Zabójcza obsesja - J.L. Beck, C Hallman - ebook + audiobook

Zabójcza obsesja ebook

J.L. Beck, Hallman C.

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zabójcza obsesja Bestsellerowe autorki USA Today J.L. Beck i C. Hallman

Czasami miłość życia jest tuż obok ciebie. Innym razem chowa się za twoim oknem, obserwując, jak śpisz. Równie namiętna, co niebezpieczna.

Zane chronił Dove, kiedy byli jeszcze dziećmi. Z czasem stała się jego obsesją. Zranił, zniszczył i zabił wszystkich, którzy wyrządzili jej jakąkolwiek krzywdę. A także tych, którzy za bardzo się do niej zbliżyli. Porwał ją, a ona go znienawidziła i za wszelką cenę próbowała uciec. Nie wiedziała, że Zane to najmniejsze zło, a na zewnątrz grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Kiedy na jej oczach został postrzelony, Dove zrozumiała, że był dla niej wszystkim: ciemnością i światłem, dobrem i złem. Potrzebowała go do życia jak kolejnego oddechu, pragnęła poczuć jego ciało. Przez miesiąc w niewoli u Zane’a nauczyła się, że jedyną stałą w jej życiu jest właśnie on. Myśl, że więcej go już nie zobaczy, odbierała jej rozum. Kto ją obroni teraz, kiedy znowu została porwana, tym razem przez bezwzględnego gangstera?

Drugi tom serii Obsesyjna namiętność niezwykłego duetu literackiego J.L. Beck i C. Hallman. Autorki wspólnie opublikowały pięć udanych serii. Większość z ich książek znalazła się na liście bestsellerów Amazona.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 259

Oceny
4,2 (91 ocen)
51
19
9
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
evelinka873

Z braku laku…

Jak na bestsellerowe autorki było to słabe, podobnie jak pierwsza część.
00
yvonn83

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa
00
Dublerka

Całkiem niezła

Głupkowate to, ale szybko się czyta. Wszystko już gdzieś było.
00
kasiatamaka

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
laxandra28

Nie polecam

To było masakrycznie złe...
00

Popularność




Roz­dział pierw­szy

Zane

Roz­ża­rzone węgle przy­gnia­tają mi oczy. Pró­buję się prze­wró­cić na bok, ale każdy mię­sień w ciele się napina. Czuję się, jak­bym został zrzu­cony z dzie­się­cio­pię­tro­wego budynku i wylą­do­wał pła­sko na ple­cach. Jęcząc, opusz­kami pal­ców muskam coś mięk­kiego, prze­ście­ra­dło… albo koc. Nie wiem, ale nie jest ani zimno, ani ciężko. Prze­su­wam się i zdaję sobie sprawę, że nie leżę już na zim­nym beto­nie, ale gdzie indziej. Zamęt zaciem­nia mi umysł.

– Ćśś, poli­cja już jest w dro­dze. Wszystko będzie dobrze. Znajdą osobę, która cię postrze­liła – jakiś głos pró­buje mnie uspo­koić, ale nie wywo­łuje we mnie tego efektu, za to natych­miast otwie­ram oczy. Osza­lały roz­glą­dam się po pokoju. Zapach środka anty­sep­tycz­nego ata­kuje moje zmy­sły i bar­dzo szybko skła­dam wszyst­kie kawałki ukła­danki.

Szpi­tal. Jestem w szpi­talu. Ten sam szpi­tal, w któ­rym Chri­stian zosta­wił mnie na par­kingu na śmierć. Zro­bił z sie­bie głupka, bo nie zamie­rzam umrzeć. Przy­naj­mniej nie dzi­siaj. Ból eks­plo­duje w całym ciele, a mię­śnie pro­te­stują, gdy odsu­wam się od łóżka i staję na chwiej­nych nogach.

– Pro­szę pana, musi się pan poło­żyć! – pie­lę­gniarka pod­biega do mnie, wzrok ma spa­ni­ko­wany, ale sto­puję ją mrocz­nym spoj­rze­niem, które obie­cuje ból, i kobieta zatrzy­muje się. Nie mówię ani słowa, kiedy wycho­dzę z pokoju, a ciało krzy­czy, bła­ga­jąc, żebym się odwró­cił i poło­żył z powro­tem.

Nie ma takiej opcji. Dove mnie potrze­buje. Kurwa. Zawio­dłem ją. Pozwo­li­łem mu się do niej dobrać. Nie wyobra­żam sobie, co jej teraz robi. Dotyka jej. Krzyw­dzi ją. Jest zbyt deli­katna dla męż­czy­zny takiego jak Chri­stian. Roz­trza­ska ją jed­nym dotknię­ciem jak cien­kie szkło.

Serce wali mi w piersi. Zemsta. Potrze­buję tego. Zro­bię to. Wyką­pię się w jego pie­przo­nej krwi, jeśli jej dotknie, jeśli coś jej zrobi. Jeśli na jej gło­wie choć jeden włos nie jest na swoim miej­scu… Nie chcę nawet o tym myśleć.

Kiedy kuś­ty­kam, wycho­dząc ze szpi­tala, i gdy mijam ludzi, sypie się na mnie lawina zde­gu­sto­wa­nych i zszo­ko­wa­nych spoj­rzeń. Patrząc w dół na koszulę, uświa­da­miam sobie, że cała jest prze­siąk­nięta krwią. Wzru­szam tylko ramio­nami, bo mam to w dupie. Bok pali mnie przy każ­dym kroku i w gło­wie kręci mi się jak dia­bli. Jeśli mam ura­to­wać Dove, ura­to­wać nas, będę musiał zna­leźć spo­sób, żeby usu­nąć tę kulę. Idąc – choć nie mam pie­przo­nego poję­cia, dokąd zmie­rzam – odtwa­rzam sobie w gło­wie to, co powie­dział mi Chri­stian.

Castro, rywa­li­zu­jąca z Ser­gio rodzina mafii, jest powo­dem, dla któ­rego chce śmierci Dove. Ale dla­czego? Kim jest Dove dla Castro? Zaci­ska­jąc zęby, wiem dokład­nie, co będę musiał zro­bić i że będę, kurwa, nie­na­wi­dzić każ­dej sekundy. Ostat­nią rze­czą, jakiej chcę, to zosta­wić Dove w rękach Chri­stiana dłu­żej niż to konieczne. Jed­nak mimo wście­kło­ści, która mnie ogar­nia, wiem, że nie ma opcji, abym ją oca­lił, jeśli wpadnę tam z impe­tem sam.

Potrze­buję broni, planu, pozbyć się tej cho­ler­nej kuli z boku i zata­mo­wać krwa­wie­nie, zanim naprawdę umrę. To ozna­cza, że będę musiał jechać do rodziny Castro. Opie­ra­jąc się o pobli­ską ścianę, zaci­skam powieki i zmu­szam się, by oddy­chać przez nos. Ból w boku to pestka w porów­na­niu z tym, jaki czuję w sercu. Choć to pie­kiel­nie trudne, zmu­szam się, by w tej chwili nie myśleć o Dove. Zdej­muję koszulę, chwy­tam mate­riał i doci­skam go do boku tak mocno, jak tylko potra­fię. Zaci­skam pię­ści i ból pro­mie­niuje na skórę. Mam wra­że­nie, jakby żyletki prze­ci­nały mi ciało, pozo­sta­wia­jąc po sobie głę­bo­kie nacię­cia. Zamy­kam oczy i zmu­szam się, by myśleć o czym­kol­wiek poza bólem. Wyłą­cze­nie się to teraz moja jedyna opcja.

Samo­chód. Broń. Castro. W tej kolej­no­ści. Odpy­cham się od ściany i kuś­ty­kam dalej do samo­chodu. Kiedy do niego docie­ram, na czole poja­wia się strużka potu, a mię­śnie pro­te­stują przy każ­dym kroku. Prze­ły­ka­jąc ból, otwie­ram drzwi samo­chodu i wśli­zguję się do środka. Opie­ram się o sie­dze­nie, uru­cha­miam auto i pochy­lam się nad kon­solą cen­tralną, otwie­ra­jąc scho­wek.

Wycią­gam pisto­let, który trzy­mam tam na wszelki wypa­dek, spraw­dzam, ile mam kul, i kładę go obok sie­bie. Wyjeż­dżam z miej­sca par­kin­go­wego, opony pisz­czą, gdy jadę krętą drogą, by wydo­stać się z tego labi­ryntu.

Jadę zgod­nie ze zna­kami, ude­rzam stopą o pedał gazu i wyjeż­dżam na ulicę. Dźwięk klak­sonu prze­szywa mi uszy, ale nie zwra­cam uwagi na innych kie­row­ców. Mam misję. Jestem zde­ter­mi­no­wany. Nie potrze­buję wska­zó­wek, jak doje­chać do posia­dło­ści Castro. Gdy tylko Chri­stian powie­dział mi o rywa­li­za­cji z tą rodziną, zaczą­łem ich pil­no­wać. Usta­li­łem roz­kład dnia, dowie­dzia­łem się, gdzie miesz­kają, jak wydają pie­nią­dze i jak spę­dzają czas.

Pój­ście do nich może ozna­czać dla mnie śmierć, ale jestem gotów pod­jąć ryzyko, jeśli jest jakaś szansa, że uda mi się ura­to­wać Dove. Zawrę każdą umowę, zabiję, kogo zechcą. Nie ma niczego, czego bym nie zro­bił, nie ma osoby, któ­rej bym nie skrzyw­dził. Muszę ją odzy­skać. Muszę ją ura­to­wać.

Bez względu na to, co mi się sta­nie, muszę się upew­nić, że prze­żyje. Jest dla mnie wszyst­kim. Jeśli ona umrze, umrę i ja.

Rana w moim boku pul­suje jak dru­gie serce, kiedy prze­jeż­dżam przez mia­sto. Gdy dojeż­dżam do bramy rezy­den­cji Castro, skrę­cają mi się wnętrz­no­ści, w brzu­chu mam już tylko węzeł stra­chu. Ich dom ota­cza dwu­me­trowe ogro­dze­nie z kutego żelaza, a fakt, że będę musiał prze­cią­gnąć przez nie tyłek, aby dostać się do środka, nie jest przy­jem­nym uczu­ciem. Mój bok już krzy­czy, rów­nie dobrze mógł­bym wbić nóż w ranę. Wpa­tru­jąc się w płot, obmy­ślam plan, który ma pięć­dzie­siąt pro­cent szans, że mnie nie zabiją. Podej­ście do ogro­dze­nia i naka­za­nie im, żeby mnie wpu­ścili, nie wcho­dzi w grę.

Będę musiał zro­bić scenę, zmu­sić Mat­teo Castro, żeby spo­tkał się ze mną twa­rzą w twarz. Zjeż­dżam z bocz­nej drogi i par­kuję samo­chód wśród drzew. Jeśli jesz­cze nie zauwa­żyli mnie w kame­rach, będę zszo­ko­wany jak dia­bli. Kuś­ty­kam drogą i zmu­szam się do spo­koj­nego truchtu. Powie­trze jest zimne, a kiedy zde­rza się z moją roz­grzaną skórą, drżę. Czuję się słaby, cho­ler­nie słaby, ale muszę to zro­bić.

Muszę mieć kogoś po swo­jej stro­nie, a skoro Chri­stian chce wojny, pew­nie ja będę tym, który im o tym powie. Ale naj­pierw muszę prze­cią­gnąć Mat­teo na swoją stronę.

Docie­ram do kra­wę­dzi ogro­dze­nia na gra­nicy pose­sji i patrzę na górę, na którą będę musiał się wspiąć. Wyczer­pa­nie ogar­nia moje wnętrz­no­ści i zmu­szam się, by iść dalej. Pomyśl o Dove. Coś w oddali przy­ciąga moją uwagę. Nie coś, ktoś. Dwóch męż­czyzn zmie­rza w moim kie­runku. Silni, umię­śnieni, z bro­nią.

Nie jestem w sta­nie wal­czyć. Mam nadzieję, że mnie nie zabiją, bo w gów­niany spo­sób by się to wszystko skoń­czyło, kurwa.

– Albo ryzy­ku­jesz życie, albo kurew­sko ryzy­ku­jesz życie – jeden z męż­czyzn szy­dzi, gdy się zbliża. Dzieli nas ogro­dze­nie, ale wiem, że to mnie nie ura­tuje. Mogliby mnie teraz zabić, gdyby chcieli.

– Muszę poroz­ma­wiać z Mat­teo – wykrzy­kuję.

Ten sam facet, który prze­mó­wił przed chwilą, wydaje stłu­miony śmiech, wygląda na spe­szo­nego.

– Musisz poroz­ma­wiać z Mat­teo? Przy­kro mi kolego, ale to nie tak działa. Jeśli szef zechce cię zoba­czyć, będziesz o tym wie­dział. A teraz wypier­da­laj stąd – wyko­nuje ruch rękoma i gdy­bym nie odczu­wał takiego pie­przo­nego bólu, uśmiech­nął­bym się.

Pisto­let tkwi ciężko w pasie dżin­sów i wiem, że gdy tylko po niego się­gnę, zastrzelą mnie. Jed­nak muszę pod­jąć to ryzyko. Jeśli strzelę do jed­nego z nich, na pewno dopro­wa­dzi mnie do Mat­teo. Żywego czy mar­twego? Nie wiem.

Poru­szam się ze zwin­no­ścią, o któ­rej nawet nie wie­dzia­łem, że jest moż­liwa, chwy­tam pisto­let i celuję w faceta, który się ze mnie śmiał.

– Bez urazy – bur­czę, gdy pocią­gam za spust. W tym samym cza­sie jego przy­ja­ciel wyciąga broń i strzela. Kula prze­bija mi ramię i wbija się w deli­katną tkankę. Ile wię­cej krwi mogę stra­cić, zanim umrę? Skóra mnie pie­cze w miej­scu, gdzie kula wbija się do środka, a ja zata­czam się do tyłu, trzęsą mi się kolana. Czuję, jak w polu widze­nia poja­wia się zie­mia. Kto wie­dział, że wszech­mocni upa­dają tak bole­śnie? Po tym wszyst­kim, co zro­bi­łem, wszystko roz­pada się na kawałki. Czło­wieka, który zabi­jał od zawsze, odbie­rał życie innym, wresz­cie dopa­dła karma.

Lądu­jąc na ziemi z głu­chym łosko­tem, jestem tylko w sta­nie spoj­rzeć w niebo.

– Idiota – facet, który mnie postrze­lił, war­czy, gdy pod­cho­dzi, jego twarz poja­wia się w polu widze­nia. Czu­bek jego buta zde­rza się z moją klatką pier­siową i ból ryko­sze­tuje przez moje ciało. Kurwa. – Chcia­łeś, to masz. Wygląda na to, że jed­nak wyje­dziesz stąd w worku na zwłoki.

Ogar­nia mnie ból i patrzę przez cięż­kie powieki, jak pod­nosi pisto­let i ponow­nie pociąga za spust. Kolejna kula wbija się w moje ciało, prze­pa­la­jąc mię­śnie. Kolejna kula, którą chęt­nie bym przy­jął, gdyby oddała mi Dove. Czerń i ból to wszystko, co czuję, gdy zamy­kam oczy, myśląc, że robię to ostatni raz.

***

Pierw­szą rze­czą, jaką zauwa­żam, kiedy odzy­skuję przy­tom­ność, jest to, że żyję. Wróć. Nie żyję. Umar­łem i posze­dłem do pie­kła. Wła­ści­wie pie­kło byłoby waka­cjami w porów­na­niu z tym, z czym mam teraz do czy­nie­nia. Całe moje ciało jest jak pło­mień, pali i pul­suje, ben­zyną dole­waną do nie­koń­czą­cej się iskry ognia. Każdy mię­sień napina się, gdy sta­ram się zro­zu­mieć, co się dzieje.

– Witaj z powro­tem, Zane – mówi nie­znany głos, a ja obra­cam się w jego kie­runku. Nie widzę nic poza ciem­no­ścią. Wtedy zdaję sobie sprawę, że nad­garstki mam przy­kute kaj­dan­kami do boków łóżka. Metal dzwoni, gdy wyko­nuję gwał­towny ruch. Cią­gnę je aż do bólu, zaci­skam zęby, gdy metal wbija mi się w skórę. Powoli wszystko zaczyna nabie­rać per­spek­tywy. Patrząc w dół na nagą klatkę pier­siową, stwier­dzam, że już nie krwa­wię. Każda z dziur po kulach, które zaśmie­cały moją klatkę pier­siową, jest teraz czy­sta, a rany pokryte są gazą.

Co się do cho­lery stało?

– Możesz mi podzię­ko­wać, kiedy tylko zechcesz – znowu ten głos, który zgrzyta na każ­dym pie­przo­nym końcu nerwu. Nie prze­sze­dłem przez to wszystko na darmo, a każda upły­wa­jąca sekunda to kolejna sekunda, w któ­rej Dove może być gdzieś obo­lała lub co gor­sza…

– Muszę poroz­ma­wiać z Mat­teo! – war­czę.

– Cóż, to twój pie­przony szczę­śliwy dzień, chłop­cze – z cie­nia wyła­nia się Mat­teo, męż­czy­zna, z któ­rym muszę poroz­ma­wiać. Mio­dowe włosy zacze­sał do tyłu, a ciemne oczy patrzą groź­nie, no cóż, tak groź­nie, jak oczy małego pie­ska, który grozi, że ugry­zie cię w kostkę. – Nie jestem zado­wo­lony, że zastrze­li­łeś jed­nego z moich ludzi, ale przy­pusz­czam, że jeste­śmy kwita, bo on dostał jedną kulę, a ty trzy.

– Nie żeby to miało zna­cze­nie, ale zosta­łem postrze­lony, zanim tu przy­je­cha­łem. Twój facet strze­lił do mnie tylko dwa razy.

Mat­teo mruży oczy, uśmie­szek wykrzy­wia jego usta.

– Rozu­miem. Mimo wszystko zasłu­ży­łeś na postrze­le­nie, zja­wia­jąc się tutaj i strze­la­jąc do jed­nego z moich ludzi. Do dia­bła, powi­nien był cię zabić. Powiem jed­nak, że jestem zasko­czony, że w końcu pozna­łem okry­tego złą sławą Zane’a. Płat­nego mor­dercę rodziny Ser­gio. Wie­dzia­łeś, że za twoją głowę wyzna­czono nagrodę?

Wzru­szam tylko ramio­nami.

– Nie przy­sze­dłem tu w spra­wie nagrody, ale jeśli chcesz oddać mnie Chri­stia­nowi, zrób to. Ma coś mojego i chcę to z powro­tem. I tak wyświad­czysz mi przy­sługę.

Mat­teo wpa­truje się we mnie.

– Wiesz, że to nie tak działa. Musisz mieć jaja wiel­ko­ści Tek­sasu, jeśli myślisz, że możesz tu przyjść i popro­sić mnie o pomoc.

W tym momen­cie nic mnie nie obcho­dzi. Liczy się tylko ura­to­wa­nie Dove, upew­nie­nie się, że jest bez­pieczna, żywa i chro­niona.

– Zdra­dzę ci wszyst­kie jego sekrety. Zabij, kogo chcesz. Zrób wszystko, czego potrze­bu­jesz. Potrze­buję tylko broni i ludzi. To wszystko, o co pro­szę. Nie cho­dzi o mał­żeń­stwo ani zwią­zek. To nie jest żadne gówno. Pomóż mi. Ja pomogę tobie – sta­ram się nie brzmieć na tak cho­ler­nie sła­bego i zde­spe­ro­wa­nego, jak się czuję, ale nie­wiele mogę na to w tej chwili pora­dzić.

Mat­teo wstaje i robi krok w moją stronę.

– A dla­czego, do cho­lery, miał­bym ci pomóc? Nic o tobie nie wiem, a ostat­nią rze­czą, jakiej potrze­buję, jest twoja pomoc. Wiesz, że wszystko jest prze­ciwko tobie. Jako zabójca rodziny Ser­gio, rodziny, która jest moi rywa­lem i która na­dal wpie­prza się w mój biz­nes, powi­nie­nem cię zabić. Daj mi jeden dobry powód, żebym nie strze­lił ci teraz pro­sto w twój pier­do­lony łeb.

– Nie mam. Wszystko, co mam, to świa­do­mość, że Chri­stian chciał, abyś umarł. Byłeś następny na mojej liście. A teraz, jeśli nie zamie­rzasz mi pomóc, to pozwól mi odejść – znowu szar­pię za kaj­danki, czuję, jak mię­śnie płoną z wyczer­pa­nia. Mat­teo wygląda na obo­jęt­nego i zasta­na­wiam się, co będzie dalej, do dia­bła!

– Co on ma takiego, że mogłoby cię sku­sić do zawar­cia paktu z dia­błem?

Prze­ły­kam ślinę, nie­na­wi­dząc tego, że będę musiał mu tłu­ma­czyć, kim jest dla mnie Dove. To oczy­wi­ste, że spalę dla niej cały świat, więc nie ma sensu ukry­wać, że jest moją naj­więk­szą sła­bo­ścią. Sam już to ujaw­ni­łem.

– Dove. Ma ją. Jest moja i chcę ją odzy­skać – war­czę.

Mat­teo śmieje się.

– Chcesz roz­pę­tać wojnę o dziew­czynę? O jakąś cipkę, którą można dostać od każ­dej kobiety?

– Ona nie jest byle kim, a on ją skrzyw­dzi. Ja… – to, co mam teraz powie­dzieć, zabija mnie, roz­dziera na pie­przone strzępy. Przez całe życie przy­się­ga­łem, że będę silny, będę patrzył śmierci pro­sto w oczy i uśmie­chał się, ale nie cho­dzi już tylko o mnie. Dove nie jest skro­jona z tego samego mate­riału co ja i nie radzi sobie z tym świa­tem. – Pro­szę, ona jest całym moim świa­tem, a ja… w tej chwili nie mam nic. Jestem cho­dzą­cym celem, jeśli wejdę tam, aby ją ura­to­wać, nie wyj­dziemy. Jesteś moją ostat­nią szansą…

Mat­teo prze­chyla głowę na bok, bęb­niąc pal­cami po bro­dzie.

– A dla­czego miałby ukraść twoją uko­chaną dziew­czynkę?

– Bo szuka jej od dzie­się­ciu lat… Nie wiem, dla­czego, ale wiem, że pla­nuje ją do cze­goś wyko­rzy­stać. Twier­dzi, że to twoja wina, że chce jej śmierci, ale jesz­cze nie odkry­łem związku.

– Cie­kawe… więc zakłada, że ją znam?

Przy­ta­kuję.

– Ale nie zdo­łamy się dowie­dzieć, jak i dla­czego, dopóki jej nie odzy­skamy.

W jego oczach poja­wia się iskra cie­ka­wo­ści i wiem, że go zain­te­re­so­wa­łem.

– Dobrze. Pomogę, ale będziesz moim dłuż­ni­kiem, Zane. Dłuż­ni­kiem, póki nie powiem ina­czej.

Nadzieja poja­wia się w mojej piersi. Nie obcho­dzi mnie, co to jest ani czego on ode mnie potrze­buje. Zro­bię to. Liczy się tylko Dove. Moja słodka Dove.

– Świet­nie, pomóż mi ją zna­leźć.

Roz­dział drugi

Dove

Bolą mnie kości, każdy mię­sień mam zesztyw­niały. Całe ciało jest obo­lałe, a w klatce pier­sio­wej kra­ter wypeł­niony bez­kre­sną pustką. Jestem wyczer­pana fizycz­nie i psy­chicz­nie.

Nie jestem pewna, jak długo tu jestem ani jak długo mogę to znieść. Nie ma okien, a poje­dyn­cza żarówka zwi­sa­jąca z sufitu jest zawsze włą­czona. Ktoś przy­nosi mi jedze­nie, ale godziny nie są regu­larne. Wiem, bo cza­sami jestem bar­dzo głodna, bur­czy mi w brzu­chu, że aż boli.

Oczy­wi­ście to nic w porów­na­niu z bólem utraty Zane’a… Wil­liama. Na­dal nie potra­fię tego ogar­nąć. Jak mogłam tego nie widzieć wcze­śniej? Jak mogłam być tak ślepa? Nie był chłop­cem, o któ­rym myśla­łam, że umarł tyle lat temu, ale mimo to spra­wiał, że czu­łam się bez­pieczna. Powin­nam była wie­dzieć. Teraz znowu go stra­ci­łam.

Ocie­ra­jąc łzy z policzka grzbie­tem dłoni, wpa­truję się w tę samą ścianę, na którą patrzy­łam przez ostat­nich kilka dni. Poli­czy­łam każdą cegłę, zapa­mię­ta­łam każdą szcze­linę, bo nie mam nic innego do roboty. Nic nie utrzyma mnie przy zdro­wych zmy­słach.

W pokoju, w któ­rym mnie trzy­mają, jest tylko brudny mate­rac, cienki koc i wia­dro w kącie, na wypa­dek gdyby nie było nikogo, kto mógłby mnie zabrać do łazienki. Jak na razie to jedyny moment, kiedy mogę wyjść z celi – iść do łazienki na końcu kory­ta­rza. Wiem, że jestem w jakiejś piw­nicy, pil­nie strze­żo­nej piw­nicy, ale to wła­ści­wie wszystko, co wiem.

Na­dal nie rozu­miem, dla­czego Chri­stian mnie tu trzyma, dla­czego w ogóle mnie chce ani co zamie­rza ze mną teraz zro­bić. Wiem tylko, że nie będzie to nic dobrego. Mie­szają mi się dni. Noc i dzień. Boję się nie­zna­nego. Tego, co ma nadejść.

Pod­cią­gam kolana do klatki pier­sio­wej, opla­tam ręce wokół nich, przy­tu­lam się mocno, jakby to w jakiś spo­sób powstrzy­mało mnie przed dal­szym roz­pa­dem. Opa­dam na mate­rac i zwi­jam się w pozy­cji embrio­nal­nej.

Zardze­wiałe sprę­żyny pode mną wbi­jają się w bok, ale ból jest mini­malny. Odpy­cha­jąc tę myśl, zamy­kam oczy i pró­buję uda­wać, że jestem gdzie indziej… gdzie­kol­wiek indziej.

Zabawne, że czu­łam się jak wię­zień w miesz­ka­niu, w któ­rym trzy­mał mnie Zane. Przez cały czas, gdy tam byłam, pró­bo­wa­łam się wydo­stać. Dała­bym teraz wszystko, żeby teraz tam wró­cić. Być zamkniętą, całą i zdrową z daleka od całego świata. Zamkniętą z Zane’em u mego boku.

Kolejny szloch prze­ta­cza się przez ciało, pozo­sta­wia­jąc mnie w roz­sypce. Dźwięk z zewnątrz celi spra­wia, że natych­miast się uspo­ka­jam. Sia­dam pro­sto i ocie­ram łzy wierz­chem dłoni. Jeśli wejdą, nie chcę wyglą­dać na bez­bronną. Nie dam im przy­jem­no­ści patrze­nia, jak pła­czę. To coś małego, czego się trzy­mam, jedyna rzecz, dzięki któ­rej nie pod­dam się łatwo.

Klucz wcho­dzi do zamka, jego zgrzyt wypeł­nia mi uszy. Po chwili drzwi otwie­rają się, a w drzwiach poja­wia się jeden z pil­nu­ją­cych mnie męż­czyzn.

– Czas wyjść i się wysi­kać – war­czy. – Chyba że wolisz iść do wia­dra?

Nie ocze­kuje odpo­wie­dzi. Odpy­cham się od brud­nego mate­raca, wstaję i pod­cho­dzę do niego na drżą­cych nogach. Nie dotknął mnie, poza szarp­nię­ciem za ramię, kiedy wypro­wa­dza mnie z celi. Za co jestem wdzięczna, ale spo­sób, w jaki na mnie patrzy, wystar­czy, aby po ple­cach prze­bie­gły mi dresz­cze. Jak­bym była kawał­kiem mięsa, który w końcu będzie mógł ugryźć.

Psy­chol.

Cią­gnie mnie kory­ta­rzem i wpy­cha do łazienki. Zamy­kam za sobą drzwi, wdzięczna za pry­wat­ność. Tu też nie ma okna, więc nie mogę uciec. Zała­twiam swoje sprawy szybko, więc mam minutę na umy­cie się, zwłasz­cza że ostat­nią rze­czą, jakiej chcę, to żeby wszedł do mnie ze spusz­czo­nymi spodniami. Pole­wam wodą twarz, aż otwiera drzwi i łapie mnie za ramię mamu­cią łapą, wycią­ga­jąc mnie z łazienki wiel­ko­ści szafy.

– Kola­cja będzie za chwilę. Moi ludzie zje­dzą pierwsi, a ty dosta­niesz resztki… Jeśli jakieś zostaną. Chyba że chcesz teraz jeść? Pozwolę ci usiąść mi na kola­nach i będziesz mogła jeść, ile chcesz – uśmie­cha się, a spoj­rze­nie jego oczu mówi mi, że wcale nie żar­tuje. On jest poważny, a ja jestem głodna. Jed­nak nie aż tak, by sko­rzy­stać z jego oferty.

– Pocze­kam – mam­ro­czę.

Facet zaczyna się śmiać, jakby to wszystko było dla niego zabawne. Mam chęć na wszystko inne poza jego ofertą. Mam ochotę krzy­czeć, pła­kać i znisz­czyć to miej­sce gołymi rękami, gdy­bym tylko była w sta­nie.

Jego śmiech nagle się urywa, gdy przez długi kory­tarz docho­dzą do nas odgłosy jakie­goś zamie­sza­nia. Nic nie widzę, prze­ro­śnięte ciało bestii zasła­nia mi widok, ale sły­szę w oddali szczęk broni.

Co do cho­lery?

– Kurwa mać! – facet ze śmier­tel­nym uści­skiem na moim ramie­niu war­czy, gdy zaczyna iść szyb­ciej, cią­gnąc mnie za sobą. Poru­sza mną jak szma­cianą lalką, moje nogi ledwo za nim nadą­żają.

Wtedy coś mi przy­cho­dzi do głowy. Nie jestem pewna co, ale nawet się nad tym nie zasta­na­wiam. Po pro­stu reaguję. Nor­mal­nie nie wal­czę z nim, ale coś w tej chwili mówi mi, że powin­nam. Wbi­jam pięty w zie­mię i sta­ram się go spo­wol­nić.

Zaczy­nam się szar­pać w jego uści­sku, mając nadzieję, że się od niego wyzwolę, a on po pro­stu pod­nosi mnie, jak­bym była upar­tym dziec­kiem. Wrzuca do celi i ląduję na ple­cach na zim­nej, twar­dej pod­ło­dze. Kości mi trzesz­czą, a ude­rze­nie wybija powie­trze z płuc.

Zatrza­skuje drzwi, zanim zdo­łam sta­nąć na nogi, i odcho­dzi. Wsta­wa­nie zaj­muje mi chwilę, ale kiedy to robię, pod­bie­gam do drzwi i przy­kła­dam do nich ucho.

Przez kilka następ­nych minut sły­szę walkę męż­czyzn, kolejne strzały, a potem ciszę. Kiedy przez kilka sekund nie sły­szę nic, uświa­da­miam sobie, że bez względu na to, co się dzieje, bez względu na to, kto mnie ratuje, dobry czy zły, muszę się stąd wydo­stać.

Jeśli mnie tu zosta­wią, umrę z głodu w tej celi. Nie mogę jesz­cze umrzeć. Nie zga­dzam się, by moje życie tak się zakoń­czyło.

– Pomocy! Jestem tutaj, pro­szę, pomocy! – krzy­czę z całych sił, ude­rza­jąc pię­ściami w meta­lowe drzwi. Grze­cho­czą tylko odro­binę pod moimi zacie­kłymi ude­rze­niami. – Kto­kol­wiek, pro­szę! Bła­gam, pro­szę, ratuj­cie mnie!

Mam wra­że­nie, jak­bym całą wiecz­ność waliła w te drzwi, aż wresz­cie sły­szę, że ktoś się zbliża. Drzwi tłu­mią kroki, ale wiem, że ten, kto nad­cho­dzi, nie będzie dobry. Klucz w zamku w drzwiach się prze­kręca i cofam się do środka pokoju. Nawet gdy­bym chciała się ukryć, nie mia­ła­bym gdzie.

Drzwi otwie­rają się i dwóch dużych męż­czyzn z cie­ka­wo­ścią zagląda do mojej celi.

– Kogo my tu mamy? – pyta jeden z nich, jego oczy wędrują po moim ciele w górę i w dół, jakby mnie oce­niał. Po co, nie wiem i nie chcę się dowie­dzieć.

– Odpo­wiedz – war­czy drugi, bar­dziej z braku zain­te­re­so­wa­nia niż cze­go­kol­wiek. – Kim jesteś i dla­czego tu jesteś?

– Ja-ja jestem nikim. Pra­cuję w schro­ni­sku dla zwie­rząt. Jakiś czło­wiek mnie porwał i przy­wiózł tutaj – nie wiem, dla­czego to pierw­sza rzecz, którą o sobie wyja­wiam. Nie obcho­dzi ich, gdzie pra­cuję ani kim jestem. Nie potra­fię jasno myśleć. Moje myśli płyną, a słowa, któ­rych się chwy­tam, zdają się prze­śli­zgi­wać mi przez palce. – Po pro­stu mnie zabrali i od tego czasu trzy­mają mnie tutaj. Nie wiem dla­czego. Nie wiem, kim są ani czego ode mnie chcą. Pro­szę, pozwól­cie mi odejść. Pro­szę – sta­ram się wyglą­dać tak nie­win­nie i kru­cho, jak tylko potra­fię.

Despe­racko pra­gnę uciec z tego miej­sca, poczuć pro­mie­nie słońca na skó­rze, być wolna. Muszę zna­leźć Zane’a. Nie ma mowy, żebym naprawdę uwie­rzyła, że nie żyje. Muszę się wydo­stać z tego miej­sca. Z dala od tych sza­lo­nych prze­stęp­ców.

Obaj męż­czyźni odwra­cają się ode mnie i pro­wa­dzą jakąś cichą roz­mowę. Potem cisza się zała­muje, a osoba naj­bli­żej mnie krzy­czy w głąb kory­ta­rza:

– Ivan, mamy tutaj pro­blem – pod­ska­kuję, zasko­czona ciem­no­ścią w jego gło­sie.

O Boże, czy oni mnie zabiją? Co będzie dalej? Wzbiera we mnie panika, ale żaden z nich nie rusza w moją stronę.

Przez kilka chwil wszy­scy po pro­stu sto­imy, patrząc na sie­bie, aż męż­czy­zna o imie­niu Ivan dołą­cza do pozo­sta­łych dwóch na kory­ta­rzu.

Gdy tylko go widzę, odru­chowo cofam się o kolejny krok. To tak, jakby moje ciało wie­działo, jak nie­bez­pieczny jest ten facet. Myśla­łam, że dwaj męż­czyźni, któ­rzy otwo­rzyli drzwi, byli wielcy, ale ten Ivan wygląda, jakby mógł zjeść ich obu na śnia­da­nie, a potem jesz­cze mnie. Co dziwne, mój wzrok pada na tatuaż, który wystaje spod jego koł­nie­rza i wije się na jego szyi. Spra­wia, że wygląda jesz­cze bar­dziej onie­śmie­la­jąco, a prze­cież tego nie potrze­buje, wystar­czy już sama jego postura i surowy wyraz twa­rzy.

Tak, na pewno mnie zabiją.

– Mówi, że pra­cuje w schro­ni­sku dla zwie­rząt, zabrali ją i trzy­mają tutaj. Nie wie dla­czego – wyja­śnia jeden z męż­czyzn temu Iva­nowi, który, jak zakła­dam, jest ich sze­fem. Ivan wpa­truje się we mnie, a ja sta­ram się nie wyglą­dać jak kotka, która jest gotowa zasy­czeć i wysko­czyć z tego pokoju.

– Idź­cie oczyść resztę tego miej­sca. Sam się tym zajmę – war­czy Ivan, a ja pra­wie sikam w spodnie.

Dwaj męż­czyźni zni­kają z pola widze­nia, ich cięż­kie kroki odda­lają się coraz bar­dziej, a ja stoję i patrzę na tę górę męż­czy­zny wypeł­nia­jącą całą fra­mugę i gryzę się w język, żeby powstrzy­mać się od bła­ga­nia tam­tych face­tów, by wró­cili.

– Jak masz na imię? – pyta cicho, w końcu prze­ry­wa­jąc ciszę po tym, jak wpa­truje się we mnie, jak­bym była zagadką, któ­rej nie może roz­gryźć. Jego głos ani tro­chę nie pasuje do jego wyglądu. Jest jak dia­beł, ale z nie­biań­skim gło­sem.

– Dove… Dove Mil­ler – jąkam się, sta­ra­jąc zacho­wać spo­kojny głos, choć wydaje się, że to nie pomaga.

– Słu­chaj, Dove, oto, co się wyda­rzy. Zosta­niesz z nami, dopóki nie zwe­ry­fi­ku­jemy, że jesteś tym, za kogo się poda­jesz i że nie wiesz nic waż­nego dla nas. Jeśli mówisz prawdę, nie jesteś nikim waż­nym i nic nie wiesz, będziesz mogła odejść… O ile będziesz trzy­mać język za zębami.

– A jeśli nie? – pytam, cho­ciaż wiem, że nie powin­nam.

Ivan patrzy na mnie zimno, w jego oczach nie ma ani cie­nia emo­cji.

– Nie myślmy o tym teraz.

Natych­miast czuję się, jak­bym została wrzu­cona do oce­anu. Wykrwa­wiam się. Rekiny krążą wokół mnie. Który pierw­szy ugry­zie? Powin­nam była posłu­chać Zane’a. Powin­nam była mu uwie­rzyć, kiedy powie­dział, że na tym świe­cie są znacz­nie gor­sze potwory niż on.

– OK – odpo­wia­dam, bo co mam powie­dzieć? Nie, zostaw mnie tutaj na śmierć? To naprawdę żadna alter­na­tywa.

W drzwiach daje mi znak, żebym wyszła, a kiedy moje stopy prze­kra­czają próg, mówi:

– Jeśli uciek­niesz, zastrzelę cię, a naprawdę nie chcę tego robić.

Sekundę temu kusiło mnie, żeby uciec, spró­bo­wać uciec, ale groźba w jego sło­wach ujaw­nia prawdę. Gdyby musiał, naprawdę by mnie zastrze­lił. Posta­na­wiam nie ucie­kać. Mam nadzieję, że nie jest to naj­więk­szy błąd w moim życiu.

Roz­dział trzeci

Zane

Goje­nie się zaj­muje kilka dni, co dopro­wa­dza mnie do szału. Rany postrza­łowe nie zago­iły się zupeł­nie, ale i tak wyglą­dają cał­kiem dobrze. Powi­nie­nem być teraz gdzie indziej, prze­szu­ki­wać kulę ziem­ską w poszu­ki­wa­niu Dove, palić doszczęt­nie mia­sta i mor­do­wać ludzi, a nie sie­dzieć w łóżku, gapić się na swoje dło­nie i cze­kać, aż odpo­wie­dzi poja­wią się zni­kąd. Jed­nak bez broni i infor­ma­cji, które obie­cał mi Mat­teo, nie mogę wyko­nać żad­nego cho­ler­nego ruchu.

Mówi, że wszę­dzie ma oczy i uszy, a jeśli Chri­stian zrobi choć jeden ruch, będzie o tym wie­dział. Do tej pory nie wyko­nał żad­nego ruchu, bo Mat­teo nie przy­szedł mi prze­ka­zać żad­nych nowych infor­ma­cji. Wysu­wam się z łóżka i wstaję, szu­ra­jąc butami o mar­mu­rową pod­łogę. Nie­na­wi­dzę tego miej­sca. Nie­na­wi­dzę tego, że utkną­łem jako czy­jaś mała sucz, ale naj­bar­dziej ze wszyst­kiego boję się. Boję się tego, co dzieje się teraz z Dove.

Myśl, że jeden z męż­czyzn Chri­stiana mógł dotknąć jej swo­imi łapami, spra­wia, że mam chęć mor­do­wać. Zaci­ska­jąc pięść, wbi­jam paznok­cie w dłoń. Wście­kłość gotuje się tuż pod powierzch­nią. Jeśli dostanę szansę, zabiję go, uśmiercę, spra­wię, że będzie pro­sił, bła­gał mnie o śmierć.

– Puk, puk… – sły­szę głos Mat­teo i zmu­szam się, by roze­wrzeć pięść, zakła­da­jąc maskę braku emo­cji, zanim odwrócę się twa­rzą do drzwi. Już ujaw­ni­łem swoją naj­więk­szą sła­bość, a ostat­nią rze­czą, jakiej potrze­buję, to eks­po­no­wa­nie moich emo­cji. Nie pozwa­lam jemu ani nikomu innemu wie­dzieć, jak bli­sko jestem roz­pad­nię­cia się na kawałki.

– Mam nadzieję, że masz dla mnie jakieś infor­ma­cje?

Mat­teo nie wygląda na roz­ba­wio­nego spo­so­bem, w jaki z nim roz­ma­wiam, ale wiem, że gdyby chciał mnie zabić, dawno by to zro­bił.

– Tak, ale uwa­żam, że ważne jest, abyś zdał sobie sprawę, kto tutaj roz­daje karty.

Prze­staję prze­wra­cać oczami. Nie jestem przy­zwy­cza­jony do pracy z kim­kol­wiek, nie mówiąc już o kimś, kto jota w jotę zacho­wuje się jak Chri­stian. Nie słu­cham roz­ka­zów. Przez całe życie pra­co­wa­łem jako jed­no­oso­bowy zespół. Teraz jestem zmu­szony przyj­mo­wać roz­kazy od jakie­goś kutasa w gar­ni­tu­rze. Wszystko, czego chcę, to zna­leźć Dove, zro­bić brudną robotę dla tego dupka i opu­ścić, kurwa, to miej­sce.

– Powiedz mi, co muszę wie­dzieć… pro­szę – mówię przez zaci­śnięte zęby. Na ustach Mat­teo poja­wia się uśmie­szek, jakby cie­szył się, widząc, jak cedzę uprzej­mo­ści przez zaci­śnięte zęby. Nie­wiele wie, on też byłby mar­twy, gdy­bym go tak bar­dzo nie potrze­bo­wał. Nie zamie­rzam cało­wać go w dupę czy stać się jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Chcę tylko Dove i zro­bię, kurwa, wszystko, żeby ją odzy­skać.

– Tak jest o wiele lepiej… cie­szę się, że zmie­ni­łeś nasta­wie­nie, bo nie chciał­bym zacho­wać dla sie­bie wia­do­mo­ści o two­jej małej Dove.

Jej imię spływa mu z języka, spra­wia, że mam ochotę pode­rżnąć mu gar­dło, ale powstrzy­muję się, ponie­waż bańka nadziei wypeł­nia mi brzuch.

– Gdzie ona jest? – pytam i robię krok w jego stronę.

– Infor­ma­tor powie­dział mi, że w jed­nym z taj­nych kom­plek­sów Chri­stiana urzą­dzono zasadzkę. Wie­rzymy, że tam wła­śnie trzy­mali Dove. Wąt­pię, że na­dal tam jest, bo wła­śnie widziano, jak ludzie Xan­dera Ros­siego opusz­czali to miej­sce.

Xan­der Rossi. Kurwa. Wię­cej złych wia­do­mo­ści. Prze­cze­su­jąc pal­cami włosy z fru­stra­cji i wście­kło­ści, sta­ram się myśleć zamiast reago­wać. Uży­cie pię­ści w tej chwili jej nie pomoże. Muszę to prze­my­śleć. Tyle tylko, że jedyne, o czym jestem w sta­nie myśleć, to moja słodka Dove, która została prze­rzu­cona z jed­nej pie­przo­nej klatki do dru­giej, lądu­jąc teraz z naj­gor­szym zło­czyńcą ze wszyst­kich.

– Co robimy? – pytam chwilę póź­niej.

– My? – Mat­teo mruga. – Nie będziemy się wpie­przać w jakieś gówno. Ty poje­dziesz i spraw­dzisz to miej­sce, zoba­czysz, co się u dia­bła stało i czy coś zostało. Może ją tam zosta­wili, kto wie? Ocze­kuję jed­nak, że wró­cisz, a jeśli nie, cóż, powiedzmy, że będzie wię­cej niż nagroda wyzna­czona za twoją pie­przoną głowę.

– Nie przyj­muję od cie­bie roz­ka­zów – zaci­skam pięść, gotowy ude­rzyć go w jego aro­gancki ryj. Jestem tak bli­sko utraty kon­troli, total­nego wyłą­cze­nia i prze­łą­cze­nia się na tryb zabi­ja­nia, że w tym momen­cie nie jest to nawet mie­rzalne. A ten pojeb sto­jący przede mną będzie moją pierw­szą ofiarą.

– I ow­szem, jeśli chcesz mojej pomocy.

Jak wul­kan kilka sekund przed wybu­chem drżę z pło­ną­cej wście­kło­ści. Przy­jazd tutaj był oczy­wi­stym błę­dem. Nie wiem, czy Mat­teo będzie wart tych wszyst­kich kło­po­tów. Jest nie­bez­pieczny, tak, ale na jakim pozio­mie, jesz­cze nie wiem.

– Potrze­buję tylko broni i samo­chodu – mówię, nawet na niego nie patrząc.

– Mogę zapew­nić ci obie te rze­czy. Wysy­łam też z tobą dwóch moich ludzi. Nie mogę pozwo­lić, żebyś pró­bo­wał zwiać, jeśli ona tam jest.

– Tak, tak, wiem, jestem ci to winien i lepiej, żebym wró­cił. Kumam.

– Ostrze­gam cię, Zane, jeśli znaj­dziesz dziew­czynę i gdzieś ją ukry­jesz lub jeśli spró­bu­jesz znik­nąć, znajdę cię, a kiedy to zro­bię…

Spo­glą­dam w górę – więk­szość męż­czyzn kuli­łaby się ze stra­chu przed spoj­rze­niem, które mi posyła, ale ja nie jestem więk­szo­ścią męż­czyzn. Nie boję się tego gnojka, ale boję się, co może zro­bić Dove, a przy­naj­mniej tego, co spró­buje zro­bić. Nie chcę go oszu­ki­wać, chyba że będę do tego zmu­szony. Nie mając nikogo po swo­jej stro­nie i bez żad­nej pomocy będę musiał pocze­kać na ide­alną oka­zję, żeby odejść.

– Jeśli tam jest, wrócę z nią.

Jego wzrok tward­nieje, pra­wie jakby pró­bo­wał zoba­czyć, czy pęknę pod pre­sją. Na szczę­ście nie ma poję­cia, do czego naprawdę jestem zdolny i ile będę w sta­nie zro­bić, aby ura­to­wać kobietę, którą kocham.

– Ufam ci, Zane. Nie każ mi tego żało­wać.

Nie odpo­wia­dam. Zamiast tego rzu­cam mu puste spoj­rze­nie. Znajdę Dove i zabiję każ­dego skur­wiela, który jej dotknął, nawet jeśli będzie to ostat­nia pie­przona rzecz, jaką zro­bię.

***

Wbi­ja­jąc współ­rzędne GPS, które dał mi Mat­teo, włą­czam sil­nik i zosta­wiam jego rezy­den­cję – moje wię­zie­nie – w lusterku wstecz­nym. Mam napięte mię­śnie i jestem gotowy do walki. Pochła­nia mnie potrzeba zna­le­zie­nia Dove. Mogę mieć tylko nadzieję i modlić się, żeby Xan­der ją tam zosta­wił, cho­ciaż praw­do­po­do­bień­stwo jest nie­wiel­kie. Ten facet nie oka­zuje miło­sier­dzia i wąt­pię, żeby po pro­stu zosta­wił wraż­liwą, piękną kobietę, by się sama o sie­bie zatrosz­czyła. Zgrzy­ta­jąc zębami, sta­ram się nie myśleć o tym dra­niu kła­dą­cym łap­ska na mojej Dove. Jazda zaj­muje tro­chę ponad godzinę, a ja ści­skam kie­row­nicę kur­czowo przez całą drogę.

Widzę samo­chód z ban­dy­tami Mat­teo podą­ża­ją­cymi za mną przez cały czas. Bez­u­ży­teczni idioci. Wysy­ła­nie ich jest więk­szą znie­wagą niż cokol­wiek innego. Jak­bym nie mógł sprząt­nąć tych dwóch, gdy­bym chciał.

W miarę poko­ny­wa­nia kolej­nych kilo­me­trów w brzu­chu zaci­skają mi się węzły stra­chu. A jeśli ją skrzyw­dzą? Zgwałcą? A jeśli jest zała­mana i nie zdo­łam jej poskła­dać? Jeśli będzie za późno? Myśli wciąż przy­cho­dzą, dusząc mnie stra­chem. Muszę się ogar­nąć, skon­cen­tro­wać, ale myśl, że Dove jest w nie­bez­pie­czeń­stwie i zra­niona, wystar­czy, żeby zro­biło mi się nie­do­brze.

Zwal­niam, skrę­ca­jąc w drogę, przy któ­rej powi­nien znaj­do­wać się kom­pleks. W oddali widać trzy­me­trowy płot ota­cza­jący dom. To musi być to. Serce przy­spie­sza i nie­mal zaczyna się tłuc, gdy zbli­żam się do celu.

Można by pomy­śleć, że takie miej­sce będzie strze­żone, ale przy­pusz­czam, że nie ma już żad­nych straż­ni­ków. Zna­jąc Chri­stiana, pew­nie zaczął się ukry­wać w momen­cie, gdy Rossi go zaata­ko­wali. Cho­dzi mi o to, że zawsze miał mnie przy sobie, abym to ja toczył jego bitwy, beze mnie nie wyobra­żam sobie, że pod­niósłby broń, by chro­nić sie­bie lub oczy­ścić świat ze swo­ich wro­gów. Nic nie jest bar­dziej w jego stylu jak ukry­wa­nie się. Skrę­ca­jąc w drogę i prze­jeż­dża­jąc przez znisz­czoną bramę, dostrze­gam dwóch leżą­cych na ziemi męż­czyzn. Kiedy mijam ich ciała, dziury po kulach w ich czo­łach potwier­dzają to, co już wie­dzia­łem. Wszy­scy tutaj nie żyją.

W miarę jak zbli­żam się do pose­sji, ogar­nia mnie uczu­cie stra­chu. Na traw­niku leżą jesz­cze trzy ciała. Par­kuję samo­chód i gaszę sil­nik. Potem chwy­tam za broń i wysia­dam z SUV-a. Wąt­pię, żebym jej potrze­bo­wał, ale wolę mieć pisto­let przy sobie.

Samo­chód z ludźmi Mat­teo pod­jeż­dża za mną i chwilę póź­niej obaj faceci wysia­dają. Sta­ram się cał­ko­wi­cie igno­ro­wać ich obec­ność i kon­cen­tro­wać na zna­le­zie­niu kobiety, którą kocham.

Nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łem, kiedy się tu poja­wi­łem, ale to nie było to. Prze­cho­dzę przez traw­nik i okrą­żam dom. Jest wię­cej męż­czyzn, wię­cej tru­pów. Docie­ram do bocz­nych drzwi i nie zawra­cam sobie głowy otwie­ra­niem ich, bo już są wyko­pane.

Gdy tylko wcho­dzę do środka, czuję to. Śmierć. Krew. Oka­le­cze­nie. Jest wszę­dzie. Pokrywa ściany, pod­łogę, powie­trze. Kiedy idę kory­ta­rzem, myślę tylko o jed­nym… pro­szę, niech nie będzie mar­twa.

Igno­ru­jąc ciała i zapa­chy ata­ku­jące mój nos, szybko prze­cze­suję dom, spraw­dza­jąc po dro­dze każdy pokój. Zanim wejdę do kolej­nego pomiesz­cze­nia, oba­wiam się, że znajdę ją tam mar­twą, leżącą mię­dzy innymi cia­łami. Ale stwier­dzam, że kolejne pokoje są puste i za każ­dym razem doznaję krót­kiego przy­pływu ulgi.

Nie­od­na­le­zie­nie jej ciała może być ulgą, ale brak zna­le­zie­nia cze­go­kol­wiek potę­guje mój gniew. Muszę zdo­być wska­zówkę, cokol­wiek, co pomoże mi ją zna­leźć.

Kiedy znaj­duję drzwi pro­wa­dzące do piw­nicy, serce bije mi szyb­ciej. Zbie­ga­jąc po scho­dach, despe­racko szu­kam cze­goś, cze­go­kol­wiek. Przede mną długi kory­tarz i kiedy zaczy­nam nim iść, stwier­dzam, że po obu stro­nach znaj­dują się cele. Prze­strzeń jest zbyt cicha, aby kto­kol­wiek się w niej znaj­do­wał. Mimo to nie mogę pozwo­lić, by nadzieja w mojej piersi umarła.

Ska­nuję wzro­kiem każdą celę, szu­ka­jąc naj­mniej­szej wska­zówki. Jestem coraz bar­dziej roz­cza­ro­wany, bo każda z nich zosta­wia mnie z niczym. Docie­ram do ostat­niej, serce wyrywa mi się z gar­dła i wpa­dam do pokoju, chwy­ta­jąc cienką kurtkę, którą dałem Dove w dniu, w któ­rym opu­ści­li­śmy bun­kier. Leży na pod­ło­dze obok brud­nego mate­raca. W rogu pokoju znaj­duje się wia­dro, w które naj­praw­do­po­dob­niej musiała sikać. To miej­sce… spra­wia, że ści­ska mi żołą­dek. To pie­kło na ziemi.

To tu ją trzy­mali? Na zabru­dzo­nym mate­racu, w zim­nym i pustym pokoju. Moją Dove.

Ona nie pasuje do takiego miej­sca. Powinna być bez­pieczna i szczę­śliwa. Ska­nu­jąc pokój po raz ostatni, zauwa­żam, że nie ma krwi i nie ma innej odzieży poza kurtką. To dobre znaki i zamie­rzam się ich trzy­mać. Nie udo­wad­niają co prawda, że jej nie skrzyw­dzili, ale pozo­sta­wiają nadzieję, że tego nie zro­bili i że nie będzie cał­ko­wi­cie zła­mana, kiedy ją odzy­skam.

Zaci­ska­jąc mate­riał w dłoni, przy­kła­dam go do nosa i głę­boko wdy­cham. Słaby zapach wani­lii łasko­cze mnie w nos i wcią­gam ten dro­go­cenny skarb głę­boko do płuc. Jest nar­ko­ty­kiem dla moich zmy­słów, umy­słu i ciała.

Moja słodka Dove.

Przy­naj­mniej wiem jedno. Jej nie­obec­ność tutaj ozna­cza, że na­dal żyje. Teraz pyta­nie, jak mogę ją odzy­skać od Xan­dera Ros­siego, jed­nego z naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cych mafio­sów w Sta­nach Zjed­no­czo­nych?

Roz­dział czwarty

Dove

Ivan mil­czy, kiedy wie­zie nas Bóg wie gdzie. Sie­dzę na tyl­nym sie­dze­niu mię­dzy dwoma face­tami, któ­rzy zna­leźli mnie w celi. Boję się ruszać, oddy­chać i cho­ler­nie boję się ode­zwać. Sta­ram się nie myśleć, co będzie dalej. Pew­nie gdyby ten Ivan miał mnie zabić, zro­biłby to w celi, prawda?

Oczy­wi­ście są gor­sze rze­czy niż śmierć…

W mojej gło­wie roz­grywa się milion dwie­ście sce­na­riu­szy. Samo­chód gwał­tow­nie się zatrzy­muje, a ja mru­gam, uświa­da­mia­jąc sobie, że dotar­li­śmy do celu podróży. Wyglą­dam przez przed­nią szybę i widzę przed sobą ogromny kom­pleks. Ota­cza go trzy­me­trowe żela­zne ogro­dze­nie. I na pewno nie mówi, że goście są tu mile widziani.

Dwóch straż­ni­ków wpusz­cza nas do środka i Ivan pod­jeż­dża dłu­gim pod­jaz­dem, mija­jąc wieże straż­ni­cze oraz kilka mniej­szych budyn­ków. Chyba ucieczka nie wcho­dzi w rachubę.

W cen­trum tego miej­sca stoi gigan­tyczny dom, a nawet dwór. Wygląda fan­ta­zyj­nie. Kiedy się zbli­żamy, widzę, że ota­cza go jesz­cze jeden płot. Traw­nik jest wypie­lę­gno­wany i nie wydaje się, żeby nawet jedno źdźbło nie było na swoim miej­scu. Brama przed nami jest obsta­wiona przez czte­rech męż­czyzn, a ja drżę, zasta­na­wia­jąc się, dokąd mnie przy­pro­wa­dzili. Wię­zie­nie, ale ład­niej­sze?

Wygląda ład­nie, ale też tro­chę zabój­czo. Prze­jeż­dżamy przez bramę, która pro­wa­dzi do rezy­den­cji, i dalej drogą, aż docie­ramy do pro­stego budynku. Trzęsę się, a na czole mam strużkę potu. Ivan prze­sta­wia samo­chód na tryb par­ko­wa­nia i wyłą­cza sil­nik.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki