Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Przybyła tu po ochronę, ale to ostatnia rzecz, jaką znajdzie
Witamy na Uniwersytecie Corium! Jest to jedyne miejsce, w którym potomstwo najgroźniejszych przestępców na świecie może czuć się bezpiecznie. Zabójcy, przywódcy mafii, handlarze bronią i złodzieje dzieł sztuki – na tej uczelni ich nie brakuje. Tutaj nic nie może powstrzymać ich mrocznych instynktów.
Z wyjątkiem jednej zasady, która obowiązuje wszystkich – żadnych zabójstw na terenie szkoły. I to właśnie był jedyny powód, dla którego Aspen przybyła na uniwersytet. Po tym, jak jej ojciec podjął współpracę z FBI, jej rodzina znalazła się na świeczniku. Teraz dziewczyna musi jedynie przeżyć. Nie jest to jednak proste zadanie, zwłaszcza gdy otaczają ją wszyscy najgorsi wrogowie, w tym Quinton Rossi, syn człowieka, którego zdradził jej ojciec. A Quinton nie zwykł przestrzegać żadnych zasad…
Nawet jeśli nie może jej zabić, jest w stanie na bardzo wiele sposobów sprawić, że Aspen pożałuje przybycia do Corium.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 369
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Quinton
Czy to nie zabawne, że jednego dnia wiedziesz normalne życie, a już następnego czujesz się tak, jakby ktoś wyciągnął ci dywan spod stóp, a ty zataczasz się na wszystkie strony, próbując odzyskać równowagę? Rok temu byłem innym człowiekiem. Szczęśliwym, normalnym i zadowolonym ze swojego życia. Nie przychodziło mi do głowy nic, co chciałbym w nim zmienić, za to teraz, gdybym tylko mógł, odmieniłbym wszystko.
Każdy jego pieprzony element.
Nie chodzi o to, że ojciec chronił mnie przed wiedzą, co oznacza nasze nazwisko, czy ukrywał brutalne i niebezpieczne czyny, których dopuszczała się nasza rodzina. W moich żyłach płynie krew mafii. Mój ojciec przelewał krew w imię naszego rodu, a ja wiedziałem, że pewnego dnia przyjdzie moja kolej.
Dorastając, nie sądziłem, że nadejdzie dzień, gdy to się zmieni, ani że będę chciał uciec od życia, które było mi pisane, i schować się przed całym światem. Jednak rok temu taki dzień nadszedł i od tej pory wszystko zaczęło lecieć na łeb na szyję.
Wszelka radość, jaką wcześniej czułem, rozpadła się na drobne kawałki, rozwiała w powietrzu jak mgła, a ja zmieniłem się w kłębek złości i nienawiści. Nie potrzebowałem tej żałosnej uczelni. Jednak mogłem tkwić tu albo w tym ogromnym domu, który przypominał mi o wszystkim, co chciałem zostawić za sobą, a co nadal wisiało nad moją głową. Przynajmniej tu mogłem uciec przed wiecznym zamartwianiem się matki i czujnym wzrokiem ojca.
– Gotowy? – pytam, patrząc na Rena.
Ten wzrusza ramionami. Ręce ma mocno wciśnięte w kieszenie czarnych dżinsów. Choć jego rodzina jest nieziemsko bogata, on nadal woli nosić najtańsze ciuchy. Powiedzieć, że Ren jest skromny, to niedopowiedzenie. Nigdy nie pokazuje po sobie ani nie chwali się tym, co posiada. Raczej zachowuje się tak, jakby o nic nie dbał. Choć fakt, on naprawdę ma gdzieś rzeczy materialne. Dla niego to, co najważniejsze na całym świecie, nie jest przedmiotem, tylko osobą. To jego siostra.
Czasem myślę, że nadal utrzymuję bliskie relacje z siostrą jedynie ze względu na stosunek Rena do Luny. Ojciec powiedział mi kiedyś, że więź między nimi kształtowały warunki, w jakich dorastali. Przez wiele lat mogli liczyć tylko na siebie i to dlatego on jest tak opiekuńczy wobec siostry. Zawsze był jej obrońcą i wątpię, by to miało kiedykolwiek się zmienić.
– Jeśli chcesz znać moją szczerą opinię, wolałbym skoczyć z mostu, ale… – Nie kończy.
Chciałbym powiedzieć, że mam tak samo, ale wolę się nie odzywać. Ostatnią rzeczą, jakiej mi teraz trzeba, jest żeby moje słowa dotarły do uszu ojca. Pomyślałby, że planuję cholerne samobójstwo. A wtedy już naprawdę nie miałbym wpływu na to, co się dzieje w moim życiu.
– Nie musiałeś iść na tę uczelnię, jeśli nie chciałeś. Jestem pewien, że twój ojciec pozwoliłby ci wziąć wolne od studiów albo zająć się czymś innym.
Ren wie więcej o moim życiu niż ktokolwiek inny, ale to nie znaczy, że naprawdę rozumie, jak to jest mieć ojca, któremu nie można odmówić, ani jak boli cios, który właśnie został zadany naszej rodzinie.
– Wierz mi, dokonałem najlepszego wyboru – cedzę przez zęby, wpatrując się w nicość.
To nie tak, że wybieram się na normalny uniwersytet, gdzie oszaleję z nudów. Nic z tych rzeczy.
Uniwersytet Corium jest uczelnią, na którą najwięksi przestępcy na świecie wysyłają swoje dzieci. Normalni rodzice posyłają swoje pociechy na uniwerki stanowe, z nadzieją, że te zapewnią im niezłe wykształcenie i dobrą pracę. Za to nasi starzy wysyłają dzieci do Corium, czyli szkoły, która ma ich nauczyć, jak się stać jeszcze lepszymi przestępcami.
Nie potrzebuję szkolenia czy instruktażu, ale chcę tam iść. Właśnie dlatego Alaska, na której można sobie odmrozić tyłek, przez pewien czas będzie moim domem. Chcę, by setki kilometrów dzieliły mnie od rodziny. Mogę tylko mieć nadzieję, że im więcej ich będzie między nami, tym mniej będzie mi krwawiło serce.
W uszach świdruje mi ostry dźwięk śmigieł helikoptera, które tną powietrze. Wracam myślami do rzeczywistości i patrzę w górę, w samą porę, by zobaczyć, jak w oddali startuje samolot mojego ojca. Ten sam, którym przylecieliśmy na to małe alaskańskie lotnisko. To prywatny samolot, a na uniwersytet zabierze nas helikopter należący do uczelni.
Czuję, jak wiatr mierzwi mi włosy, zasłaniam oczy, gdy wokół nas wiruje piach i kurz. Ren stoi obok mnie nieruchomy jak posąg. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, odkąd razem z Luną został adoptowany, gdy oboje byli jeszcze dziećmi. Większość bierze nas za kuzynów, ale ja zawsze widziałem w nim brata.
Jest w tym jakaś ironia, że ludzie nawet nie wiedzą, kim jest moja prawdziwa kuzynka, bo stryj postanowił ukryć przed światem swoją jedyną córkę.
Wciskam ręce głębiej do kieszeni kurtki, biorę długi oddech i podchodzę do helikoptera. Nie muszę się odwracać, by wiedzieć, że Ren idzie za mną. Zgodziliśmy się, że zrobimy to razem. No cóż, raczej to ja go poprosiłem, żeby przyleciał tu ze mną. Co zdumiewające, nie musiałem go długo przekonywać. Spodziewałem się, że będzie trudno go namówić, bo wyjazd z domu oznaczał oddalenie od Luny, ale w odróżnieniu ode mnie Ren będzie wracał do domu i odwiedzał rodziców i siostrę. Będzie do nich dzwonił i z nimi rozmawiał.
A ja? Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by udawać, że moi starzy nie istnieją, jednocześnie starając się utrzymać jak najlepsze relacje ze Scarlet, moją siostrą.
Opadam na siedzenie, a Ren siada naprzeciwko, podczas gdy dźwięk silnika przybiera na decybelach.
To zaledwie krótka podróż do odizolowanego miejsca, które kiedyś było starą bazą wojskową, a ostatnio zostało przekształcone w nowoczesny kampus. Jego lokalizacja jest tak dobrze strzeżona, że nigdzie w sieci nie ma zdjęć. Mój ojciec był oczywiście jednym z fundatorów. Kolejne przypomnienie, że ucieczka tam jest czymś całkowicie pozornym. Lepszy jednak rydz niż nic.
Zamykam oczy i biorę głęboki oddech. Czuję, jak z każdym kolejnym ucisk w płucach się zmniejsza. Za to wzrasta powoli ciemność, która kłębi się we mnie. Od wielu miesięcy mam koszmary, przez co trudno mi spać. Ziewam i opuszczam głowę na zagłówek. Próbuję nie myśleć o tym, jak bardzo popieprzyło mi się życie w ciągu ostatniego roku i jak wiele było w nim kłamstw, a do tego jak bardzo przegrałem. My przegraliśmy. Wszystko to przesuwam na tył głowy i pozwalam sobie na reset. Chyba przysypiam, bo chwilę później mrugam, otwierając oczy, i widzę, jak Ren wyciąga się nad moim siedzeniem do małego okna, by spojrzeć na coś w odległości.
– Jak długo spałem?! – Pochylam się do przodu i podnoszę głos, by przekrzyczeć głośny warkot silnika.
– Wystarczająco długo, żebym się zorientował, jak daleko stąd do wszelkiej cywilizacji. Gdybyś zlecił morderstwo i nie chciał dać się złapać, wybrałbyś to miejsce.
– Co ty opowiadasz? – pytam, marszcząc brwi.
Ren wskazuje widok za oknem.
Przechylam się i podążam wzrokiem za jego palcem. Skanuję roztaczający się pod nami teren. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, ciągną się setki kilometrów drzew. Nie widać dróg ani domów, tylko tę pustkę, a dalej budynek, który wygląda na stary zamek warowny, wbudowany częściowo w pokryte śniegiem zbocze góry.
Przed przyjazdem próbowałem zdobyć jakieś informacje na temat tego miejsca i dowiedziałem się, że wcześniej był to faktycznie zamek, który został porzucony pod koniec dziewiętnastego roku, gdy Alaska należała jeszcze do Rosjan. Nie miałem jednak pojęcia, że szkoła znajduje się na aż takim pustkowiu. Cóż, chyba dobrze, skoro kształcą się w niej dzieci tysięcy przestępców.
– Kto w ogóle wpadł na pomysł, by tutaj zbudować ten pieprzony uniwersytet? – pytam, nie zdając sobie sprawy, że mówię to głośno.
– Jestem pewien, że ktoś, kto chce nas torturować. To jedyny ślad życia, jaki widziałem przez cały lot.
Mój ojciec mówił mi, że uczelnia leży na odludziu, ale mimo wszystko nie spodziewałem się czegoś takiego. Ren ma rację. Tu jest koniec świata. Większość kampusów studenckich tworzą strzeliste budynki z wieloma detalami architektonicznymi, które wyglądają na drogie. Przyciągają wzrok każdego studenta jak światło latarni morskiej. Sam budynek przypomina opuszczoną warownię. Pojedyncza droga pojawia się jakby znikąd i wije w górę, po zboczu, a wielki kamienny mur odseparowuje wnętrze zamku od świata zewnętrznego.
– Przygotowujemy się do lądowania. – Słyszę w głośniku głos pilota.
– Gotowy? – pyta mnie Ren.
Poruszam się w fotelu i w końcu dociera do mnie nieuchronność tego wszystkiego. W końcu jestem wolny, a przynajmniej odrobinę wolny. Szczerzę się w uśmiechu, wiedząc, że w tym miejscu mogą wyjść na światło dzienne moje najskrytsze pragnienia i potrzeby. Nie będę tu musiał ukrywać bólu. Nie będę musiał udawać. Każdy, kto mi wejdzie w drogę, stanie się moim celem.
Biorę rwany oddech i nagle czuję, jak robi mi się lżej.
– Ja owszem, ale wątpię, by to miejsce było gotowe na nas.
– Pewnie masz rację. – Ren obdarza mnie równie mrocznym uśmieszkiem.
Im niżej schodzimy, tym lepszą zyskujemy widoczność. Gdy w końcu lądujemy i wysiadamy z helikoptera, widzę, że kampus jest ogromny. Budynki, które z góry wydawały się małe, są teraz wielkie. Serce zaczyna mi walić, słyszę w uszach swój głośny puls.
Z lądowiska kierujemy się małą ścieżką, która prowadzi do tunelu. Tam szybko staje się jasne, że miejsce to zostało przebudowane, by mogło służyć jako baza wojskowa. Po krótkim marszu docieramy do ogromnych drzwi, które wyglądają na pancerne. Mijamy kilka punktów kontrolnych i budek strażników, a każdy z nich kiwa nam brodą, gdy przechodzimy obok.
Podobno rząd miał wielkie plany odnośnie do tej lokalizacji. Chcieli wykorzystać i powiększyć już istniejące tunele podziemne i wprowadzić tu wojsko. Nie ucieszyła ich wiadomość, że jeden z założycieli wykupił tę nieruchomość i sprzątnął im ją sprzed nosa.
Nikt z pracowników obsługi nie opuszcza stanowiska i nie pyta nas o dokumenty. Specjalne traktowanie zdaje się normą, gdy masz ojca takiego jak mój. Jest nie tylko jednym z najbardziej wpływowych przestępców na świecie, ale pompuje mnóstwo pieniędzy w tę uczelnię.
– To uniwersytet czy jakieś pieprzone sekretne bractwo? – pyta Ren i szturcha mnie ramieniem.
– Dwa w jednym.
Tak czy owak, zainwestowano bardzo dużo kasy, by lokalizacja była bezpieczna. Co oczywiście sprawia, że świetnie się nadaje na tego rodzaju podziemną działalność. Trudno byłoby nas tu namierzyć nawet za pomocą satelity. Nie żeby rząd miał się do tego posunąć. Dla nich to miejsce zapewne już nie istnieje.
Strażnik odprowadza nas do wejścia przez dużą pancerną bramę. W środku znajduje się identyczna, metalowa; na niej wisi godło uczelni.
Podwójne drzwi przed nami otwierają się automatycznie. Wymieniamy z Renem spojrzenia. Nie ma w nich przerażenia, raczej mówią: w co my się, u diabła, pakujemy. Mój ojciec przekazał nam przed wyjazdem informacje na temat apartamentu, w którym będziemy mieszkać, oraz planu zajęć, tak więc nie musimy się już nigdzie zatrzymywać i prosić o wskazówki. Wchodzimy głębiej i podążamy długim korytarzem. Podłogi wykonano z polerowanego marmuru, a przyciemnione światło sprawia, że panuje tu wyjątkowy klimat, jakbyśmy maszerowali na integrację wojskowych rekrutów, a nie do akademika, w którym będziemy mieszkać.
Przed nami znajdują się drzwi do trzech wind i Ren wybiera przycisk, a gdy wchodzimy do środka, naciskam podświetloną literę C, bo na tym piętrze znajduje się nasz apartament.
Gdy rozlega się dźwięk sygnalizacyjny i otwierają się drzwi windy, Ren znowu szturcha mnie ramieniem i pokazuje mi swój telefon. Zerkam na ekran, widzę tam mapę.
– Na końcu tego korytarza skręcamy w prawo. Nasze lokum powinno być po lewej stronie.
Wzruszam ramionami.
– Patrzyłem na mapę szkoły przed wyjazdem i znam już to miejsce niemal na pamięć.
Ren potrząsa głową. Wie, że lubię być przygotowany.
Każdy z nas dostał przed wyjazdem kartę klucz do apartamentu. Mogliśmy wybrać oddzielne dwupokojowe lokalne, ale postanowiliśmy zamieszkać razem. Ren nie jest typem chłopaka, który zaraz sobie przygrucha jakąś dziewczynę na stałe, więc musiałem jedynie martwić się o pojedyncze randki od czasu do czasu.
Mnie i jego interesuje jedynie seks bez zobowiązań.
Gdy tak idziemy korytarzem, zauważam kilku innych studentów, ale nie rozpoznaję żadnej twarzy. Czuję, że na nas patrzą, gdy ich mijamy, i nie podoba mi się to. Nienawidzę tego uczucia, jakby mogli mnie przejrzeć. Znają moje imię tylko dlatego, że wiedzą, kim jest mój ojciec. Ale tak naprawdę nic o mnie nie wiedzą. Nikt mnie tu nie zna, prawdziwego mnie, i tak ma zostać.
Może i przebywają tu setki dzieciaków przestępców najwyższego kalibru, ale żaden z nich nie ma takiej władzy jak mój ojciec. Jeśli to ich nie przeraża, będą musieli się zmierzyć ze mną.
Aspen
Bolą mnie plecy i tyłek, bo zbyt długo już siedzę w jednej pozycji, aż zdrętwiały mi nogi. Marzę o tym, by wysiąść z samochodu i w końcu się porządnie rozciągnąć. Wiercę się na swoim siedzeniu, usiłując znaleźć jak najwygodniejszą pozycję, ale fotel jest wysłużony i na próżno próbuję usiąść tak, by było mi bardziej miękko.
Jedziemy od pięciu godzin bez żadnej przerwy. Po drodze nie było miejsca na przystanek, technicznie rzecz biorąc, nie jedziemy nawet drogą. Odkąd wyruszyliśmy z Takotny, nie widziałam żadnych śladów życia, przynajmniej ludzkiego, a przez większość czasu zastanawiam się, skąd kierowca wie, gdzie się znajdujemy, nie mówiąc już o tym, dokąd jechać.
Ciekawe, czy był tu już wcześniej. Jak wynika z pakietu powitalnego, który otrzymałam od Corium, większość studentów dostaje się tam drogą powietrzną, ale gdy zadzwoniłam, by zarezerwować miejsce, wszystkie helikoptery były zajęte. Nie miałam więc wyboru i musiałam udać się w tę męczącą podróż samochodem.
Jeep mocno trzęsie na wybojach i pas wpija mi się w ramię, gdy bez żadnego uprzedzenia przejeżdżamy przez powalony pień drzewa. Patrzę na tył głowy kierowcy, który nie podał mi nawet swojego imienia. To facet w średnim wieku, zapewne mieszkaniec tych okolic. Ma czarne rozwichrzone włosy i gęstą brodę. Zdaje się, że jazda sprawia mu dokładnie tak samo mało frajdy jak mnie, ale on przynajmniej robi to za pieniądze.
– Przepraszam za te wyboje. – Dociera do mnie jego zduszony głos.
Wow, to najdłuższy tekst, jaki do mnie wypowiedział, odkąd wsiedliśmy do środka. Skoro sam się odezwał, to pewnie dobry moment, żeby sprawdzić, kiedy dojedziemy.
– Nie ma sprawy. Jesteśmy blisko?
– Jeszcze czterdzieści kilometrów – odpowiada, a ja wbijam się głębiej w fotel. Czterdzieści kilometrów tą dziką drogą przez las może nam zabrać kolejne czterdzieści minut albo i dłużej. Właśnie o tym myślę, gdy jeep się zatrzymuje i lecę w fotelu do przodu, bo kierowca dał po hamulcach.
Rozglądam się zdezorientowana, szukając wokół śladów cywilizacji czy innego powodu, dla którego zatrzymaliśmy się tak brutalnie. Widzę jednak tylko drzewa. Drzewa, drzewa i jeszcze więcej drzew. Z całą pewnością nie zatrzymał samochodu z powodu drzewa na drodze, bo zaledwie kilometr wcześniej przejechał przez jedno z nich.
– Paliwo się skończyło. Muszę napełnić bak albo nie dotrzemy do bazy – rzuca gwoli wyjaśnienia, a potem odpina pas i otwiera swoje drzwi. Od początku nazywa Uniwersytet Corium bazą, co przyjmuję bez zaskoczenia, bo większość ludzi nie ma pojęcia, co tak naprawdę tam się odbywa.
Nie chcę stracić okazji do rozprostowania nóg, więc wychodzę z samochodu. Kończyny początkowo protestują, ale gdy wyciągam ramiona wysoko nad głową i porządnie się rozciągam, mięśnie są pełne wdzięczności.
Przechodzi mnie dreszcz, gdy czuję podmuch mroźnego wiatru między drzewami. Jest dużo zimniej niż w lasach North Woods, do których warunków przywykłam, ale świeże powietrze i spokojny krajobraz wynagradzają niską temperaturę.
Teraz, gdy już wstałam i zaczęłam się ruszać, zdaję sobie sprawę, że mam pełen pęcherz, i zastanawiam się, czy szukać drzewa, za którym pozbędę się balastu, czy raczej poczekać. Przypominam sobie jednak o wybojach, no i nie wiem, kiedy dokładnie dotrzemy na miejsce.
– Muszę iść za potrzebą. Niech pan beze mnie nie odjeżdża, dobrze? – Niby żartuję, ale nie do końca. Zastanawiam się, czy mógłby mnie tu zostawić.
Kierowca okrąża samochód z kanistrem benzyny w ręce i zafrasowanym spojrzeniem.
– Proszę się pospieszyć – mówi ostrym tonem.
Przez chwilę kontempluję, czy jednak nie wrócić do jeepa, może wytrzymam, ale zaraz dodaje:
– Lepiej teraz, bo nie będzie więcej przystanków, dopiero w bazie.
Nie mam pojęcia, dlaczego jest tak nieprzyjemny, ale ignoruję jego niemiły ton, odwracam się na pięcie i wchodzę w las. Szukam miejsca wystarczająco daleko, by mnie nie widział, ale na tyle blisko, by się nie zgubić. Szybko rozpinam zamek dżinsów i zdejmuję je wraz z majtkami.
Czuję chłodny powiew na nagiej skórze, gdy kucam za wielkim pniem i sikam. Potem wyciągam z kieszeni zwiniętą chusteczkę higieniczną, podcieram się i szybko ruszam z powrotem.
Odwracam się, by wrócić do samochodu, ale staję jak wryta i nie mogę zrobić jednego kroku. W odległości zaledwie kilku metrów za mną stoi kierowca i… patrzy prosto na mnie. Na jego ustach tańczy niecny uśmiech, a jego oczy ciemnieją. Rozpiął rozporek i trzyma ręką członek, znacząc uryną ziemię.
Ten zboczek przez cały czas na mnie patrzył. Czuję, jak przerażenie pełznie mi wzdłuż kręgosłupa, a wiatr szeleści liśćmi na otaczających nas drzewach. Jestem tu sama na pustkowiu z całkowicie obcym mężczyzną. Ten facet w dodatku dopiero co się przyglądał, jak sikam. Z łatwością mógłby mnie wziąć teraz siłą, zrobić, co mu się żywnie podoba, i nikt nie usłyszałby moich krzyków. Przechodzi mi przez myśl, że mogłabym spróbować uciekać, ale niby dokąd? Nie mam zielonego pojęcia, gdzie jestem, i nie przetrwałabym tu samotnie nawet jednej nocy.
Robię więc jedną rzecz, jaką potrafię. Prostuję się, wypychając do przodu biust, i patrzę mu prosto w oczy.
– Czy to było naprawdę konieczne?
– Niby co? Też musiałem się odlać – mówi z miną niewiniątka, chowając interes i zapinając rozporek.
Żołądek podchodzi mi do gardła, jeszcze chwila, a zwrócę śniadanie, bo zdaję sobie właśnie sprawę, że ten dupek nie tylko mnie sobie obejrzał półnagą, ale teraz muszę wsiąść z nim z powrotem do jeepa. Czuję, że coś tu jest grubo nie tak, ciekawe, jak zareagowaliby moi rodzice, gdyby wiedzieli, jakim pomyleńcem jest facet, który odwozi mnie na Uniwersytet Corium.
Wsiadam do samochodu i szybko zapinam pas. Żałuję, że jestem ubrana w same dżinsy i gruby sweter. Z drugiej strony mogłabym mieć na sobie nie wiadomo ile ubrań, a i tak w jego obecności czułabym się naga.
To ten pieprzony dupek sprawił, że nie mogę pozbyć się tego wrażenia.
Reszta podróży upływa mi jeszcze gorzej niż wcześniej. Protestuje nie tylko moje ciało, ale i umysł. Instynktownie wiem, że powinnam się trzymać z dala od tego mężczyzny, a przecież siedzę z nim w jego terenowym aucie i nie mam dokąd pójść. Do wyboru jest tylko ten kierowca albo dzicz za oknem. Obie opcje napawają mnie jednakowym strachem.
Po chwili las się przerzedza, a szutrowa droga staje się mniej wyboista, gdy wyjeżdżamy na otwartą przestrzeń. Drzew jest coraz mniej, w miarę jak zbliżamy się do zbocza góry. Jej szczyt pokryty jest śniegiem, co mi przypomina, jak daleko jestem od domu.
Wiem, że musimy już być blisko, ale nie widzę budynku uniwersytetu przytulonego do zbocza góry. Gdy podjeżdżamy bliżej, pierwszą rzeczą, na którą pada mój wzrok, jest wielki szary mur. Droga prowadzi prosto na niego, z tego, co zdążyłam się zorientować, nie ma innej.
Przed nami pojawia się ogromna metalowa brama. Na jej widok nie mogę się powstrzymać i wzdycham z ulgą. W końcu dotarliśmy na miejsce i gdy tylko wysiądę z samochodu, już nigdy nie będę musiała oglądać tego dupka.
Ledwo opony przestają się obracać na żwirze, kierowca przełącza dźwignię na parkowanie.
– Wysiadka – rzuca.
Zdziwiona długo mu się przyglądam.
– Miał mnie pan zabrać do Corium, a to po prostu… – Macham ręką w kierunku metalowej konstrukcji przed nami. – Brama.
– Dalej nie jadę. – W jego głosie słyszę zniecierpliwienie. – Bagażnik jest otwarty. Zabieraj swoje rzeczy.
Już mam mu powiedzieć, by przynajmniej wyjął moje walizki, ale ponieważ wcześniej dostał ode mnie darmowy pokaz, gryzę się w język, by go nie drażnić.
Wysiadam i biorę haust zimnego rześkiego powietrza. Temperatura jakby spadła co najmniej o dwadzieścia stopni w porównaniu z lasem, w którym zatrzymaliśmy się wcześniej. Płuca wypełnia mi mroźny powiew, aż cała się trzęsę i dostaję gęsiej skórki.
Szybko wyjmuję z bagażnika obie walizy i plecak. Ledwie zatrzaskuję klapę, a jeep odjeżdża, wykręcając pod samą górą, potem zjeżdża w dół. Opony wzbijają kurz, który fruwa wokół i osiada na mnie. Kurwa! Kaszlę, osłaniając twarz ramieniem, i czekam, aż osiądzie. Jakby cały świat mnie nienawidził i chciał sprawdzić, ile jeszcze zniosę.
Zawieszam plecak luźno na jednym ramieniu i ciągnę za sobą walizy, podchodząc do bramy. Dopiero gdy jestem niecałe pół metra przed nią, zauważam wyryte na bramie godło uczelni. Litery U i C, skrót do Uniwersytet Corium, znajdują się po obu stronach, a poniżej widzę czaszkę i przeszywający ją sztylet. Na górze dostrzegam łacińskie słowo refugium, a poniżej peccatorum.
Unoszę rękę i przesuwam palcami po lodowato zimnym metalu.
Refugium peccatorum, czyli schronienie grzeszników.
Nie wiem, kto wymyślił tę nazwę, ale żadna nie pasowałaby bardziej do tego miejsca. W końcu jesteśmy dziećmi swoich rodziców.
– Nazwisko?
Słyszę donośny głos, który pojawia się jakby znikąd i przerywa nagle moją chwilę ciszy. Jestem tak przestraszona, że odskakuję do tyłu. Obcasem zahaczam o spód walizki i się przewracam. Zdezorientowana siadam na marznącym piachu i patrzę na bramę.
– Jak się nazywasz?
Znowu słyszę ten sam głos, ale tym razem zwracam uwagę na nieco zniekształcony dźwięk, jakby ta osoba mówiła do mnie przez głośnik. Staram się zlokalizować źródło dźwięku, który dobiega z górnego rogu bramy. Dopiero wtedy zauważam nakierowany na mnie obiektyw małej szarej kamery.
– Aspen Mather – oznajmiam, pocierając rękoma o dżinsy, by pozbyć się kurzu.
Mężczyzna po drugiej stronie nie odpowiada, ale chwilę później słyszę głośne szczęknięcie automatycznego zamka i brama zaczyna się powoli otwierać.
Staję na nogi i łapię za walizki. Za bramą rozpościera się kolejna droga, a co gorsza, wije się pod górę.
Ja pitolę, czy ten dzień nigdy się nie skończy?
Zaciskam mocno zęby i zaczynam się wspinać, ciągnąc za sobą ciężkie walizy. Ramiona mdleją mi z wysiłku, ale przynajmniej nie bolą mnie już pośladki od siedzenia w aucie. Po jakimś czasie zaczynam dostrzegać górną część budynku uniwersytetu, który z zewnątrz przypomina stare zamczysko.
Gdy wreszcie docieram do drzwi wejściowych, słońce już zachodzi, a mnie wściekle bolą nogi. Wiem już, że jutro będę cierpieć z powodu cholernych zakwasów. Praktycznie jakbym przebiegła maraton, klatka piersiowa porusza się miarowo, a na czole mam cienką warstewkę potu pomimo panującej tu niskiej temperatury. Jedynym plusem jest to, że się rozgrzałam.
Budynek naprzeciwko nie ma okien i prowadzą do niego tylko wielkie drewniane drzwi. Zaczynam szukać jakiegoś dzwonka, ale otwierają się same. Szybko zdaję sobie sprawę, że są tu tylko dla ozdoby, za nimi znajdują się prawdziwe drzwi z tak grubego metalu, że nie sforsowałaby ich nawet ciężarówka.
– Długo ci zeszło – mówi z uśmieszkiem mężczyzna, który czeka po drugiej stronie. Ma na sobie wojskowy strój. Rozpoznaję jego głos, to on mówił do mnie przez głośnik zamontowany nad bramą na samym dole.
– Przykro mi, następnym razem postaram się dotrzeć szybciej – rzucam, mijając go. Z trudem łapię oddech.
Hol otwiera się na ogromną salę z wypolerowaną podłogą i godłem szkoły wyrytym w płytkach. W powietrzu unosi się stęchły zapach starej zakurzonej piwnicy, zmieszany z woskiem do podłóg. Na samym końcu tej sali znajduje się kilka posągów i wielkie obrazy, nad którymi napisano pogrubionymi złotymi literami: ZAŁOŻYCIELE.
Rozpoznaję twarz Juliana Morettiego, Luciana Blacka, Adriana Doubecka, Nicola Diavolo, a także Xandera Rossiego… Wystarczy sam jego portret, bym poczuła nieprzyjemny dreszcz. Jest nie tylko najokrutniejszym ze znanych mi ludzi, ale też ma osobiście na pieńku z moją rodziną.
Po prawej i lewej stronie od tej wystawy wpływowych przestępców widzę więcej par drzwi. Mój towarzysz prowadzi mnie do tych oznaczonych tabliczką „Studenci pierwszego i drugiego roku”. Przechodzę przez nie i docieram do długiego korytarza, który zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Panuje tu półmrok i niewiele widzę.
Idziemy jakąś minutę, aż w końcu docieramy do dużych drzwi windy. Facet wyjmuje składaną mapkę i mi ją podaje. Puszczam rączki walizek, które musiałam sama ciągnąć, i biorę ją od niego.
– Piętro C, pokój trzy tysiące jeden, powodzenia.
Zanim zdołam wykrztusić z siebie jedno z miliona pytań, które kłębią mi się w głowie, mężczyzna się odwraca i nieomal rzuca biegiem z powrotem.
Wzdycham, patrząc za nim. No cóż, zdaje się, że znowu jestem zdana tylko na siebie.
Przywołuję przyciskiem windę i czekam, aż się pojawi. Trzymam rączki walizek w rękach, a na ramieniu mam plecak, więc jest mi coraz trudniej i nie mogę się doczekać chwili, kiedy w końcu je odłożę i odpocznę. To była cholernie długa podróż, marzę o gorącym prysznicu i łóżku, by jutro obudzić się z nową energią.
Słyszę dźwięk sygnalizujący, że przyjechała winda, i wchodzę do zaskakująco przepastnej kabiny. Na panelu są tylko cztery przyciski: A, B, C i T. Wciskam C i patrzę, jak zasuwają się drzwi.
Wiedziałam, że większa część kampusu uczelni, włącznie z akademikami, znajduje się pod ziemią, ale do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, jak głęboko będę musiała zjechać. Winda pokonuje kolejne piętra, a ja się zastanawiam, czy za chwilę nie dotrę do środka Ziemi.
Dźwig windy zatrzymuje się tak nagle, że tracę równowagę i muszę się oprzeć o ścianę, by złapać ją z powrotem, inaczej się przewrócę. Drzwi się rozsuwają, wysiadam z kabiny i wychodzę na kolejny korytarz.
Patrzę na mapę i sprawdzam, że mój pokój znajduje się na jego końcu. Liczę każdy krok, myśląc jedynie o łóżku i materacu, na który padnę, gdy tylko tam dotrę.
Jestem tak cholernie zmęczona. Nawet nie dbam o to, że burczy mi w brzuchu. Muszę się przespać. Jestem zbyt zmęczona, by unieść widelec, a co dopiero wędrować po tym labiryncie korytarzy w poszukiwaniu stołówki.
Nogi protestują ze zmęczenia, ale idę uparcie dalej i w końcu staję przed drzwiami do mojego pokoju. Unoszę wzrok znad polerowanego marmuru posadzki i widzę wielkie litery wymalowane nierówno jaskrawoczerwoną farbą na drewnie. Na sam ich widok serce podjeżdża mi do gardła.
KAPUŚ
Powinnam była wiedzieć, że nie ucieknę od tego, co się stało. Wszyscy teraz wiedzą, kim jestem. To miejsce będzie jeszcze gorsze od szkoły średniej. Tam ludzie po prostu przestali ze mną rozmawiać i schodzili mi z drogi. Unikali mnie, jakbym była dotknięta trądem. Napis na drzwiach mówi, że tutaj tak łatwo mi nie odpuszczą. Kręcę głową i patrzę na klamkę.
Wyjmuję z kieszeni kartę klucz, przeciągam nią i drzwi otwierają się z kliknięciem. Pełna wątpliwości wchodzę do pokoju, który przez następny rok będę nazywała domem.
Rozglądam się po niewielkiej przestrzeni, wędrując wzrokiem wokół. Pierwszą rzeczą, którą zauważam, jest kurz i zapach pleśni. Drugą duża brązowa plama na suficie. Trzecią jest łóżko. Cieszę się, że mam gdzie spać, ale w jakiś sposób czuję, że ktoś sobie ze mnie zakpił.
Jestem niemal pewna, że nikt nie mieszkał w tym pokoju od dłuższego czasu. Sądząc po jego stanie, nikt się nim nie interesował. Ale teraz skupiam się na łóżku. Trochę to żałosne, że pomimo okoliczności i tak zamierzam tu spać. Wciągam do środka bagaż, zatrzaskuję za sobą drzwi i opieram się o nie, na chwilę zamykając oczy.
Poradzisz sobie, szepcze cichy głosik w mojej głowie i daje mi dość siły, bym uwierzyła, że to prawda.
Nie wiem jeszcze jak, ale jakoś przetrwam ten rok. Odpycham się od drzwi i zaczynam się rozbierać. Kładę ubranie na walizce, a z plecaka wyjmuję piżamę i szybko się w nią przebieram. Jestem gotowa do spania. Na materacu nie ma pościeli, ale w wielkiej torbie na szczycie łóżka znajduję kołdrę, prześcieradło i poduszkę.
Jestem zbyt zmęczona po podróży, by podjąć jakikolwiek dodatkowy wysiłek, więc rozkładam prześcieradło na materacu i wczołguję się na nie. Nawet nie gaszę światła. Przykrywam się po prostu kołdrą i wciskam pod głowę poduszkę.
Od razu zasypiam z nadzieją, że jutro będzie lepszy dzień.
A teraz uwaga, spojler – nie, nie będzie.
Quinton
Jak zwykle nie śpię, choć dochodzi czwarta nad ranem, a zasnąłem grubo po północy. Zaledwie kilkugodzinny nocny sen to dla mnie nic niezwykłego. Odkąd pamiętam, zasypiam z trudem, a wydarzenia ostatniego roku spotęgowały dodatkowo moją insomnię.
Zwlekam się z wyra, ignorując zmęczenie, którego resztki nadal odczuwam, i wkładam sportowe krótkie spodenki oraz czarną bluzę z kapturem.
Po cichu wychodzę z sypialni i idę do kuchni. Biorę butelkę wody z dobrze zaopatrzonej lodówki. Ren ma lekki sen, a nie chcę go budzić, bo jeśliby się tak stało, pójdzie za mną. Nie chcę, by znał każdy mój krok.
Jak najciszej opuszczam nasze małe mieszkanie bez żadnego problemu i odszukuję siłownię. Uwielbiam poranki, o tej porze wszyscy nadal śpią, więc nie muszę się martwić, że ktoś będzie się na mnie gapił, nie muszę też przybierać maski, by ukryć ból. Mogę być po prostu sobą.
Dźwięk moich najków niesie się echem po korytarzu, naprzeciwko dostrzegam dziewczynę, która trzyma głowę tak nisko, że nie widzę jej twarzy. Wymija mnie i wchodzi do jednego z pokojów po lewej.
W tym budynku mieszka trzystu studentów tej szkoły. Chłopcy i dziewczyny kwaterowani są wspólnie w akademikach. Przypuszczam, że gdy rodzicami dzieci są kryminaliści, administracja uczelni nie dba o coś tak trywialnego jak cnota. Nie żeby rozdzielenie obu płci zapobiegało kontaktom erotycznym, ale domyślam się, że pomaga.
Mijam zakręt na końcu korytarza i trafiam do siłowni. Korzystam z karty klucza i czekam, aż drzwi otworzą się automatycznie. Wtedy wchodzę do środka. Gdzieś w głębi spodziewam się, że znajdę tu o tak wczesnej godzinie kogoś tak samo zaangażowanego w trening fizyczny jak ja, ale z przyjemnością dostrzegam, że mam całe pomieszczenie tylko dla siebie.
Nie tracąc czasu, wskakuję na bieżnię i zaczynam swój bieg na dystansie sześciu kilometrów. Wykorzystuję ten czas, by wyczyścić głowę i skupić się na zadaniach czekających mnie tego dnia. Dziś ograniczone są do zajęć na uczelni, ale po ich zakończeniu kto wie, co mnie czeka. Znalazłem się tu tylko po to, by być z dala od ojca, a nie po to, by trenować czy szukać informacji o tym, co robią czy kim są moi rodzice. To miejsce jest czymś w rodzaju mojej niańki, dopóki nie będę gotów stawić czoła temu, co się wydarzyło. A uczciwie mówiąc, nie jestem, kurwa, pewny, kiedy ten moment nastąpi.
Gdy kończę bieg, po twarzy spływają mi krople potu. Słyszę w uszach podkręcone tętno, a ból mięśni mnie ożywia. Bieganie daje mi kopa, który pozwala przeżyć dzień. Zostawiam bieżnię i idę podnosić ciężary, a potem siadam na ławeczce do podciągania. Mięśnie pracują, a ja czuję się jak nowo narodzony, gdy zdejmuję koszulę i ocieram z twarzy pot.
Sprawdzam telefon i dochodzi do mnie, że nie ma mnie w apartamencie już od dwóch godzin. Jestem pewien, że gdy Ren się obudzi, domyśli się, dokąd poszedłem, więc nie spieszę się z powrotem.
Wypijam resztkę wody, wyrzucam butelkę do śmieci i wychodzę z siłowni.
Oglądałem mapę, ale najłatwiej jest poznać najbliższe okolice z bliska, co oznacza obejście każdego zakamarka.
Długi korytarz jest niemal całkiem pusty, nie licząc kilku osób, które przemykają ze spuszczonymi głowami. Założę się, że zachowują się tak dlatego, że nie chcą kłopotów albo mają nadzieję, że ich nie zauważę. Wcale mnie nie znają. Nie mają pojęcia, że zauważam wszystko i wszystkich. Opuszczona głowa i udawanie, że nie istniejesz, nie dają ci żadnej ochrony. Bądźmy szczerzy: w pierwszej kolejności uderza się w tych cichych.
Zatrzymuję się przy ostatnich drzwiach na końcu korytarza. Ktoś wypisał na drewnie czerwonymi literami „kapuś”. W ciągu ułamka sekundy domyślam się, kto mieszka za tymi drzwiami.
Aspen Mather.
Na sam dźwięk tego imienia nazwiska zaciskam pięści, a umysł podsuwa mi wspomnienie.
Wszyscy na nas patrzą, gdy wchodzimy do wielkiej sali bankietowej. Jak zawsze, gdy mój ojciec pojawia się wśród ludzi, usuwają mu się z drogi, byśmy mogli swobodnie przejść. Wolą się trzymać w bezpiecznej odległości, bo traktują go jak króla.
Ja i moja siostra, niczym klucz ptaków, trzymamy się o krok za nim, ja po jednej, ona po drugiej stronie. Za nami kroczy dwóch ochroniarzy. Zerkam na Adelę, która idzie z głową lekko pochyloną i wzrokiem wbitym w ziemię. Oczekuje się od niej takiej postawy, gdy jesteśmy wśród ludzi.
Niewielu zdaje sobie sprawę, że moje siostry owinęły sobie naszego ojca wokół palca i gdy czują się bezpieczne, w naszym domu, wcale nie są takie łagodne ani posłuszne. To wszystko na pokaz, nic więcej.
Jako głowa imperium rodziny Rossi mój ojciec musi dbać o określony wizerunek i nie okazywać miłosierdzia. Znany jest jako człowiek bezwzględny i okrutny – tak postępuje ze swoimi wrogami, ale nie z żoną i dziećmi. Gdyby publicznie okazał, że ma słabość do córek, wielu uznałoby to za jego piętę achillesową, bo w naszym świecie kobiety nadal traktuje się przedmiotowo.
Może to się zmieni w moim pokoleniu, ale dopóki rządzi ojciec, musimy przestrzegać zasad królestwa.
– Jak dobrze cię widzieć, Xander, stary przyjacielu.
Mężczyzna, którego nie znam, podchodzi do nas, by się przywitać.
– Clyde, minęło kilka lat.
Ojciec się zatrzymuje, by uścisnąć jego dłoń, a ja staję po jego prawej stronie, siostra po lewej. Pewnego dnia to będziemy my. To my będziemy ściskać dłonie, dobijać targów i rozlewać krew.
– Mój syn, Quinton. Pamiętasz go? – Ojciec przedstawia mnie, ale nie Adelę.
– Oczywiście, że tak. – Nieznajomy kiwa głową i przełyka ślinę, obrzucając mnie spojrzeniem. Mam dopiero szesnaście lat, ale już jestem wyższy od wielu zgromadzonych tu osób. – Ja też zabrałem ze sobą córkę. Aspen, przywitaj się z moim przyjacielem, Xanderem.
Niewielka postać wychodzi zza jego pleców. Jest taka drobna. Wcześniej nawet jej nie zauważyłem, choć stała tuż za swoim ojcem.
– Witaj – odzywa się do mojego ojca tak cicho, że prawie jej nie słyszę. Na jej błyszczących ustach pojawia się nieśmiały uśmiech, który przypomina wystraszony grymas.
Wtedy jej wzrok pada na mnie. Mruży orzechowe oczy, przyglądając mi się z zainteresowaniem. To dla mnie nic nowego. Wszystkie się wpatrują i oblizują, pragnąc zostać następną królową naszego imperium. Wiedzą tylko tyle, że za kilka lat cała scheda o moim ojcu – zarówno jego pieniądze, jak i wrogowie – mnie przypadnie w udziale. Pociąga je niebezpieczeństwo i sama myśl, że będę je przed nim chronił. To dlatego tak się mną interesują.
Tyle że ta mała myszka nie patrzy na mnie w ten sposób. Jest zainteresowana, ale niepewna. Oglądam ją sobie niespiesznie od stóp do głów.
Ubrana jest w suknię w jasnoniebieskim odcieniu, która mocno przylega do jej dopiero dojrzewających krągłości. Nieco zbyt długo wpatruję się w jej piersi, zastanawiając się, czy ma na sobie stanik push-up, czy jej biust jest naprawdę tak duży.
Gdy wychodzę z transu gapienia się na jej cycki, unoszę wzrok i widzę, jak gromi mnie spojrzeniem. Jakby za chwilę miała mnie kopnąć w jądra.
Co zadziwiające, gdy przenoszę wzrok na jej ojca, wydaje się zadowolony.
Dziwne. Zwykle reakcja jest odwrotna.
Dziewczyny lubią, gdy tak na nie patrzę, ale ich ojcom to wcale się nie podoba.
Wspomnienie odpływa, a ja zaciskam szczęki, aż zaczynają boleć. Powinienem był przewidzieć, że coś jest z tą rodziną nie tak. Byłem po prostu zbyt młody i głupi, by zdać sobie z tego sprawę. Co zabawne, nawet wówczas Aspen była jak wąż pełzający w trawie, ale jeśli ma choć trochę rozumu, będzie się trzymała z daleka, szczególnie że nie ma tu nikogo, kto ją przede mną obroni.
Aspen
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
King of Corium
Corium University #1
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Joanna Pawłowska
Redakcja: Magdalena Kawka
Korekta: Katarzyna Kusojć
Projekt okładki: Opulent Swag and Designs
Opracowanie graficzne okładki: Marta Lisowska
Copyright © 2021. KING OF CORIUM by C. Hallman
Copyright © 2024 for the Polish edition by Niegrzeczne Książki an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Milena Halska, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-058-7
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek