Kobieta, która kochała owady - Ahava Selja - ebook

Kobieta, która kochała owady ebook

Ahava Selja

4,2

Opis

iękna, tajemnicza i pełna pasji literacka podróż od czasów procesów czarownic do współczesnego Berlina. Maria, urodzona w epoce procesów czarownic, od dzieciństwa fascynowała się owadami. Zaczyna rysować ich metamorficzne cykle życia, podobnie jak jej historyczny pierwowzór, niemiecka przyrodniczka Maria Sibylla Merian (1647–1717). W miarę upływu czasu świat się zmienia, a religia znajduje konkurenta w nauce. I tak jak owady przechodzą transformację, tak z czasem zmienia się też Maria. Lecz stary świat nie poddaje się bez walki, a wokół płoną stosy…
Kobieta, która kochała owady to zachwycająca opowieść o relacji człowieka z naturą, ale przede wszystkim wciągająca historia kobiety podążającej pełną wyzwań drogą wytyczoną własnymi pasjami, mimo przeszkód, jakie stawiała jej epoka.

„Kobieta, która kochała owady jest jak japoński drzeworyt – łagodna, egzotyczna i powoli rozwijająca się. Enigmatyczna i bardzo, bardzo fascynująca”.
„Helsingin Sanomat”

Selja Ahava – fińska pisarka i scenarzystka, uhonorowana Europejską Nagrodą Literacką za „Rzeczy, które spadają z nieba”, książkę, która również w Polsce zachwyciła czytelników.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
3
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Selja Ahava

Kobieta, która kochała owady

Przekład z języka fińskiego: Justyna Polanowska

Original title:

© Nainen joka rakasti hyönteisiä

© Selja Ahava, 2015

Published originally in Finnish by Gummerus

Published by agreement with Helsinki Literary Agency and Book/Lab Literary Agency

© for the Polish translation and edition

by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o., 2022

This work has been published with the financial assistance

of FILI – Finnish Literature Exchange

Redakcja: Ewa Pawłowska

Korekta: Kamila Wrzesińska

Projekt okładki: Jenni Noponen

Obrazy na okładce: Shutterstock/Everett – Art Protasov

Adaptacja okładki i projekt graficzny: Sylwia Budzyńska

Łamanie: Wojciech Grzegorzyca

ISBN 978-83-67555-00-5

Grupa Wydawnicza Relacja

ul. Marszałkowska 4 lok. 5

00-590 Warszawa

www.mamania.pl

OVUM

Przyszłam na świat pewnej kwietniowej nocy. Byłam pierwszym dzieckiem mojej matki i dziewiątym ojca. Jak to bywa ze wszelkimi narodzinami w przyrodzie, także i moje były uwikłane w śmierć wielu innych. Pierwsza żona mojego ojca zmarła dwa lata wcześniej, śmierć brata, który urodził się po mnie, uczyniła ze mnie dla matki jedynaczkę, a tuż po moich piątych urodzinach odszedł także mój ojciec.

Nie pamiętam go zbyt dobrze. Nie rozumiałam też jego odejścia, bo jego śmierć nastąpiła z dala od domu i dotarła do nas jedynie w formie listownego zawiadomienia. Te nieliczne wspomnienia o ojcu, które uchowały się w mej pamięci, zostały przez nią powiększone i ubarwione, tak że błyszczą wyjątkowym światłem, i chyba nikt inny nie mógłby uznać ich za prawdę.

Najlepiej pamiętam ręce ojca. Miał duże knykcie, które wyrastały z grzbietu dłoni jak cztery pagórki, a jego dłonie były cudownie miękkie, jakby nigdy nie parały się żadną pracą. Jednak ojciec pracował, a mnie pozwalano przesiadywać na podłodze w drukarni, gdy ojciec z moim przyrodnim bratem oddawali się tam swoim zawodowym zajęciom. Rozwieszone do wyschnięcia pod dachem drukarni arkusze papieru powiewały nade mną jak wyjęte z prania prześcieradła, a były tak wielkie i oślepiająco białe, że moje zmysły zachowały wszystko dokładnie w pamięci.

Kiedy wspominam dłonie ojca, pamiętam tempo i temperament jego ruchów, wyobrażam sobie godność, z jaką chwytał wilgotny papier i kładł go na skórzanej podstawie prasy drukarskiej. Gdy później obserwowałam Caspara, mojego brata przyrodniego, przy tej samej pracy, wyobrażałam sobie na jego miejscu ojca i myślałam: być może dłoń ojca poruszała się nad arkuszem tak samo, z tą samą precyzją i pewnością. Gdy Caspar wcierał atrament w prasę, rozpoznawałam lepki dźwięk wydobywający się z nasączonych tuszem gąbek i wiedziałam, że musiałam wielokrotnie śledzić to wydarzenie i już jako dziecko mogłam doświadczyć, jak coś, co znika z zasięgu wzroku, gdy prasa naciska na papier, objawia się przed nami na nowo w chwili, gdy ojciec unosi w palcach zadrukowany tekstem i obrazami arkusz, dwie strony gotowej książki. I choć ta sama czynność powtarzała się setki razy w ciągu dnia, ukrywanie i narodziny, zatajona przed naszym wzrokiem przemiana, dla mnie zawsze był to cud.

Kiedyś, gdy siedziałam na podłodze w drukarni, a ojciec musiał się upewnić, że przez chwilę nie będę się ruszać ani przeszkadzać, przyniósł mi miskę ołowianych czcionek. Zanurzyłam w nich dłoń, a dźwięk, jaki wydawały, poruszając się w glinianym naczyniu, ich ciężar i blask, chłód i czerń, to wszystko razem wzmogło we mnie ekscytację. Gdy potem ojciec zabrał miskę i wytarł mi dłonie szmatką, zezłościłam się i zaczęłam płakać.

– Patrz, Mario! Patrz, tacie odpadł palec! – krzyknął wtedy i zaczął machać oderwanym z prawej dłoni kciukiem w zaciśniętej lewej pięści. – Przyczepimy go z powrotem?

I choć już wtedy rozumiałam, że palec tak naprawdę nie odpadł, a na ustach ojca na chwilę zagościł uśmiech, widok był jednak na tyle autentyczny, że napawał mnie lękiem, dlatego też ochoczo pokiwałam głową. Ojciec przyczepił kciuk na miejsce, dał mi podmuchać i tym sposobem kciuk znów znalazł się tam, gdzie powinien.

– Dziękuję. – Tata się uśmiechnął, pogładził mnie po policzku ledwo co odratowanym kciukiem i wrócił do swoich zajęć.

Zapominamy, gubimy, tracimy.

Straciłam ojca i możliwość poznania go oczami osoby dorosłej. Matka nigdy o nim nie wspominała i pewnie sądziła, że ja też o nim zapomniałam. Tak więc ojciec skurczył się do rozmiarów wiszącego w kącie salonu portretu. Po moim młodszym bracie nie został nawet obrazek, a matce zabrakło słów również dla niego. Minął ledwie rok i straciłam również tamten salon i drukarnię, bo matka poślubiła Jacoba, więc przeprowadziliśmy się do jego domu rodzinnego. Jednak także teraz, gdy już jako dorosła kobieta patrzę na przyciemnione szkło i w odbiciu widzę swoją twarz, przypominam sobie portret ojca.

I wspominam jego czarodziejski palec, gdy owadowi urwie się odnóże.

*

Mój ojczym Jacob był artystą malarzem, a jego dom był gwarny i pełen życia. W moim własnym domu po śmierci młodszego brata stałam się jedynaczką, bo przyrodnie rodzeństwo było już dorosłe, ale teraz w nowym domu nagle mieszkało nas czworo.

– Mario, to twoja nowa rodzina – powiedziała mama. – Możesz mówić do Jacoba ojcze. A to twoja siostra Sara i bracia Franciscus i Fredericus.

Oprócz nas, dzieci, w domu mieszkali dwaj uczniowie Jacoba, kucharka i jej pomocnica Hilda.

Położono mnie w jednym łóżku z Sarą w sypialni znajdującej się przy kuchni. Wnęka, w której stało nasze łóżko, mieściła się pod schodami, tuż nad naszymi głowami słyszałyśmy więc wszystkie kroki, jakie stawiali domownicy, a ja wkrótce nauczyłam się rozpoznawać każdego po jego chodzie.

Uczniowie ojczyma mieszkali w pokoju na poddaszu, który znajdował się nad atelier mieszczącym się na najwyższym piętrze. Każdego ranka budziłam się, gdy z hukiem otwierali klapę na poddasze, spuszczali drabinę na półpiętro i długimi susami pokonywali biegnące przez środek domu schody.

Na środkowym piętrze spała matka, ojczym i moi bracia przyrodni. Bracia z kolei mieli w zwyczaju przeskakiwać najniższe stopnie i lądować obunóż na półpiętrze. Kroki Sary rozpoznawałam po tym, że stukała palcami po poręczy, a gdy uczniów ojca nie było w zasięgu wzroku, zadzierała spódnicę i pokonywała po dwa stopnie naraz. Kroki pomocy kuchennej, Hildy, były nierówne, bo powłóczyła jedną nogą bardziej niż drugą i nosiła toporne obuwie.

Najuważniej nasłuchiwałam matki. Jej chód zwolnił, gdy jesień zmieniła się w zimę, a po świętach Bożego Narodzenia słychać było jej zasapany oddech. Leżąc w łóżku, często słuchałam, jak coraz cięższymi krokami wchodzi po schodach, wprawiając deski w skrzypienie. Z czasem wchodziła coraz wolniej, aż pewnego ranka została w swoim pokoju i już nie zeszła na dół. Dwa dni później rozpoczął się poród. Najpierw urodził się mój brat przyrodni, który już od pierwszego dnia na tym świecie był chorowity i zmarł kolejnej zimy. Po dwóch latach urodziła mi się siostra, ale i ona zdołała pożyć tylko chwilę.

W moich wspomnieniach z tych lat matka niemal nigdy nie schodziła na parter. Nie pamiętam jej na podwórku, nie pamiętam jej w kuchni. Dokładniej wrył mi się w pamięć ciężar jej kroków, jakby tylko pokonywała schody i dyszała, z roku na rok tylko wchodziła i schodziła, puchła i robiła się pusta, i przystawała czasem, by złapać oddech.

Któregoś razu zakradłam się do jej sypialni i bezgłośnie położyłam obok niej. Wtedy obróciła się w moją stronę i oplotła mnie ramieniem.

– Bóg poddaje twoją matkę próbie, Mario – powiedziała.

– Tak przypuszczałam.

Matka nie powiedziała nic więcej, więc po chwili sturlałam się z łóżka i wróciłam na parter.

Gdy miałam siedem lat, pewnego razu ojczym zauważył, jak rysuję. Zatrzymał się i patrzył tylko, nie mówiąc nic. Czekałam, aż się odezwie, ale przyniósł tylko więcej pergaminu i położył go przy mnie, a w prezencie urodzinowym dostałam własne pióro. Nigdy nie mówił mi, co powinnam rysować, choć on sam malował dla zarobku kompozycje kwiatowe, a jego uczniowie rysowali sklepienia kościołów i miejskie place. Pozwalał mi przesiadywać w swoim atelier i słuchać, gdy nauczał innych, a niekiedy także i mnie prowadził przez linie i cienie. Nie zganił mnie nawet wtedy, gdy bez pozwolenia zerwałam z ogrodu pani Stalberger tulipana, a matka, gdy się o tym dowiedziała, zaciągnęła mnie do atelier ojczyma, by ten wymierzył mi karę.

Gdy za matką zatrzasnęły się drzwi, ojczym trzymał w dłoni białego tulipana, którego oddała mu matka, i zerkał raz na mnie, raz na kwiat.

– Dlaczego ukradłaś ten kwiatek, Mario?

– Bo chciałam go narysować.

– I gdzie jest ten rysunek?

Podałam rysunek tulipana ojczymowi, a ten oglądał go przez chwilę.

– Przecież w naszym ogrodzie też rosną tulipany.

– Ale jego płatki są takie niezwykłe – wyszeptałam.

– Mów tak, żebym cię słyszał.

– Jego płatki są takie niezwykłe. Mają niezwykły kolor, bo biały zmienia się w różowy – wyjaśniłam.

– I to wszystko?

– Według mnie ma śmieszne liście – mówiłam dalej ze wzrokiem wbitym w podłogę. – Bo są takie wąskie i pozwijane.

Ojczym nie odpowiedział, obracał jedynie tulipana w palcach, przez co jego zwinięte liście zaczęły się kołysać. Potem podszedł do biurka i wziął nóż do papieru. Przyciął równo krawędzie mojego rysunku, umieścił go na kawałku grubszego papieru i przymocował do niego. Wyglądał zupełnie jak prawdziwy obraz i z godnym prawdziwego obrazu szacunkiem ojczym zwrócił mi rysunek.

– No. Teraz wrócisz do pani Stalberger, przeprosisz ją za swój wybryk, obiecasz, że to się już nie powtórzy, i w ramach zadośćuczynienia powiesz, że chcesz podarować jej ten całkiem przyzwoity rysuneczek. Zrozumiano?

– Zrozumiano – odpowiedziałam, dygnęłam, wzięłam obrazek z rąk ojczyma i pobiegłam do sąsiadki.

Tak też sprawa została zażegnana i nawet nie dostałam lania.

Później pomyślałam, że milczenie było najpiękniejszą rzeczą, jaką mój ojczym Jacob mi dał. W ciszy atelier, pustce kartki papieru byłam wolna i nauczyłam się słuchać własnego spojrzenia. Dlatego że byłam dziewczynką, a nie prawdziwym uczniem, nie wiązały mnie zewnętrzne wymogi ani życzenia klientów. Mogłam malować to, co chciałam, w sposób, jaki podszeptywało mi moje spojrzenie.

Dlatego nadal myślę – choć Biblia głosi, że na początku była pustka, w pustce pojawiło się słowo, a ze słów zrodził się świat – że moja cisza szepcze obrazy. I to mi wystarcza. Przynajmniej teraz mi to wystarcza. Gdy moje spojrzenie przemawia, nie potrzebuję nazw, nie potrzebuję łaciny ani innych języków.

Gildia zabroniła kobietom używać farb olejnych, ale ja maluję akwarelami.

Zanim mój ojciec nabył prasę drukarską, a więc na długo przed moimi narodzinami, rysował miasta i mapy. Był człowiekiem krajobrazów. Siłą wyobraźni wspinał się na wyżyny i rysował Frankfurt i Lubekę, Rzym, Bazyleę i Paryż tak przekonująco i szczegółowo, że nawet ten, kto nie widział miasta, mógł sobie wyobrazić, jak przechadza się jego ulicami. Czasem się zastanawiałam, czy ojciec w ogóle bywał w domu, skoro musiał podróżować, by narysować te wszystkie miasta. Później zauważyłam, że wielu mężczyzn tak żyło – wyruszali w drogę za pracą, a dom odwiedzali jak goście.

Za sprawą narysowanego przez ojca atlasu zrozumiałam, jak miasta rozrastają się w zakolach i skrzyżowaniach rzek, jak słońce ogrzewa południowe zbocze, jak drogi okalają miejski plac, a wieże kościołów wznoszą się ku niebu i Bogu. Zrozumiałam, że nieprzypadkowo miasto wyrastało tam, gdzie wyrastało, i że miasta też miały swój kształt i rytm, tak jak obraz czy muzyka. A gdy dorosłam i rozwinęłam swoje umiejętności w dziedzinie rysunku, zrozumiałam także, że każdy artysta powinien słuchać swojego spojrzenia i rysować w zgodzie ze swoją naturą.

Gdy motyl przysiada na liściu rośliny i rozkłada skrzydła w cieple słońca, jego symetria cieszy oko. Nigdy nie przestanę się dziwić, jak wiele kształtów i szczegółów narysował Stwórca i jak wiele piękna trwoni także na to, czego nawet nie zdążymy zauważyć. Twórcza praca jest tak obfita i ciężka, a świat tak pełen jeszcze dla nas nieznanego, że samo myślenie o tym napawa mnie pokorą.

Każdy artysta ma swoją skalę, rozmiar obrazu, w którym najchętniej pracuje. Jeden rozumie krajobraz, ponieważ sięga wzrokiem daleko, potrafi odczytywać rytm zboczy oraz zmiany cienia i światła. Drugi z kolei spogląda na człowieka i potrafi uchwycić go w chwili, w której objawia się całe jego życie. Jeden pokój, jedno okno, jedna codzienna chwila i nagle wyłania się zza nich cała opowieść, tak jak otwarte na oścież drzwi, z których rozciąga się widok na znajdujący za nimi pokój, w którym także jest okno, na ścianie wisi obraz i mapa, a na oparciu fotela leży zapomniany kawałek płótna. Oglądałam portrety nieznajomych, na których postać ukazuje się w całym swym człowieczeństwie. Rozumiem, czego mężczyzna lub kobieta na obrazie musieli doświadczyć, by teraz móc patrzeć takim wzrokiem, widzę pomarszczoną skórę dłoni i pojmuję każdego człowieka w jego śmiertelności.

Dla mnie jednak te skale są obce. Nigdy nie umiałam malować krajobrazów, nie mam także głębokiego zrozumienia dla spraw toczących się między ludźmi. Powiedzmy sobie szczerze, że być może też nie zajmują mnie one aż tak bardzo.

Gdy bada się uważnie motyla przez szkło powiększające, można dostrzec to, czego nie sposób zobaczyć gołym okiem. Jego skrzydła pokrywają łuski, odnóża są patykowate, a łebek owłosiony. W przybliżeniu motyl jest jak skryty pod piękną peleryną pająk lub chrząszcz o kolczastych nóżkach, równie pełen sprzeczności, jak unoszący się z gracją na wodzie łabędź, który po wyjściu na brzeg kiwa się na swych płetwiastych nóżkach bez krztyny wdzięku. Choć używam czasami szkła powiększającego, nigdy nie maluję roślin czy owadów w tym wyolbrzymionym kształcie, a ukazuję je tak, jak postrzega je zwykłe oko.

Słyszałam, a na niektórych rysunkach również widziałam, że gdy rzeczy powiększy się jeszcze bardziej, niż czyni to szkło powiększające, objawia się w nich nowe piękno i niewidoczne gołym okiem życie. Krew jest gęstym czerwonym płynem, lecz gdy spogląda się na nią przez soczewkę, krążą w niej przecież rozmaite cząsteczki. Również miłosny płyn mężczyzny, ta mała ciepła kałuża, która wytrysnąwszy na świat, po kilku chwilach zmienia się z białej w przezroczyście jasną, w powiększeniu soczewki także tętni życiem. Zaledwie jedna rybia łuska jest pustynią, na której wiatr usypał wydmy w nachodzące na siebie pierścienie, a gdy myślę o liczbie łusek na ciele jednej tylko ryby, ta jednoczesna małość i wielkość, wielość i jednostkowość przyprawia mnie o zawroty głowy.

A pan Swammerdam, z którego rysunkami zapoznałam się w ubiegłym roku! Ugotował zawisaka, przekroił go, otworzył i w środku znalazł mapę pięknie rozgałęziających się nerwów. Doprawdy, jeszcze wiele tajemnic kryje się przed naszym wzrokiem.

Za sprawą prac innych artystów uczyłam się więc rozumieć własne. Dlatego teraz wiem, że gdy skupiam się na małym, maluję wielkie, i z chęcią zostawię krajobrazy i sprawy toczące się między ludźmi do zobrazowania innym. Bóg podarował nam piękny świat, w którym wszystko jest dobre, tak jak mówi nam też Pierwsza Księga Mojżeszowa. I spojrzał Bóg na wszystko, co uczynił, a było to bardzo dobre1. Te słowa wprawiają mnie w radość, a moje serce kocha owady tak, jak kocha Boga. Gdy maluję owady, myślę o Bogu, a gdy badam skrzydła motyla, Bóg przemawia do mnie. Może jestem leniwą przyjaciółką i niezbyt urodziwą kobietą, ale potrafię malować. A moje pióro jest przepełnione wdzięcznością.

Niegdyś uważano, że jeżeli gdzieś zostawi się błoto, mięso czy gnój wystarczająco długo, to wyklują się z niego larwy. Brud lub odpadki gęstnieją i przyjmują kształt larwy, i tak też owady rodzą się z niczego. Moja babka wierzyła, że u zarania dziejów także i człowiek przyszedł w ten sposób na świat. Proch zgęstniał, Bóg wziął wdech, dmuchnął, a człowiek wyłonił się z niebytu.

– To było dawno temu? – zapytałam babkę, bo była bardzo stara.

– Sześć tysięcy lat temu.

Później zrozumiałam, że babka podawała tę liczbę, odpowiadając na wiele innych pytań. Sześć tysięcy lat znaczyło tyle co „u zarania dziejów” – czas, w którym Adam spotkał Ewę, chwila, w której wszystkie stworzenia znalazły na Ziemi własne miejsce.

– Skoro człowiek na początku zrodził się z prochu, to czemu już się z niego nie rodzi?

– Cóż, teraz świat jest bardzo zmęczony – odparła babka z westchnieniem w odpowiedzi. – Już nie ma siły rodzić ludzi. Musimy robić to sami, tak jak wszystkie inne duże stwory. Ten nasz obecny świat, on jeszcze może rodzić małe stworzenia – larwy, żaby, pająki, mrówki. Wypluwa je jak czkająca ropuchami dziewczyna z baśni. Ale te duże stwory, one są powolne. Ptak latem wyprowadza dwa lęgi, ale w tym samym czasie klacz wydaje na świat tylko jedno źrebię. Człowiek nie umie nawet postawić swojego młodego na nogi, dopóki ten nie skończy roku!

Później zrozumiałam także i to, że babcia widziała wiele, ale to, co widziała, tłumaczyła źle. Jej oczy nie dostrzegały jaj motyla ani płci żab, za to pozwalała mi zadawać pytania i odpowiadała na nie należycie, w przeciwieństwie do matki, której młode umarły i odtąd mówiła już tylko szeptem.

Skóra babci była spalona słońcem i pomarszczona. Całe dnie chodziła po dworze, pieliła ogród i zbierała z łąk rośliny. Z roku na rok stawała się odrobinę wolniejsza, ale była zawsze tak samo niewzruszona. Stała na podwórku niczym wyrosły z ziemi grzyb. Wszystko w jej postaci naturalnie zrastało się ze sobą – włosy wyrastały z czoła jak szara brodaczka, dłonie przypominały łopaty, a paznokcie były zawsze zabarwione pracą, lecz jej piersi były piękne i okrągłe jeszcze w osiemdziesiątym roku życia, tak jakby kobieta w jej wnętrzu nie przemijała wraz z wiekiem, tylko trwała w niej niezmienna. Gdy się śmiała, jej głos dźwięczał jak u młodego dziewczęcia.

Dolne powieki babci wyglądały, jakby nad jej policzkami ktoś nakreślił głębokie łuki. Zęby, których jak na jej wiek miała w ustach zaskakująco dużo, biegły pokrytym kredą rzędem, aż trudno było odróżnić je od siebie. Stała więc, wyrastając naturalnie z ziemi, z pięknie wypiętą piersią, i ani wiatr, ani żadna wrzawa nie były w stanie jej przewrócić.

O rodzeniu i płodzeniu babka potrafiła opowiadać, bo we wsi była akuszerką. Przez wiele lat z rzędu miejscowe kobiety powierzały jej to zadanie, a i babka nie uskarżała się na to. Znała właściwości roślin i wiedziała, co uspokaja, co łagodzi ból, jak sprawić, by krocze się rozwarło, i jak zatamować krwotok. To były cenne umiejętności i babcia cieszyła się w swojej wiosce uznaniem, a czasem nawet wysyłano do niej służącą z większego domu po proszek na ból głowy dla gospodarza.

Pewnego razu także i ja miałam sposobność doświadczyć cudu narodzin. Babcia zajmowała się mną, gdy wezwano ją na pomoc, i nie mogła zrobić nic innego, jak zabrać mnie ze sobą.

– Usiądziesz tam, gdzie ci powiedzą, i nie będziesz o nic wypytywać – powiedziała, gdy wskoczyłyśmy na wóz. – I jeśli każę ci wyjść, pójdziesz na podwórze, nie będziesz podsłuchiwać i nie wrócisz do środka, zanim ktoś po ciebie przyjdzie.

To wszystko, co powiedziała, gdy szykowała mnie na nadchodzące.

Koń zatrzymał się na podwórzu gospodarstwa. Otwarto drzwi i na zewnątrz wyszedł młody mężczyzna w samej koszuli, a za nim pies. Jeden i drugi, mężczyzna i pies, poruszali się niespokojnie i witali nieco zbyt gorliwie. Pies popiskiwał z podniecenia, biegał w kółko wokół nóg swojego pana i potem doskoczył do mnie tak gwałtownie, że niemal mnie przewrócił. Mężczyzna skinął głową do babci i natychmiast odwrócił się w stronę drzwi, popędził przed siebie i dopiero na progu zobaczył, jak wolno poruszała się akuszerka.

– Wybaczcie – przeprosił, a na jego twarzy przemknął jednocześnie nerwowy uśmiech i przedświt płaczu.

– A więc to tak – wymamrotała babka i znajomy ton jej słów uspokoił mnie, bo wszystko inne z wielkim psem na czele zdawało mi się niezwykle dziwne.

W środku śmierdziało potem, dymem i starym psem, bo w kuchni leżały jeszcze trzy inne psy. Jeden z nich, już siwy na pysku, ze ślepiami przymglonymi starością, podniósł wielki łeb i zamiótł ogonem po podłodze na przywitanie. Dwa pozostałe wstały, zaszczekały, obwąchały nas i położyły się z powrotem na swoje miejsca.

Mężczyzna zaprowadził nas do sypialni, otworzył drzwi i wprowadził nas do ciemnej izby. Potem zamknął za nami drzwi.

W izbie były dwie kobiety i zastałe, złe powietrze, którym musiano oddychać dość długo. Okno zakryto tkaniną, ze szpary w której przebijała cienka smuga dziennego światła.

Na środku pokoju spacerowała kobieta. Zataczała łagodne koło, wciąż od nowa, nie zerkając nawet na ludzi dookoła. Czasami przystawała, chwytała za krawędź łóżka i wykonywała zadkiem koliste ruchy. Potem, gdy kręcenie pupą zdążyło już chwilę potrwać, zaczynała znów okrążać izbę.

Patrzyłam na kobietę i myślałam, że poród to nic ładnego. Włosy kleiły się jej do głowy, twarz była pełna napięcia, oczy patrzyły tępym wzrokiem i kobieta nie miała na sobie nawet porządnego ubrania. Wokół gołego brzucha przywiązany był amulet, co wzbudziło moje zdziwienie, bo amulety były przecież zakazane. Babka gestem nakazała mi usiąść na stojącym przy drzwiach zydlu.

– Jak długo już tak chodzi?

– Całą noc – odpowiedziała druga kobieta i przedstawiła się jako siostra gospodarza.

Nagle ciężarna zachwiała się, jakby ugięły się pod nią nogi, i przystanęła u wezgłowia łóżka.

– Nie dam rady – stwierdziła i zaczęła płakać.

Szwagierka ruszyła na pomoc, podała gliniany kubek i szmatkę, ale kobieta nie chciała ich.

– Musicie dać radę – odpowiedziała babka.

– Nie!

Potem znów zaczęło się kręcenie zadkiem i dyszenie, w czasie którego nikt się nie odzywał. Kobieta zawyła, podobnie jak pies za drzwiami, ale może to jednak był mężczyzna, nie miałam pewności. Gdy wycie ustało, kobieta już nie chodziła. Ręce, którymi się podpierała, drżały. Wtedy babka podeszła do niej i położyła dłonie na jej ramionach.

– Kiedy dziecko się urodzi, będzie spało co najmniej cztery godziny – powiedziała babka miękkim głosem.

Kobieta uniosła głowę, popatrzyła na babcię tak, jakby ta dopiero co weszła do pokoju, a cztery godziny były najcudowniejszą obietnicą, jaką kiedykolwiek jej dano.

– Cztery godziny – powtórzyła babka.

Z warg kobiety dobyło się ciche, płaczliwe westchnienie. Nie wiedziałam, że dorośli też mogą wydawać takie dźwięki.

– Posłuchajcie przez chwilę – mówiła dalej babka. – Wasze ciało to potrafi. Pozwólcie mu tylko robić to, co do niego należy, i zaraz będzie po wszystkim. Za chwilę dziecko będzie w stanie żyć samo i uda wam się obojgu trochę pospać.

Zakradłam się do kuchni, żeby popatrzeć na psy. Mężczyzna siedział przy stole i głaskał nerwowo starego psa. Pies pozwalał się tarmosić, chociaż ziajał i jak sądzę, było mu już bardzo gorąco i na pewno chętniej pospałby na podłodze.

Najmłodszy z psów nadal był niespokojny. Kręcił się pod drzwiami sypialni i piszczał. Gdy wyszłam z izby, podbiegł i zaczął mnie lizać po ręku, jakbym miała władzę, żeby wpuścić go do sypialni.

Mieszkańcy domu byli katolikami, dlatego w przedpokoju mieli święte obrazy, a na ścianie izby oprawioną w ramę Madonnę z Dzieciątkiem. Widziałam ten obraz już wcześniej, jego kopie sprzedawano po taniości na obwoźnych straganach. Na obraz Maryi i Jezusa padało światło i leżący w objęciach, okutany tkaniną Jezus odwracał wzrok od matki, jakby przeczuwał już, dokąd pchnie go życie. Madonna trzymała Dzieciątko jedną ręką, a druga spoczywała na kolanach w fałdach sukni, ręce Dzieciątka Jezus zaś wyciągnięte były w różne strony. Jedna unosiła się w górę do światła, ale druga, skryta w cieniu, była już całkiem zwyczajną rączką niemowlęcia, która oplatała delikatnie palec wskazujący Madonny. Patrzyłam na tę tajemniczą unię matki i dziecka, niewypowiedzianą czułość bijącą z płótna, i dziwiłam się zapośredniczonemu przez obraz połączeniu tego, co święte i powszednie. I chociaż miałam dopiero osiem lat, rozumiałam, że ten obraz wiedział wiele: Jezus wiedział, co się z nim stanie, Maria wiedziała, kim było jej dziecko, a malarz, który namalował obraz, rozumiał, że Pan może być niemowlęciem, dziewica może być matką, a między matką i dzieckiem mogą tkwić tajemnice, których nie zrozumie nikt inny.

1 1 Moj. 1:31, Biblia Warszawska.