Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.
Główną bohaterką jest Lena, 34-letnia dziennikarka, która przyjeżdża do rodzinnego domu położonego na wyspie, by pożegnać dziadka Alberta. Jego odejście, bolesne dla bliskich i mieszkańców miasteczka, staje się początkiem nowego rozdziału życia całej rodziny. Lena próbuje rozwiązać zagadkę z przeszłości. Okazuje się, że malowniczo położony na wyspie dom, otoczony ogrodem i lasem, kryje niejedną tajemnicę. Kim tak naprawdę był dziadek Albert i dlaczego zmienił tożsamość? Co stało się z młodą Żydówką uratowaną z Auschwitz? Przeżyła czy nie? Kiedy przeszłość i teraźniejszość zaczynają się zbiegać, rodzina musi stawić czoła dziedzictwu, jakie pozostawił bardzo ważny dla niej człowiek.
Powieść o miłości w czasie zagłady, uczuciu, które okazało się dość silne, by pokonać zło.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Jesień 2010
1
Dziadek Albert mówił, że kiedy człowiek się rodzi, wskakuje w biegu do pociągu i od tej pory jest w podróży. Wysiada na różnych stacjach, by po jakimś czasie znów złapać plecak i jechać dalej. Czasem zatrzymuje się gdzieś na dłużej, a czasem z jednej stacji nie rusza się przez większość życia, ale nawet wtedy jest w drodze, bo wciąż się zmienia, podlega cyklom przyrody i własnego bytu. Bywa, że zostaje całkiem sam, bo ci, których kochał, właśnie wysiedli. Jedni pojawiają się w naszym życiu na chwilę, inni zostają w nim na zawsze. Wszyscy zostawiają wspomnienia, dobro i szczęście albo rany i ból. Wszyscy są potrzebni, by człowiek stał się tym, kim jest, gdy podróż dobiega końca.
Spośród wszystkich stacji, na których wysiadłam w moim trzydziestoczteroletnim życiu, ta była najważniejsza.
Wiedziałam to od pierwszej chwili, gdy wyszłam z pociągu, a gwałtowny podmuch wiatru rozwiał moje włosy. Mały peron był pusty. Wyglądał jak miejsce dla zagubionych dusz. Nikt nie siedział na ławce, nie opierał się o latarnię, nie biegł z walizką wzdłuż budynku stuletniego dworca. Wiatr narastał, w powietrzu fruwały pajęcza sieć i czerwone liście, na drzewach zawieszała się mgła. Wszystko zapowiadało melancholijną jesień, a po niej zimowy sen. W tym misterium było jednak coś więcej, coś nieokreślonego, budzącego niepokój i drżenie serca.
Wciągnęłam mocno powietrze. Chwyciłam bagaż i zeszłam po schodach do podziemnego przejścia, po drugiej stronie torów minęłam dwie wieżyczki dworca i zniknęłam w wejściu w kształcie łuku opatrzonym tablicą informacyjną: „Stara Skała”.
Dworcowa posadzka była popękana. Pamiętała stopy matki, która jako dziewczynka maszerowała ze swoim ojcem do kasy po bilet. Jeździli do Warszawy na pączki do Bliklego albo podziwiać neony: kieliszek nad Coctail Barem, sznur jaskółek nad Modą Polską i krowę przy mlecznym barze. Kasjerka, od lat wciąż ta sama, tylko chudsza i bledsza, spojrzała najpierw na mnie, następnie z zadziwieniem przez szybę.
„Co to za dźwięk?”, pytałam, gdy byłam mała. „Boję się”.
„To wiatr”, odpowiadał dziadek Albert. „On chce nam coś powiedzieć.”
Teraz hulał na dobre za wielkim, prostokątnym oknem zwieńczonym łukiem. Uderzył w drzewa i zgiął je wpół, potem nastała majestatyczna cisza. Wyszłam z budynku, spojrzałam w niebo, nie było na nim ani jednej chmury. Rondo przed dworcem i postój taksówek wyglądały na wymarłe, przebiegł jedynie pies i zniknął za zakrętem.
Skierowałam się ku drodze prowadzącej wzdłuż lasu i torów kolejowych, pełnej zakrętów i dziur. Szłam, ciągnąc za sobą walizkę na kółkach, w poczuciu, że to nie jest ten sam, dobrze znany kilometr, tylko że ta droga nie ma końca, czas zwalnia, a kontury świata zaczynają się rozmazywać, jakbym podążała szlakiem, którego w rzeczywistości nie ma. Wstrząsnął mną dreszcz. Przystanęłam i otuliłam się swetrem, choć popołudnie znów zaczęło palić słońcem.
Nie chciałam wspomnień, nie po nie tutaj przyjechałam. Wspomnienia powodują ścisk gardła, pompują do oczu łzy. Wiedziałam jednak, że one zawsze tu wracają.
Odkąd skończyłam siedemnaście lat i po rozstaniu rodziców wraz z matką wyjechałam do Warszawy, żyłam z wyrwą w sercu. Każdego dnia obserwowałam, jak moje ciało wstaje, ubiera się i robi różne rzeczy, moje serce bije, mimo że nauczyłam się je zamrażać. Wiedziałam, że każdy w swoim ułomnym człowieczeństwie ma osobną opowieść, trudną i poplątaną, a ja powinnam zrozumieć, że cokolwiek zrobili moi bliscy, nie chcieli źle, i pójść w życiu dalej. Skończyłam liceum, po nim studia dziennikarskie i rozpoczęłam swoją pierwszą pracę. Wtedy pojawił się Louis Duval, za którego wyszłam za mąż i z którym wyjechałam do Paryża.
Do Starej Skały przyjeżdżałam do dziadka, który po naszej wyprowadzce i śmierci babci Klary został tu sam. Tamtego dnia przyjechałam prosto z lotniska zaniepokojona doniesieniami pani Elizy Berg, że starszy pan sobie nie radzi i powinien być pod stałą opieką. Przypomniałam sobie, że gdy byłam u niego ostatnim razem, przyglądał mi się, jakby zobaczył ducha. „Sara? To ty?”, zapytał. „Nie, dziadku, to ja, Lena”, odparłam.
Jego pytanie złożyłam na karb starości i zmęczenia, szybko o tym zapomniałam. Teraz czekałam na sygnał od matki, która w ostatniej rozmowie telefonicznej, mówiąc o swoim ojcu, nagle zaczęła szlochać, a teraz miała przylecieć z Londynu.
Nasz rodzinny dom stał na wyspie. Samotny, jeden jedyny, otoczony lasem. Wyspa była oddzielona od miasteczka kanałem, a po drugiej stronie skarpą i kilkoma zejściami do rzeki. Były dwa sposoby, by przedostać się na wyspę. Pokonać pieszo lub autem wąski, stary most albo przepłynąć kanał łodzią. Przy brzegu stał mały drewniany dom, w którym mieszkał przewoźnik. Tym razem jednak go nie było, a jego przystań stała zamknięta na głucho.
Willi z napisem „Leszczyńscy Stara Skała 1910” nie sposób było dostrzec z oddali. Wyłaniała się dopiero za ostatnim zakrętem, za rozłożystą sosną, pod koniec drogi, za którą rozpościerał się ciemny las i wznosiła się skała. Nikt nie wiedział, skąd wzięła się w krajobrazie płaskim jak deska, ale pewne jest, że swoją nazwę wyspa i miasteczko zawdzięczały właśnie jej.
Przeciągnęłam dłonią po złotych liściach brzozy rosnącej przed bramą. Niskie drzewo o gałęziach sięgających ziemi zasadził mój ojciec, gdy przyszłam na świat. Dorastałam wraz z nim, stawałam na palcach, by uchwycić moment, gdy jesienią liście z jasnozielonych i nieco lepkich stawały się suche i złote. Rozejrzałam się. Dom już dawno temu zmalał, a napis wypłowiał, elewacja poszarzała, niewiele zostało z jej szykowności z początku wieku, wszystko było podupadłe i zwyczajne. Był taki od lat, ale teraz zobaczyłam to wyraźnie. Wokół domu panowała cisza. Przecinało ją jedynie stukanie dzięcioła i szelest traw.
Wiatr zjawił się ponownie i smagał to zanurzone w lesie odludzie, a ja pomyślałam, że wychowałam się na jednej z nielicznych wysp na świecie, która ma prywatną prognozę pogody i tylko jeden dom, która żyje odwiecznym rytmem natury, czasem cicho i spokojnie, a czasem walcząc o przetrwanie. Uderzył, kiedy stałam przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w szare okna. Otoczył dom, jakby chciał go zgnieść.
To nie był zwykły wiatr.
Szumiał nieznaną tęsknotą, opowieścią o czymś, co się zakończyło albo miało się wydarzyć.
Na twarzy poczułam delikatny ruch powietrza, taki sam jak wtedy, gdy byłam dzieckiem, a świat podskakiwał, by dosięgnąć nieba. Szare okna przykuwały mój wzrok, nie mogłam przestać na nie patrzeć. Wydało mi się, że widzę w nich całe swoje dzieciństwo, tamto cudowne życie.
Były w nich melancholijne oczy matki, Laury Rey, malarki i mistrzyni wyobraźni o duszy urokliwej jak muzyka, która mówiła, że szczęście żyje w prostych rzeczach, i sprawiła, że nauczyłam się dostrzegać piękno w drobiazgach.
„Lenka, kiedyś zrozumiesz, że zbieranie chwil jest ważniejsze od posiadania rzeczy”, mówiła. „I pamiętaj, nigdy nie czuj się samotna, bo w dłoni masz cały wszechświat”.
Była drogowskazem, osią Ziemi, biegunami, Słońcem i Księżycem. Wróżką, która przemienia ból w moc, a zło w miłość. Najbardziej autentyczną osobą na Ziemi, którą znałam i którą w myślach nazywam Laurą.
„Patrz”, wyciągnęła pewnego dnia dłoń i wyczarowała złotą kulę wyłaniającą się znad rzeki. „To słońce, oświetla nasze życiowe drogi. Oświetla też ciebie. Nawet wtedy, gdy go nie widzisz”.
W oknach był też uśmiech ojca, dziennikarza Roberta Reya, który mawiał, że świat jest książką, a podróżowanie jak czytanie – napełnia człowieka czymś lepszym od najlepszego snu.
„Podróżować to żyć!”, mówił, brał moją twarz w dłonie i pytał: „Kto to powiedział?”, a ja wrzeszczałam: „Hans Christian Andersen!!!”.
Zobaczyłam w nich też opiekuńcze skrzydła babci Klary, kobiety silnej jak latarnia morska podczas sztormu, kobiety, która zamaszystą spódnicą zagarniała cały wszechświat.
I skrzydła dziadka Alberta, przybysza znikąd, od którego biły na zmianę blask i mrok, co sprawiało wrażenie, jakby po ciemnej stronie ukrył swoje nieopowiedziane nikomu życie. Nazywał mnie księżniczką i obdarzał specjalnymi względami.
Szaleństwa na trawniku przed domem z Joy, ukochaną wilczycą, która zjawiła się po to, by mnie uratować.
Amelię, przyjaciółkę o oczach wiecznie zdziwionych i wielkich jak u dzieci na obrazach Margaret Keane.
I pierwszy pocałunek z Piotrem, jego piegi rozsypane na nosie i oczy, dwa lustra, w których się przeglądałam, gdy mówił, że to, co pierwsze, będzie we mnie żyło najsilniej ze wszystkiego, co mam, i dopadnie mnie w najmniej oczekiwanych chwilach, w autobusie, w sklepie, przy robieniu kanapek. Skąd to wiedział? Miał osiemnaście lat.
Na furtce usiadł ptak, duży biały gołąb. Przyglądał mi się ciekawie. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Rozejrzał się dokoła, jakby sprawdzał, czy wszystko jest takie, jak być powinno, na swoim miejscu. Odfrunął, a ja pchnęłam furtkę, skrzypiącą i oplecioną bluszczem. Przez chwilę szarpałam się z walizką, której kółko utknęło w trawie. Zarośnięta ścieżka wiodła między przekwitłymi magnoliami i krzakami róż, prowadziła wprost na kępę chwastów, które wdarły się na schody. Dzwonek przy drzwiach nie działał, od lat był atrapą, zastukałam mocno kilka razy. Dom tonął w ciszy.
2
– Dziadku! – zawołałam – To ja, Lena!
Nikt nie odpowiedział, ze środka nie dobiegł też żaden dźwięk. Zawołałam ponownie. Nacisnęłam klamkę, drzwi nawet nie drgnęły. Rozejrzałam się dokoła, postałam przez chwilę i postanowiłam pójść do ogrodu. Dziadek go kochał, spędził w nim niemal całe życie, pewnie teraz tam był, doglądał winorośli, orzechów, pomidorów.
Ogród od zawsze wyglądał na dziki i porzucony, co wcale nie odbierało mu urody, bo był jak wyjęty z odrealnionej akwareli matki. Gęstwina krzewów i drzew łączyła arkadyjską afirmację życia z atmosferą dziwności i tajemnicy. Zachęcała do szukania zapomnianych ścieżek i sekretnych miejsc. Kiedyś tonął w różach. Białych, w wyjątkowo cudnych odmianach o dużych, pachnących kwiatach. Dziadek sadził je dla Klary. W imię miłości i jako symbol jej kobiecego piękna. Nie pochodził z rodziny hodowców kwiatów, nie posiadał majątku ziemskiego, ale zachowywał się jak potomek właścicieli hektarów pokrytych najpiękniejszymi okazami róż. Był przekonany, że kwiatowy ogród swoją niezwykłość zawdzięcza muzyce Klary, że kwiaty rozwijały się bujnie, gdy ona w otwartych drzwiach grała w salonie na pianinie.
Nie widziałam róż. Teraz i w ubiegłych latach. Nie kwitły już od dawna.
Nad całością górował czerwony dąb. Wciąż stał na straży. Ku pamięci dawnych dni.
Dziadka w ogrodzie nie było. Pomyślałam, że pewnie wyszedł z domu na chwilę, przecież zostawił otwartą furtkę.
– Dziadku! – wrzasnęłam, jak tylko potrafiłam najgłośniej, wybiegając na drogę przed domem. Odpowiedział mi szum wiatru.
Krzyknęłam jeszcze kilka razy, zagłuszając strach. Zaczęło do mnie docierać, że dziadek nigdzie nie wyszedł, bo dokąd miał pójść na pustkowiu, gdzie w promieniu kilometrów nie ma nic poza lasem, a on przecież ostatnio nie czuł się najlepiej. Dlaczego więc nie otwiera drzwi?
Coś się stało, pomyślałam z przestrachem i w tej samej chwili zaczęłam się uspokajać, że dziadek jest w domu i najzwyczajniej w świecie, zajęty czymś, nie słyszy mojego wołania. Wpadłam jednak w panikę i zaczęłam stukać do okien, walić w szyby, krzyczeć coraz głośniej, zdając sobie sprawę, że taka reakcja nigdy nie pomaga. Pobiegłam raz jeszcze wokół domu, potykając się o kamienie, które razem zwoziliśmy na taczce z lasu, gdy byłam mała. Zaglądałam do środka przez każde okno i sprawdzałam, czy jednak gdzieś w zaroślach nie ujrzę ogorzałej od słońca twarzy, uśmiechniętej, z siateczką bruzd.
Szarpałam klamką drzwi wejściowych, z góry wiedząc, że się nie otworzą. Przeklęty klucz. Zawsze miałam go w torebce, w bocznej kieszeni zamykanej na suwak, ale dwa miesiące temu dałam go matce, gdy poprosiła, tłumacząc, że zapodziała gdzieś swój.
Telefon omal nie wypadł mi z dłoni, gdy wybierałam numer pani Elizy z nadzieją, że ona rozwieje mój strach. Pani Eliza nie wiedziała, co mogło stać się z dziadkiem Albertem, ostatni raz widziała go wczoraj, przywiozła mu zupę jarzynową i pierogi z grzybami, ucieszył się, ale nie wyglądał dobrze. Ogarnęła mnie jeszcze większa panika. Poczułam, że jestem cała mokra od potu, zrzuciłam z siebie sweter, bluzka przylepiła się do skóry. Wpadłam do ogrodu od strony tarasu, szukając wzrokiem czegoś na tyle solidnego, by mocno uderzyć, znalazłam leżący w trawie żelazny pręt, chwyciłam go i z impetem zbiłam nim szybę w drzwiach od tarasu. Odskoczyłam, szkło rozsypało się na drobne kawałki, dwa duże osunęły się na ziemię. Ostrożnie włożyłam rękę do pustej drewnianej ramy, uważając, by się nie skaleczyć, wyczułam palcami zamek, a w nim okrągły klucz. Przekręciłam go błyskawicznie, otwierane drzwi wydały cichy jęk.
Przeszłam do przedpokoju, ponurego i ciemnego nawet w najbardziej słoneczne dni. Zapaliłam lampę, światło przebiło się przez pokrywę kurzu na białym żyrandolu.
– Dziadku? – zapytałam drżącym głosem.
Albert miał swój pokój na parterze, blisko wejścia. Wybrał go wiele lat temu, tłumacząc, że to najlepszy punkt obserwacyjny, który jego zdaniem ze względów bezpieczeństwa jeden z domowników zawsze powinien mieć. Drzwi były niedomknięte, pełna złych przeczuć popchnęłam je lekko.
Minimalizm tego miejsca zawsze mnie zadziwiał, było pozbawione ciepła, zdobień, kolorów. Szafa, krzesło, biurko, białe ściany. Fotel o barwie ciemnej śliwki. Jedyny kolorowy punkt.
To właśnie w nim siedział teraz dziadek Albert. Jego ręce spoczywały na podłokietnikach, a głowa na wysokim oparciu. Wyglądał, jakby spał albo udając, że śpi, obserwował mnie spod wpół przymkniętych powiek. Jego twarz była spokojna i pogodna. W kącikach ust czaił się uśmiech. Stałam w drzwiach, bojąc się podejść, czułam całą sobą, że jeśli zbliżę się do niego, odkryję coś nieodwracalnego, zamkniętego, co będzie ostatnim wersem opowieści, napisami końcowymi w filmie. Stałam, czekając, aż on się obudzi i spojrzy z tym samym ciepłem w oczach, którym obdarzał mnie, gdy byłam mała, i powie: „Witaj, księżniczko”. Nazywał mnie tak, odkąd sięgałam pamięcią.
Wydało mi się, że dziadek się poruszył, a w jego nozdrzach zadrżało powietrze. Podeszłam na palcach, bezszelestnie, by nie spłoszyć swojej nadziei i jego uśmiechu w kącikach ust.
Nie spojrzał na mnie i nie zmienił pozycji. Tkwił w fotelu z zastygłym uśmiechem. Dotknęłam jego ramienia, raz, drugi, przeciągnęłam dłonią wzdłuż całej ręki, pozbawionej miękkości, ciepła ciała. Była twarda i sztywna, jak wyciosana z kawałka drewna. Spod rękawa koszuli wystawała blizna. „To pamiątka z dzieciństwa, jechałem na rowerze i upadłem”,– odpowiedział, gdy kiedyś go o nią zapytałam, i zasłonił ją rękawem.
Zbliżyłam twarz do jego twarzy. Dopiero teraz zobaczyłam, że skóra na policzkach, czole, dłoniach jest żółta, a pod nią nie drgnie nawet jeden mięsień. Klatka piersiowa też była nieruchoma.
Dziadek Albert nie oddychał.
Wyglądał jak jedna z figur woskowych w londyńskim muzeum, w którym byłam dawno temu z ojcem, mając wrażenie, że to dom dusz zamkniętych w ciałach, które nagle postanowiły wyłączyć się z życia.
Cofnęłam się przerażona. Stałam w osłupieniu, po chwili zaczęłam spadać z najwyższego szczytu, Mount Everestu albo śnieżnego Giewontu, a może ze skały, która stoi za lasem, na którą, odkąd pamiętam, zawsze chciałam wejść i z niej skoczyć, pofrunąć jak najszybszy na świecie ptak, wędrowny sokół, którego dawno temu pokazała mi matka.
Poczułam, że nie mogę oddychać, wybiegłam do kuchni, wprost na blat z kubkiem niewypitej herbaty, w której taplała się mucha, i talerzem z niedojedzonymi, zaschniętymi pierogami Elizy Berg. Spojrzałam na piec w rogu przy drzwiach, brzuchaty, z kafli w kolorze złota, do którego w dzieciństwie przywierałam w mroźne dni, by ogrzać ciało i duszę. Zaskoczenie śmiercią, choć nie wymykało się wszystkiemu, co dotąd przeżyłam, i tak było ogromne.
Drżącymi palcami wybrałam numer Laury. Przez głowę przebiegła mi myśl, że to będzie jeden z najgorszych telefonów, jakie muszę w życiu wykonać. „Mamo, przyjedź zaraz, proszę, bądź tu natychmiast”, powiem za chwilę. Cisza po drugiej stronie powodowała ucisk w gardle, jednocześnie przyniosła ulgę. Połączenie było niedostępne. Pomyślałam, że mama nie odbiera, bo jest już w samolocie.
Z Louisem też nie mogłam się połączyć. Raz, drugi, trzeci, połączenia zrywały się jedno po drugim. Przypomniałam sobie, że na dzisiaj miał zaplanowaną operację, widocznie pochylał się skupiony nad czyjąś klatką piersiową i rozcinał precyzyjnie miejsce wokół serca.
Czym wypełnić czas?, myślałam w panice, stojąc na środku kuchni. Może umyć podłogę, wyrzucić stare pierogi pani Elizy, wyszorować zlew, pozbierać szkło przy drzwiach na taras? Ludzie w takich chwilach dzwonią, informują, zawiadamiają. Poza próbą połączenia z Laurą i Louisem nie byłam w stanie wykonać telefonu do nikogo, nie zniosłabym słów pocieszenia i wyrazów współczucia.
Weszłam do pokoju dziadka, przez okno wpadał promień słońca, otulał Alberta jak ciepły sweter, a ja pomyślałam absurdalnie: Dlaczego słońce jest tak gorące, że nie można na nim zamieszkać. Usiadłam na krześle przy biurku. W odrętwieniu wpatrywałam się w dziadka, potem w jego meble i książki, w gałąź za oknem. Przez głowę przelatywały mi miliony myśli. Wszystkie prędzej czy później wędrowały do czasów dzieciństwa.
Przyjrzałam się drzwiom, na framudze widniały czarne kreski i cyfry. Gdy byłam mała, dziadek co jakiś czas prosił, bym stanęła przy niej wyprostowana. Tuż nad moją głową rysował kreseczkę, a obok pisał, ile mam wzrostu i jak bardzo od ostatniego razu urosłam.
Odszedł, pomyślałam. Nigdy więcej go nie zobaczę.
Zdumiałam się, że moje oczy nie wypełniły się jeszcze łzami, były suche, mimo że moje serce biło mocno i szybko. Myślałam o różnych rzeczach, prostych, codziennych, niemających niczego wspólnego z misterium śmierci. Cisza stawała się tak gęsta, że nie mogłam się w niej poruszyć.
3
– Lena! Jesteś? Lena?!
Głos Laury dobiegł jak z innego wymiaru.
Ocknęłam się, pokój i okno były niemal ciemne. Nie miałam pojęcia, ile czasu upłynęło. Musiałam zasnąć i w pierwszej chwili nie wiedziałam nawet, gdzie jestem.
Wstałam i skierowałam się ku drzwiom. Stała w nich Laura, moja matka. Magiczna, nostalgiczna, pięknie smutna. Nad nią unosił się ciepły snop światła latarni oświetlający samochód, którym przyjechała, idący daleko w las i czerń nieba.
Przytuliła mnie i ucałowała tak, jak potrafi to tylko ona.
– Jak dobrze, że jesteś – uśmiechnęła się promiennie. – Możesz podać klucz do bramy? Wjadę na podwórko.
Klucz był schowany wraz z pękiem innych w skrzynce wiszącej przy drzwiach, razem z młotkiem, pudełkiem zapałek, kawałkiem świeczki i końską podkową. Kiedy auto zostało zaparkowane, a brama zamknięta, obie weszłyśmy do środka. Mama odgarnęła mi włosy z czoła i przyjrzała się mojej twarzy.
– Coś się stało? Wyglądasz na zmęczoną. Jak się czuje dziadek?
Jej miękki głos sprawiał, że nie mogłam wydusić z siebie słowa. Nie wiedziałam, jak przekazać wiadomość, chyba najgorszą w życiu mojej matki. Taką, która uświadamia, że oboje rodzice odeszli, a etap życia spędzony z nimi jest bezpowrotnie zakończony. Szukałam słów, które nie zabrzmiałyby ostatecznie. „Świat nie istnieje, dopóki go nie nazwiemy”, mawiała babcia Klara. „Uważaj na słowa – mają moc pioruna”.
– Mamo…
Zamilkłam, a do niej zaczęło docierać, że stało się coś strasznego.
– Dziadek…
– Tak…?
– Odszedł.
Wiedziałam, że słowo „umarł” nie przejdzie mi przez gardło. Spodziewałam się, że te słowa wywołają u niej natychmiastową panikę, szloch, łzy, lecz nic takiego się nie stało. Wstrzymała oddech i popatrzyła mi prosto w oczy z przerażeniem i niedowierzaniem.
– Gdzie on jest? Do jego pokoju szła powoli, jakby chciała opóźnić chwilę, w której ujrzy zastygłego w półuśmiechu ojca, i jak najdłużej sobie wyobrażać, że czytał Grę anioła Carlosa Ruiza Zafóna, podarunek od niej na osiemdziesiąte szóste urodziny, i swoim zwyczajem zasnął. Robił tak często, nikogo to nie dziwiło.
Stanęła w progu. Jej plecy zadrżały i się skuliły. Wyglądały, jakby spoczął na nich ciężar całego wszechświata. Była wstrząśnięta. Minęła mnie i wyszła na taras, nie zauważając niczego, nawet rozsypanych na podłodze kawałków szkła, a ja pobiegłam za nią i obserwowałam, jak usiadła na schodach, tuż przy skarpie zarośniętej paprociami, w pozycji embrionalnej, z głową wciśniętą w uda i kołysała się lekko.
– Nie zdążyłam mu powiedzieć.
– O czym, mamo?
– Że go kocham.
W jej głosie było słychać cierpienie. Milczałam. Byłam pewna, że obie z matką myślimy o tym samym.
Od lat lawirowałyśmy między własnym lękiem, obowiązkiem i ze strony matki zadrą w sercu a wolą starzejącego się pustelnika, który niewiele chciał od życia i odmawiał pomocy. Hardy i honorowy zapewniał, że świetnie sobie radzi i wszystko ma. „Ja jeszcze nie umieram”, powtarzał. „Jest jeden sposób, aby się dowiedzieć, czy twoja misja tutaj dobiegła końca: sprawdzić, czy żyjesz, a więc, moje drogie, ja jeszcze żyję”. Świadomość, że musiało mu być ciężko, a my mogłyśmy zrobić więcej, była nie do zniesienia. Hardość dziadka Alberta i chłód Laury Rey położyły się na ich relacji jak cień. Mimo że po pewnym czasie stosunki nieco się ociepliły, to już nigdy nie było jak dawniej. Nie mogłam tego zrozumieć. Kiedyś zapytałam osobno ją i dziadka, dlaczego tak trudno im ze sobą być, skoro się kochają. Oboje odpowiedzieli wymijająco. Byłam pewna, że coś się za tym kryje, jakaś historia, zdarzenie, i tych dwoje łączy zmowa milczenia.
Usiadłam obok niej i dotknęłam delikatnie jej ręki. Ona zawsze była zapachem. Ulotnym, trudnym do określenia. Wtuliłam się w niego, obejmując jej wiotkie ramiona. Przez moment zdawało się, że obok leży wilczyca Joy, szlachetna i lśniąca, o oczach mądrzejszych od ludzkich.
– Jest tu razem z nami, prawda? Kochana Joy – mama wychwyciła moją myśl.
– Tak, Joy zawsze jest z nami – pocałowałam ją w policzek.
– Chodź, zapalimy świece – wstała i skierowała się do salonu.
Kredens był ciemny i pojemny, babcia Klara trzymała w nim rzeczy jeszcze z czasów swojego dzieciństwa i młodości swojej matki, Melanii. Na jednej z półek stał zawsze rząd świec, zapalała je, mówiąc, że dom żyje, dopóki jest w nim światło. Bez zapalania lamp powoli umiera, a jego śmierć jest równie bolesna jak odchodzenie bliskich. Ten dom słuchał jej poleceń i rad. Był na każde jej zawołanie. To ona go stworzyła na nowo. Po wojnie. Po burzy. Stała się jego ostoją. Kiedy jej zabrakło, dom zmarkotniał, sposępniał. Powoli cichł. Nawet deski w podłodze nie trzeszczały jak dawniej. Okna stawały się bardziej szare.
Świece były białe i błyszczące. Zapaliłam jedną z nich, postawiłam obok książek na stoliku. Usiadłam na podłodze, tuż przy krześle, na którym siedziała mama. Głowę oparłam o jej kolano. Patrzyłam, jak płomień rozświetlił twarz dziadka. „Życie stale się przemienia, księżniczko”, powiedział ostatnim razem. „Dobrze, że przyjechałaś, piękny prezent na koniec. I wiesz co? Ta szarlotka jest świetna”.
Przywiozłam mu wtedy wraz z innymi zakupami jego ulubioną szarlotkę, podobną do tej, którą piekła babcia Klara, rozsiewając zapach w całym domu. Drżącą ręką sięgnął po czajnik i rozlał wrzątek na blat, przepraszał za cały ten bajzel i brak wszystkiego, tłumacząc, że jemu niewiele potrzeba do życia, a wszystko i tak ma swój koniec. Jego oczy błądziły po kuchni, jakby czegoś szukały.
Powinnam była wtedy zostać. Zagryzłam usta. Poczułam ucisk w gardle. Odwróciłam twarz w stronę okna, zbierało się na deszcz. Długo siedziałyśmy w pokoju, każda zatopiona w swoich myślach.
– Mamo – w końcu odezwałam się cicho. – Zjesz coś?
– Nie, nie przełknę niczego.
Wyjmowałam z torby produkty, które kupiłam dla dziadka, wiedząc, podobnie jak Laura, że jedzenie jest ostatnią rzeczą, o jakiej teraz myślę. Sałatkę, sery i jego ulubioną szarlotkę schowałam do lodówki, chleb i paczkę ciastek do drewnianej skrzynki stojącej tuż przy talerzu z owocami. Na koniec sięgnęłam do torby po puszkę z herbatą. Owocową, pełną płatków róż. Dziadek lubił jej smak i zawsze na nią czekał. Dotknęłam kartonika i szybko włożyłam do szafki, wiedząc, że nie będę w stanie jej zaparzyć.
– Szczerze mówiąc, chętnie napiłabym się czegoś mocniejszego – westchnęła Laura. – Ale pewnie niczego nie ma, chyba że została jakaś butelka z dawnych czasów. Chodź, poszukamy czegoś w kredensie.
Przyglądałam się, jak idzie przede mną, jakby nie dotykała ziemi, a za nią unoszą się w powietrzu perfumy, te same od lat, francuskie, których pierwszy flakon przywiózł ojciec z jednej z zagranicznych podróży. Była zachwycona prezentem i od tamtej pory nie używała innych perfum. Stały się jej zapachem, znakiem rozpoznawczym.
Oprócz perfum Robert Rey przywoził też butelki dobrych trunków. W salonie, w kredensie stało ich kilka, z Włoch albo Francji, Laura zdziwiła się, że wciąż tu są. Zatrzymała na nich wzrok, jakby nie mogła zdecydować, którą wybrać, albo zamieszkała na chwilę we wspomnieniach, w innym życiu, tak odległym, że aż nieprawdziwym. W końcu wręczyła mi Canettę Brunello di Montalcino, a sama wyjęła z szafki kryształowe kieliszki. Postawiła je na kuchennym stole i napełniła winem o rubinowej barwie.
Usiadłyśmy pod witrażowym abażurem z wielkim barwnym motylem. Pierwszy raz od dawna, chyba nawet od czasów, gdy wszystko stanęło na głowie, a szczęśliwa rodzina przestała istnieć. Mama. Tata. Babcia. Dziadek. Joy. Dawno temu siadaliśmy tu wszyscy razem. Albo tylko we troje z ojcem, trzej muszkieterowie, niezłomni, nie do pokonania. Mama, tata i ja. Jako mała dziewczynka byłam pewna, że wszystko jest wieczne.
Przeszłość. Była cudownym, lecz obcym krajem.
4
– Dziadku, czy istnieją duchy?
Stał w kępach trawy, której nigdy nie kosił. Mówił, że skoro mieszkają pod lasem, w ich ogrodzie trawa ma być leśna, i pokazywał mi robaki, jeże, ślimaki. „To ich dom”, mówił. „Nie możemy go niszczyć.”
– Ciekawe pytanie. Nie wiem. Nigdy nie spotkałem żadnego ducha.
– A niebo. Czy istnieje niebo?
– Mam odpowiedzieć teraz?
– Tak! Muszę wiedzieć.
Uznał, że zanosi się na dłuższą rozmowę, westchnął i usiadł na pniu.
– Nie wiem. I nikt tego nie wie.
– No ale jeśli niebo jest….
– To co?
– To czy jeżyk do niego pójdzie?
– Na pewno tak.
– A my też tam pójdziemy?
– Ty na pewno. Ale czy otworzy wrota przed takim łotrem jak ja, tego nie wiem. Czy mam szansę do niego pójść?
– No pewnie.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– A załatwisz mi wejściówkę?
– Jasne. I nie jesteś łotrem.
Dziadek Albert tłumaczył świat i był zawsze, gdy go potrzebowałam. Podnosił mnie na wysokość gałęzi drzew, żebym lepiej widziała i mogła powąchać kwiaty bzu. Przytulał, ocierał łzy, miał dla mnie najwięcej cierpliwości i zrozumienia.
„Księżniczko, mawiał, „pamiętaj, że szczęście jest na wyciągnięcie ręki, nie omijaj go, nie czekaj, aż przyjdzie lepszy czas, gdy życie przestanie być trudne. Przeciwnie, ono nigdy nie będzie łatwe, a do szczęścia nie potrzebujesz fajerwerków, znajdziesz je w codziennych, drobnych rzeczach”.
Lubiłam spędzać czas z dziadkiem, był wesoły, nie można było się z nim nudzić. Czasem tylko zamyślał się i patrzył na mnie tak przenikliwie, że odwracałam wzrok.
Kiedyś uśmiechałam się do tych wspomnień, teraz poczułam w oczach łzy.
– Wypijmy za mojego ojca, a twojego dziadka – Laura podniosła kieliszek. – Za spokój jego duszy.
– Tak. Za jego spokojny sen – wyszeptałam.
Laura wypiła od razu pół kieliszka, postawiła go na stole, położyła swoją dłoń na mojej dłoni. Zamrugałam, by zapanować nad falą łez.
– Przeżyłaś potworny szok, Leno – odezwała się po chwili Laura. – Przyjechałaś, a on nie żył. Trudno mi to sobie wyobrazić.
Nie chciałam o tym rozmawiać. Nie teraz. Czułam, że Laura przez cały czas patrzy na mnie z troską o to, czy sobie radzę, czy uodporniłam się na śmierć po tragedii sprzed kilku lat. Nie zapytała jednak, bała się tego dotykać, bo wtedy, kilka lat wcześniej, po śmierci dziecka chciałam odebrać sobie życie.
– Powinnaś położyć się, zebrać siły – powiedziała łagodnie.
– Wszystko dobrze, mamo, nie martw się… – czułam, że pozorny spokój, który starałam się zachować mimo tego, co się stało, za chwilę się ulotni i nie będę w stanie nad sobą zapanować. Przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu. Laura przejechała koniuszkiem palca po brzegu kieliszka.
– To cud, że te kryształy się zachowały. Tyle lat – zaczęła dla zmiany tematu. – Zostały tylko trzy. Babcia Klara je odzyskała.
– Jak to odzyskała? Nie znam tej historii.
– Nigdy ci nie opowiadałam? W tym domu przed wojną było pełno serwisów, pięknych szklanek, kieliszków. Podczas wojny rodzice babci, twoi pradziadkowie, zakopali je wszystkie w ogrodzie, głęboko w ziemi, w obawie przed Niemcami. Ale to Polacy je rozkradli, sąsiedzi, diabli wiedzą kto. Wtedy żyła jeszcze praprababka Eleonora, o mało nie dostała zawału serca, gdy po powrocie zobaczyła rozkopany ogród i ani śladu serwisów i pater. Ale jej córka, a twoja prababka Melania była sprytna, dzięki czemu ocaliła sporą część innych, ukrywszy je pod podłogą w salonie. Tam złodzieje nie zdążyli wejść, może ktoś ich spłoszył. Kieliszki zobaczyła pewnego dnia babcia Klara już po wojnie, na jakiejś licytacji. Wykupiła je. Reszta rzeczy się nie odnalazła.
– Dlaczego nigdy nikt mi tej historii nie opowiedział? – zapytałam z wyrzutem.
– Niemożliwe, musiałaś już ją słyszeć – wzruszyła ramionami Laura. – Zapomniałaś.
Obie zachowywałyśmy się jak osoby usiłujące utrzymać pozory spokoju i wypierające fakt, że siedzą na tykającej bombie. Nie wyszłam z szoku, ale robiłam wszystko, by emanować opanowaniem i gotowością do działania. Laura wypiła kolejny łyk wina, zagryzła usta. Sprawiała wrażenie, że o czymś intensywnie myśli.
– Wiesz, urządzimy piękne pożegnanie, godne mojego ojca – odezwała się po chwili. – Tyle możemy dla niego zrobić. Pożegnać go, podziękować za to, jaki był, kim był. Wspominać dobrego człowieka, jakiego wszyscy pamiętają. Zgadzasz się?
Pokiwałam głową. Czułam, jak wzbiera we mnie rozpacz.
– Mam nadzieję, że nie cierpiał – powiedziałam cicho. – Że to się stało we śnie.
– Na pewno tak było. Siedzi w swoim ulubionym fotelu, niech się z nim pożegna do końca – Laura popatrzyła na mnie ciepło. – I posłuchaj, kochanie, twój dziadek miał dobre życie. Weź też pod uwagę, że długo żył, miał osiemdziesiąt sześć lat.
Z perspektywy stołu przez okno było widać wierzchołki sosen rosnących rzędem nad ogrodzeniem. Oświetlało je blade światło latarni. Kołysały się na wietrze. Zazwyczaj wystarczyło na nie popatrzeć, by odzyskać spokój. Nie tym razem. Czułam, jak wzbierają we mnie na zmianę rozpacz i gniew, falują w środku, krążą, przenikają każdą tkankę.
– Ale może gdybyśmy bardziej o niego dbały i przyjeżdżały częściej, to żyłby o wiele dłużej – powiedziałam cicho. – Miesiąc temu, kiedy byłam tu ostatni raz, wydawał się zmęczony, ale nadal dziarski. Wciąż mam tamten obraz przed oczami. Trudno go połączyć z umieraniem.
– Nie obwiniaj się, Leno. Dziadek miał nadciśnienie i kilka innych dolegliwości, może było też coś, o czym nam nie mówił – Laura westchnęła.
– A ty się nie obwiniasz, mamo? – wyrzuciłam z siebie jednym tchem i w tej samej chwili tego pożałowałam.
To nie był dobry moment na rozpoczynanie takiej rozmowy. Właściwie żaden nigdy nie był idealny. Zawsze starałam się oszczędzać matkę, bo milczenie pomagało w utrzymaniu jej wewnętrznego spokoju. Znałam ją dobrze i wiedziałam, że czasem trzeba chodzić koło niej na palcach, zwłaszcza przy jej zmianach nastroju, a już szczególnie w dniu takim jak ten. Laura miała w sobie siłę i wnosiła spokój, ale były w niej zbytnia delikatność, kruchość, skłonność do melancholii. Bywały dni, kiedy potrafiła nie jeść, nie ruszać się, nie rozmawiać. Zawsze, kiedy zaczynały się kłopoty, zjawiałam się u niej natychmiast. Teraz jednak czułam, że niezależnie od chęci czuwania nad własną matką wzbiera we mnie coś, nad czym nie mogę zapanować. Wiedziałam, że jeśli się z tym nie zmierzę, z rozmową, taką, jakiej nigdy nie rozpoczęłam, na którą się nie odważyłam ze strachu przed tym, co usłyszę, już zawsze będzie we mnie coś niedokończonego, nieopowiedzianego, jakbym szła drogą, na której końcu urywa się ślad.
– Nie obwiniam nikogo. Bo nic złego się nie działo – odezwała się sucho Laura. – Mam swoje życie, jak wiesz, sporo wyjeżdżam na wystawy, tu przyjeżdżałam, gdy tylko mogłam. Zatrudniłam Elizę, dziadek miał wikt i opierunek. Proponowałam mu kilka razy, by przeniósł się do Warszawy, przecież mam wystarczająco duże mieszkanie. Ale on nie chciał ode mnie takiej pomocy, zawsze mówił, że wszystko ma, niczego nie potrzebuje.
– Ale to nie to samo. Poza tym Eliza może i robiła zakupy czy dobrze gotowała, ale najwyraźniej miała jakiś problem ze sprzątaniem. Mamo… Dlaczego tak rzadko go odwiedzałaś? Nie zasłaniaj się tym, że był hardy. Co takiego się stało, że oddaliliście się od siebie? Przecież był twoim ukochanym ojcem.
– Tak, ale po rozstaniu z Robertem nie mogłam tutaj dłużej żyć. Dobrze o tym wiesz. Zauważ, że wtedy jeszcze żyła babcia Klara. Dziadek nie został sam.
– Ja mówię o tym, co stało się później, kiedy babcia zmarła.
– Nic złego się nie działo. Przecież dziadek to był silny człowiek, miał nieco ponad siedemdziesiąt lat i wciąż roztaczał wokół siebie aurę przystojnego, zadbanego mężczyzny. Jego siwiejące włosy nadal były gęste i mocne. Wyglądał imponująco.
– Ale starzał się z każdym rokiem. Na dodatek ty miałaś do niego jakąś pretensję, żal. Obraziłaś się na niego śmiertelnie.
– O czym mówisz?
– Powiedz mi, proszę. Nigdy mi tego nie wyjaśniłaś.
– Zbyt dużo było tutaj wspomnień – Laura sięgnęła po kieliszek wina. – Nie chciałam tu dłużej mieszkać. To wszystko.
– Ale był tu dziadek. Mamo, ile razy przyjeżdżałaś tutaj w ciągu ostatnich lat? Dlaczego zostawiłaś własnego ojca?
– Nie zostawiłam! Żyłam tylko gdzie indziej. Dajmy spokój, Leno – Laura lekko podniosła głos. – Dla mnie tamten czas nie był łatwy. Przeżyłam swoje. Musiałam urządzić się w nowym miejscu, zbudować siebie od nowa. Całkiem od nowa.
– Wiem.
– Nie, zapewniam cię, że nie wiesz.
– Miałam siedemnaście lat, mamo. Zawalił mi się świat. Najpierw ojciec przestał być moim ojcem, mimo że przysięgał być nim do końca świata. To łamie człowieka na pół – zawiesiłam na chwilę głos. – Potem zmarła babcia. A wcześniej Joy. I nagle zostałam wrzucona do nowej rzeczywistości, która była mi obca. Musiałam udawać, że jestem kimś innym.
– Wiem, Leno. To jest tak, że na życiowych zakrętach każdy dla siebie jest wyjątkowym wędrowcem, który zgubił drogę i bezustannie jej szuka. Mnie też zawalił się świat. Nigdy nie pomyślałaś w ten sposób? Że nie mogę tu dłużej żyć? Przyjeżdżać tu? – Laura była wzburzona. – Twój ojciec mnie zostawił. Odszedł. To jeden ból. Drugi to taki, że ja tu zostałam i wszędzie widziałam jego. Trauma boli. Podwójna jest miażdżąca.
Zapadła cisza. Poczułam się jak tamtego dnia, kiedy najpierw płakałam, a potem rozpadłam się na tysiąc kawałków.
„Tata będzie przyjeżdżał, ty będziesz do niego jeździć, wszystko się ułoży”, powiedziała mama.
Ale ja chciałam, żeby był w domu jak dotąd, każdego dnia, żeby stanowił nierozerwalną część mojego świata. Marzyłam, by w szafie rodziców znów wisiały jego ubrania, a w łazience były jego szczoteczka do zębów i pędzel do golenia. Czekałam, aż wróci. Uświadomiłam sobie, że mimo upływu czasu i tego, że od dawna jestem już dorosła, nadal nie wiem, co z tym zrobić. Zastanawiałam się, czy gdyby moi rodzice się nie rozstali, moje życie potoczyłoby się tak samo. Może nigdy nie spadłaby na mnie śmierć dziecka. Może…
– Twój ojciec… On cię kocha. Szukał z tobą kontaktu, zależało mu na tobie.
– Nieprawda. Gdyby mu zależało, toby został.
– To wszystko nie było takie proste. On kocha cię przez cały czas.
Laura wstała od stołu i podeszła do mnie. Podała mi rękę, żebym też wstała, i przytuliła mnie mocno.
– Jesteś zmęczona. Przeszłaś w życiu swoje. Wiem. Nie zapomniałam. Już zawsze to w nas będzie. Twoja córeczka… nasza malutka… Teraz znalazłaś martwego dziadka, to był dla ciebie straszny szok, musisz odpocząć. I o nic się nie obwiniać. Nas nie obwiniać. Przyjeżdżałaś tu. Ja też, Leno. Wcale nie było tak, że go nie odwiedzałam i nie wiedziałam, co się z nim dzieje. Wiedziałam o wszystkim – Laura westchnęła głęboko.
– I tak tego nie rozumiem. To wyglądało tak, jakbyś chciała go za coś ukarać. Chyba że jest jeszcze coś, o czym nie chcesz mi powiedzieć? – spojrzałam na matkę pytająco.
– To wszystko. Nie ma nic więcej. Koniec historii.
– To dlaczego dziadek był taki skryty, mamo? Nigdy nie mówił o sobie.
– Kiedy przeszłość boli, nie chce się o niej opowiadać. Czasem lepiej nie znać odpowiedzi na wszystkie pytania. Może chciał nas przed czymś chronić. Ja też nie rozmawiałam z tobą o przeszłości, bo chciałam, żebyś poszła w życiu dalej, przestała żyć traumą. W życiu człowieka przychodzi taki moment, że trzeba zrezygnować, odpuścić, zapomnieć, pójść naprzód. Po prostu trzeba, nieważne, jak cholernie by to było trudne – Laura umilkła na chwilę. – A teraz pozwolisz, że ja przejmę ster. Za dużo odpowiedzialności spadło na twoją głowę. Popełniłam wiele błędów.
– Kocham cię mamo, ja tylko….
– Wiem – głos Laury brzmiał stanowczo. – Wszystko wiem. I też cię kocham. Może nie byłam najlepszą matką, miałam swoje wzloty i upadki, ale pamiętaj, że zawsze chciałam cię chronić.
– Byłaś i jesteś najlepsza – spojrzałam na Laurę i pomyślałam, że sprawia wrażenie osoby, która robi wszystko, by nie poddać się rozpaczy i trzymać się w pionie, a jest wyczerpana.
Niektórzy w reakcji na cierpienie płaczą. Przez lata nauczyłam się starannie ukrywać uczucia, by nie pozwolić im nad sobą zapanować. Pozorny spokój dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Przyszło mi też do głowy, że najlepiej mają ludzie, którzy przechodzą obok życiowych strat, zakopują ból na samym dnie i żyją, jakby nic się nie wydarzyło.
Zrobiło mi się głupio z powodu rozmowy, którą wywołałam. Niczego nie dała, była niepotrzebna. Tym razem ja przytuliłam Laurę.
– Mamo, przepraszam, poniosło mnie.
– Nie, nie przepraszaj. Są sprawy, o których nie potrafię rozmawiać – Laura otarła napływające do kącików oczu łzy. – To wszystko jest takie trudne.
Gdy zmarła moja córka, której nawet nie zdążyłam poznać i nadać wcześniej imienia, bo nie mogłam się zdecydować, wybrać, żadne mi się nie podobało, nie było dość dobre i ładnie brzmiące, czułam, jakby ktoś bez znieczulenia wyrwał mi serce. Też nie umiałam rozmawiać o jej śmierci. Choć czym innym jest żegnanie rodzica, a czym innym dziecka, to śmierć jest śmiercią i jest taka sama.
Obserwowałam, jak Laura wyjmuje z kosmetyczki swoje tabletki, te same od czasów, gdy zaczęła walczyć z pierwszymi objawami depresji, popija wodą i oddycha z ulgą. Zawsze czuła się po nich spokojna i senna. Weszłyśmy na piętro, do niedużego pokoju gościnnego z osobną łazienką. Spanie w dawnej małżeńskiej sypialni jej i Roberta było dla Laury niemożliwe, podobnie jak nie była ona w stanie zatrzymać się na dłużej niż kilka minut w swoim dawnym pokoju. Przyniosłam jej dzbanek herbaty i postawiłam na stoliku przy łóżku. Pocałowałam ją na dobranoc i zamknęłam za sobą drzwi.
Zeszłam na dół, ogarnęłam kuchnię, pozbierałam rozsypane szkło przy drzwiach na taras i zatrzasnęłam okiennice, zwłaszcza tam, gdzie widniała dziura po wybitej szybie. Uchyliłam drzwi wejściowe i zerknęłam na drogę przed domem. Było spokojnie i cicho. Zatrzasnęłam drzwi i zamknęłam je na dwa zamki i sztabę. Zajrzałam do dziadka, mając naiwną nadzieję, że jakimś cudem żyje, wstał, podszedł do okna i obserwuje, jak Arachne snuje na szybie misterną sieć. Lecz on siedział w fotelu niewzruszony. W ciemnym pokoju z lekką poświatą latarni wyglądał jak duch z opowieści babci Klary.
Babcia wierzyła, że dusza nigdy nie umiera, tyko przechodzi do innego wymiaru. Nawet teraz wydało mi się, że słyszę jej głos: „Wiesz, że on nie odszedł? W świecie duchów nie ma pożegnań”. Mawiała, że duchy zmarłych są wszędzie. Chodzą, obserwują nas i wąchają. Siadają w fotelach, myszkują w lodówkach, wtulają się w rzeczy, które kochały i zostawiły. Grają z nami w kotka i myszkę, chowając nam różne przedmioty, które po pewnym czasie odnajdujemy w innych miejscach. Ich suknie i krawaty wiszą w szafach, buty stoją na półkach wypastowane. Noszą je czasem, podobnie jak swoje okulary i zegarki. Zataczają kręgi nad stołem, dają nam znaki i przychodzą do nas pod różnymi postaciami. Czasem możemy je zobaczyć.
5
Zanim spełniłam obietnicę daną Louisowi, postanowiłam obejść zakamarki na parterze i piętrze i przejść się po pokojach, by sprawdzić, czy nie zamieszkały tam gdzieś zabłąkany ptak albo ciekawska kuna. Ten zwyczaj z dziecięcych lat wszedł mi w nawyk, uważałam go za ważny element rodzinnej tradycji. W dzieciństwie obchód domu robiłam zawsze z babcią Klarą, wyobrażając sobie, że stąpam po posadzkach pałacu, a każdy pokój jest komnatą pełną sekretów i tajemnych przejść. Klara miała zawsze te same kok i pęk kluczy. Rano wstawała pierwsza, gdy wszyscy jeszcze spali albo budzili się ze snu. Pełna gotowości do codziennych zadań wstawiała wodę na kawę i przygotowywała śniadanie. Wieczorny obchód domu był jej ulubionym rytuałem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki