i zimne, potem coś podpisywałem, a potem ten policjant odwiózł mnie do domu. Dotąd nie mogę wytłumaczyć sobie, co wtedy się stało, co do mnie mówili i co odpowiadałem.
Dopiero później przypomniałem sobie, że policjant pytał, czy jesteśmy małżeństwem, a ja, głupek, odpowiedziałem, że tak, jesteśmy, bo Raluce tak było łatwiej dostać pozwolenie na pobyt na Ukrainie, jest przecież obywatelką Rumunii. Więc to był fikcyjny ślub, nie mieszkaliście razem? – jego pytanie trochę przywróciło mnie do przytomności, jak nieoczekiwany policzek. Co ja plotę? Tak, to moja żona, którą bardzo kocham, jaki do diabła fikcyjny ślub? Przeprosił i coś zaznaczył w swoich papierach. Wtedy ja zapytałem, jak mnie znaleźli. Po prostu popatrzyli na ostatnie wybierane numery w jej telefonie. Mark, często dzwoniła na ten numer, dlatego uznaliśmy, że to jakaś bliska osoba. Boże, przemknęło mi przez głowę, a co by się stało, gdybym ja umarł, a oni oglądaliby mój spis połączeń? Ralukę mam zapisaną jako Cio-Cio-San, bohaterkę jej ulubionej opery. Tak ją nazywałem, tak do niej się zwracałem, choć imię Raluca bardzo mi się podobało.
Potem policjant (nawet nie pamiętam, jak wyglądał!) powiedział, że kierowca samochodu, który potrącił Ralukę, jest teraz na obserwacji na toksykologii, ale to raczej czysta formalność, bo i bez ekspertyzy jechało od niego alkoholem. „Gdzie to się stało?” – zapytałem. „Na «przejściu śmierci»” – odpowiedział glina i zaczął coś uszczegóławiać, ale dalsze informacje już mnie nie interesowały, bo chodziło o wątpliwej sławy przejście dla pieszych na ulicy Hruszewskiego, tuż koło wyjazdu z podwórza naszego budynku. Czego tam już nie wymyślali, ale nic nie działa: minimum jeden wypadek w miesiącu, ludzie już obchodzą to przejście bokiem. Czyli Raluca była prawie w domu, spieszyła się do mnie, kiedy uderzył w nią samochód…
Co będzie z kierowcą, zapytałem, a policjant uspokajająco odpowiedział, że czeka go surowa kara, bo śmiertelnie potrącił człowieka na przejściu dla pieszych, a w dodatku jechało od niego alkoholem. Ale to dosyć uprzejmy człowiek, było widać, że sam bardzo mocno to przeżywa, już ustaliliśmy jego personalia, jakby usprawiedliwiając się, mówił policjant, to miejscowy sędzia Mykoła Zinczenko, tak więc nigdzie nie ucieknie. I prosił, by przekazać, że pokryje koszty pogrzebu.
Ostatnie słowa tak mnie uderzyły, aż oprzytomniałem na chwilę ze swego otępienia. Pokryje wszystkie koszty, nikczemnik! Nie trzeba mi żadnych kosztów, sam mogę zapłacić za pogrzeb swojej żony, zabójca niech gnije w piekle ze swymi krwawymi pieniędzmi! Lekarz zaczął mnie uspokajać, policjant wymamrotał coś potwierdzająco, a mnie się wreszcie otworzyły oczy, nagle poczułem się sam wśród obcych ludzi, a za ścianą leżała moja Raluca – martwa, skrzywdzona.
Następne wspomnienie – jestem już w domu, siedzę w ciemnym pokoju, trzymam głowę w dłoniach i kiwam się jak muzułmanin, długo, długo się kiwam, a potem piję z butelki absynt, który dostałem na urodziny, płaczę, idę pod prysznic, zmywam z siebie to wszystko, jestem pijany, krzyczę, wtedy dzwonię do mamy Raluki do Rumunii, słowa mielą mi się w ustach, i ona nic nie rozumie, staram się mówić głośniej, zaczynam krzyczeć, wreszcie do niej dociera, płacz dochodzi również z tamtej strony słuchawki, rzucam telefon i piję absynt z gwinta, wlekę się do szuflady w kuchni, gdzie mam schowaną marihuanę, zapalam, żeby się uspokoić, wciągam w siebie gęsty dym, gardło wysycha – zapijam absyntem, palę i piję, telefon dzwoni, teraz to matka Raluki usiłuje się dodzwonić, ale wyłączam telefon i padam na łóżko, poduszka jest mokra od łez, podbródek lepki od absyntu, szlocham, ale już nie wiem, gdzie jestem i dlaczego, co jest dokoła, tylko mrok gęstnieje, nic nie widzę, ale słyszę głos, delikatny głos Raluki, ciepły głos mojej Cio-Cio-San. Pomścij mnie, mówi nie wiadomo skąd. Ktoś jest w pokoju, ktoś mówi do mnie. Podburza. Piję i nie mogę zasnąć, słucham. Raluca nie umarła, jest tutaj, siedzi u wezgłowia i cicho szepcze do mnie: pomścij mnie, zabij go…
II
Upicie się tej nocy było fatalną decyzją. Jak to mówią? Kiedy miasto zasypia, budzi się mafia. Kiedy ja pijany spałem, ciemne typy cicho robiły swoją robotę. Posługując się własnymi stanowiskami i znajomościami, zacierali ślady: fałszowali dokumenty, zeznania. Dzwonili do wysoko postawionych przyjaciół, krewnych i kumpli, smarowali tam, gdzie potrzeba, i grozili tym, którzy potencjalnie mogliby się im nie podporządkować. Milion razy słyszałem historię o tym, jak pijany szycha potrącił człowieka na śmierć, a potem okazywało się, że ten człowiek sam rzucił mu się pod koła. Na Ukrainie to była zwyczajna historia, ale nigdy nie mogłem przypuścić, że kiedyś coś takiego zdarzy się mnie, mojej rodzinie.
Następnego dnia po wypadku obudziłem się późno, już po południu. W głowie huczało, ciało łamało, a z ust wydobywał się ohydny zapach. Podniosłem się na łóżku i rozejrzałem dookoła. Wszystko wokół wyglądało jak po katastrofie okrętu. Powoli zaczęła do mnie wracać świadomość tragedii. Jeszcze raz omiotłem spojrzeniem pokój, usiłując zrozumieć, czy to mi się nie przyśniło w przerażającym koszmarze. Jednak nie. Raluki obok nie było, tylko na oparciu krzesła leżało jej domowe ubranie, nieruszone od poprzedniego ranka. Podszedłem, wziąłem je w dłonie, podniosłem do twarzy. Wciągnąłem zapach. Był taki znajomy, tak łatwo rozpoznawalny. Zimowe słońce świeciło prosto w okno. I w jego promieniach widać było niezgrabne paproszki, które tańczyły w powietrzu od nieodczuwalnego podmuchu. To oddech śmierci, pomyślałem. Pustki. Raluca nigdy więcej tu się nie pojawi. Nie zaśmieje się, nie zaśnie. I już nigdy się nie przebudzi.
Podszedłem do lustra w łazience, popatrzyłem na siebie. I bez tego opuchnięta twarz wyglądała teraz jak nasiąknięta wodą brudna tkanina worka. Chlusnąwszy sobie w twarz zimną wodą, odczułem ulgę. Umyłem zęby, wszedłem do kuchni i wypiłem wielki kubek wody. Uczesałem się i włożyłem czystą koszulę. Wszystko działo się jakby nie ze mną. Nie wiedziałem, gdzie się podziać, co robić. Głowa zaczęła mnie boleć, naczynia na tyle się zwęziły, że czułem każdy przypływ i odpływ krwi. Z pudełka nad wyciągiem w kuchni, mojego potajemnego schowka, gdzie przechowywałem różne drobiazgi, wyjąłem opakowanie musującej aspiryny. Wrzuciłem do szklanki od razu dwie tabletki, zalałem wodą i wypiłem. Potem wlałem w siebie jeszcze jedną szklankę czystej wody. Zacząłem rozglądać się za swoją komórką, znalazła się w fałdach kołdry. Wyłączona. Ledwie ją włączyłem, zaczęły nieustannie przychodzić powiadomienia o nieodebranych połączeniach i wyłączyłem dźwięk. Dzwoniła mama Raluki. Nie miałem jej nic do powiedzenia, bo sam do końca nie wiedziałem, co się stało.
Trzeba było niezwłocznie jechać do szpitala i wszystko wyjaśnić. Narzuciłem kurtkę i wyszedłem z mieszkania. Na schodach spotkał mnie sąsiad, miły, ale zbyt gadatliwy emeryt, uśmiechnął się i już prawie otwierał usta, żeby zacząć swoją tyradę, ale przeskoczyłem obok niego, jakbym go nie zauważył. W miejscu, gdzie zazwyczaj parkuję, samochodu nie było. Rozejrzałem się wokół, kręcąc w rękach brelok z kluczami, ale swej błękitnej toyoty jednak nie zobaczyłem. Tylko tego jeszcze brakowało! Zacząłem wygrzebywać z pamięci fragmenty wczorajszego wieczoru i wreszcie uświadomiłem sobie, że do domu przywiózł mnie policjant, a więc moje auto zostało pod szpitalem. Wyszedłem z podwórza na ulicę i szybkim krokiem skierowałem się na przystanek, żeby złapać taksówkę.
Właśnie podjechał miejski autobus i ludzie pospiesznie do niego wsiadali. Jakiś wąsaty mężczyzna w skórzanej czapce odwrócił się już na stopniach autobusu, zaciągnął się i pewnym ruchem serdecznego palca wypstryknął niedopałek wprost pod moje nogi. Popatrzyłem w dół, czerwony żar papierosa gasł w śniegowej kaszy. Nagle przeszył mnie prąd: to przecież tutaj, na tym przystanku wczoraj umarła Raluca! Oto ono, przejście śmierci, obok, po nim spokojnie przechodzą ludzie. Zrobiło mi się źle, zabrakło mi powietrza, nogi ścierpły, jakby chodziły po nich mrówki, chciałem usiąść na ławce pod wiatą, ale tam już rozłożyły się stare kobiety, które, zauważywszy moje spojrzenie, tylko odwróciły głowy. Oparłem się o brudną, zachlapaną, podświetlaną gablotę reklamową.
„Tutaj umarłam, tutaj mnie zabili” – powiedziała Raluca. Jej głos był oddalony, jakby dźwięczał na fali radiowej, ale mimo wszystko natychmiast poznałem go wśród ulicznego hałasu. „Tutaj mnie zabrakło, na tym brudnym asfalcie” – powiedziała mi żona. Patrzyłem przed siebie, powoli uświadamiając sobie kosmiczną obojętność, w której żyjemy. Tu, pulsowało mi w skroni, tu wczoraj umarła moja żona, a nie został żaden ślad, nie ma rozbitego szkła, plam krwi, żaden metr nie jest ogrodzony taśmą policyjną, ludzie spieszą się w swoich sprawach, transport działa, pada śnieżek, pies rozsiadł się przy kiosku z kwiatami i drapie się łapą. Życie człowieka zgasło, jak ten niedopałek, a nikt nie zauważył.
Wzbudzając ścianę bryzgów, na przystanek podjechała taksówka. Wysiadła z niej jakaś młoda dziewczyna, w porę się zorientowałem i zdążyłem ręką chwycić drzwiczki, zanim się zatrzasnęły.
– Wolny? – zapytałem kierowcy.
– Siadaj – burknął.
Taksówkarz, na szczęście, okazał się milczący. Wewnątrz pachniało skórą i papierosowym dymem, grało radio, prowadzący jakiś show starał się żartować i sam śmiał się ze swoich dowcipów. Patrzyłem w okno, jak ciemnieje. Mieniły się barwami szyldy, światła stopu i światła uliczne, gdzieniegdzie w oknach świeciła już świąteczna iluminacja. Mój samochód stał przed szpitalem, tam, gdzie go wczoraj zostawiłem. Od razu ruszyłem na jedyny już mi znany oddział. Za ladą siedziała inna kobieta, ale taka sama jak wczorajsza. Trzymała w ręce ołówek i wodziła oczami z góry na dół, przeglądając nazwiska na starannie rozrysowanej stronie grubego zeszytu w kratkę.
– Borloveanu, Raluca Borloveanu, mówi pan? Tak, wczoraj ją do nas przyjęto. Ale jej już tu nie ma. A pan kto?
– Jej mąż.
– Proszę pokazać dokumenty, nie mogę pierwszej lepszej osobie z ulicy udzielać takich informacji.
– Proszę – podałem jej prawo jazdy.
– Hmm, pan to Mark Zadorożny, a ona Borloveanu. Na pewno rodzina?
– Tak, po prostu Raluca nie przyjęła mojego nazwiska po ślubie.
– No to takie porządki teraz, w rodzinie nawet wspólnego nazwiska nie ma. Nie wiem, nie wiem… Dowodu osobistego nie ma pan ze sobą? Bo w prawie jazdy nawet nie jest napisane, czy pan w ogóle jest żonaty.
– To moja żona, mówię przecież pani.
– W porządku, proszę iść do prosektorium, niech tam z panem dochodzą do ładu. Ale uprzedzam, bez dowodu ciała panu nie wydadzą!
Ciało. Ta suka nazwała Ralukę ciałem. Chciałem wykrzyczeć jej w gębę coś ostrego, ale nie znalazłem potrzebnych słów, dlatego po prostu odwróciłem się i wyszedłem. Często tak ze mną bywa, że nie potrafię w porę i właściwie odpowiedzieć. Niby jestem wygadany, a mimo wszystko w konkretnym momencie rozmowy coś we mnie zamiera, zamarza. Dlatego nie lubię rozmawiać przez telefon. Wolę listy elektroniczne, gdzie swoje słowa można obmyślić, nie spiesząc się. Bo po takiej rozmowie jeszcze długo, nawet przez kilka dni, powtarzam ją sobie w głowie na nowo i na nowo, wybieram warianty odpowiedzi, karcę się za to, że od razu nie potrafiłem błyskotliwie zripostować.
Tak i teraz, błąkając się po terytorium szpitala w poszukiwaniu kostnicy, usiłowałem zrozumieć, jak należało rozmawiać z tą kreaturą zetesereru. Brutalniej. Jakie jeszcze dokumenty, kim ona jest, żeby sprawdzać moje małżeństwo! To porządki nastały – przedrzeźniałem ją w myśli. – Wal się!
Ale wstrętne babsko jednak miało rację: w kostnicy mi powiedzieli, że dla otrzymania ciała niezbędny jest dowód i dokument z policji, który stwierdza, że śledztwo zostało zakończone. To znaczy, bez tego ostatniego ciało nie jest trupem, ale dowodem rzeczowym. Wysłuchałem tych słów, zaciskając zęby. Nieludzie, cynicy bez serca! Jedynym plusem pójścia do kostnicy było to, że dali mi nazwisko i telefon komórkowy policjanta, który prowadzi sprawę. A nawet było jeszcze za wcześnie, by zabrać Ralukę: dokąd, co, jak? Gdzie pochować? Tu czy wieźć do Rumunii, do niej do domu? Sam jeszcze nie wiedziałem, co się stało, a zamiast pomóc mi i współczuć, przerzucali mnie między sobą jacyś zdenerwowani pracownicy w okienkach, za ladami i za uchylonymi na dwa palce, żeby było widać tylko oko i nos, drzwiami.
Wykręciłem numer policjanta, ten się ucieszył, że wreszcie się odezwałem, powiedział, że wczoraj umówiliśmy się na spotkanie rano, a ja zniknąłem. Przyszło mi przeprosić, po czym on powiedział, że czeka na mnie w komendzie przy ulicy Gagarina. Wsiadłem do swego auta i pojechałem tam. Na dyżurce znowu nie chcieli mnie wpuścić bez dowodu, ale wydzwoniłem śledczego, zszedł po mnie i wreszcie znaleźliśmy się w jego gabinecie. Siadłem na krześle, a glina wyjął z szuflady i postawił na stole między nami popielniczkę, wyglądało to jak w tanim filmie.
– Dziękuję, nie palę.
– Dobra, ja szczerze mówiąc też, po prostu często ludziom w trudnych sytuacjach to pomaga – życzliwie uśmiechnął się, chowając z powrotem popielniczkę. – Jak pan, panie Marku, pozbierał się, doszedł do siebie?
– Nie całkiem, wciąż jeszcze nie mogę uwierzyć w to, co się stało…
– To wielki szok, i żeby przyjąć taką tragedię, potrzebna jest odwaga. I mądrość – kontynuował policjant, patrząc na monitor.
Te jego słowa, ta ich intonacja, wydały mi się fałszywe, do tego aktor był z niego kiepski. Żeby nie okazać swej irytacji, przeszedłem do istoty sprawy.
– Bardzo pana proszę, niech mi pan jeszcze raz wszystko wyjaśni: jak to się stało, dlaczego, interesują mnie szczegóły, bo dotąd nie mogę pojąć całej sytuacji.
– Tak, jasne, sporządziliśmy już wszystkie protokoły, wszystko jest gotowe. Och, to diabelskie, przeklęte miejsce, tylu ludzi już zabrało!
– Chwileczkę, czyli przestępstwo już stwierdzono?
– Przestępstwo? – policjant uniósł brwi, ale w jego mimice można było odczytać uśmieszek. – Nie ma żadnego przestępstwa, sprawę zakwalifikowano jako nieszczęśliwy wypadek.
– Jaki nieszczęśliwy wypadek? Wczoraj pan mówił, że Ralukę potrącił pijany sędzia!
– Mówiłem. Ale rzecz w tym, że i wyjaśnienia kierowcy, i informacje świadków, i wnioski naszych ekspertów świadczą, że pańska żona znajdowała się poza granicami przejścia dla pieszych. Pamięta pan, jak tam to wszystko wygląda? Przejście, przystanek i kiosk z kwiatami. Raluca trafiła pod koła aż za kioskiem z kwiatami, czyli 11 metrów od przejścia dla pieszych. Najprawdopodobniej starała się przejść przez ulicę w niewyznaczonym do tego miejscu, było ciemno, sam pan wie, jaka wczoraj była pogoda, no i sędzia jej nie zauważył. Na miejscu pracowali kryminolodzy, rzetelnie ustalili, droga hamowania zaczyna się za kioskiem, jednak było mokro i wieczorem chwycił przymrozek, dlatego samochód jeszcze trochę przeciągnęło, ale to, co możemy dokładnie stwierdzić, to to, że wypadek nie nastąpił na przejściu dla pieszych, więc poza oświetloną strefą.
– Ale przecież pan, pan … – zaschło mi w gardle – wczoraj pan powiedział, że sędzia był pijany, kiedy w nią uderzył!
– Powiedziałem, że od niego czuć było alkohol, niech pan nie przekręca. Badanie na toksykologii, które odbyło się, proszę zauważyć, w obecności świadków, z czego sporządzono osobny protokół, potwierdziło, że w krwi kierowcy był obecny alkohol, ale zaledwie 0,19 promila. Proszę mi wierzyć, że my sami, nowa policja, bardzo nie lubimy urzędników i ważniaków, którzy stoją poza prawem. I dlatego akurat ich przyciskamy najsurowiej. To nasza satysfakcja. I wczoraj nasi chłopcy pracowali dobrze, nawet obserwowali badania, pilnując prawdziwości wyników. Pan sędzia wyjaśnił, że jechał z jubileuszu kolegi, zastępcy mera Użhorodu, i tam wypił kieliszek śliwowicy, wznosząc toast, poza tym nic. W restauracji zebrali się poważni ludzie: mer, deputowani, biznesmeni, oni wszyscy mogą to potwierdzić. To nie przekreśla faktu, że sędzia spożywał alkohol. Ale potem jadł tłuste jedzenie, pił dużo soku, jak sam powiedział, i minęły trzy godziny, alkohol zdołał wyparować. Śliwowicę jubilatowi podarował mer, to jego ojciec sam własnymi rękami ją pędzi, dlatego sędzia nie potrafił odmówić, chociaż w ogóle nie pił. Po prostu spróbował. Sam pan wie, jaki zapach daje śliwowica – nawet następnego dnia. No i ja poczułem ten zapach. Ale i ja mogę potwierdzić, że sędzia wyglądał na trzeźwego, zachowywał się stosownie i uprzejmie, mówiłem panu przecież, że od razu zapewnił o swojej gotowości do pokrycia kosztów pogrzebu.
– Jakie jeszcze koszty pogrzebu! Niech zapłaci za pogrzeb swojej żony! Co pan mi tu plecie, jaki kieliszek śliwowicy, jaki mer razem z jego jebanym ojcem?! Pijany sędzia zabił człowieka, młodą kobietę, w nocy rozjechał ją swoim samochodem, a pan mi tu opowiada o 0,19 promila! Wszyscy się zmówiliście, sukinsyny!
– Milczeć! – policjant walnął w stół tak, że się zatrzymałem. – Ja z panem tutaj nie pogrywam, a opowiadam o zdarzeniach, do których doszło wczoraj na ulicy Hruszewskiego w Użhorodzie o 22. 17! Z tego sporządzono odpowiednie protokoły – dokumenty, podpisane przez urzędników, którzy ponoszą odpowiedzialność za prawdziwość informacji. Zapewniam pana, że naprawdę wszystko dokładnie sprawdziliśmy. Tak, sędzia wypił kieliszek, ale suma czynników – masa ciała, upływ czasu, który minął od wypicia alkoholu, tłuste jedzenie i wiele płynów – przyczyniła się do tego, że poziom alkoholu we krwi nie przekroczył dopuszczalnej normy 0,2 promila. Zapach był, ale za to się nie wsadza. A swoim krzykiem podaje pan w wątpliwość naszą pracę, obraża mnie i moich kolegów, ja na coś takiego nie pozwolę!
– Nikogo nie obrażam, po prostu nie wierzę, że moja żona nie spojrzałaby na drogę, zanim by na nią weszła, nie mówiąc już o tym, żeby szła nie po przejściu dla pieszych! – usiłowałem się opanować i liczyłem się ze słowami, przewiercając policjanta pełnym nienawiści spojrzeniem. – Ona, zanim położyła się spać, składała buty w korytarzu, była perfekcjonistką, a pan mi tu opowiada, że przebiegała przez drogę jedenaście metrów od przejścia. Proszę mnie zaprowadzić do aresztu śledczego, chcę spotkać się z tym sędzią, niech sam mi to powie w oczy.
– Jaki jeszcze areszt śledczy? – szczerze zdziwił się policjant. – Dlaczego on ma być w areszcie śledczym? Nawet kajdanek mu nie zakładaliśmy. Po pierwsze, ma sędziowski immunitet, a po drugie wszystko jest ewidentne: nie jest winny, kobieta wybiegła na drogę w niedozwolonym miejscu, hamował, ale było za późno, poza tym na drodze była gołoledź, więc stało się to, co się stało. Nie był pijany, 0,19 promila – to w granicach błędu, za tyle nawet nie ma mandatu. Rozumiem pana stan i nawet pana złość, ale prawda wygląda inaczej. Sędzia nie jest winny. Chociaż sprawa się odbędzie, oczywiście, niech się pan nie niepokoi.
– To zabójca, a nie sędzia! Wy go ukrywacie, wszyscy jesteście z jednej gliny ulepieni. Jakbym ja kogoś bodaj zderzakiem trącił, nie mówiąc już o najechaniu po pijanemu na przejściu dla pieszych, od razu znalazłbym się za kratkami, a wy nawet kajdanków nie mogliście mu założyć! Immunitet sędziowski! W dupie mam wasz sędziowski immunitet i wasze podpisy urzędników ma protokołach, judasze! Pijany bogaty kretyn zabija młodą dziewczynę na przejściu dla pieszych, a wy go chronicie, bo to sędzia, i nalewał mu mer, który sam ma ręce po łokcie we krwi. Jeszcze dobiję się sprawiedliwości, nie tylko sędzia będzie siedział, ale i wy wszyscy, sprzedajni zaprzańcy, zgnijecie w więzieniu! Rewolucja godności, nowa policja, reformy! – krzywiłem się.– Tak wszystko spsiliście, że dalej już nie ma co!
– Albo pan zaraz zamilknie i usiądzie, albo złożę zawiadomienie o popełnieniu przez pana przestępstwa znieważenia funkcjonariusza w trakcie wykonywania obowiązków i odeślę pana do aresztu śledczego, gdzie właśnie chciał pan trafić. Tam ostygnie panu głowa i nauczy się pan liczyć ze słowami.
– No, proszę – wyciągnąłem przed siebie ręce. – Skujcie mnie w kajdanki, prowadźcie na proces do tego sędziego, żeby mnie jeszcze wsadził. Zabójca skazał na więzienie męża zabitej przez siebie kobiety. Protokoły potwierdzili swymi podpisami funkcjonariusze organów ścigania, za co od razu otrzymali po kilka zielonych banknotów. Sprawiedliwość triumfuje, hurra!
Policjant wyskoczył zza stołu, chwycił mnie za przedramię i wycedził przez zęby, pryskając śliną w twarz:
– Nie pozwolę tak do siebie mówić, zrozumiałeś? Na mnie wszystkich stresów zrzucać nie trzeba, i bez ciebie cała ich kupa chce mi rozpieprzyć mózg. Jak ci powiedziałem, że wszystko tak się stało, to znaczy, że wszystko tak się stało, nie rzucam słów na wiatr i nie bez powodu noszę policyjną odznakę. I w rewolucji też uczestniczyłem, nawet zapisałem się do Samoobrony Majdanu. Wszystko mi jedno, czy to sędzia, mer, minister czy taki tłusty mądrala w okularach jak ty, po prostu robię swoją robotę, jasne? I nikt na mnie w moim gabinecie nie będzie podnosił głosu, nie-bę-dzie. A jak tak będziesz podskakiwał, to uważaj, żeby i ciebie jakiś samochód przypadkowo nie potrącił. Sam wiesz, na drodze wszystko się zdarza. Zrozumiałeś? Zrozumiałeś mnie, pytam?
Uważnie spojrzał mi w oczy. Prawie nie oddychałem. Pierwszy raz od długiego czasu poczułem fizyczny ból, aż złapał mnie skurcz. Okazało się, że mam ciało, o którym zapomniałem. Na jego skroni pulsowała maleńka żyłka, a z czoła spłynęła kropelka potu. W tej chwili policjant przypominał agresywnego goryla: podbródek wysunięty do przodu, zwężone nozdrza.
– No to i dobrze, tak już lepiej – powiedział i zwolnił rękę. Upadłem na krzesło, niezdolny do przeciwstawienia się temu absurdowi.
III
Wszystkich innych słuchałem jednym uchem, bo pogrążyłem się w myślach o własnym występie, ale na nią jakoś od razu zwróciłem uwagę. To był pierwszy tydzień naszych zajęć w instytucie, właśnie przyjechaliśmy do Warszawy i bojaźliwie, jak pierwszoklasiści, choć każdy miał już za sobą jeden uniwersytet, rozglądaliśmy się dookoła. Wykładowcy zorganizowali nam wycieczkę po mieście, pokazali biblioteki, ważne muzea, budynki w miasteczku uniwersyteckim, opowiedzieli o samym instytucie i jego zespole, a potem przyszła kolej na nas, żeby opowiedzieć o sobie. Nasza Alma Mater specjalizowała się w Europie Wschodniej, większość z nas również pochodziła z tego regionu. Każdy miał przedstawić siebie poprzez swoją małą ojczyznę, czyli opowiedzieć o sobie, o swoim wykształceniu, zainteresowaniach, hobby i planach przez pryzmat nie swojego kraju, ale historycznego regionu czy miasta.
Nasza grupa składała się z 23 studentów, najwięcej – niemal połowa – z Ukrainy, jedna studentka przyjechała z Turkmenistanu, dwie z Gruzji, trzech Polaków, po jednym z Litwy i Łotwy, jeden Serb, dwójka Rosjan, chłopak z Kazachstanu i jedna dziewczyna z Rumunii. Właśnie Ukraińcy jako pierwsi zaczęli prezentacje, więc nie bardzo się wsłuchiwałem, nie spodziewając się, że usłyszę coś nowego o Winnicy i Czerniowcach, a potem przyszła kolej na Rumunkę. Swoją prezentację przy pomocy urządzeń multimedialnych trzeba było skonstruować jako króciutki wykład i dziewczyna, która przedstawiła się jako Raluca Borloveanu, na pierwszym slajdzie pokazała mapę Cesarstwa Rzymskiego doby cesarza Oktawiana Augusta.
Skłamałbym, mówiąc, że właśnie mapa nieistniejącego od dawna imperium przyciągnęła moją uwagę. Nie, najpierw spodobała mi się opowiadająca. Niewysoka zgrabna dziewczyna z długimi czarnymi włosami stała przed ścianką, na której wyświetlały się slajdy. Czarna spódnica, biała bluzka, zapięta aż pod brodę, elegancki żakiecik na guzik pod biustem, czarne rajstopy i lakierowane pantofelki na obcasie – wyglądała poważnie, nawet oficjalnie, ale jednocześnie szykownie. I kusząco. Jak stewardessa. Jak zauważyłem później, Raluca zawsze ubierała się ze smakiem i godnością, potrafiąc podkreślić kobiecość i doskonałość swojej figury. Wąziutka talia sprawiała wrażenie, jakby była zasznurowana pod ubraniem, w górze rozwijała się wspaniałym pączkiem biustu, w dole zakorzeniała się w krągłych udach.
Studentka pokazywała coś wskazówką na swoim slajdzie, a ja czułem, jak moje ciało reaguje na jej urodę, i próbowałem odsunąć od siebie te lepkie myśli, przenosząc spojrzenie z czarnego medalionu, który podkreślał biel jej bluzki, na prezentację.
Raluca mówiła dość szybko, ale nie połykała słów. Starała się wyglądać na skupioną i pewną siebie, zdenerwowanie zdradzało tylko lekkie drżenie kartek z tezami w ręce dziewczyny. Jej akcent był śmieszny, ale ja już wcześniej wiedziałem, że Rumuni dość dziwnie mówią obcymi językami. W pewnej chwili dziewczyna się zacięła, szukając potrzebnego słowa, ale najwyraźniej wyleciało jej z głowy, więc obracała na języku słowo rumuńskie i w tym momencie wreszcie mogłem się włączyć, z łatwością przekładając to słowo na polski. Raluca podchwyciła je, spojrzała na mnie z wdzięcznością i to było jej pierwsze spojrzenie i wtedy już wiedziałem, że rumuński, którym władaliśmy tylko my dwoje w tej grupie, będzie naszym mostem do zbliżenia. A tymczasem studentka naprawdę opowiadała ciekawe rzeczy.
Okazało się, że pochodzi z południa kraju, miasta Konstanca nad Morzem Czarnym. Ten region nazywa się Dobrudża i Rumunia dzieli go z Bułgarią. Raluca zaczęła swą prezentację od mapy Cesarstwa Rzymskiego, bo w czasach Oktawiana Augusta terytorium to pod nazwą Mezja było graniczną prowincją. Właśnie wtedy cesarz wysłał do oddalonego portu Tomi, który potem stał się Konstancą, ostatniego wielkiego poetę złotego wieku Cesarstwa Rzymskiego – Publiusza Owidiusza Nazona. I właśnie Owidiusz był najwybitniejszym i najbardziej znanym mieszkańcem w całej historii Konstancy. Raluca opowiadała: