Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy robotnicy podczas prac na rzece odkopują drewniany posąg opatrzony wizerunkiem prastarego bóstwa, zaczynają się dziać rzeczy, których nie sposób wytłumaczyć. Tajemniczy totem skrywa w sobie odwieczne sekrety i wprowadza chaos w życie sennego miasteczka.
Trzynastoletni Makary i jego przyjaciele zostają wciągnięci w spiralę tajemnic i niepokojących wydarzeń. Wspierają ich duchy i demony ze słowiańskich wierzeń, gotowe stanąć do walki z siłami ciemności.
Dlaczego koty mają dziewięć żywotów? Czy dwunasta to na pewno godzina duchów, a skrzaty to jedynie życzliwe karzełki skrycie pomagające ludziom? Co kryją okalające miasto gęste lasy, w jakiej nowej profesji po wiekach ukrycia odnalazła się Baba Jaga i jaki związek z całą historią ma błąkający się w podziemiach szkoły duch?
Adam Wyrzykowski zabiera czytelnika w fascynującą podróż przez magię i mitologię słowiańską, gdzie przyjaźń staje się bronią przeciwko zagrożeniu, a walka o przetrwanie nabiera nowego wymiaru. Czy Makaremu i jego przyjaciołom uda się rozwiązać zagadkę zniknięcia małej Bereniki i ocalić miasteczko przed potężnymi siłami Czarnoboga?
Gorąco polecam, nie tylko fanom słowiańskich mitów! Marcin Mortka
Adam Wyrzykowski zabierze cię do świata, w którym dawni bogowie chodzą wśród ludzi, a najpotworniejsze demony przebudziły się łaknąc krwi. Sięgnij po jego książkę, poczuj na twarzy ciepły powiew wiosny i daj się porwać słowiańskiej przygodzie. Paulina Hendel
Przeniesienie do nowej szkoły w połowie semestru to najgorsza rzecz, jaka spotkała trzynastoletniego Makarego - przynajmniej do momentu przebudzenia demonów. Adam Wyrzykowski nie traci czasu i wrzuca swoich bohaterów w wir nadprzyrodzonych przygód ze słowiańskimi bóstwami i upiorami w roli głównej. „Klątwa Czarnoboga” to naszpikowane niezwykłymi spotkaniami wprowadzenie młodych czytelników do świata fantastyki oraz rodzimej mitologii. Gorąco polecam. Grzegorz Wielgus
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 550
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 ADAM WYRZYKOWSKI
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © WYDAWNICTWO INITIUM
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW
Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ
Ilustracje okładkowe: PIOTR SOKOŁOWSKI
Skład i łamanie: PATRYK LUBAS
Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB
WYDANIE I
ISBN 978-83-67545-68-6
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium
Nieustający potok kropel lejący się od dwóch dni w końcu ustał. Niebo zaczęło na powrót odzyskiwać swój błękitny kolor, przeganiając mozolnie brunatne kłębowiska burzowych chmur, a słońce nieśmiało muskało promieniami mokrą ziemię. Blade światło poranka leniwie zawitało do małego pokoju, wypędzając cień i półmrok z najodleglejszych zakamarków. Chłopak powoli otworzył oczy, przesłaniając ręką twarz. W oknach cały czas brakowało jeszcze rolet, które ojciec obiecał założyć, jak tylko znajdzie chwilkę. Odrzucił na bok kołdrę i podszedł do okna. Gdy je otworzył, chłodne powietrze owiało mu twarz silnym podmuchem. Na zewnątrz widać było pozostałości gałęzi, które deszcz i wiatr musiały postrącać w nocy. Trawnik w ogrodzie szklił się i mienił, kiedy światło słoneczne załamywało się w milionach kropelek rosy i topniejących już pozostałościach śniegu. W oddali szumiały nagie, bezlistne jeszcze drzewa, poruszane słabnącymi, lecz ciągle jeszcze energicznymi podmuchami wiatru. Radosne świergotania ptaków wypełniały powietrze, przeplatając się ze sobą i uzupełniając wzajemnie przeróżnymi skalami głosu.
Chłopak jeszcze przez krótką chwilę stał bez ruchu, próbując ogarnąć wzrokiem rozpościerającą się przed nim panoramę i rejestrując każdy, najdrobniejszy jej szczegół. W głowie kłębiły mu się setki myśli, które nie opuszczały go praktycznie od momentu przyjazdu w to dzikie i odludne – w jego mniemaniu – miejsce. Ciągle jeszcze odczuwał złość na ojca i nie mógł pogodzić się z faktem, że w tak krótkim czasie byli zmuszeni do kolejnej przeprowadzki. Z jednej strony rozumiał tę nagłą potrzebę wyjazdu, w końcu tata niejeden raz tłumaczył mu, że tego wymaga jego praca i tak częste przenosiny z miejsca na miejsce spowodowane są podpisywanymi przez niego umowami. Z drugiej jednak nie potrafił pogodzić się z faktem, że tym razem wiązało się to z podróżą w tak odludny zakątek kraju. Wprawdzie w okolicy mijali różne zabudowania, domy i sklepy, lecz po zboczeniu z głównej trasy nie mógł oprzeć się wrażeniu, że z każdym przebytym kilometrem coraz bardziej oddalają się od wszelkich znamion cywilizacji.
Każdy aspekt życia tutaj napawał go niepokojem, a sama myśl o konieczności spędzenia w tym miejscu dłuższego czasu była powodem przygnębienia. Ich wynajęty w pośpiechu poprzez agencję nieruchomości dom nie był co prawda walącą się ruderą pilnie wymagającą pomocy ekipy remontowej, nie stał także na nie wiadomo jakim odludziu, otoczony przez niedostępne bagna czy nieprzebyte, mgliste trzęsawiska, daleko jednak mu było do komfortu i funkcjonalności apartamentów w centrum miasta. Do tego dochodziła perspektywa nowej szkoły i nowych znajomych. Jak się tu odnajdzie? Czy zostanie zaakceptowany? Jakie okażą się tutejsze dzieciaki? Te pytania nie dawały mu spokoju i dręczyły, powracając cały czas ze zdwojoną siłą.
Chłopak westchnął głęboko i zamknąwszy okno, udał się do drzwi swojego pokoju, manewrując po drodze między kilkoma do tej pory nierozpakowanymi pudłami, które jeszcze przed wyjazdem z miasta własnoręcznie opisał. Spojrzał na zegar wiszący na ścianie korytarza. Wskazówka zbliżała się do godziny dziewiątej, a o tej porze jego ojciec dawno powinien już wstać, krzątając się w pośpiechu po kuchni, parząc poranną kawę i smażąc pyszną, pachnącą jajecznicę, jednocześnie słuchając porannych wiadomości dobiegających z radiowego głośnika. Tym razem nic takiego nie miało miejsca, co go trochę zdziwiło. Może tata zaspał lub po prostu postanowił dziś poleżeć w łóżku odrobinę dłużej – pomyślał chłopak. W końcu nie byłoby to chyba nic dziwnego, biorąc pod uwagę fakt, jak dużo ostatnio pracował, miał na głowie sporo spraw, wliczając w to również zamieszanie związane z wyjazdem i przeprowadzką tutaj. Zajęty ciągle załatwianiem setek formalności i dopinaniem wszystkiego na ostatni guzik, kompletnie nie miał czasu dla syna, do czego zresztą chłopak powoli zaczął się już przyzwyczajać. I choć nie przychodziło mu to łatwo, przechodził nad tym do porządku dziennego.
Podszedł bliżej do balustrady pierwszego piętra, skąd można było obserwować cały salon na dole, ten jednak również był pusty.
– Tato! – zawołał z początku nieśmiało, lecz jego głos rozpłynął się w zakamarkach domu, pozostając bez odpowiedzi. – Tato?! – powtórzył głośniej, lecz i tym razem nie spotkał się z odzewem.
Jedynie powoli tlące się polana w kamiennym kominku oraz otwarty laptop stojący na drewnianym, kwadratowym stoliku pośrodku pomieszczenia zdradzały jakiekolwiek ślady życia i pozwalały sądzić, że ktoś wczoraj do bardzo późna pracował przy komputerze.
– Gaja? – spróbował ponownie w nadziei, że może pies przybiegnie na jego wezwanie, radośnie wywijając swoim długim ogonem. Zwierzęcia też najwidoczniej jednak nie było w pobliżu.
Chłopak zszedł do salonu. Rozejrzał się jeszcze raz dokładnie, lecz nie dostrzegłszy nikogo, podszedł do stolika. Laptop był rozładowany, najprawdopodobniej tata ze zmęczenia zapomniał podłączyć go po skończonej pracy do prądu. Obok niego leżała kartka z pospiesznie – sądząc po piśmie – napisanym tekstem. Przeczytał krótką notatkę:
Makary,
rano był problem z sygnałem…
Typowe – pomyślał chłopak. Musiałby zdarzyć się chyba prawdziwy cud, żeby można tu było bez przeszkód korzystać z komórki czy internetu. Ostatnim razem musiał wyjść na drogę przed domem, żeby móc bezproblemowo złapać zasięg i choćby przez kilka minut bez zakłóceń pogadać z kolegą z poprzedniej szkoły. Czytał dalej:
…jak wstaniesz, odgrzej sobie śniadanie. Na werandzie czeka niespodzianka.
Odpal nawigację i przyjedź jak najszybciej na budowę. Chcę ci coś pokazać. Pies jest ze mną.
Jajecznica zostawiona przez ojca była naprawdę pyszna. Jednego nie można było mu odmówić – jego śniadania za każdym razem smakowały wybornie, czegokolwiek by nie wymyślił. Sprawiały, że każdy poranek, choćby nie wiadomo jak kiepski i senny, z każdym kęsem nabierał odrobinę bardziej pozytywnego znaczenia i optymistyczniej nastrajał na resztę dnia.
Makary dopił herbatę, posprzątał po sobie i pobiegł na górę do swojego pokoju. Tam przebrał się szybko w pozostawione poprzedniego dnia na oparciu krzesła rzeczy. W kieszeni spodni wymacał komórkę, wyjął ją i spojrzawszy na ekran, stwierdził, że zgodnie z przewidywaniem nie ma na nim ani jednej kreski sygnału. Schował telefon z powrotem i udał się do wyjścia. W prawym końcu werandy stał oparty o stopkę niebiesko-biały rower crossowy, a na kierownicy wisiał dobrany pod kolor kask. Chłopak podszedł bliżej i okrążył niespodziankę ze wszystkich stron, przypatrując się uważnie każdemu szczegółowi. Oczy zaświeciły mu się na widok dużych, dwudziestosiedmiocalowych opon, hamulców tarczowych oraz widelca z wysokimi amortyzatorami. Na kierownicy zauważył zaś zamontowaną rowerową nawigację GPS. Gdy ją włączył, powitał go ekran startowy, a po chwili ukazała mu się mapa okolicy z zaznaczonym miejscem docelowym. Nie najgorszy pomysł jak na te warunki – pomyślał chłopak, po czym sprowadził rower z werandy i pognał w kierunku placu budowy.
Miejscowość budziła się do życia, ludzie pospiesznie wylegali na ulice, powietrze wypełniało się powoli gwarem rozmów i zaciekłych dyskusji, a kolejki sklepowe wydłużały się z każdą chwilą. Zostawiwszy w tyle utrzymany w średniowiecznym stylu rynek, popędził w górę ku linii lasów. Zerknął na ekran nawigacji – znajdował się na właściwej trasie, ale od celu dzielił go jeszcze całkiem spory odcinek drogi, który oznaczony na urządzeniu żółtą nitką, od tej pory przecinał już tylko jednolitą, ogromną plamę zieleni. Proste i równe asfaltowe alejki ustąpiły miejsca wyboistym i piaszczystym polnym dróżkom. Bez problemu przejechał leśnymi duktami, raz tylko nieopatrznie zbaczając z wyznaczonej trasy. W końcu dotarł do brzegu szerokiej rzeki, której poziom widocznie podniósł się po ostatnich ulewach, a nurt stał się wyraźnie bystrzejszy i gwałtowniejszy, niż zapewne miało to miejsce na co dzień. GPS na kierownicy wskazywał koniec trasy i obliczył przebyty odcinek na dwanaście kilometrów. Chłopak rozejrzał się po okolicy i śledząc linię brzegową, dostrzegł w oddali rozkopany teren, otoczony charakterystycznymi wysokimi, piaszczystymi nasypami, wokół których uwijały się przeróżne maszyny budowlane. Tam też musiał znajdować się jego ojciec. Nacisnąwszy na pedały, ruszył mu więc na spotkanie. Pierwsza dostrzegła go Gaja, która niczym pies pasterski pilnujący stada przycupnęła na górce usypanej obok stojącej aktualnie bezczynnie koparko-ładowarki. W akompaniamencie głośnych szczeknięć, machając ogonem na wszystkie strony, zbiegła w dół i popędziła w kierunku nadjeżdżającego roweru. Dopadłszy do chłopaka, z otwartym i obślinionym pyskiem stanęła na tylnych łapach, starając się złapać punkt podparcia na konstrukcji roweru.
– Gaja, przestań! – zawołał chłopak, opędzając się od natarczywego czworonoga, który uparcie próbował polizać go po twarzy. – Przestań, jesteś cała w piachu i strasznie mokra!
– Gaja, nie wolno! – Niski, barytonowy głos ojca zabrzmiał w powietrzu. Pies, jakby na zawołanie, zaniechał powitania. – Wróć do mnie!
Zwierzę karnie wykonało następną komendę i poczłapało w stronę wysokiego, barczystego mężczyzny w białym kasku ochronnym na głowie i roboczym ubraniu, ciasno opiętym na szerokich ramionach. Okręciło się wokół jego masywnych nóg i przykucnęło na tylnych łapach, za co otrzymało kilka przyjacielskich klepnięć w korpus.
– Witaj, Maki! – zawołał wyraźnie uradowany ojciec. – Cieszę się, że jednak przyjechałeś.
– Postanowiłem skorzystać z pogody i zwiedzić okolicę – odpowiedział chłopak, omiatając spojrzeniem otoczenie. – I proszę, nie nazywaj mnie tak, dobrze wiesz, że…
– Przecież matka tak na ciebie wołała! – Nie dał mu dokończyć ojciec. – Myślałem więc, że będzie ci przyjemnie, gdy…?
– Nie! – odrzekł stanowczo chłopak. – Tylko ona mogła mnie tak nazywać!
Ojciec westchnął, po czym zapanował krótki, acz niezręczny moment ciszy. Chłopak zdał sobie sprawę, że chyba niepotrzebnie tak mocno się oburzył, ojciec zaś szukał odpowiednich słów na kontynuowanie rozmowy.
– Dobrze już – zaczął po chwili – jak ci się podoba rower?
– Jest w porządku. Nawigacja mi się przydała. – Nie okazując zbędnego entuzjazmu, wskazał na małe urządzenie na kierownicy. – Co takiego chciałeś mi pokazać?
– Ach, rzeczywiście! – Ojciec klepnął się otwartą dłonią w czoło. – Chodź, musisz sam to zobaczyć. Ostatni raz coś podobnego oglądałem w gablocie muzeum. Z początku myślałem, że Feliks robi sobie żarty, jak zwykle wyolbrzymia fakty – mówił mężczyzna z nutą podekscytowania w głosie. – Ale gdy przyjechałem na miejsce, okazało się, że wcale nie przesadza.
Ojciec prowadził Makarego między ścieżkami wyznaczonymi poprzez usypane wały ziemi i głębokie rowy powstałe na skutek wykopów. Gdzieniegdzie z ziemi wystawały umocowane już w podłożu podpory mostu, przy których stabilizacji uwijali się pracownicy budowlani.
– Tydzień temu zaczęliśmy pierwszy etap budowy – ciągnął ojciec, wskazując synowi kierunek marszu. Gaja niestrudzenie dreptała obok nich, spoglądając raz na jednego, raz na drugiego, jakby usiłując zrozumieć treść rozmowy. – Rozpoczęliśmy wykopy pod umiejscowienie podpór pomocniczych, chłopakom szło coraz sprawniej, do czasu, aż rozpętała się ta okropna, dwudniowa nawałnica. Szybko zabezpieczyliśmy teren, ale wiadomo, woda i tak znalazła nieosłonięte miejsca, wdarła się przez nie i rozmiękczyła grunt. – Szli teraz drewnianą kładką, prowadzącą przez rozmokłą glinę do krawędzi głębokiego rowu. – Kiedy ekipa przyjechała dziś na miejsce, żeby oszacować straty, stwierdzili, że w niektórych miejscach ziemia niebezpiecznie się zapadła, tworząc głębokie osuwiska. W jednym z nich znaleźli to.
Pies jakby na zaakcentowanie jego słów głośno zaszczekał, wpatrując się groźnie w znalezisko leżące na dnie. Makary podszedł ostrożnie do samej krawędzi i spojrzał w głąb rowu. Z dna na jakieś dwa metry wystawał olbrzymi, drewniany posąg, zwieńczony kanciastym wizerunkiem starej, brodatej istoty o złowrogim, upiornym spojrzeniu. Zapadnięte rysy i liczne bruzdy pokrywające twarz totemu jeszcze bardziej podkreślały jego grozę. Czubek posągu stanowiło rogate oblicze kozła o wielkich nozdrzach, martwych oczach i wydatnych kościach policzkowych. Wyrzeźbione nad wyraz realistycznie, zdawało się niestrudzenie obserwować patrzące na niego z góry osoby, przewiercając je na wylot swoim tępym spojrzeniem. Całość robiła naprawdę ponure wrażenie i sprawiała, że chłopak w jednej chwili poczuł, jak po plecach przebiegają mu ciarki, przyprawiając go równocześnie o gęsią skórkę na całym ciele. Coś dziwnie niepokojącego było w tej drewnianej figurze. Coś, co sprawiało, że nie można było skupić myśli. Gaja przestała szczekać, lecz cały czas niespokojnie warczała, obnażając górny wachlarz długich, śnieżnobiałych kłów.
– I co ty na to? – spytał go po dłuższej chwili ojciec. – Skontaktowaliśmy się już z grupą archeologów działającą na tych terenach. Stwierdzili, że są zainteresowani naszym znaleziskiem, i niedługo powinni przyjechać tu z wyciągarkami linowymi, żeby przetransportować to dziwadło do miejscowego muzeum. Tam będzie zapewne jedną z lokalnych ciekawostek. Niezła historia, prawda?
Makary nic nie odpowiedział, wpatrując się uważnie w drewniane, ubłocone oblicze na dnie wykopu. W głębi duszy coś podpowiadało mu jednak, że to nieskrystalizowane jeszcze uczucie to zapowiedź dziwnych i niewytłumaczalnych zdarzeń, które miały wkrótce nadejść.
Ferie zimowe dobiegały końca. Nie były one może takie, jakich oczekiwałaby większość uczniów, skąpane w śnieżnobiałym, lepkim puchu, pozwalały jednak na tak wyczekiwany przez wszystkich dwutygodniowy odpoczynek od szkoły. Tym, którzy mieli szczęście, rodzice organizowali pełne wrażeń wyjazdy w odległe zakątki kraju, gdzie pośród stromych, ośnieżonych szczytów górskich oddawali się zimowym szaleństwom jazdy na nartach czy deskach snowboardowych. Dzieci takie jak Oskar i Berenika musiały jednak jak co roku pogodzić się z przykrym faktem, że okres ferii spędzą – jeśli nie w rodzinnym miasteczku, pośród znajomych widoków okolic domu – to w najlepszym przypadku zostaną wysłane do dziadków mieszkających w mieście kilkadziesiąt kilometrów dalej. Młodszej Berenice taka sytuacja wcale nie przeszkadzała. Oskar z kolei, z racji starszego wieku, wolał posiedzieć przed komputerem bądź konsolą i w grupie z innymi graczami poznanymi w sieci toczyć wirtualne potyczki. Do tego paczka ulubionych paprykowych lub bekonowych chipsów pod ręką i chłopak był w siódmym niebie. Tego niedzielnego popołudnia rodzeństwo postanowiło w oczekiwaniu na zbliżający się pierwszy dzień szkoły pospacerować po roztaczających się niedaleko ich domu łąkach. Konkretniej rzecz ujmując, Oskar musiał w końcu ulec nieustannym natarczywym namowom siostry, która obserwując słoneczne niebo, nabrała nieodpartej chęci wyjścia na dwór w poszukiwaniu – jak to określiła – pierwszych śladów wiosny.
– Kalendarzowa wiosna przecież jeszcze nie nadeszła, młoda! – Starał się ją odwieść od tego pomysłu chłopak. – Czego ty chcesz szukać na tym odludziu za domem?
Berenika była jednak nieustępliwa. Tak długo chodziła ze skwaszoną miną koło rozkładanej sofy, na której siedział przed telewizorem, że w końcu niechętnie musiał dać za wygraną.
Gdy wyszli na zewnątrz, od progu uderzyło ich rześkie powietrze, które z miejsca przyprawiło Oskara o gęsią skórkę na całym ciele i sprawiło, że na chwilę przystanął w miejscu i skulił się w sobie. Berenika się jednak nie poddawała. Mocno ściskając go za rękę, uparcie ciągnęła w stronę bezkresnych łąk rozpościerających się za domem. Padające ostatnio ulewne deszcze rozmiękczyły ziemię, a świecące intensywnie od dwóch dni słońce skutecznie pobudziło do życia pierwsze rośliny. Zadowolona dziewczynka żwawo biegała pośród falujących na lekkim wietrze traw, zwinnie wymijając kopce kretów, którymi usiane było pole.
– Uważaj, nie biegaj tak, bo się zgrzejesz i przeziębisz! – napominał ją Oskar.
Dziewczynka jednak nie zważała na jego uwagi i rozkładając ręce niczym żagle okrętu, biegała w tę i z powrotem, śmiejąc się przy tym głośno. Znacznie oddalili się już od granicy ich domu, zbliżając do niewielkiego zagajnika brzóz wyrastającego pośrodku polany.
– Nie odchodź za daleko, poczekaj na mnie! – krzyczał chłopak za szybko znikającą z zasięgu jego wzroku siostrą.
Z powodu lekkiej nadwagi nie był w stanie nadążyć za młodszą Bereniką. Koniecznie w tym semestrze musi zadbać o więcej ruchu i spełnić niedawne noworoczne postanowienie, że będzie jadł mniej słodyczy oraz ograniczy czas siedzenia przed monitorem. Na początek tyle wystarczy. Przystanął na chwilę i opierając ręce na kolanach, próbował rozpaczliwie złapać oddech. Tymczasem dziewczynka dotarła do skupiska drzew i okrążając w podskokach każde z osobna, zdawała się nie odczuwać jakiegokolwiek zmęczenia. Nucąc pod nosem melodię, zapomniała, że powinna trzymać się blisko brata i sama się nie oddalać.
Nagle, w jednej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wiatr kompletnie ustał. Drzewa przestały kołysać się swym jednostajnym ruchem, a trawy szumieć hipnotycznie, poruszane lekkimi podmuchami.
– Dziewczynko! – usłyszała cichy, kojący głos w swojej głowie. Nikogo jednak nie było w pobliżu. – Dziewczynko! – powtórzył głos tym razem odrobinę głośniej. Nadal jednak brzmiał dziwnie nienaturalnie, jakby dochodził zza ściany.
– Kto tu jest? – zapytała wystraszona Berenika. – Kim jesteś?
– Nie obawiaj się, nie chcę zrobić ci krzywdy.
– Nie widzę cię, czemu się chowasz? – Dziewczynka kolejny raz nerwowo przeczesała wzrokiem zagajnik, usiłując dojrzeć właścicielkę głosu.
– Co robisz sama pośród łąk, dziecko? Dlaczego jesteś tak daleko od domu? – Pytania nie ustawały i coraz wyraźniej rozbrzmiewały w jej głowie.
– Proszę, pokaż się!
Berenika czuła, jak przebiega ją zimny dreszcz i łzy napływają do oczu. Obejrzała się za siebie w poszukiwaniu brata, ten jednak był za daleko, żeby szybko tu dotrzeć. Wtem, jakby znikąd, niby przywiana podmuchami wiatru, kilka metrów od niej pojawiła się kobieca postać. Wysoka, o kremowobiałej cerze i długich, złotych włosach do pasa, pomimo chłodu ubrana była tylko w cienką, białą szatę sięgającą do samej ziemi i rozkładającą się na niej szerokim kloszem1. Berenika bezwiednie cofnęła się o kilka kroków, ani na chwilę nie spuszczając jednak wzroku z postaci przed sobą.
– Nie bój się mnie, dziecko, nie skrzywdzę cię! – powtórzyła kobieta. – Czego szukasz pośród drzew?
– Niczego, przyszłam tu z bratem na spacer – wyjaśniła Berenika już spokojniejszym głosem. Widok tak pięknej osoby działał na nią dziwnie kojąco, rozwiewając wszelkie wcześniejsze obawy. – Nie jest ci zimno?
– Bardzo zimno – odpowiedziała postać, postępując krok naprzód. – Może podejdziesz i przytulisz się do mnie, żeby mnie ogrzać?
– Nie znam cię i boję się ciebie. – Pokręciła głową dziewczynka.
Kobieta uśmiechnęła się przyjaźnie, odsłaniając śnieżnobiałe zęby.
– Nie musisz się mnie bać – powiedziała łagodnym tonem, wyciągając ku Berenice ręce o długich, smukłych dłoniach. – Nic ci nie zrobię. Proszę, podejdź i przytul się do mnie. – W jej głosie brzmiała jakaś dziwna, niewypowiedziana zachęta, która magicznie nęciła i pchała dziecko w otwarte ramiona pięknej pani. – Proszę, ogrzej mnie!
Dziewczynka ostatni raz obejrzała się za siebie. Sylwetka Oskara dopiero niewyraźnie rysowała się na horyzoncie. Widok niebiańsko pięknej postaci, którą okalała teraz delikatna, biała poświata, nie pozwalał skupić się jej już na niczym innym. Niepewnym krokiem ruszyła w kierunku kobiety, po chwili obejmując ją z całych sił i niknąc w jej ramionach. Ta, pochyliwszy się nad nią, musnęła dziewczynkę swymi złotymi włosami i chwyciwszy oba końce swej długiej, białej szaty, okryła nimi szczelnie Berenikę. Szeroko uśmiechnięta, uniosła się wraz z dzieckiem nad ziemię i rozpłynęła w obłoku pary.
Odpocząwszy chwilę i złapawszy oddech, Oskar ruszył w stronę zagajnika. Przed chwilą widział, jak jego siostra zniknęła pośród drzew. Jak tylko ją dorwie, natychmiast wrócą do domu. Powoli zaczynało się ściemniać, na niebie nieśmiało zarysowywał się sierpowaty kształt księżyca.
– Berenika! – wołał siostrę w miarę zbliżania się do zagajnika. Ta jednak nie odpowiadała. – Berenika! – powtarzał coraz bardziej nerwowo.
Z każdą sekundą do głowy zaczęły przychodzić mu różne niepokojące myśli. Znacznie zwiększył tempo i zaczął biec, łapczywie łapiąc oddech przy każdym kroku. Serce waliło mu jak młotem, odcinek łąki dzielący go od skupiska brzóz wydawał się wydłużać w nieskończoność. Dotarłszy do celu, jedną ręką oparł się o brzozę, ciężko dysząc. Poprzez zamglone i załzawione ze zmęczenia oczy nie dostrzegł jednak najmniejszego śladu swojej siostry. Pełen obaw, nie zważając na kolkę w boku, zaczął przeszukiwać każdy kawałek zagajnika i zaglądać za każde drzewo. W końcu zrozpaczony usiadł pod jedną z brzóz i chowając twarz w dłoniach, zastanawiał się, w jaki sposób powie rodzicom, co się stało. Jak mógł dopuścić do zniknięcia młodszej siostry? Nagle kątem oka zobaczył jakiś kolorowy przedmiot niedaleko miejsca, w którym siedział. Zerwał się na równe nogi, podbiegł szybko i zaskoczony, drżącą ręką, podniósł go z ziemi. Była to ubrudzona czapka z pomponem, należąca do Bereniki…
1 Alfabetyczny spis postaci znajduje się na końcu książki.