Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ta książka to pasjonująca galeria małych ludzi mających wielką władzę. Historia współczesnego świata opisana jako historia ludzkiej głupoty.
Marcin Król przedstawia kulisy wielkich wydarzeń – rewolucja francuska, proces w Norymberdze, konferencje w Wersalu, Monachium czy Teheranie – pokazując, jak wiele zależało od przypadku. I ludzkiej niekompetencji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Copyright © Marcin Król, Czerwone i Czarne
Projekt graficzny FRYCZ I WICHA
Zdjęcie na okładce MPI/Getty Images/FPM
Redaktor prowadząca Katarzyna Litwińczuk
Korekta Katarzyna Szol
Skład Tomasz Erbel
Wydawca Czerwone i Czarne Sp. z o.o. S.K.A. Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91
Krzysztofowi Kozłowskiemu – przyjacielowi; nasze rozmowy wywarły
Czytałem w życiu wiele książek, w licznych spośród nich, autorzy próbowali zrozumieć świat. Nie znalazłem jednak odpowiedzi na pytanie, dlaczego świat był zawsze gorszy, niż filozofowie marzyli i sensownie argumentowali. Co się takiego działo, że z dobrych intencji wynikały fatalne konsekwencje? Z faktów zaś wynika jeden – może banalny – wniosek: człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. I tyle.
Opowiem tu kilkanaście historii, które o tym świadczą i z których niestety nie wynika żaden pozytywny wniosek. Morał tych opowieści, powiedzmy z góry, brzmi następująco: nie ma, nie było i nie będzie logiki w ludzkich działaniach. Czasem coś się uda, częściej – nie. Kiedy przypatrywałem się wielkim wydarzeniom ostatnich trzystu pięćdziesięciu lat, moje zdumienie nie miało granic i tym zdumieniem chcę się z Państwem podzielić. Zamierzam także opisać niektóre wybryki ludzkiej duchowości i obyczajowości oraz polityki, dochodząc na zakończenie do wybryku, jakim jest istniejący obecnie system demokratyczny.
Ludzie Zachodu po epoce oświecenia – i terroru, od którego dla rozrywki zaczniemy wbrew chronologii – nadmiernie ufają sile rozumu. Nadmiernie też – w tym przypadku od zarania dziejów – ufają nagiej sile fizycznej. Ponadto czasem się łudzą, że oddziałuje potęga przekonań moralnych. Zaś filozofowie, historycy i inni autorzy interpretacji minionych wydarzeń sądzą, że rozumieją ich przyczyny i skutki. Wszystko to jest bardzo wątpliwe, bo największą potęgą w ludzkim świecie jest nie tyle głupota, ile irracjonalizm lub brak racjonalnych wyjaśnień. Wyrok zapadł bardzo dawno temu – i tylko nam się zdaje, że rozumiemy świat i nad nim panujemy, a naprawdę to możemy jedynie marzyć o korzystnym lub szczęśliwym zbiegu okoliczności.
Taka wizja przeszłości i teraźniejszości wcale nie jest smutna i nie przekreśla sensu racjonalnego myślenia i racjonalnego działania, a jedynie stanowi ostrzeżenie przed pychą rozumu, pychą dobrych intencji oraz pychą siły.
Opowieści te powstały dzięki lekturze bardzo wielu książek i artykułów. Chwała ich autorom. Ale najwięcej zawdzięczam mądrej radzie trzech wielkich Anglosasów: Harolda Nicolsona, Winstona Churchilla i Henry’ego Kissingera. Czapki z głów.
Bastylia została zdobyta 14 lipca, a 23 lipca zamordowano na prowincji pana de Montesson i jego zięcia, głowy ich zostały nadziane na ostrza pik. Tłum je obnosił i zbliżał do siebie, wołając: „Pocałuj tatusia!”. Potem inna grupa brała pikę z głową teścia, inna z zięcia, rozchodziły się i po kilkunastu minutach schodziły i znowu: „Pocałuj tatusia!”. Zabawy było co niemiara. Opowiem jeszcze o losach zdobywców Bastylii, a także o tym, co się przydarzyło kamieniom i łańcuchom, które wówczas złupiono, demolując budynek Bastylii niemal całkowicie. Teraz jednak chwilę o ludzkim zdziczeniu przed rewolucją francuską.
Otóż ludzie mordowali się od zawsze i od zawsze dokonywali mordów masowych – i to zarówno celowych, czyli politycznych, jak i takich, nad którymi w gruncie rzeczy nikt nie panował. Nawet pierwszy, nieco dokładniej opisany, z takich mordów miał niekontrolowany charakter. W 427 roku p.n.e. w trakcie wojny peloponeskiej doszło do gwałtownych starć na Korkirze (dzisiaj Korfu), rzekomo spowodowanych względami politycznymi i walką o utrzymanie demokracji. Jednak w istocie był to bunt ludu przeciwko oligarchom, bunt niesłychanie gwałtowny, prowadzący do masowych morderstw. Zabijano przeciwników demokracji, wrogów rodziny, wierzycieli i wreszcie znajomych, z którymi prowadzono nieistotne spory. Wielu spośród zamożniejszych obywateli Korkiry popełniło w świątyniach samobójstwo lub zabijało się wzajemnie, żeby tylko uniknąć tortur zadawanych przez rozwścieczoną tłuszczę. Wprawdzie niektórzy historycy twierdzą, że takie brutalne wydarzenia nie były w starożytności wyjątkiem – i pewnie mają rację – ale terror na Korkirze pozostał w pamięci jako pierwszy przykład zachowania tak powszechnego i całkowicie spontanicznego.
Potem ludzie się zabijali na masową skalę z najrozmaitszych powodów, często religijnych. Pamiętam, że lektura „Ogniem i mieczem” Sienkiewicza cieszyła mnie, dopóki nie zdałem sobie sprawy, na czym musiała polegać praktyczna strona wbijania na pal, które Sienkiewicz opisuje z dziwnym nieco upodobaniem. Pamiętam też, jak zaraz po odzyskaniu niepodległości pojechaliśmy do Bratysławy na jedno z licznych wówczas spotkań politycznych i w wolnym czasie poszliśmy z żoną zwiedzać stare miasto. Trafiliśmy na Muzeum Średniowiecznej Sprawiedliwości, które istniało przez wszystkie lata komunizmu. W tym rozkosznym renesansowym budynku znajdowały się wszystkie narzędzia tortur, jakie w przeszłości stosowano. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak wyglądało koło do łamania czy też jak ćwiartowano ludzi – potrzeba było trzech rzeźników z tasakami, żeby podzielić człowieka na cztery mniej więcej równe części. Na rycinach zaś widnieli nie tylko ofiary i kaci, lecz także oglądające to wszystko rozanielone dzieci i ich mamusie zachwycone rzadką okazją do rozrywki.
Przyjemność mordowania, przyjemność mordowania w wyrafinowany sposób, na przykład rozrywanie końmi, co nie było wcale takie proste, jest stara jak świat. I tylko oczywiste, a zarazem zawsze mętne, analizy psychologów próbują nam wyjaśnić, dlaczego ludzie znajdowali w oglądaniu takich rzeczy przyjemność. My już jej nie znajdujemy (a co najmniej sądzimy, że jej znajdować nie powinniśmy). Można naturalnie spekulować na temat czarnej strony ludzkiej natury, ale niewiele z tego wynika, gdyż nie zawsze była czarna, a ponadto przychodziły czasy oświecenia, kiedy to takie zachowania – zarówno mordujących, jak i przypatrujących się mordom – były nie do przyjęcia. I my – to znaczy ludzie Zachodu – żyjemy w takim okresie. Jednak jesteśmy dziedzicami rewolucji francuskiej, która zmieniła niemal wszystko w naszym świecie, a w szczególności spowodowała, że – przez stosunkowo krótki okres – terror był legalny. Można więc powiedzieć, że jesteśmy dziedzicami pierwszego w historii terroru nowoczesnego. Jak ta odmiana terroru stała się możliwa w najbardziej cywilizowanych czasach (oświecenie!) i w najbardziej cywilizowanym społeczeństwie? Nie wiemy, potrafimy tylko opowiedzieć, jak było, a wnioski może same się nasuną.
Zdobycie Bastylii zakończone zamordowaniem jej dowódcy przez zgrabnego czeladnika z rzeźni, dzięki czemu głowę można było nadziać, oczywiście na pikę, zrobiło wrażenie w całej Francji. W Bastylii było wprawdzie zaledwie siedmiu więźniów, w tym czterech szaleńców oraz rozpustnik, uczeń markiza de Sade’a, ale natychmiast pojawiły się pogłoski, że na Francję idzie armia trzydziestu tysięcy Hiszpanów, że arystokracja knuje spiski, a nawet umiarkowany i rozumny Barnave skomentował w Zgromadzeniu Narodowym następne morderstwa słowami: „Czyż krew ta była tak czysta?”. Odtąd słowa będą znaczyły bardzo dużo, czasem więcej niż czyny, gdyż bez słów czyny byłyby tylko formą ujawnienia owej ciemnej strony ludzkiej natury, a dzięki słowom stają się czynami rewolucyjnymi, czynami, które mają zmieniać świat.
Według, od razu sporządzonej, oficjalnej listy tych, którzy zdobyli Bastylię (954 osoby), przydzielano potem dyplomy, herby oraz dożywotnie pensje. Jeszcze w 1852 roku żyło stu zdobywców i wszyscy dostawali dożywotnie renty, mimo kilku zmian ustroju i władzy we Francji. Na zdobycie Bastylii, jako nadzwyczaj odważny i przełomowy krok, nabrać się dał nawet arcybiskup Paryża, który 15 lipca zarządził odśpiewanie w paryskich kościołach Te Deum. Ludwik XVI, leniwy na ciele i umyśle, a zarazem niesłychanie poczciwy, nie zareagował, przekonany, że to tylko drobne zdarzenie bez szczególnych konsekwencji. Istotnie samo zdarzenie było drobne, ale jego konsekwencje – kolosalne.
Przy okazji jednak powstał, jak zwykle przy takich okazjach, cały przemysł pamiątkarski. Przecież jeszcze niedawno przedmiotem starań było zdobycie kawałka berlińskiego muru, nic więc dziwnego, że i wówczas interes rozkwitł na wielką skalę. Niejaki Pommey rozkręca pracownię pamiątek. Z kamieni pochodzących – jak opowiada – z murów Bastylii wyrabia miniaturki więzienia, które kosztują aż czterdzieści osiem liwrów. Mirabeau po ruinach budynku oprowadza damy, które wydają okrzyki „Wolność!”, zaś paryżanie zajmują się zbieraniem kamieni z Bastylii, które sprzedaje się na wagę i są droższe (w tym okresie powszechnej biedy) od mięsa. Murarz Palloy organizuje świetnie prosperującą pracownię, z której pod strażą Gwardii Narodowej wysyłane są do poszczególnych departamentów miniaturki, bombonierki i inne przedmioty, nawiązujące do Bastylii, zaś z łańcuchów skradzionych z więzienia wyrabia medale, które są wręczane zasłużonym dla rewolucji. Odbywają się przedstawienia teatralne dzięki błyskawicznie napisanym komediom, a nawet prezentowana jest na paryskiej scenie pantomima dokładnie oddająca przebieg wydarzeń. Nikt się nie martwi, nikt nie wierzy, by ta wspaniała zabawa w wolność miała się za chwilę skończyć.
Równocześnie w całej Francji następuje upadek władzy. Coraz trudniej jest cokolwiek skontrolować, a złodzieje, maruderzy i po prostu bandy polujące na wszystko grasują po Francji, a zwłaszcza wokół Paryża, do którego wciąż jeszcze zmierzają dostawy najrozmaitszych artykułów, co się niebawem skończy i trzeba będzie z miasta wędrować na wieś, by tam zagrabić kawałek świni. Znamy ryciny przedstawiające łotrów przebranych w arystokratyczne stroje, w których paradują po przedmieściach Paryża lub po okolicznych miejscowościach, dumni i wolni.
Zdajmy sobie sprawę z sytuacji: w Paryżu publikowane są niezliczone pisma i pisemka, które docierają na prowincję albo z opóźnieniem, albo wcale. W pismach tych króluje zresztą plotka, która jest podstawową metodą przekazywania wszelkich informacji. Plotka oczywiście błyskawicznie się rozpowszechnia i równie błyskawicznie przekazywana przez wiele ust (najczęściej przekupek) przestaje mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Indolencja czy niedocenianie znaczenia plotki przez Ludwika XVI i jego otoczenie powoduje, że nie ma żadnej na nią reakcji, a także członkowie Zgromadzenia Narodowego dysponują niezbyt wieloma solidnymi informacjami. W tej atmosferze dochodzi do licznych zupełnie nieskoordynowanych samosądów i aktów gwałtu, ot tak, dla rozrywki, czy raczej dla uczczenia wolności. Nie można jeszcze mówić o terrorze zorganizowanym, ale niewątpliwie mamy do czynienia z terrorem niezorganizowanym, który wprawdzie nie pochłania aż tylu ofiar, jak kolejne fale terroru, aż po wielki terror, ale ponieważ opiera się na zasadzie chybił trafił, wzbudza powszechny strach i powszechny entuzjazm. Zupełnie nie wiadomo, dlaczego zabijani są na prowincji ludzie, którzy niczego złego nikomu nie uczynili, a lokalne władze ze strachu, z oportunizmu lub motywowane uczuciami rewolucyjnymi nie reagują.
Nie jest to w istocie jeszcze terror nowoczesny, a tylko anarchia i typowe dla anarchii zjawiska, polegające przede wszystkim na ujawnieniu się ludzi, którzy w normalnych czasach przebywają w ukryciu, czasem w karczmach, często w więzieniach, a jeszcze częściej pętają się po świecie bez jasnego celu i bez środków finansowych. Niech za przykład posłuży nam historia życia i kariera Jeana-Paula Marata.
Biografia Marata, przedstawionego na sławnym obrazie Jacques’a-Louisa Davida, w wannie z turbanem na głowie – zaraz opowiem, skąd się wziął ten turban – dostarcza charakterystycznego przykładu życia rewolucjonisty wywodzącego się znikąd, o niejasnych poglądach, ale cechującego się w pewnych momentach niepojętą zawziętością. Nie pochodził ani z ludu, ani ze szlachty, nie był ani rzemieślnikiem, ani człowiekiem ulicy, był trochę intelektualistą, trochę uczonym, trochę oszustem i trochę szpiegiem, trochę uwodzicielem i trochę nędzarzem.
Urodził się w Szwajcarii, jego ojciec był kapucynem, który zrzucił habit. Marat miał liczne rodzeństwo, w tym brata Davida, którego zawiłe drogi doprowadziły do profesury w liceum w Carskim Siole, a potem nawet do uszlachcenia w Rosji i małżeństwa z ciotką żony Puszkina. Sam Marat, ponieważ rodzinne nazwisko początkowo brzmiało Mara, doszukiwał się prawdopodobnych arystokratycznych hiszpańskich korzeni, interweniował nawet na hiszpańskim dworze, jednak bez skutku, miał tylko na koncie uwiedzenie kolejnej szlachcianki i nieudaną próbę założenia hiszpańskiej akademii nauk. Potem ten fragment życiorysu skrupulatnie skrywał. Szesnastoletni Marat opuścił Szwajcarię na zawsze i przez kilka lat udawał w Paryżu lekarza i weterynarza, chociaż dopiero w Anglii podobno uzyskał prawdziwe uprawnienia. Miał duże zdolności, zwłaszcza do nauk ścisłych, dzięki czemu udało mu się skonstruować urządzenie służące do mikroskopowego badania chorych, które z aprobatą oglądał sam Benjamin Franklin, kiedy odwiedził Paryż. Nie wiemy jednak, czy naprawdę było pożyteczne, bo Francuska Akademia Nauk skrytykowała badania Marata i nie przyjęła go do swego grona.
W czasie kilku długich pobytów w Anglii Marat znalazł wpływowych przyjaciół i dzięki ich pomocy mógł przeżyć, a dodatkowe dochody uzyskiwał z leczenia. Potem dwukrotnie w pierwszym okresie rewolucji wyjeżdżał do Anglii, nie bardzo wiadomo po co, próbował rozmawiać z premierem Pittem, ale nie wiemy, o czym. Podejrzewano go, że brał angielskie pieniądze, ale tych bardzo prawdopodobnych podejrzeń nie udało się i raczej już się nie uda potwierdzić.
W Anglii dużo pisał po francusku oraz po angielsku, i to zarówno dzieła filozoficzne, jak i romanse. Jedna z tych książek nosiła tytuł LesAventures du jeune comte Potowsky (1772), ale nigdy nie została opublikowana, a rękopis zaginął, więc nie wiemy, o jakiego Potockiego mogło chodzić. Polemizował z encyklopedystami, a nawet Wolter o nim, wprawdzie niezbyt życzliwie, ale raz napomknął. Od 1782 roku stale chorował, mimo to został na krótko lekarzem hrabiego d’Artois, a potem leczył – ściętą w trakcie rewolucji, ale już po jego śmierci – Claire de Choiseul, markizę de l’Aubépine de Châteauneuf, która go utrzymywała przez dwa lata, miał z nią romans oraz dziecko, którego losy są nieznane.
Na początku rewolucji Marat był nikim, jednak już 12 września 1789 roku opublikował pierwszy numer dziennika Publiciste parisien, journal politique, libre et impartial, potem sławnego jako L’Ami du peuple (zapewne początkowo za tą publikacją stały angielskie pieniądze, gdyż Anglicy naiwnie wówczas sądzili, że rewolucja osłabi Francję, a im w najmniejszym stopniu nie zagrozi). Dziennik zyskał ogromne powodzenie, przez trzy lata ukazało się około tysiąca wydań, każdy numer miał od ośmiu do szesnastu stron, a w najlepszym momencie L’Ami du peuple rozchodził się w nakładzie sięgającym niebywałej na tamte czasy liczby sześciuset tysięcy egzemplarzy. Wszystkie strony zapełniał Marat.
Wreszcie w 1792 roku, 1 września Marat uzyskał pierwszą funkcję i został członkiem komitetu bezpieczeństwa Paryża. Więzienia były zapełnione rojalistami, tymi, którzy rzeczywiście bronili Ludwika XVI, i tymi, których podejrzewano o rojalistyczne sympatie. W toczących się już od lipca procesach skazano trzy osoby. Marat wzywał do przyspieszenia „rewolucyjnej sprawiedliwości”, tłumy zaatakowały więzienia i wymordowały co najmniej tysiąc pięćset osób. Zrobiło to wielkie wrażenie na wszystkich, chociaż na jednych pozytywne, na innych negatywne. Nie wiadomo, czy dzięki temu Marat natychmiast otrzymał kolejną poważniejszą funkcję – został we wrześniu 1792 roku wybrany do Konwencji Narodowej. Wkrótce oskarżył jej członków o zdradę, został z ich rozkazu aresztowany, ale natychmiast wygrał proces i wrócił do domu, z którego już nie wychodził – musiał przebywać stale w miedzianej wannie, gdyż chorował na liszaje, herpes, świerzb i łojotok, a nieustanne bóle głowy powodowały, że musiał nosić nasycony octem turban. I właśnie wtedy, jego dziennik już się nie ukazywał, napisał sławne słowa: „Musimy ich zamordować, bo w przeciwnym razie oni zamordują nas”.
11 lipca do drzwi Marata zapukała po raz trzeci odprawiona poprzednio Charlotte de Corday, prawnuczka Pierre’a Corneille’a, panna nowoczesna, dwudziestopięcioletnia i energiczna. Oznajmiła, że ma dla Marata dane o strasznym spisku. Przyjął ją – oczywiście w wannie – nie wiemy, o czym rozmawiali, ale po kilkunastu minutach rozległ się jego krzyk. Corday zasztyletowała Marata. W tym celu przyjechała do Paryża, świadoma nieuniknionej śmierci i dobrze wyszkolona w zakresie anatomii, skoro zabiła go jednym ciosem. Po sześciu dniach i po procesie została zgilotynowana. Kobiety otaczające gilotynę wołały, że śmierć to zbyt łagodna kara, że należało ją pociąć na kawałki i zjeść.
Pogrzeb Marata odbył się z wielką pompą. Jego przyjaciel i rewolucjonista, który popierał każdą kolejną władzę i malował każdego, kto był znany, malarz Jacques-Louis David, stworzył wielką inscenizację pogrzebu. Ponieważ był lipiec, trzeba było się spieszyć, ale i tak zapach trupi po kilku dniach był tak okropny, że na trasie lano olejki wonne całymi konewkami. Marat został pochowany na Panteonie, a zaraz po upadku Robespierre’a – jaki piszą Francuzi – zdepanteonizowany i nie wiemy, co się stało z jego szczątkami.
Potęga słowa, jego moc sprawcza – oto jak oddziaływał Marat. Nikogo nie zabił, nie był świadkiem masowych egzekucji, ale umiał jak nikt inny operować emocjami mas. Mistrz słowa, zły mistrz słowa, a naprawdę mistrz tego, jak słowo uczynić źródłem terroru. Bo chociaż ciągle jeszcze nie nadszedł wielki terror, prawnie regulowany przez Komitet Ocalenia Publicznego, to do zabijania wystarczyło tylko słowo, słowo podejrzenia. Jak to się stało, że ludziom zabijanie przychodziło tak łatwo?
W ciężkich czasach, zwłaszcza w okresie wojny domowej lub silnego wewnętrznego napięcia politycznego, ludzie obawiający się o swój los często chowali się gdzieś na wsi, w górach, z dala od widoku publicznego. Nawet oportunista Carl Schmitt, kiedy w 1936 roku naziści zorientowali się, że pisał przed 1933 rokiem antyhitlerowskie teksty, schował się w domku w Schwarzwaldzie, z którego nie wyniósł się już do końca życia, bo z kolei po wojnie był, słusznie, oskarżany o kolaborację. Sam znałem ludzi, którzy w czasach stalinowskich, w 1968 czy 1970 roku, zmykali na głęboką prowincję, milkli i tak udało im się przetrwać, a potem wrócić do życia publicznego. Jednak w czasach terroru masowego nie jest to możliwe, czego dowodzi poniższa opowieść.
Frédéric-Henry Richard de Ruffey pochodził z lokalnej szlachty i przed rewolucją był bardzo zamożnym wysokim urzędnikiem w Dijon. W trakcie rewolucji stanął po stronie Mirabeau, ale nie wyjechał do Paryża, tylko pozostał w Dijon, gdzie pełnił do 1792 roku rozmaite funkcje w nowych instytucjach. W 1792 – a rozumiał doskonale, co się dzieje – wyjechał do wiejskiego domu (raczej pałacyku) położonego o dwadzieścia pięć kilometrów od Dijon. Tam nie dotarła do niego na czas wiadomość, że każdy obywatel musi potwierdzić zameldowanie – chodziło to, żeby ustalić, kto udał się na emigrację – i zgłosił się do lokalnych władz trzy dni po terminie. Ale w międzyczasie, skoro się nie stawił na czas, został uznany za emigranta. Wyjaśniał, że się tylko przeniósł tuż obok, że nigdzie nie wyjeżdżał i że się spóźnił tylko kilka dni. Jednak został 5 grudnia 1793 roku aresztowany i postawiony przed Trybunałem Rewolucyjnym jako emigrant, który wrócił do kraju, a wobec tego „albo jest szpiegiem, albo wrogiem ludu”. Trybunał dostrzegł absurd tej sytuacji i nie bardzo wiedział, co począć, ale pech chciał, że właśnie wtedy do Dijon przyjechał André Bernard – specjalny wysłannik Komitetu Ocalenia Publicznego z Paryża.
Zadanie Bernarda, który jeździł po prowincji, polegało na przyspieszaniu wyroków i egzekucji w rozmaitych prowincjonalnych miejscowościach. Był tak skuteczny, że kiedy wprowadzono święta rewolucyjne, zmienił nazwisko na Pioche-fer Bernard (czyli Bernard żelazna motyka lub kilof), z okazji święta Pioche. Po rewolucji wrócił do zawodu adwokata, a potem wykonywał najróżniejsze prace, między innymi wydawał pismo na tematy kulturalne w Brukseli, ruszył do Ameryki, ale jego statek się rozbił i wylądował na Maderze, gdzie umarł w 1818 roku. Dobrze poinformowany ksiądz nie zgodził się na pogrzeb na cmentarzu, więc ciało wrzucono do morza.
Bernard zajął się szybko sprawą biednego Frédérica-Henry’ego Richarda i Trybunał Rewolucyjny już się nie wahał. 10 kwietnia 1794 roku de Ruffey został jako emigrant skazany na śmierć i zgilotynowany.
Kogo zabijano w okresie terroru? Według znanego sformułowania: „wrogów rewolucji i podejrzanych”. Czyli praktycznie mógł to być każdy. Okres terroru, a zwłaszcza terroru w znacznej mierze chaotycznego i często wybierającego przypadkowe ofiary, różnił się zasadniczo od terroru w pierwszych latach rewolucji bolszewickiej i Rosji Sowieckiej. Jeżeli porównania mają tu sens – a w moim przekonaniu znacznie bardziej ograniczony, niż proponowało to wielu historyków oraz historyków idei – to raczej zestawiałbym intencje Robespierre’a i Lenina, a nie sam terror. Robespierre był bowiem zwolennikiem ograniczonego stosowania terroru, który – w jego przekonaniu – miał tylko służyć umocnieniu nowego państwa i stanowił zaledwie jeden ze sposobów na to, obok wprowadzenia nowej religii i świąt, nowej administracji i nowego szkolnictwa. Jednak Robespierre mieszkał w Paryżu i kiedy wychodził ze skromnego mieszkania, to tylko do Konwencji i do klubu jakobinów, zaś jego koledzy, a potem podwładni z Komitetu Ocalenia Publicznego i Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, szaleli po całej Francji.
Gilotynowano więc, rozstrzeliwano albo mordowano na bardziej jeszcze okrutne sposoby wszystkich. Oczywiście arystokratów i rojalistów (rzeczywistych lub domniemanych), ale – jak widzieliśmy – także „emigrantów”, księży, którzy nie przeszli na religię rewolucyjną, a potem tych, którzy przeszli, bo kto ich tam wiedział, co naprawdę myślą. Mordowano także z powodów bardzo prozaicznych: ludzi zamożnych, kupców, sklepikarzy w związku z narastającym głodem, a potem w całej Francji chłopów.
Straszne sceny działy się w Wandei, gdzie ludność lokalna zbuntowała się przeciwko rewolucji z powodów zarówno ekonomicznych, jak i religijnych. Zbuntowanych, głównie wieśniaków, mordowano bez sądu, a ich żony gwałcono i mordowano, dzieci żywcem wrzucano do pieców chlebowych. Tak zginęło w rejonie Wandei około trzydziestu tysięcy osób. Chłopi nie tylko w Wandei, ale w całej Francji, po raz kolejny i nie ostatni w historii nowożytnej Europy, musieli chować świnie, wkładać boczek pod pierzynę, a jajka ukrywać w słomie. Powody były te same co zawsze: dostawy obowiązkowe w związku z rozpaczliwą sytuacją aprowizacyjną oraz zwyczajna grabież wojskowa lub sąsiedzka.
Mordowano także „spekulantów”, chociaż spekulacja rozpoczęła się od góry i znowu mamy do czynienia z doskonale znanym mechanizmem. Najpierw wydano papiery wartościowe bez dostatecznego pokrycia i zachęcano bankierów do udzielania pożyczek bez ograniczeń, a potem ich mordowano za to, że zniszczyli podstawy finansów państwa. I tak mordowanie stało się codziennością, a niemordowanie – wyjątkiem i przestępstwem. Za wszystkim stały jednak słowa. W tym przypadku najlepiej opisał sytuację – zanim został zamordowany – Danton, który zresztą był marnym, rozpustnym i podłym człowiekiem, nie bardzo wiadomo dlaczego wyniesionym potem do rangi legendy. Otóż Danton powiedział w Konwencji na kilka tygodni przed śmiercią: „Bądźmy okrutni, aby lud nie musiał być okrutny”. Ze słów tych przebija ckliwa troska o lud, ale i usprawiedliwienie przedstawicieli ludu.
I wreszcie mordowano z powodu kłamstw, ale to kłamstw tak oczywistych, że wydawały się nie do przyjęcia, jednak w atmosferze rewolucyjnej plotki, strachu oraz braku dostatecznych informacji dobre kłamstwo wypowiedziane przez wybitnego przywódcę stanowiło wyrok. Oto Saint-Just w Konwencji 26 lutego 1794 roku, czyli niecałe pół roku przed tym, jak sam został zgilotynowany: „W roku 1788 Ludwik XVI kazał wymordować w Paryżu, na ulicy Mêlée i na Pont-Neuf 8000 osób bez względu na płeć i wiek ofiar. Dwór królewski powtórzył te morderstwa na Polu Marsowym; dwór kazał wieszać w więzieniach; topielcy, który wyławiano z Sekwany, byli ofiarami dworu; uwięziono 4000 ludzi, wieszano rocznie 15 000 przemytników, łamano kołem 3000 osób, w Paryżu było wówczas więcej więźniów niż obecnie”. Wszystko to były kompletne bzdury, ale Saint-Just po pierwsze już czuł, że ludzie mają dość mordowania, chciał więc usprawiedliwić masakry z 10 września i późniejsze działania Komitetu Ocalenia Publicznego, a wreszcie uznał za stosowne wykazanie, że mordowano zawsze, czyli mordowanie masowe, brutalne i bez powodu to zachowanie należące do porządku rzeczy.
Nie wszyscy mordowali, a wśród rewolucjonistów, zwłaszcza w pierwszym okresie, jaki bywa określany mianem rewolucji politycznej, niektórzy mieli rozumne zamysły. Należał do nich Honoré Gabriel Riqueti, hrabia de Mirabeau, człowiek niezwykły w każdym sensie tego słowa: błyskotliwie inteligentny, oszpecony przez ospę, znakomity uwodziciel i rozpustnik, dobry pisarz, wybitny polityk, przekupny i niezłomny. Mirabeau pragnął ograniczyć rewolucję do stworzenia ustroju monarchii konstytucyjnej. Jak wielu przywódców rewolucji w pierwszym okresie, był zagorzałym zwolennikiem Monteskiusza. Oczywiście, nie udało mu się wprowadzić na stałe monarchii konstytucyjnej, chociaż był na dobrej drodze, Ludwik XVI bowiem, który go cenił, nie chciał słuchać jego rad. Mirabeau miał szczęście, bo po prostu umarł w 1791 roku. Mniej szczęścia miał znakomity prawnik o poglądach podobnych do Mirabeau – Antoine Barnave, który pochodził z protestanckiej rodziny, więc nie mógł się uczyć w publicznej szkole we Francji, jednak ojciec, wybitny adwokat, i matka pochodząca z zamożnego mieszczaństwa zapewnili mu znakomite wykształcenie. W czasie pogrzebu Mirabeau wygłosił mowę, w której nazwał zmarłego „Williamem Szekspirem oratorów”. Był zwolennikiem umiarkowanych i konstytucyjnych reform i tylko cudem oraz na skutek powszechnego szacunku, jakim się cieszył, doczekał 1793 roku, kiedy to został zgilotynowany. Kiedy wstępował po stopniach prowadzących na gilotynę, założył stronę w książce, którą czytał po drodze.
Jednak od 1792 roku, czyli dokładnie od masakr wrześniowych, nikt już w pełni nie panował nad rozwojem sytuacji. Paradoksalnie, powstanie Komitetu Ocalenia Publicznego i oddanie całej władzy w jego ręce miało doprowadzić do ustabilizowania czy też normalizacji sytuacji. Doprowadziło jednak do wielkiego terroru, którego nie pragnęli ani Robespierre, ani Saint-Just, ani Couthon, czyli trzej przywódcy Komitetu Ocalenia Publicznego. Nie chcieli wielkiego terroru, chcieli tylko takiego, jaki zapewniłby bezpieczne utrzymanie władzy i prowadzenie zwycięskich już wówczas wojen. Znakomicie to oddają znowu słowa, słowa Robespierre’a: „Zniszczcie przy pomocy terroru wrogów wolności, a będziecie mieli rację jako twórcy republiki. Rządy rewolucji to despotyzm wolności skierowany przeciwko tyranii”. Robespierre wygłaszał te słowa z całkowitym przekonaniem, ale historycy i filozofowie do dzisiaj spierają się o ich sens, który – moim zdaniem – na poziomie logicznym po prostu nie istnieje, natomiast wypowiedź ta ma niesłychanie silną wymowę emocjonalną. Mordowanie staje się w tym momencie walką o wolność i ofiarą złożoną na ołtarzu wolności. Jak przyjemnie!
W tej mierze szczególnie się odznaczył Jean-Baptiste Carrier. Przed wybuchem rewolucji był prawnikiem (jak bardzo wielu z jej nawet najbardziej okrutnych aktorów, na co zwracał uwagę Edmund Burke i co przypominał Alexis de Tocqueville), w 1792 roku został deputowanym do Konwencji, a we wrześniu 1793 roku wydelegowano go do Nantes, aby ostatecznie rozprawił się z buntem Wandejczyków i ukarał winnych, co uczynił.
W Nantes i w okolicy pozostał do lutego 1794 roku, a represje i terror przezeń spowodowane nie miały sobie równych. Natychmiast po przyjeździe powołał brygadę policji politycznej oraz grupę bandytów i morderców, składającą się głównie z ludzi, którzy byli niegdyś niewolnikami na San Domingo, a nazwaną „kompanią Marata”. Carrier był być może człowiekiem niezrównoważonym, a na pewno alkoholikiem, jednak nic nie tłumaczy jego zapału, który oburzył nawet Robespierre’a. Carrier zresztą udawał człowieka bliskiego Komitetowi Ocalenia Publicznego, jednak próbował oskarżyć jego członków o „umiarkowanie”, potem uczestniczył w obaleniu Robespierre’a, jednak jego protektor, niezwykle – jak wiemy – sprytny i bezwzględny Fouché, obawiał się takiego kolegi i sprowokował jego zgilotynowanie już kilka miesięcy po śmierci Robespierre’a. Carrier próbował się bronić, ale czynił to nieumiejętnie. W pamięci historyków i Francuzów zapisał się jako archetyp potwora, chociaż był tylko pomocnikiem pomocnika potworów prawdziwych.
Nantes było w czasie jego pobytu miejscem najbardziej krwawych i – jeżeli wolno tak powiedzieć – spektakularnych morderstw. Jakby gilotyna i rozstrzelanie nie wystarczyły, pomocnicy Carriera wpadli na nowy pomysł: topienie. Grupa pijanych morderców zajmowała kolejne więzienia, na ogół zorganizowane doraźnie, bo w starych nie było już miejsca, a potem nawet zabierała ludzi z ulicy, przewoziła na barki na Loarze, rozbierała do naga i najczęściej wiązała kobiety z mężczyznami plecami do siebie. Przy okazji słychać było straszne krzyki wiązanych, bo oprawcy pomagali sobie bronią białą i bez opamiętania kaleczyli więźniów, a następnie z trudem mocowali do ich stóp kamienie i zrzucali do rzeki. Wszystkie kosztowności skrzętnie zbierali i następnego dnia sprzedawali publicznie na rynku w Nantes, chętnych nie brakowało. Tych, którzy nie utopili się od razu, dobijali strzałami z karabinów, ale trupy wypływały na powierzchnię, Loara była czerwona od krwi, a nad miastem unosił się straszliwy odór. Carrier określił Loarę mianem „rzeki republikańskiej”.
Tego wszystkiego było jednak za wiele i Carriera odwołano do Paryża, a wkrótce po zgilotynowaniu Robespierre’a, rozpoczęły się proces oprawców z Nantes oraz rehabilitacja skazanych. Spośród kilkunastu tysięcy ludzi, do których zabicia doprowadził Carrier, około czterech tysięcy zostało utopionych. Była to i jest najbardziej pamiętana zbrodnia terroru.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.